Wydarzenia


Ekipa forum
Ben Williams [budowa]
AutorWiadomość
Ben Williams [budowa] [odnośnik]15.11.18 20:40

Benedict Williams

Data urodzenia: 02.02.1934
Nazwisko matki: ??
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: szukający Zjednoczonych z Puddlemere
Wzrost: 170
Waga: 71 kg
Kolor włosów: czarrne
Kolor oczu:  lewe oko niebieskie, prawe brązowe
Znaki szczególne: heterochromia - lewe oko niebieskie, prawe brązowe


Rozdział I

Niekompletny




Chcesz wiedzieć, jak to się wszystko zaczęło? Jak to "Chcesz wiedzieć wszystko?" Wzór na pole koła też? Tak, mam świetne poczucie humoru. Więc. Nie znam swoich rodziców. Nikt ich nie zna, można powiedzieć, zaginęli w niepamięci. Nikt nie zna ich tożsamości, nikt nie rozpoznał ciał dwóch młodych ludzi zmarłych gwałtownie w katastrofie pociągu. Wiem tyle, że był to pociąg z Bristolu do Londynu i to w tym drugim mieście postanowiono umieścić znalezione przy parze niemowlę, ledwie półroczne dziecko, które w żaden sposób nie ucierpiało w wypadku. No, poza tym że straciło w nim oboje rodziców i szansę na normalne życie. Nie przestałem zastanawiać się, kim była i jaki miałą kolor włosów moja matka. Jaką miała barwę głosu, jak zarabiała na życie, co robiła w wolnym czasie, A ojciec? Jestem do niego podobny? Czy gdyby żył, byłby ze mnie dumny? Obejmowałby mnie ramieniem, mówiąc “Mój synu…” Swoją drogą, nikt nie ma również pewności, że tamci ludzie, z którymi podróżowałem mając sześć miesięcy byli moimi rodzicami. Przecież nie ma możliwości, żeby to sprawdzić. Być może to moja matka i jej brat, albo ojciec i jego siostra, albo moi dorośli brat i siostra. Nie da się tego wykluczyć, a przynajmniej ja nie przestaję się w ten sposób przekonywać. Bo chyba tylko ta świadomość pozwoliła mi w miarę normalnie żyć.
Warto chyba wspomnieć, skąd właściwie wzięły się moje imię i nazwisko, skoro nikt nie zna danych osobowych mojej matki i mojego ojca. Otrzymałem nazwisko jednej z opiekunek w sierocińcu, a imię na cześć gościa, który zasponsorował sierocińcowi zestaw pościeli dla dzieciaków jakiś czas przed moim pojawieniem się. Całkiem miły gest, swoją drogą, nie uskarżam się. Zostałem więc Benedictem Williams i rozpocząłem, można powiedzieć, całkiem marny żywot sieroty pozbawionej grosza oszczędności.
Wiesz, jak się znalazłem w sierocińcu na obrzeżach Londynu. Wiesz, że nie mam prawdziwego rodzeństwa, a przynajmniej o żadnym nie wiem, ale na pewno domyślasz się, że nie wychowałem się sam, jako że takie przytułki zawsze są przepełnione, a w tamtych czasach były szczególnie pełne małych, wiecznie głodnych nieszczęść. Za to przyjaciół miałem dokładnie siedmioro i na drodze tej historii postaram się Tobie ich wszystkich przedstawić. Tak dokładnie, jak tylko pozwoli mi na to pamięć. Zrobię to dlatego, że ta garstka ludzi zajmuje bardzo ważne miejsce w moim życiu. I w sercu, mimo że z większością nie mam już kontaktu.
Byłem spokojnym niemowlęciem, tak jak jestem spokojną osobą dorosłą. Byłem jednym z tych podopiecznych, z którymi pracownicy lubili przebywać, bo można było przy mnie odpocząć od hałasu i chaosu pozostałych sal. Z tego, co wiem, nie robiłem niepotrzebnego rabanu o nic, rzadko płakałem. W kontraście do tragedii, jaka mnie spotkała, a której w tamtym czasie nie byłem nawet świadomy.

Rozdział II

Nieład



Chcesz wiedzieć, jak to było z magią? Wolałbym, żebyś mi nie przerywał, ale dobrze. W końcu po to tu jestem. Jedna z opiekunek (ze smutkiem dowiedziałem się o jej śmierci w zeszłym roku) była czarownicą i potrafiłą rozoznać wczesne oznaki magiczności u dzieci. Nie wiem, czy została wydelegowana ze świata czarodziejów, czy robiła to z dobroci serca, w każdym razie jej zadaniem było nie tylko rozpoznanie magicznych maluchów, ale również ich ochrona, głównie przed nimi samymi. Częściowo również tuszowała nasze magiczne wybryki, żeby nie wzbudzały zbyt wielu podejrzeń. W moim przypadku ujawnienie miało miejsce, kiedy miałem dwa i pół roku. Przeniesiono mnie wtedy do innej sali, do innego pokoju, bym mieszkał z chłopcem podobnym do mnie, to jest również przyszłym czarodziejem. Być może po to, żebym nie czuł się inny, żebyśmy mogli nawzajem w jakiś sposób się wspierać. W ten sposób spotkałem Roberta, który mieszkał w sierocińcu, mimo że jego rodzice żyli, a syna odebrano im z powodu ich dziwacznych eksperymentów, w wyniku których lewa noga pana Turnera na stałe zmieniła się w koło od wozu. Ktoś całkiem rozsądny uznał, że tacy ludzie nie powinni mieć pod opieką dziecka. Robert był tym rodzajem przyjaciela, któremu nigdy nie brakowało pomysłów do zabaw. Dobrze go wspominam, jako pogodne, ciepłe dziecko, a tamten okres mojego życia był dość burzliwy, wtedy jeszcze w zasadzie nie różniłem się od przeciętnego podlotka. Spędziłem z nim tylko (albo i aż, zależy od punktu widzenia) trzy lata, jako że po tym czasie któryś z członków jego rodziny wywalczył prawo do opieki nad nim. Mimo, że żegnaliśmy się na zawsze, to nasze ostatnie wspólne chwile pozbawione były silnych emocji. Pięciolatek nie do końca rozumie pojęcie “na zawsze”, czy też “już nigdy”. Nie mogę nawet powiedzieć, że zazdrościłem Robowi. Nie znałem innego życia, nie wiedziałem gdzie go zabierają. Nie wiedziałem wtedy, co to znaczy kochająca rodzina i dom. Swoją drogą, ciekawe prawda? Że dzieciaki urodzone, czy też wychowane w sierocińcu nie mają do pewnego momentu świadomości, że istnieje inny świat. Po prostu wydaje im się, że tak jest wszędzie, że młodych ludzi po prostu wychowuje grupa opiekunek, nie wiedzą o istnieniu matek i ojców, o cieple, rodzeństwie, dziadkach i wujkach. Dramatyczne i dramatycznie ciekawe jednocześnie.
Mniej więcej w tym czasie zaczęły ujawniać się pierwsze objawy mojej przypadłości. Ktoś z opiekunów zauważył, że mam problem z komunikacją pozawerbalną; interpretacją gestów i mimiki twarzy. To musiało być niezwykle trudne, ze względu na ogromną subtelność tych objawów a także ilość podopiecznych, którym trzeba było poświęcić uwagę. Tylko że to nic nie znaczyło. Co z tego, że ktoś to zauważył, skoro najwyraźniej nie chciał, lub nie potrafił niczego z tym zrobić? Przecież nie było wtedy żadnej świadomości, nie było możliwości, żeby ktoś spędzał ze mną więcej czasu, jakkolwiek pracował.
W tym czasie zyskałem pseudonim, który prawdę mówiąc lubię nawet bardziej niż moje własne imię. W sierocińcu, co nie powinno budzić niczyjego zaskoczenia, dzieci noszą ubrania przez wiele pokoleń, a w praktyce tak długo, dopóki nie są szczególnie dziurawe czy przetarte. W ten sposób trafiła do mnie piżama z nieudolnie wyszytym napisem “LEO”, który to zapewne był imieniem jej poprzedniego właściciela. Imię przylgnęło do mnie i zadbałem, by towarzyszyło mi przez resztę życia.
Zaczęły się moje problemy z komunikacją z innymi, z informowaniem, czego potrzebuję, co mnie boli. Rosłem na ciche i bardzo nieśmiałe dziecko, o dziwnych zainteresowaniach, których nikt nie podzielał, a tym bardziej nie rozumiał. Tam, gdzie się wychowałem, trudno było o pomoce naukowe, o coś co pozwoliłoby mi pogłębiać swoje pasje. Dlatego też prawdziwie poświęcić im się mogłem, kiedy zaczął się mój pierwszy rok nauki w szkole mugolskiej. Wtedy też uświadomiłem sobie okrutną prawdę, którą prędzej czy później musiałem zaakceptować. Fakt, że jestem odmieńcem skrzywdzonym przez los. Zobaczyłem dzieci, które były lepiej ubrane, pewne siebie, posiadające drogie zabawki i książki, lepiej odżywione i bardziej zadbane, jakby… szczęśliwsze. Uświadomiłem sobie, a właściwie zrobili to rówieśnicy w dość brutalny sposób, jaka ogromna dzieli mnie przepaść od innych młodzików w moim wieku. Część z nich zaczęła traktować biednego, chudego dzieciaka w szarych ubraniach z wyższością, jakby ze względu na to, co go spotkało był w jakikolwiek sposób gorszy. Trzeba Ci w tym momencie wiedzieć, że choć z trudnością komunikowałem się ze społeczeństwem, to nigdy nie miałem problemu z nauką, oceny zawsze miałem świetne, chociaż nikt nigdy nie chciał być ze mną, kiedy przychodziło do pracy w grupach.
Nie była to szczególnie elitarna szkoła, a jednak można było z łatwością wskazać “wybitne” jednostki, a w praktyce takie, które się za wybitne uważały. W większości było to potomstwo bankierów i średnio wysokich urzędników, którym nigdy niczego nie brakowało, nigdy nie musiały zmagać się z niedożywieniem, ani nudą.
W każdym razie może spadłem na dno szkolnej “hierarchii”, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało, ponieważ nigdy nie należałem do towarzyskich dzieci. Na dnie miałem spokój, a przerwy spędzałem na czytaniu książek dotyczących ścisłych dziedzin nauki; fizyki, astronomii i matematyki, czym zbierałem sobie kolejne powody do bycia wytykanym palcami. Na tymże dnie odnalazł mnie też drugi z moich przyjaciół, którego Ci opisuję. Ollie, chłopak z równoległej klasy, jąkała o płomiennych włosach, w pewnym stopniu również wyrzutek społeczeństwa. Zdawał się mnie rozumieć, choćby w pewnym stopniu, bo to, co robiliśmy to przede wszystkim wspólne milczenie. Po prostu siadał obok mnie i patrzył jak czytam, albo rysuję. To była dobra znajomość, ciepła i bezpieczna. Ollie nigdy nie krzyczał, jak reszta. Nie biegał w chaosie po korytarzu przez rozpierającą go energię. On po prostu był, spuszczał zawsze głowę kiedy obok przechodził ten wysoki, gruby chłopak, swoją drogą, też Ben. Nasza relacja nigdy nie była szczególnie głęboka, nie mogło być mowy o naszych spotkaniach poza szkołą, niewiele także rozmawialiśmy, ale doceniałem i nigdy nie przestanę doceniać, że Ollie nigdy do niczego mnie nie zmuszał. Do rozmowy, patrzenia mu w oczy. My po prostu razem istnieliśmy i to było dobre i mnie, jako wyrzutkowi, bez wątpienia potrzebne do poczucia się częścią społeczeństwa choćby w jakimś, upośledzonym stopniu.
Nie mam wielu wspomnień z mugolskiej szkoły. Zupełnie, jakby ogrom wydarzeń z Hogwartu niemal zupełnie zatarł w mojej pamięci niemagiczną część edukacji. Nauczyciele patrzyli na mnie z rezerwą, nie bardzo wiedząc, czy powinni czy nie powinni mi mówić, że ich zdaniem nie osiągnę niczego w życiu, nawet mimo mojego niezaprzeczalnego talentu.
Jeżeli chodzi o ćwiczenia fizyczne, których jest tak wiele w moim życiu jest obecnie, w tamtym czasie nie budziły mojego zainteresowania. Uczestniczyłem w zajęciach wychowania fizycznego, które wśród młodszych uczniów były obowiązkowe, jednak presja ze strony rówieśników nie pozwalała mi “rozwinąć skrzydeł”

Rozdział III

Nieodwaga



Byłem przygotowany, że opuszczę mugolską szkołę i tę garstkę dzieci, które mogłem nazwać kolegami. Pani McLean opowiadała  mi o miejscu, które na całe lato miało stać się moim domem i które z pewnością pokocham, bo będzie tam całe mnóstwo dzieci takich, jak ja. W tych chwilach zawsze mówiłem w myślach, że nie sądzę, żeby te dzieci naprawdę były do mnie podobne. Trzeba ci wiedzieć, że od zawsze napawało mnie to ogromnym lękiem. Wizja zupełnej zmiany środowiska, łóżka, porzucenie na zawsze wszystkich twarzy, które znałem i do których zdołałem przywyknąć. Miało to dla mnie oznaczać zupełne porzucenie tej wątłej mgiełki poczucia bezpieczeństwa, które dała mi moja szkoła. Była czymś stałym, czymś pewnym i rutynowym, a ja jestem pod tym względem całkiem wyjątkowy. Lubię powtarzalność dni, lubię chodzić w te same miejsca, widywać tych samych ludzi wykonujących te same czynności. To wszystko sprawia, że życie robi się przewidywalne, spokojne i, powtórzę to słowo po raz kolejny, bezpieczne.  
Wiedziałem, że pewnego dnia do okna mojego pokoiku zapuka opierzony gość z kopertą, która ogłosi, że właśnie nadszedł czas na mój pierwszy rok w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Uświadomiono mi, że nie mam wyjścia i muszę tam się znaleźć, jako że sierociniec nie miał pieniędzy na moje nauczanie prywatne ze względu na moją osobowość, która z pewnością miała znacznie utrudnić mi funkcjonowanie wśród szkolnego, magicznego społeczeństwa.
Wielkim strachem napawała mnie konieczność rozstania się z Ollim i wszystkim, do czego przywykłem i bardzo trudno było mi wykrzesać z siebie jakikolwiek entuzjazm wobec znalezienia się w świecie, z którego pochodzę. Mimo moich wszelkich protestów, byłem świadom, że nie jestem w stanie temu zapobiec. Rozpocząłem więc proces przyzwyczajania się do wizji Hogwartu, jako mojego przyszłego domu. Proces ten trwał długo i wielokrotnie traciłem nadzieję na jego sensowność. Wyobraź sobie średnio samodzielnego jedenastolatka, który nie radzi sobie w kontaktach z ludźmi zupełnie samego w obcym miejscu wśród wyłącznie obcych osób, którzy podobnie jak swoi niemagiczni rówieśnicy, patrzą na niego z rezerwą, a czasem nawet z szyderczym uśmieszkiem. To nie jest przyjemna wizja, prawda? Przeżyłem to, jak widać, skoro siedzę tu przed tobą, ale ogromny stres odcisnął na mnie swoje piętno.
Znalazłem się w pociągu, z walizką wypełnioną szarymi ubraniami, używanymi książkami i szatami. Jedyne, co miałem nowe, to różdżka, z której byłem skrycie dumny. Sztywna, dwanaście cali z drewna czeremchy zwyczajnej, z rdzeniem z włosem trzminorka.
Wystąpienie, choćby takie krótkie, przed setkami ludzi powinno być dla mnie ogromnym przeżyciem, a jednak nie pamiętam tego za dobrze. Nic, poza zawrotami głowy i głosem znad czubka mojej głowy. Tiara nie wykrzyknęła “Hufflepuff”, jakby nie chciała mnie przestraszyć, uświadamiając sobie jak wiele wątpliwości i obaw jest we mnie. Po prostu powiedziała to słowo spokojnie, a ja odczekałem, aż profesor zdejmie ją z mojej głowy. Uczciwość, spokój, pracowitość i sprawiedliwość. Te cechy, a przynajmniej część z nich, według kapelusza posiadałem, a może po prostu brak mi było cech innych domów, jak odwaga czy spryt. W każdym razie, z wielkim przestrachem podniosłem odrobinę wzrok na siedzące już przy stole dzieci i przyszło mi do głowy, pierwszy raz od kiedy dowiedziałem się o Hogwarcie, że być może faktycznie ci ludzie są w jakimś stopniu do mnie podobni. Przy ich stole panował spokój, a w moją stronę wysłano tylko kilka uśmiechów, w których moje upośledzone społecznie oczy dojrzały odrobinę ciepła. Na drżących nogach podążyłem w ich stronę, by posadzić chude pośladki gdzieś na koniuszku stołu i wlepiłem spojrzenie w ciemny stół, na którym nie było jeszcze żadnej potrawy.
Jeżeli chodzi o naukę w Hogwarcie, byłem uczniem naprawdę specyficznym. Żadnego problemu nie przynosiły mi prace pisemne, z których otrzymywałem najlepsze lub prawie najlepsze oceny


Patronus: Daniel to piękne, pełne gracji zwierzę, niezwykle jednak płochliwe i  powściągliwe w kontaktach z ludźmi. Jest mniejszy od jelenia, ale posiada inny rodzaj poroża. W naturze jest ofiarą, jest więc ostrożny i płochliwy, zupełnie jak Ben.

Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 130
Zaklęcia i uroki:70
Czarna magia:00
Magia lecznicza:00
Transmutacja:00
Eliksiry:20
Sprawność:18Brak
Zwinność:13Brak
JęzykWartośćWydane punkty
angielskiII0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaI2
AstronomiaI2
ONMSI2
SpostrzegawczośćII10
Ukrywanie sięI2
ZastraszanieI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
MugoloznawstwoI5
Wytrzymałość FizycznaIII10
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
NeutralnyNeutralny
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Malarstwo (tworzenie)II3
Malarstwo (wiedza)I0.5
I0.5
II3
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleIII25
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak- (+0)
Reszta: 3
Gość
Anonymous
Gość
Ben Williams [budowa]
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach