Wydarzenia


Ekipa forum
Lily MacDonald
AutorWiadomość
Lily MacDonald [odnośnik]26.08.18 18:14
Talia Tarota


Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.

Lily MacDonald
Lily MacDonald
Zawód : Ex iluzjonistka, obecnie wytwórca i naprawiacz mebli.
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Creagan an fhithich!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3510-lily-macdonald#61296 https://www.morsmordre.net/t3545-kukulka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f102-fleet-street-187-9 https://www.morsmordre.net/t4801-skrytka-bankowa-nr-878#102962 https://www.morsmordre.net/t3580-lily-macdonald#64284
Re: Lily MacDonald [odnośnik]26.08.18 20:55
Księżyc
Szkocja31.08.1941r


Zobaczysz Lila, będzie super!
Ten człowiek mówił, że sama nie nauczysz się nad tym panować.
Szkoła magii, jak możesz się martwić, kiedy jesteś CZAROWNICĄ?
Idziesz. Bez dyskusji.
Jesteś już duża, musisz nauczyć się sobie radzić.
Tam być może będziesz nawet bardziej bezpieczna niż tutaj, czarodzieje nie znają naszych wojen, tak mówił ten człowiek.
Przestań wreszcie panikować.
Lil, MAGIA! Będziesz jak wróżki czy czarodziejki z bajek, może nauczysz się latać!


Tylko że Lily wcale nie marzyła o lataniu. Właściwie to w tej chwili marzyła wręcz o tym, by jej nogi nigdy nie odrywały się od ziemi - i przypomni sobie o tym marzeniu w trakcie pierwszej lekcji latania na miotle, która będzie dla niej wielką traumą. Tego jednak MacDonald jeszcze nie wie i nie może wykorzystać tego argumentu. Bracia są podekscytowani i chyba wyczerpali limit, bo Lily wcale podekscytowania nie czuje. Rozumie za to poddenerwowanie mamy, która tak naprawdę też się boi, ale w tej chwili musi być silna za siebie i za nią, musi być głową rodziny i choć Robert jej pomaga, to wciąż nie jest dla niej łatwe.
- Ale może to wszystko nieprawda. Bzdura. Może to wszystko jakiś głupi żart. - powtarzała nie jeden raz, by usłyszeć o wszystkich dowodach jakie im dano, które były absolutnie nieprawdopodobne, jednak sprawiły że mugole uwierzyli w magię. Zaczynając od listu przyniesionego przez sowę, poprzez dziwnego człowieka, który zjawił się by zabrać ją na zakupy, aż po jej opowieści o samej Pokątnej, a ostatecznie dowody namacalne, jej książki, dziwne przedmioty, a ostatecznie jej RÓŻDŻKA.

Byłaś tam, Lily. Nie zawsze musisz własnym oczom wierzyć, ale to chyba jeden z tych momentów kiedy powinnaś.

Uniosła spojrzenie na starszego brata, który uśmiechał się do niej i usiłował podnieść ją na duchu. Starał się być jak tata, chwilami wręcz dosłownie widziała jak próbuje go udawać, jak powtarza jego słowa, jak usiłuje ponawiać jego gesty, choć w wykonaniu Roberta niestety nie były tym samym, były wyuczone, były czymś co jemu wydawało się na miejscu. Nie były na miejscu. Nie były gestami taty.
Lil starała się doceniać jego starania, jednak nie była w stanie całkowicie mu zawierzyć. Nie chciała ruszać nigdzie z domu. Miała w sobie w tej chwili mnóstwo lęku. Nie tylko dlatego że jakaś strona w jej podręczniku do Zaklęć się śmiała, kiedy Lily ją otworzyła, a śmiejąca się książka nie wzbudzała w niej zaufania. Nie tylko dlatego, że w podręczniku do eliksirów były informacje o skutkach ubocznych i ewentualnych niebezpieczeństwach związanych z warzeniem niektórych eliksirów, nawet tych bardziej podstawowych. Nie tylko dlatego, że człowiek który przyszedł by zabrać ją na Pokątną był taki dziwny i nie tylko dlatego, że na samej Pokątnej czuła się zagubiona, nie na miejscu i absolutnie niczego nie rozumiała.

Ostatni wieczór przed wyjazdem wcale nie był przyjemny. Chyba wszyscy chcieli po kolacji zostać, żeby jeszcze posiedzieć razem, ale nikt nie wiedział, co robić. Czasami tak działo się naturalnie, po prostu rozmawiali albo grali w jakieś głupie karcianki czy inne bzdury, ale nie tym razem. Robby usiłował opowiadać jej o tym, jak wyobraża sobie szkołę magii. Mówił o ruszających się ścianach, o pomnikach które ożywają, o tym że na pewno kontroluje się tam pogodę i zawsze świeci słońce. Mówił, że na pewno nie będzie za nikim tęskniła, a czas jej zleci aż do świąt, kiedy wróci do domu. Że na pewno będzie cała masa dzieciaków tak samo zagubionych jak ona sama. Że może to, że ona jest taka, trochę inna, bardziej lękliwa wiąże się jakoś z tą magią i pewnie tam łatwiej będzie jej się odnaleźć między ludźmi. Mówił też wiele innych bzdur, od czasu do czasu też zdarzało mu się z czymś trafić. Tylko Lily słuchała go zaledwie połowicznie wiedząc, że on w pewnym stopniu rozumie, dlaczego Lila tak bardzo nie chce w tej chwili jechać.
- A jeśli tacie coś się stanie?

Zapadła cisza, której można było się spodziewać. Poprawnych odpowiedzi było wiele i wiele z nich wzajemnie się wykluczało. Cały wachlarz zaczynał się od Widziałaś naszego tatę? Nic mu nie będzie, jest nie do zdarcia!, przechodził przez twoja obecność w domu niczego by nie zmieniła i kończył się na wtedy wrócisz, bo już będziesz umiała tą różdżką robić rzeczy i go wyratujesz. Tylko żadna z tych odpowiedzi nigdy nie trafiała do Lily, która była na tyle duża by wiedzieć że nie ma serca którego nie da się zatrzymać nabojem i coś podpowiadało jej że gdyby ta cała magia mogła sprawić że ludzie przestaną umierać, nie byłoby cmentarzy. Druga z odpowiedzi wbrew pozorom najlepiej zamykała jej usta, bo mała Lily nie potrafiła jeszcze wyrazić tego, jak bardzo nie chce być daleko od domu, kiedy w ten dom trafi nabój pod postacią koszmarnej informacji.


Przestań krakać, co?

Na to nic już nie odpowiedziała. Wieczór spędziła na werandzie, wdychając zapach świeżego górskiego powietrza i marząc o tym, żeby wszystko było jak dawniej. Marząc o tym, żeby znów była zbyt mała by słuchać złe wiadomości, żeby rodzina znów chroniła ją przed życiem, przed wszystkim co może ją przerażać. Ze swojego domu w pewnej odległości widziała jezioro, za nim pasmo gór za którym powoli zachodziło słońce. Była już spakowana, mama kazała jej to zrobić po obiedzie, żeby później nie trzeba było biegać za rzeczami na ostatnią chwilę. I żeby mogła rozpłakać się w kuchni z lęku przed wypuszczeniem jedenastoletniej, szalenie kruchej córki do znajdującej się niewiadomo gdzie szkoły. O tym ostatnim jednak Lily MacDonald nie miała pojęcia.

Noc była ciężka. Męcząca. Nocami do małej Lily przychodziło najwięcej strachów. Mieszkały w ciemnych kątach jej pokoju, a wyobraźnia MacDonald nadała im nawet stałe kształty. Zawsze te same ślepia wpatrywały się w nią zza szafy, te same trupie ręce chciały złapać jej kostki, ta sama bezcielesna postać przyglądała jej się zza firanek, te same twarze widywała w oknach między liśćmi nocy zawsze kiedy kładła się bardziej poddenerwowana. Bo to nie do końca tak, że Lily bała się nocy zawsze, czasami kładła się do łóżka w świetnym nastroju i zapominała, że w ogóle czegokolwiek mogłaby się bać. Czasami jednak, gdy dzień był wyjątkowo stresujący, lęki nadchodziły, czasem pojedynczo, czasem wszystkie na raz. Znów miała wrażenie, że drzwi do pokoju są jakby bardziej uchylone niż je zostawiła, że drzwiczki szafy na pewno skrywają coś więcej niż jej ubrania czy stare zabawki i podobne bzdury. Oddychała ciężej i cicho płakała, myśląc o tym że wszystko byłoby inaczej gdyby tata był w tej chwili w domu, odkrywała - nie pierwszy raz - jak bardzo życie potrafi być niesprawiedliwe. I przede wszystkim bała się potwornie.
Ale lęk tym razem potęgowała nie tyle jej osobowość, a tęsknota. Bo oto jedna z pierwszych chwil kiedy Lily wcale nie o siebie bała się najbardziej. Ściskając w rękach poduszkę ocierała jej skrawkami łzy płynące po twarzy i usiłowała zachowywać się jak najciszej, jednak myśl o tym, że jej rodzina jest zagrożona, że póki tata jest daleko jej rodzina nie jest i nie będzie pełna, przyprawiała ją o nowy atak paniki w wyniku którego MacDonald ciężej oddychała i nie była w stanie nawet pobiec do pokoju brata.

Hej, mała, nie ma co panikować.

Dopiero po długiej chwili zrozumiała, że ktoś wszedł do jej pokoju i nawet tego nie zauważyła. W sumie to nie wiedziała ile jej najstarszy brat mógł tutaj siedzieć, nie wiedziała ile tak dygotała w płaczu, znów otarła twarz, znów skuliła się mocniej. Nie odpowiedziała ale Robert chyba zauważył, że już go słucha. Siedział obok jej łóżka na podłodze, oparty o ścianę. Było już ciemno, ale swoją rodzinę Lily poznałaby po najmniejszych detalach, zaledwie po zarysie twarzy w ciemności, po charakterystycznym spodobie w jaki układały się ich niedoprowadzone do ładu włosy. Robert nie wpatrywał się w nią, po prostu siedział obok i był, pełniąc przy tym doskonale rolę dużego brata który musi zajmować się siostrą.

Daj chociaż temu wszystkiemu szansę. To trochę twój problem że uciekasz od wszystkiego zanim spróbujesz, wiesz? Pomyśl sobie, jakby cię tata nie zabierał do warsztatu to teraz byś się go bała, a tak wiesz, że nic ci w nim nie grozi. Może tak samo jest z tą całą szkołą? Wiesz, jak jest w normalnej szkole, dzieciaki są różne, ale generalnie jest okej. I tak samo będzie pewnie tam, tylko będziesz się uczyć nie wiem jak lewitować albo jak sprawić żeby szpinak był smaczny.

Obróciła się na bok. Słuchała go, chyba bardziej potrzebowała głosu szesnastoletniego brata, niż powtarzania że będzie w porządku. Zaciskała nadal mocno dłonie na poduszce i nadal mocno się kuliła, ale on jakoś szczególnie się jej nie przyglądał, słyszał jak pociąga nosem i że się wreszcie porusza czyli że jest już trochę lepiej. Uśmiechnął się lekko, nie zamierzając się przyznawać że martwi się o nią tak samo jak inni domownicy i, że chwilami ma wrażenie że tych wszystkich zmartwień jest w jego głowie za dużo.
- Myślisz, że jak tata wróci kiedy tam będę to będę mogła przyjechać się z nim przywitać?

Najpierw odpowiedziało jej samo wzruszenie ramion, dopiero później w końcu Robert spojrzał na swoją małą siostrę, choć nie mógł tego w ciemności widzieć, wiedział że jest czerwona, mokra i napuchnięta od łez, wygląda jak siedem nieszczęść i pewnie szybko dorobi się opinii najgorszej beksy w szkole.

Nie wiem. Ale nawet jeśli nie to będziesz w święta, potem w wakacje, to nie aż tak długo a jak już wróci to nie odejdzie za szybko.

Stwierdził zupełnie jakby to było w zupełności pewne, że głowa rodziny MacDonald wróci i tyle. Resztę nocy siedział z siostrą, usnęli, ona na swoim łóżku, trochę uspokojona, brat na podłodze oparty o ścianę, by kolejnego dnia zniknąć zanim mała się zbudzi i czekać w kuchni przy śniadaniu.
Tego dnia mama miała odstawić Lily na dworzec i pozwolić jej wbiec w ceglany mur, który zabrał ją w całkowicie inne miejsce, które jednak nie wymazało jej tęsknoty - przynajmniej do czasu aż ojciec wreszcie nie wrócił do domu.


Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.

Lily MacDonald
Lily MacDonald
Zawód : Ex iluzjonistka, obecnie wytwórca i naprawiacz mebli.
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Creagan an fhithich!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3510-lily-macdonald#61296 https://www.morsmordre.net/t3545-kukulka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f102-fleet-street-187-9 https://www.morsmordre.net/t4801-skrytka-bankowa-nr-878#102962 https://www.morsmordre.net/t3580-lily-macdonald#64284
Re: Lily MacDonald [odnośnik]29.08.18 21:27
Umiarkowanie
Francja1953-1956r

04.08.1953r

Właściwie to dostałam czego chciałam. Chciałam uciec - tak jak uciekałam całe życie. Uciec przed głupimi uczuciami nad którymi nie potrafię zapanować. Uciec w sumie to nie wiem przed czym. Chyba przed wszystkim. Bo przywykłam do ucieczek. Chciałam zacząć WSZYSTKO od nowa. I zaczęłam. Z koślawym francuskim zamieszkałam w Paryżu, ucząc się języka zaczęłam występować, zaczęłam poznawać ludzi, choć ja to ja. Nigdy nie potrzebowałam tłumów dookoła siebie i to się raczej nie zmieni. A ludzie nie garną do mnie. Można powiedzieć, że przyciągam ludzi którzy lubią ratować, czuć się potrzebni. A przynajmniej lubię tak myśleć, bo druga opcja to to, że przyciągam ludzi litością - a to o wiele wiele gorsze.
Choć sama litość mnie nie przeraża. Jest w jakiś sposób poniżająca, jednak z drugiej strony fakt że mała płaczliwa kulka rozpaczy wywołuje w ludziach litość uratował mnie już kilka razy. W sumie to wiele razy.
Bo płaczliwa ciamajda problemy lubi przyciągać. Ale nie o tym.
Jestem tu, bo od dawna tego chciałam. Czytałam o Francji, chciałam jej, uczyłam się języka. Chciałam wszystkiego od nowa. I dostałam. Nawet byłam na randce. W sumie to już którejś z kolei. W sumie to wcale nie jestem nim szczególnie zauroczona, ale to on to randkowanie skończy. Na początku chyba czuł się jak rycerz kiedy prosiłam żeby odprowadził mnie do domu kiedy robiło się ciemno. Troszkę nabijał się z tego, że bardzo nie chcę wchodzić do kominka. Ale robi się problematycznie. Bo moje problemy nie są urocze. Mogą się takie wydawać. Przez chwilę. Kiedy w niczym na poważnie nie przeszkadzają, kiedy nie dodają kłopotu notorycznie, za każdym razem kiedy coś się powtarza.
Po prostu wejdź do cholernego kominka, jeszcze nikogo to nie zabiło.
Nie przeszkadza mi, że ze mną zerwie. W sumie to nawet nie będę płakała. Ale jego zachowanie trochę uświadamia mi, że naprawdę jestem trudna. To bardzo ładne słowo które może zastąpić inne. Żałosna na przykład.
Myślę często o przyjaciołach z Londynu. Tutaj też mam znajomych, ale ich też irytuję. Zastanawiałam się ostatnio, dlaczego tak jest i kiedy dłużej się zastanowić, chyba to szkoła tak naprawdę związała mnie z ludźmi. Musieli ze mną obcować czy tego chcieli czy nie. Mieszkali obok. Widywaliśmy się. Szybko poznali moje dziwactwa a ja ich. I przede wszystkim dzieci więcej rozumieją, jako dzieci jesteśmy bardziej otwarci, chętniej się przyciągamy i później po prostu jesteśmy przyzwyczajeni do tego jak dziwna jest ta druga osoba. Nie przeszkadza nam to tak.
Albo po prostu trafiłam na szczególnie wyrozumiałe osoby.
Ada uważa, że wyolbrzymiam, żeby zwrócić na siebie uwagę. Właściwie to nawet nie mam jej tego za złe. Jest bardzo sympatyczna. Strasznie wesoła. Jedna z najmilszych osób jakie tu poznałam.
Żyję. Spokojnie. Występy idą coraz lepiej. Tylko w sumie to tęsknię. Coraz mocniej tęsknię. A jednocześnie dziwnie tak po prostu wrócić, poddać się, kiedy występy się rozwijają. Przestać uciekać, kiedy nie potrafię dojść do porozumienia z samą sobą.


13.10.1955r

Witam,

w moje ręce wpadła niedawno bardzo ciekawa ulotka. Całkowicie mugolska, nigdy nawet nie spojrzałbym w jej stronę, gdyby nie przyszła wraz z bardzo brzydkimi plotkami. Podobno czarownica - szlama bowiem w tych czasach nadal może nazywana być czarownicą - pokazuje mugolom karykaturę magii. Wyśmiewa nasz największy dar przed najgorszym robactwem bez siły. Przybliża tchórzom naszą potęgę w taki sposób jakby siła którą mamy mogła być dostępna wszystkim dzięki idiotycznym zabawkom jakimi się pani posługuje.
To tylko kolejny dowód na to, że edukacja istot w których magia pojawia się wyłącznie w wyniku przypadku, zaburzenia jest błędem. Ktoś taki nigdy jej nie zrozumie. Nie uszanuje.
Lepiej jeśli skończy zrozumie pani że ta obraźliwa karykatura może obrazić dość znaczące w naszym świecie soby.
Dla dobra swojego i swojej widowni - proszę zająć się czymś bardziej odpowiednim.




15.10.1955r

Stoję na scenie i pierwszy raz naprawdę czuję się aktorką. Pierwszy raz nie daje mi to żadnej satysfakcji. Żadnej przyjemności. Patrzę na widownię i zastanawiam się, gdzie jest osoba, która wysłała do mnie list. Zastanawiam się czy chce mi coś zrobić. Czy w trakcie jakiegoś triku nie zrobię komuś krzywdy, czy ktoś kto mi groził jej nie zrobi.
Biorę mikrofon i witam, uśmiecham się, ale nie potrafię. Głos mi się łamie.
Schodzę ze sceny. Jones jest wściekły. Mam go gdzieś. Uciekam. Biegnę przed siebie.

Miałeś kiedyś wrażenie jakbyś znajdował się w szklanej kuli? Poruszasz się w niej. Wszystko jest jakby oddalone, jest za szybą, za barierą. Byłoby dobrze, czujesz się dziwnie, czujesz wyobcowanie, ale nie jest źle do chwili w której nie zauważasz, że każda wyrwa, na którą trafia szkło lekko je kruszy. I w tej chwili rozumiesz - to szkło to cała ochrona jaką masz. Cała ochrona przed złem, przed wszystkim co grozi ci w tym świecie, Pęka pod uderzeniem kropli deszczu, gradu, słów, wszystkiego na co napotkasz. Czujesz, że za chwilę zostaniesz bez jakiejkolwiek ochrony, nawet tak mizernej. Nic do ciebie nie dociera - nic poza własną paniką, poczuciem że wszyscy ludzie są gdzieś daleko, że jesteś sam. Nic poza przeświadczeniem, że za chwilę stanie się coś bardzo złego.

A potem otwierasz oczy. A raczej ja otwieram, bo ty nie znasz tego uczucia. Otwieram oczy zmarznięta i zapłakana. Schowałam się w jakiejś ślepej uliczce. Uciekłam z występu. Jest już ciemno. Powinnam wrócić do domu, muszę to zrobić i nawet nie mam jak do kogokolwiek się odezwać. Czemu mam wrażenie, że w Londynie nie byłaby teraz sama?
Nadal płaczę. Poczucie wyobcowania nie znika. Lęk przed tym, kto pisał listy też nie. Może być przecież wszędzie. Ale staram się nie biec, bo kiedy zacznę uciekać, wróci panika i nie wiem co zrobię, gdzie się schowam. Muszę wrócić do mieszkania.


10.11.1956r

Nie występuję. Nawet nie ma mowy. Spróbowałam jeszcze dwa razy. Jeden pokaz był sztywny ale był - i po nim przyszedł kolejny list. Następnym razem nie weszłam na scenę, kazałam wszystko odwołać, zwrócić pieniądze za bilety i odwołać kolejne. Nie było szansy żebym znów stanęła na scenie. Nie ma takiej szansy. Nie wychodzę z mieszkania. Z nikim się nie spotykam. Kiedy muszę pójść do sklepu, znowu przypominam sobie groźby z drugiego listu i wszystko staje się jeszcze trudniejsze, w sklepie pewnie myślą że jestem upośledzona albo że jestem ofiarą maltretowania.
Gdyby był tu ktokolwiek, byłoby łatwiej. Kilka razy próbowałam napisać list. Jest tyle osób do których mogłabym się odezwać, tyle osób które po prostu za chwilę by się tu zjawiły. Ale nie potrafię. Siedzę nad kartką i boję się ułożyć słowa. Boję się że znowu wleci tamta sowa. Nie umiem po prostu poprosić o pomoc. Nie wiem jak. Mój wielki plan po raz kolejny nie wypalił, znów jestem dzieckiem, znów sobie nie radzę, znów jestem zależna od wszystkich dookoła - tylko że uciekłam w miejsce gdzie tych wszystkich nie ma.
Zostali w Londynie.


21.12.1955r

Dostałam jeszcze jeden list. Pieprzony Jones nie odwołał moich pokazów. Sam zbierał potem syf kiedy się nie odbyły. Powinnam go zwolnić. Podobno podał nowe terminy, nie bardzo mnie to obchodzi. Nawet nie otwieram listów od niego, powiedziałam kilkakrotnie że nie wystąpię. Powinnam napisać, ale jestem zbyt przerażona żeby w ogóle się ruszyć.
Tym razem w liście pojawiła się bezpośrednia groźba. I wierzę w nią.

25.12.1955r

Są święta. Powtarzają o tym w radiu. Rodzinka musi się martwić. Dostałam dużo listów o tym kiedy przyjadę, ale nie umiałam odpisać. Nie dałam rady się teś spakować. Od kilku dni w ogóle nie wyszłam z domu. Nie bardzo w ogóle wychodzę z pokoju. Czasem kuchnia czy łazienka. Każdy pająk jest jak tarantula. Każdy deszcz jest jak burza z piorunami które zaraz wpadną mi do mieszkania. Każdy dźwięk może być krokami człowieka który chce mi zrobić krzywdę. Chciałabym wyjść ale wiem, że kiedy otworzę drzwi - spanikuję i będą z tego nici.
Wcale nie płaczę dużo, po prostu siedzę. Tylko kiedy wstaję, znów ogarnia mnie lekka panika. Już bez przerwy jestem w tym szklanym kloszu czy w szklanej kuli. To trochę tak jakbym śniła i ten sen obserwowała z oddali. Tylko jednocześnie czuła o wiele za dużo.

31.12.1955

Szczęśliwego Nowego Roku.
Jak długo można się ukrywać? Jak długo można nie wychodzić? Ktoś ostatnio pukał, to chyba była Ada. Nie otworzyłam jej. Chciałam, ale stanęłam przed drzwiami i przeraziło mnie, że ktoś się pod nią podszywa. I nie mogłam. Po prostu stałam ze spuszczonymi dłońmi, cicho jak tylko byłam w stanie i czekałam aż odejdzie. Potem wróciłam do pokoju.
Teraz też w nim siedzę. W kącie przy łóżku, gdzie nie sięgnie mnie nikt kto mógłby się pod tym łóżkiem kryć. Już nie boję się potwora. Boję się autora listów. Kilku autorów, podobno jest ich więcej. Boję się… chyba po prostu świata do którego nie należę i tego że ktoś zechce mnie z niego przegonić.
Kiedy dzwoni dzwonek do drzwi, zamieram. Znowu płaczę, tym razem to na pewno nie Ada, na pewno jest na jakiś przyjęciu. Zaciskam palce na swoich włosach i mocno się kulę. Zastanawiam się nad lepszą kryjówką, ale już słyszę kroki. Ktoś się włamał. Tylko że głos jest znajomy i trochę wyrywa mnie z tej paniki.
Kiedy unoszę głowę, Matt już idzie w moją stronę. W dobrym filmie w tej chwili zaczęłyby się fajerwerki a my bylibyśmy parą, a jednak Matt jest przyjacielem, a godzina jest zaledwie dwudziesta druga.
Marudzi coś, ale wcale go nie słucham tylko obejmuję mocno jego szyję i przytulam się kiedy jest już blisko.
Zawsze przyciągałam swoich rycerzy na białych koniach więc znowu go przyciągnęłam. Albo on sam się przyciągnął. Nie ważne. Ale jest lepiej. Płaczę, ale nic nie mówię, zawsze musi minąć trochę czasu, to tak jakby cały ten płacz był chaosem jaki w sobie trzymam i muszę go najpierw wyrzucić zanim powiem cokolwiek.
Ale już jest dobrze, bo nie jestem sama i to nieważne, że to ja byłam tak głupia, żeby uciekać. Siedzimy tak większość nocy. Ja w końcu zaczynam opowiadać, a Matt stara się nie wściekać za mocno. Trochę mam wyrzuty, że znowu wszystko kręci się wokół mnie, że musiał aż tutaj po mnie przychodzić, ale przede wszystkim się cieszę, że to zrobił.


01.01.1956r

To był najdziwniejszy Sylwester mojego życia. Sylwestrowe śniadanie z tego co miałam w kuchni to makaron z cukrem i masłem. Jest całkiem smaczny. Pierwszy raz od dawna jem tak spokojnie. Nie zwracam uwagi na tykanie zegarka, to jest spokojne i powolne. Tak samo jak mój oddech. Nadal jestem odrobinę nerwowa, ale myśl o domu mnie uspokaja. O tym, że nie jestem sama. I nawet jeśli jestem tak głupia, że nie potrafię sama wziąć się za siebie, zebrać rzeczy i wrócić, to ktoś potrafi pozbierać kawałki na jakie się rozpadam. I robi to robrze, nie staję się kubistycznym dziełem sztuki, jestem zwyczajną sobą. Ten ktoś mógłby napisać do mnie instrukcję obsługi właściwie, ale ta nie jest potrzebna, bo Matt w jakiś sposób zawsze wie, gdzie i kiedy mnie szukać.
To najlepsze śniadanie od dawna.
Wracam do domu.


Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.

Lily MacDonald
Lily MacDonald
Zawód : Ex iluzjonistka, obecnie wytwórca i naprawiacz mebli.
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Creagan an fhithich!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3510-lily-macdonald#61296 https://www.morsmordre.net/t3545-kukulka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f102-fleet-street-187-9 https://www.morsmordre.net/t4801-skrytka-bankowa-nr-878#102962 https://www.morsmordre.net/t3580-lily-macdonald#64284
Lily MacDonald
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach