Hotel Transylvania
Strona 27 z 28 • 1 ... 15 ... 26, 27, 28
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Hotel Transylvania
Raz do roku, dokładnie o zachodzie słońca 31. października na obrzeżach Londynu pojawiało się ukryte przed wzrokiem mugoli stare zamczysko, znane wszystkim czarodziejom jako Hotel Transylvania. Pojawiał się znikąd i znikał, kiedy tylko nadchodził świt. Nikt nie miał pojęcia dlaczego tak się działo, jednak wszyscy doskonale wiedzieli, co pojawienie się zamku oznaczało. Wraz z wybiciem północy śmiałkowie mogli zmierzyć się z kryjącymi się wewnątrz potwornej budowli tajemnicami, wyzwaniami tak przerażającymi, że tylko najodważniejsi - lub ci najbardziej ciekawscy - decydowali się na przekroczenie progu warowni. Na tych, którzy pokonali upiorne pokoje czekała nagroda - jednak co roku we wnętrzu czaiło się coś innego, nigdy nie wiadomo było, czego można się po starym zamczysku spodziewać. Podobno ci, którzy nie wydostali się ze środka zostawali uwięzieni w murach na zawsze, stając się straszącymi w zamku duchami - trzeba było więc zdążyć uciec z objęć wilgotnych murów przed pierwszym pianiem koguta.
Zasada była tylko jedna: nie używać magii.
To jak - wchodzisz, czy się boisz?
Zasada była tylko jedna: nie używać magii.
To jak - wchodzisz, czy się boisz?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 16.07.19 20:20, w całości zmieniany 3 razy
Susanne dość szybko załapała oszczędne w słowach wytłumaczenia Norwega. Kiedy we dwójkę pochylili się nad tablicami poszło im zdecydowanie szybciej, niż gdyby tylko Åsbjørn próbował rozwikłać zagadkę. Jednak zanim do tego doszło musieli przebić się przez słupki z cyframi, przeliczyć wszystko pod wpływem tej okropnej trucizny. Wydzierała im oddech z ust i napełniała oczy łzami. Zmuszała do kaszlu i sprawiała, że ciężej było się skoncentrować. Jednak tak jak Ingisson podejrzewał, w cyfrach ukryty był schemat. A po jego odnalezieniu wystarczyło puścić się biegiem w wybrany korytarz i walcząc z zawrotami głowy dopaść do porośniętych zielonym bluszczem drzwi.
W kolejnym pomieszczeniu Norweg odetchnął głęboko, zamykając na moment oczy.
- No, karuzela - odpowiedział, uśmiechając się nieznacznie. Już trochę go męczyło to wszystko. Serce biło odrobinę za szybko, a ciągła czujność nie pozwalała mu się tak do końca bawić. Mimo wszystko rozrywka była naprawdę ciekawa: zdecydowanie przerywała jego normalną rutynę. Na kolejne słowa jasnowłosej otworzył najpierw jedno oko. Było to jednak złym pomysłem, bo chociaż wyglądał zabawnie to widział nie za wiele w tych ciemnościach. Spojrzał więc już przy użyciu obu oczu, prostując się i rozglądając uważnie po pomieszczeniu, w którym się znaleźli. A znaleźli się w bibliotece: starej i zatęchłej, nijak przypominającej zapachem to, co prezentowały sobą biblioteki, w których bywał do tej pory. W jego ruchach widać było brak pewności siebie, kiedy nachylił się nad Susanne, żeby przyjrzeć się trzymanej przez nią książce. Czarownicę otoczył przy tym charakterystyczny dla Norwega korzenno-ziołowy zapach, przykrywając na moment nieprzyjemną woń starych ksiąg. Sam Ingisson jednak nie zwracał już na to uwagi, zbyt przyzwyczajony.
Nieprzyjemny dla ucha głos sprawił, że Ås aż podskoczył, a serce pogalopowało w jego piersi niczym spłoszony renifer. Spojrzał na pannę Lovegood całkiem przestraszony. Zupełnie mu się to nie podobało, dlatego przekazywany na migi plan tak bardzo przypadł mu do gustu. Pokiwał głową powoli. Rozumiał. Nie miał jednak jak przekazać Angielce, że zupełnie nie potrafi kłamać. Wyprostował się i śledząc zlęknionym spojrzeniem przesuwający się po regałach cień spróbował nagiąć prawdę.
- Jestem Olaf, podróżnik i żeglarz - powiedział ściętym głosem, używając pierwszego imienia, jakie przyszło mu na myśl. Kolana miał jednak jak z waty i nie był pewien, czy to w ogóle wystarczy. Kurczowo zaciskał dłonie w kieszeniach i czekał, co stanie się dalej, posyłając pełne obawy spojrzenie w stronę Susanne.
| mniej niż zeroooo, o-o-o-o
W kolejnym pomieszczeniu Norweg odetchnął głęboko, zamykając na moment oczy.
- No, karuzela - odpowiedział, uśmiechając się nieznacznie. Już trochę go męczyło to wszystko. Serce biło odrobinę za szybko, a ciągła czujność nie pozwalała mu się tak do końca bawić. Mimo wszystko rozrywka była naprawdę ciekawa: zdecydowanie przerywała jego normalną rutynę. Na kolejne słowa jasnowłosej otworzył najpierw jedno oko. Było to jednak złym pomysłem, bo chociaż wyglądał zabawnie to widział nie za wiele w tych ciemnościach. Spojrzał więc już przy użyciu obu oczu, prostując się i rozglądając uważnie po pomieszczeniu, w którym się znaleźli. A znaleźli się w bibliotece: starej i zatęchłej, nijak przypominającej zapachem to, co prezentowały sobą biblioteki, w których bywał do tej pory. W jego ruchach widać było brak pewności siebie, kiedy nachylił się nad Susanne, żeby przyjrzeć się trzymanej przez nią książce. Czarownicę otoczył przy tym charakterystyczny dla Norwega korzenno-ziołowy zapach, przykrywając na moment nieprzyjemną woń starych ksiąg. Sam Ingisson jednak nie zwracał już na to uwagi, zbyt przyzwyczajony.
Nieprzyjemny dla ucha głos sprawił, że Ås aż podskoczył, a serce pogalopowało w jego piersi niczym spłoszony renifer. Spojrzał na pannę Lovegood całkiem przestraszony. Zupełnie mu się to nie podobało, dlatego przekazywany na migi plan tak bardzo przypadł mu do gustu. Pokiwał głową powoli. Rozumiał. Nie miał jednak jak przekazać Angielce, że zupełnie nie potrafi kłamać. Wyprostował się i śledząc zlęknionym spojrzeniem przesuwający się po regałach cień spróbował nagiąć prawdę.
- Jestem Olaf, podróżnik i żeglarz - powiedział ściętym głosem, używając pierwszego imienia, jakie przyszło mu na myśl. Kolana miał jednak jak z waty i nie był pewien, czy to w ogóle wystarczy. Kurczowo zaciskał dłonie w kieszeniach i czekał, co stanie się dalej, posyłając pełne obawy spojrzenie w stronę Susanne.
| mniej niż zeroooo, o-o-o-o
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Asbjorn Ingisson' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
Poczuła jak przedziwne, powykręcane kończyny tych postaci pochwyciły jej gardło i zacisnęły się tak, że ponownie straciła dech. Złapała ostatni oddech łapczywie, ze strachem, paraliżującym jej ciało. Wydawało jej się, że po tej nocy coraz bardziej będzie bała się właśnie takiego scenariusza.
Zamknęła oczy, ale nie zdołała złapać nadgarstków napastnika. Zamiast tego ponownie oddychała, a jej kolana uderzyły o zimną posadzkę. Zakaszlała cicho, rozglądając się ponownie po znajomym już korytarzu. - Michael? - spytała, dostrzegając mężczyznę niedaleko, będącego w równym szoku co ona. Usiadła na chwilę, by uspokoić walące serce. Cieszyła się, że oboje wyszli z tego cało, jeśli nie złapali jakiegoś zapalenie płuc czy innego cholerstwa, przez ciągłe lądowanie w zimnej wodzie i duszenie się pod nią. Wstała w końcu na równe nogi, zmęczone, nie sądząc, jaki prawdziwy koszmar napotka po wyjściu z tego miejsca... - Chodźmy... Chyba mam trochę dosyć. - powiedziała do mężczyzny i kiwnęła na niego głową. Marzyła o ciepłej herbacie. Włosy miała przyklejone do twarzy i musiała zdjąć czapkę, bo była tak przemoknięta, że tylko bardziej przeszkadzała, niż pomagała. Skierowała się korytarzem z powrotem, upewniając się, że mężczyzna pójdzie za nią.
| zt
Zamknęła oczy, ale nie zdołała złapać nadgarstków napastnika. Zamiast tego ponownie oddychała, a jej kolana uderzyły o zimną posadzkę. Zakaszlała cicho, rozglądając się ponownie po znajomym już korytarzu. - Michael? - spytała, dostrzegając mężczyznę niedaleko, będącego w równym szoku co ona. Usiadła na chwilę, by uspokoić walące serce. Cieszyła się, że oboje wyszli z tego cało, jeśli nie złapali jakiegoś zapalenie płuc czy innego cholerstwa, przez ciągłe lądowanie w zimnej wodzie i duszenie się pod nią. Wstała w końcu na równe nogi, zmęczone, nie sądząc, jaki prawdziwy koszmar napotka po wyjściu z tego miejsca... - Chodźmy... Chyba mam trochę dosyć. - powiedziała do mężczyzny i kiwnęła na niego głową. Marzyła o ciepłej herbacie. Włosy miała przyklejone do twarzy i musiała zdjąć czapkę, bo była tak przemoknięta, że tylko bardziej przeszkadzała, niż pomagała. Skierowała się korytarzem z powrotem, upewniając się, że mężczyzna pójdzie za nią.
| zt
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Michael nienawidził uczucia słabości, a wraz ze starzeniem się uciekały z niego wszystkie siły. Próbował się szarpać, ale trupy z obrazów były zaskakująco silne, a jemu brakowało już sił.
Podobnie jak poprzednio, opadł na podłogę, gdy już myślał, że nadszedł koniec. No tak, śmierć na życzenie w tym hotelu byłaby wyjątkowo głupia, ale przecież spotkało go już mnóstwo smutnych i głupich rzeczy w życiu.
Złapał oddech, spojrzał na swoje dłonie i upewnił się, że znów jest piękny i młody. Potem rozejrzał się za Marcellą.
-Jesteś cała...? - a widząc, że tak, roześmiał się nagle.
-To było...jak mugolski dom strachów, tylko lepsze! - wyrwało mu się. -Myślalem tylko, że będą jakieś nagrody, poza zachowaniem życia, oczywiście.
Zobaczył minę Marcelli i spoważniał.
-Umm...chodźmy stąd. Hej, może jakieś lokale na Pokątnej są już otwarte? Mogę zaprosić cię na herbatę, strasznie przemarzliśmy? - zaproponował, idąc za dziwnie cichą Marcellą. Milczenie było do niej aż niepodobne, ale Michael mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy Ministerstwo obejdą teraz plotki o jego romansie z syreną. To lepsze niż zaręczyny z goblinką...ale może jeszcze lepsze byłoby zauroczenie panny Figg trupem z obrazu?
No dobra, nie. Nie był w końcu złośliwym plotkarzem, a towarzyszenie Marcelli - choć niespodziewane - było nawet dobrą zabawą. Oczywiście z perspektywy czasu i bezpieczeństwa, bo wielokrotnie bał się, że naprawdę skończą tutaj jako zwłoki.
Wyszedł wraz z policjantką z hotelu i musiał przyznać, że jeszcze nigdy tak bardzo nie cieszył się ze stania w deszczu. Przynajmniej byli na zewnątrz.
Jeśli tylko Marcella się zgodziła, ruszyli w stronę Pokątnej. Mike marzył o ciepłej herbacie (najchętniej z rumem), a potem powrocie do domu i grzania się przy kominku. Zazwyczaj spędzał wieczory z jakąś edukacyjną lekturą, ale dzisiaj był tak zmęczony, że chyba poczyta 50 stóp olbrzyma, które dziwnym trafem znalazło się w jego biblioteczce (najprawdopodobniej podkradzione z biblioteczki siostry). Czas odpocząć. Wszystko dobre, co kończy się dobrym relaksem!
/zt
Podobnie jak poprzednio, opadł na podłogę, gdy już myślał, że nadszedł koniec. No tak, śmierć na życzenie w tym hotelu byłaby wyjątkowo głupia, ale przecież spotkało go już mnóstwo smutnych i głupich rzeczy w życiu.
Złapał oddech, spojrzał na swoje dłonie i upewnił się, że znów jest piękny i młody. Potem rozejrzał się za Marcellą.
-Jesteś cała...? - a widząc, że tak, roześmiał się nagle.
-To było...jak mugolski dom strachów, tylko lepsze! - wyrwało mu się. -Myślalem tylko, że będą jakieś nagrody, poza zachowaniem życia, oczywiście.
Zobaczył minę Marcelli i spoważniał.
-Umm...chodźmy stąd. Hej, może jakieś lokale na Pokątnej są już otwarte? Mogę zaprosić cię na herbatę, strasznie przemarzliśmy? - zaproponował, idąc za dziwnie cichą Marcellą. Milczenie było do niej aż niepodobne, ale Michael mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy Ministerstwo obejdą teraz plotki o jego romansie z syreną. To lepsze niż zaręczyny z goblinką...ale może jeszcze lepsze byłoby zauroczenie panny Figg trupem z obrazu?
No dobra, nie. Nie był w końcu złośliwym plotkarzem, a towarzyszenie Marcelli - choć niespodziewane - było nawet dobrą zabawą. Oczywiście z perspektywy czasu i bezpieczeństwa, bo wielokrotnie bał się, że naprawdę skończą tutaj jako zwłoki.
Wyszedł wraz z policjantką z hotelu i musiał przyznać, że jeszcze nigdy tak bardzo nie cieszył się ze stania w deszczu. Przynajmniej byli na zewnątrz.
Jeśli tylko Marcella się zgodziła, ruszyli w stronę Pokątnej. Mike marzył o ciepłej herbacie (najchętniej z rumem), a potem powrocie do domu i grzania się przy kominku. Zazwyczaj spędzał wieczory z jakąś edukacyjną lekturą, ale dzisiaj był tak zmęczony, że chyba poczyta 50 stóp olbrzyma, które dziwnym trafem znalazło się w jego biblioteczce (najprawdopodobniej podkradzione z biblioteczki siostry). Czas odpocząć. Wszystko dobre, co kończy się dobrym relaksem!
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Kiedy potężne zbroje padły na ziemię, rozsypując się na swoje części i z przerażających postaci stając się jedynie bezużytecznymi kawałkami metalu, Esther przez chwilę wpatrywała się w znajdujące się na podłodze fragmenty.
Z jakiegoś powodu chyba nie potrafiła uwierzyć, że udało im się pokonać swoich przeciwników. Chwilę wcześniej, gdy sięgała po miecz, wyraźnie czuła jak ten ciąży jej w ręce, jednak nie miała problemów z uniesieniem go w górę i odparciem ciosu atakującej jej zbroi. Odpierała kolejne uderzenia, czując jak jej ręka drżała przy każdym kolejnym ruchu, zapierała się nogami o ziemię usiłując utrzymać równowagę, nie zamierzając się poddać, i w końcu jej starania przyniosły oczekiwany skutek.
Teraz jej dłoń opadła ciężko pod wpływem wagi miecza, o ona sama niemalże padła na kolana zarówno ze zmęczenia, jak i być może docierającej do niej świadomości odnośnie wszystkiego, co działo się w zamku. Przed upadkiem powstrzymał ją jednak miecz, którego użyła do podparcia się, korzystając z chwili wytchnienia i nabierając głębokich oddechów.
Czy tak właśnie każdego dnia czuli się mugole? Nie posiadając magii, którą mogliby wykorzystać do samoobrony, byli bezbronni i podatni na szkody, które tak łatwo było im wyrządzić. Zamknięta w zamku zaczynała doceniać wygodę oraz swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa, które zapewnia jej magia. Z różdżką na wyciągnięcie ręki nie musi co chwilę rozglądać się przez ramię, wiedząc, że będzie w stanie w odpowiedniej chwili zareagować.
Nie chciałaby musieć przyznać tego na głos, ale ostatnie dwa zadania naprawdę ją przestraszyły. Serce wciąż biło mocniej od pościgu wilkołaków, przed którym jakimś cudem udało im się uciec, a ciało drżało od wysiłku włożonego w obronę przed zbrojami. Słyszała historie o strachu, który wywołuje w ludziach pobyt w Hotelu, jednak nie spodziewała się, że będzie miał tak duży wpływ na nią samą. Mimo wszystko bawiła się świetnie, a obecność Caley bez wątpienia znacznie się do tego przyczyniała.
Rzuciwszy miecz na ziemię i wyminąwszy pozostałości po ich przeciwnikach, ruszyła w stronę kolejnych drzwi, zastanawiając się co czeka na nie za ciemną mahoniową powierzchnią. Gdy przekroczyła próg, na pierwszy rzut nie zauważyła nic, co mogłoby chcieć ją wystraszyć. Pomieszczenie, przypominające salę balową, chociaż lata swej świetności zdecydowanie miało już za sobą, wciąż miało w sobie pewien urok, szczególnie z usłanym gwiazdami niebem widocznym przez dziury w suficie. Esther uśmiechnęła się lekko, spoglądając na przestrzeń nad nimi, po czym ruszyła w stronę czegoś, co wydawało się być kolejnymi drzwiami. Zbliżywszy się do drzwi szybko przekonała się o swoim błędzie - był to obraz z dwoma trupami, które stopniowo zaczynały przybierać ludzkich kształtów i młodnieć. Przez krótką chwilę kobieta z fascynacją wpatrywała się w płótno, oniemiała pod wpływem zachodzącego na jej oczach procesu. Wtedy jednak jej uwaga ściągnięta została stojącą obok Caley, której twarz nagle pokryła się zmarszczkami, a włosy siwizną. Zdawało się, że namalowane na obrazie trupy odbierały im młodość, a ich zadaniem było powstrzymanie procesu. Farby oraz pędzle stanowiły pewną wskazówkę i, nie chcąc tracić więcej czasu, Esther chwyciła jeden z nich, przystępując do wypełniania fragmentów obrazu, które wydawały się nie być skończone.
Z jakiegoś powodu chyba nie potrafiła uwierzyć, że udało im się pokonać swoich przeciwników. Chwilę wcześniej, gdy sięgała po miecz, wyraźnie czuła jak ten ciąży jej w ręce, jednak nie miała problemów z uniesieniem go w górę i odparciem ciosu atakującej jej zbroi. Odpierała kolejne uderzenia, czując jak jej ręka drżała przy każdym kolejnym ruchu, zapierała się nogami o ziemię usiłując utrzymać równowagę, nie zamierzając się poddać, i w końcu jej starania przyniosły oczekiwany skutek.
Teraz jej dłoń opadła ciężko pod wpływem wagi miecza, o ona sama niemalże padła na kolana zarówno ze zmęczenia, jak i być może docierającej do niej świadomości odnośnie wszystkiego, co działo się w zamku. Przed upadkiem powstrzymał ją jednak miecz, którego użyła do podparcia się, korzystając z chwili wytchnienia i nabierając głębokich oddechów.
Czy tak właśnie każdego dnia czuli się mugole? Nie posiadając magii, którą mogliby wykorzystać do samoobrony, byli bezbronni i podatni na szkody, które tak łatwo było im wyrządzić. Zamknięta w zamku zaczynała doceniać wygodę oraz swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa, które zapewnia jej magia. Z różdżką na wyciągnięcie ręki nie musi co chwilę rozglądać się przez ramię, wiedząc, że będzie w stanie w odpowiedniej chwili zareagować.
Nie chciałaby musieć przyznać tego na głos, ale ostatnie dwa zadania naprawdę ją przestraszyły. Serce wciąż biło mocniej od pościgu wilkołaków, przed którym jakimś cudem udało im się uciec, a ciało drżało od wysiłku włożonego w obronę przed zbrojami. Słyszała historie o strachu, który wywołuje w ludziach pobyt w Hotelu, jednak nie spodziewała się, że będzie miał tak duży wpływ na nią samą. Mimo wszystko bawiła się świetnie, a obecność Caley bez wątpienia znacznie się do tego przyczyniała.
Rzuciwszy miecz na ziemię i wyminąwszy pozostałości po ich przeciwnikach, ruszyła w stronę kolejnych drzwi, zastanawiając się co czeka na nie za ciemną mahoniową powierzchnią. Gdy przekroczyła próg, na pierwszy rzut nie zauważyła nic, co mogłoby chcieć ją wystraszyć. Pomieszczenie, przypominające salę balową, chociaż lata swej świetności zdecydowanie miało już za sobą, wciąż miało w sobie pewien urok, szczególnie z usłanym gwiazdami niebem widocznym przez dziury w suficie. Esther uśmiechnęła się lekko, spoglądając na przestrzeń nad nimi, po czym ruszyła w stronę czegoś, co wydawało się być kolejnymi drzwiami. Zbliżywszy się do drzwi szybko przekonała się o swoim błędzie - był to obraz z dwoma trupami, które stopniowo zaczynały przybierać ludzkich kształtów i młodnieć. Przez krótką chwilę kobieta z fascynacją wpatrywała się w płótno, oniemiała pod wpływem zachodzącego na jej oczach procesu. Wtedy jednak jej uwaga ściągnięta została stojącą obok Caley, której twarz nagle pokryła się zmarszczkami, a włosy siwizną. Zdawało się, że namalowane na obrazie trupy odbierały im młodość, a ich zadaniem było powstrzymanie procesu. Farby oraz pędzle stanowiły pewną wskazówkę i, nie chcąc tracić więcej czasu, Esther chwyciła jeden z nich, przystępując do wypełniania fragmentów obrazu, które wydawały się nie być skończone.
Saw the stars out in front of you
Too tempting not to touch but even though it
shocked you something's electric in your blood
shocked you something's electric in your blood
The member 'Esther Trelawney' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 85
'k100' : 85
Nie potrafiła docenić radzenia sobie bez magii, a strach wzmagał w niej jedynie ochotę sięgnięcia po różdżkę. Wiedziała jednak, że złamanie tej zasady może skutkować nieprzyjemnościami - w najlepszym wypadku natychmiastowym opuszczeniem hotelu, a w najgorszym utratą czegoś cenniejszego, niż szansa na odkrycie tutejszych sekretów. Gdy udało jej się sparować cios, była z siebie naprawdę dumna, lecz wciąż buzowały w niej emocje, które nie pozwoliły jej poczuć pełnej satysfakcji. Pamiętała ucieczkę przed wilkołakami, a i rycerze wydawali jej się na tyle groźni, by traktować to wszystko poważnie. Spoglądała na Esther, której również udało się osłonić i razem ruszyły dalej, poprzez kolejne otwierające się dla nich drzwi.
Szukała sposobności do uspokojenia wewnętrznego chaosu, a Hotel zdawał się czytać jej w myślach – przejście przez portal zaprowadziło je do zrujnowanego pomieszczenia, które było niegdyś salą balową. I choć Caley pozostawała czujna, opanowała ją przemożna ochota zakpienia ze strachu, który rościł sobie prawo do panowania nad nią.
- Czy uczyni mi lady ten zaszczyt? – z szelmowskim uśmiechem na twarzy skłoniła się nisko przed Esther, wyciągając w jej kierunku dłoń i prosząc ją do tańca.
Aranżacja tego miejsca była zbyt malownicza, by tego nie wykorzystać; choć farba odpadała płatami ze ścian, płytki były popękane a dach dziurawy, widok nocnego nieba rekompensował wszystko. Goyle nie traciła wiec animuszu, porywając swoją towarzyszkę do krótkiego walca – drogę do kolejnych drzwi pokonały tanecznym krokiem, zapominając o pogoni wilkołaków i rycerzach, którzy próbowali skrócić je o głowę. Gdy jednak dotarły do końca Sali, ze zdumieniem odkryły, że to nie drzwi widnieją przed nimi.
Obraz był niepokojący, lecz w pewien sposób również interesujący, dlatego Caley puściła dłoń pani Trelawney i podeszła bliżej, by lepiej przyjrzeć się dziełu. Rozkładające się wcześniej trupy zaczęły powoli młodnieć, a zaciekawiona czarownica zerknęła przez ramię na swoją towarzyszkę i już miała zagadnąć ją o to, lecz twarz Esther wyglądała inaczej, niż przed momentem. Sądząc po jej wyrazie twarzy, sama Goyle także nie wyglądała najlepiej – traciły swoją młodość kosztem malowidła. Strach ponownie wpełznął pod skórę blondynki, która nie traciła czasu i – śladem Trelawney – chwyciła za pędzel i farby, by zatrzymać proces, który wzbudził jej przerażenie.
Szukała sposobności do uspokojenia wewnętrznego chaosu, a Hotel zdawał się czytać jej w myślach – przejście przez portal zaprowadziło je do zrujnowanego pomieszczenia, które było niegdyś salą balową. I choć Caley pozostawała czujna, opanowała ją przemożna ochota zakpienia ze strachu, który rościł sobie prawo do panowania nad nią.
- Czy uczyni mi lady ten zaszczyt? – z szelmowskim uśmiechem na twarzy skłoniła się nisko przed Esther, wyciągając w jej kierunku dłoń i prosząc ją do tańca.
Aranżacja tego miejsca była zbyt malownicza, by tego nie wykorzystać; choć farba odpadała płatami ze ścian, płytki były popękane a dach dziurawy, widok nocnego nieba rekompensował wszystko. Goyle nie traciła wiec animuszu, porywając swoją towarzyszkę do krótkiego walca – drogę do kolejnych drzwi pokonały tanecznym krokiem, zapominając o pogoni wilkołaków i rycerzach, którzy próbowali skrócić je o głowę. Gdy jednak dotarły do końca Sali, ze zdumieniem odkryły, że to nie drzwi widnieją przed nimi.
Obraz był niepokojący, lecz w pewien sposób również interesujący, dlatego Caley puściła dłoń pani Trelawney i podeszła bliżej, by lepiej przyjrzeć się dziełu. Rozkładające się wcześniej trupy zaczęły powoli młodnieć, a zaciekawiona czarownica zerknęła przez ramię na swoją towarzyszkę i już miała zagadnąć ją o to, lecz twarz Esther wyglądała inaczej, niż przed momentem. Sądząc po jej wyrazie twarzy, sama Goyle także nie wyglądała najlepiej – traciły swoją młodość kosztem malowidła. Strach ponownie wpełznął pod skórę blondynki, która nie traciła czasu i – śladem Trelawney – chwyciła za pędzel i farby, by zatrzymać proces, który wzbudził jej przerażenie.
Caley Goyle
Zawód : tłumaczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
but it's in my roots, it's in my veins, it's in my blood and I stain every heart that I use to heal
the pain
the pain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Caley Goyle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 53
--------------------------------
#2 'k15' : 11
#1 'k100' : 53
--------------------------------
#2 'k15' : 11
100
Punkty odwagi:
Esther - 150
Caley - 150
Złapałyście za pędzle i farby, rozpracowując na czym polega zagadka obrazu. Pomimo braku praktyki w dziedzinie malarstwa zwyczajnie robiłyście to, co wydawało wam się słuszne - i było to najlepszym wyjściem z sytuacji. Okazało się, że brak zdolności nie przeszkadzał w tym, aby namalować wystarczająco realistyczne oczy postaci. Kiedy ostatni raz musnęłyście pędzlem płótno, dwójka kobiet na obrazie drgnęła i popatrzyła się na was, mrugając z zaskoczeniem. Były do was łudząco dpodobne, lecz szybko zaczęły się starzeć, a wy - młodnieć.
Niespodziewanie rama drgnęła otwierając się, a ukryte za nią drzwi skrzypnęły cicho, stając otworem. Za nimi zamiast kolejnego pokoju czekał korytarz: ten sam, z którego weszłyście do pierwszego pokoju. Drzwi na końcu korytarza uchyliły się powoli i usłyszałyście miarowy szum deszczu przecinany gromami. Kur zapiał, ostrzegając was o nadciągającym poranku i waszym nieuchronnym końcu.
Na odpis macie 48 godzin.
Tutaj kończycie swoją przygodę z Hotelem Transylvania. Dziękujemy za udział i zaangażowanie!
Diabelskie sidła. No oczywiście! Powinna je rozpoznać od razu, przecież były takie charakterystyczne. Cóż jednak zrobić, chwilę zajęło jej przypomnienie sobie, jak wyglądają. Wiedza z czasem wyparowuje z głowy, jeśli nie jest odświeżana, miała tego świadomość. A zielarstwo w jej wykonaniu zwykle ograniczało się do dodawania kilku niegroźnych ziół, takich jak mięta, do mieszanek lodów!
Dotyk pnączy na ciele był dość obrzydliwy, ale Florence wiedziała, co powinna zrobić. Udało jej się rozluźnić mięśnie i zanim się obejrzała, dyskomfort zniknął. Nie była co prawda wolna, roślina wciąż na nią napierała, a poza tym - wewnątrz pnączy wciąż rzucał się Randall. Kobieta tylko cicho westchnęła, odwracając się w jego kierunku.
- Rozluźnij się, do cholery. To są diabelskie sidła, szarpaniną nic nie wskórasz - warknęła w jego kierunku. - A myślałam, że aurorzy muszą się znać też trochę na zielarstwie - bąknęła jeszcze, tym razem do siebie. Przecież Lupin właśnie się teraz na takowego uczył?
Z jej obliczeń wynikało, że zbliżali się już do końca. Gdy dostrzegła, co znajduje się na ścianie, do której diabelskie sidła ciągnęły ich dwójkę, Florence odetchnęła z ulgą. To wszystko mogłaby być nawet dobrą zabawą, w końcu poza kilkoma siniakami nic złego im się nie stało. Nie musiała chyba jednak mówić głośno, że tym razem lepiej bawiłaby się, gdyby została w domu, czytając książkę. Ale to nie była wina hotelu! W końcu korytarze i ukryte w nich pułapki były naprawdę ciekawe.
- No to chyba mamy remis - odezwała się jeszcze raz. Ucisk pnączy na jej ciele zniknął. Roślina przepchnęła ich przez drzwi a potem puściła i - jak gdyby nigdy nic - schowała się na powrót we własnym pokoju. Drzwi kliknęły cicho, gdy diabelskie sidła grzecznie je za sobą zamykały. Florence posłała jeszcze jedno spojrzenie swojemu towarzyszowi. Te otarcia od uciskających go pnączy na pewno będą przez jakiś czas widoczne. No cóż. - Czyli zakład nieważny. Trudno. Na razie - rzuciła, kierując się do wyjścia. Trzeba było w końcu wydostać się, zanim słońce wstanie.
zt
Dotyk pnączy na ciele był dość obrzydliwy, ale Florence wiedziała, co powinna zrobić. Udało jej się rozluźnić mięśnie i zanim się obejrzała, dyskomfort zniknął. Nie była co prawda wolna, roślina wciąż na nią napierała, a poza tym - wewnątrz pnączy wciąż rzucał się Randall. Kobieta tylko cicho westchnęła, odwracając się w jego kierunku.
- Rozluźnij się, do cholery. To są diabelskie sidła, szarpaniną nic nie wskórasz - warknęła w jego kierunku. - A myślałam, że aurorzy muszą się znać też trochę na zielarstwie - bąknęła jeszcze, tym razem do siebie. Przecież Lupin właśnie się teraz na takowego uczył?
Z jej obliczeń wynikało, że zbliżali się już do końca. Gdy dostrzegła, co znajduje się na ścianie, do której diabelskie sidła ciągnęły ich dwójkę, Florence odetchnęła z ulgą. To wszystko mogłaby być nawet dobrą zabawą, w końcu poza kilkoma siniakami nic złego im się nie stało. Nie musiała chyba jednak mówić głośno, że tym razem lepiej bawiłaby się, gdyby została w domu, czytając książkę. Ale to nie była wina hotelu! W końcu korytarze i ukryte w nich pułapki były naprawdę ciekawe.
- No to chyba mamy remis - odezwała się jeszcze raz. Ucisk pnączy na jej ciele zniknął. Roślina przepchnęła ich przez drzwi a potem puściła i - jak gdyby nigdy nic - schowała się na powrót we własnym pokoju. Drzwi kliknęły cicho, gdy diabelskie sidła grzecznie je za sobą zamykały. Florence posłała jeszcze jedno spojrzenie swojemu towarzyszowi. Te otarcia od uciskających go pnączy na pewno będą przez jakiś czas widoczne. No cóż. - Czyli zakład nieważny. Trudno. Na razie - rzuciła, kierując się do wyjścia. Trzeba było w końcu wydostać się, zanim słońce wstanie.
zt
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie odpowiedziałem nic, gdy sięgnęła po moje słowa niczym echo. Nie osądzałem jej, nie ja - należała do rodu Selwynów, to oni decydowali o jej losie. Moga też decdować o nim sama. Ale tak długo jak nosiła nazwisko lordów Essex, była im podporządkowana.
Moje nozdrza wypuściły powietrze ze świwtem, gdy Lucinda odwołała się do przebaczenia. Chciałem, aby jej słowa niosły ze sobą prawdę. By chociaż dawały nadzieję. Ale rozgrzebywały jedynie stare rany. Otwierały je na nowo, przypominając o piekącym bólu. I o bliznach, które miały pozostać w moim sercu na zawsze. Niczym skaza. Piętno zdrajcy krwi.
- Koniec świata to za mało, żeby przekonać do siebie rodzinę, która widzi w tobie zdrajcę. - Przyznałem gorzko, balansując na granicy rozbawienia i goryczy. - Serca z kamienia nie przebaczają. Serca z kamiena zapominają. Wypalają cię z rodowego gobelinu i z pamięci. Wymazują twoje istnienie. Nie możesz przebaczyć komuś, kto nigdy nie pojawił się w twoim życiu. - Mówiłem ze spokojem, być może nawet z głosem zabarwionym zozbawieniem, ukazując Lucindzie maskę beztroskiego ducha. Bo tak naprawdę nic tutaj nie było warte śmiechu - Callisto jako jedyna nie wyrzuciła mnie z pamięci. Ale nie wiem, co było gorsze - zostać z niej usuniętym, czy żyć ze świadomościa, że nigdy nie otrzymam od niej przebaczenia? - Sama rozumiesz. To nic strasznego. - Na przekór własnym słowom usta ułożyły się w uśmiechu pełnym nonszalancji; nie wiedziałem jak układały się jej relacje z pozostałymi członkami rodu. Poza tym, że była blisko z Alexem - co zapewne nie wróżyło dobrze jej przyszłości w ciasnym gorsecie arystokratki.
Swoją drogą, czy gorsety były nadal modne?
Przyłapałem się na tym, że mój wzrok mimowolnie skupił się gdzieś na linii bioder Lucy. I wpatrywałem się w noe wystarczająco długo, aby sama to zauważyła - w końcu w półmroku trudno było ocenić obecność (lub nie) gorsetu na pierwszy rzut oka.
Nawet bym się nie zaczerwienił, gdyby mnie na tym przyłapała. Nie miałem już piętnastu lat. Chociaż nawet wtedy nieszczególnie się czerwieniłem.
- Zostałem aurorem, bo całe życie toczyłem jakąś walkę. - Wyjaśniłem, zanim jeszcze znaleźliśmy się w dusznym pokoju. - Gdzieś w tyle głowy zawze miałem wizję świata wolnego od zła. Ale to nie jest możliwe. Mogę jedynie ścigać kolejnych czarnoksiężników. Zapełniać więzienne cele. Podążać śladem mrocznych ścieżek ich umysłów. Przewidywać kolejny krok. Myśleć jak drapieżnik. - Moje mrzonki szybko zostały sprowadzone na ziemię. Kiedy byłem młodszy i pełen wiary wydawało mi się, że kilkoma wymachnięciami różdżką mogę zmienić cały świat. - W każdym razie, trochę zderzyłem się ze ścianą, kiedy okazało się, że nie zmienię niczego na lepsze. Że zatrutej duszy nie da się naprawić. - Tak mówiono o czarnej magii - że ztruwa duszę. Zabiera ją. Wyżera. - Zakon Feniksa jest inny. Wierzę, że może rzucić znacznie więcej światła niż praca stu aurorów. I to nie jest już beznadziejny idealizm. To realna walka. Ty też dołączyłaś z jakiegoś powodu. - Utkwiłem w niej spojrzenie stalowych oczu; błyszczały determinacją. Może i posiadałem charakter lekkoducha, a może była to zwyczajna przykrywka, kolejne lisie futro, miękkie, połyskujące zachęcająco rdzawym kolorem, pod którym drzemał lew, niespokojny duch walki, nie znający ustępstw, perfekcyjny drapieżnik.
- Dziwne, że nie wydrwiłaś mnie za zam fakt czytywania Czarownicy. Grzeczna jesteś, Selwyn. - Zmrużyłem oczy, igrając z ogniem. Czy właśnie nie z tego słynął jej ród? Ognia i kłamstw? Być może powinienem być bardziej ostrożny w jej towarzystwie. Być może dawałem się zwodzić łagodnemu opakowaniu. - Jednak tresowana. - Twierdząco skinąłem głową, nie przestając się uśmiechać.
Miny zrzedły jednak nam obojgu, gdy w sali pełnej duchów zaczęliśmy znikać - do czasu, aż nasza erudycja (dało się wyczuć szlacheckie wychowanie) nie uraziła ich pogrzebanych dum, przeganiając gości z nieustającego balu. Ruszyliśmy w kierunku kolejnych drzwi - nadal nie wiedząc jak rozwiązać przypieczętowany zakład.
- To ten sam korytarz, którym przyszliśmy. Zakładam więc, że za nim jest wyjście. - Pianie koguta obwieszczało, że zdążyliśmy w porę. To była nasza droga ucieczki. - Chociaż... - powoli, niemal konspiracyjnie, odwróciłem głowę w kierunku Lucy. - Skoro tak dobrze odnajdujesz się w każdej sytuacji, farbowany lisie, może powinienem cię tutaj zostawić? - Minąłem ją zwinnym skokiem, zastępując jej drogę. Ułożyłem dłoń na klamce, która stanowiła bramę do wolności. Moje brwi uniosły się nieznacznie do góry - impertynencko, jakbym chciał jeszcze przedłużyć tę zabawę, wystawiając na próbę nieustraszoną Lucindę Selwyn.
przepraszam MG, nie doszła mi notyfikacja i nie wiedziałam, że będzie jeszcze post kończący
Moje nozdrza wypuściły powietrze ze świwtem, gdy Lucinda odwołała się do przebaczenia. Chciałem, aby jej słowa niosły ze sobą prawdę. By chociaż dawały nadzieję. Ale rozgrzebywały jedynie stare rany. Otwierały je na nowo, przypominając o piekącym bólu. I o bliznach, które miały pozostać w moim sercu na zawsze. Niczym skaza. Piętno zdrajcy krwi.
- Koniec świata to za mało, żeby przekonać do siebie rodzinę, która widzi w tobie zdrajcę. - Przyznałem gorzko, balansując na granicy rozbawienia i goryczy. - Serca z kamienia nie przebaczają. Serca z kamiena zapominają. Wypalają cię z rodowego gobelinu i z pamięci. Wymazują twoje istnienie. Nie możesz przebaczyć komuś, kto nigdy nie pojawił się w twoim życiu. - Mówiłem ze spokojem, być może nawet z głosem zabarwionym zozbawieniem, ukazując Lucindzie maskę beztroskiego ducha. Bo tak naprawdę nic tutaj nie było warte śmiechu - Callisto jako jedyna nie wyrzuciła mnie z pamięci. Ale nie wiem, co było gorsze - zostać z niej usuniętym, czy żyć ze świadomościa, że nigdy nie otrzymam od niej przebaczenia? - Sama rozumiesz. To nic strasznego. - Na przekór własnym słowom usta ułożyły się w uśmiechu pełnym nonszalancji; nie wiedziałem jak układały się jej relacje z pozostałymi członkami rodu. Poza tym, że była blisko z Alexem - co zapewne nie wróżyło dobrze jej przyszłości w ciasnym gorsecie arystokratki.
Swoją drogą, czy gorsety były nadal modne?
Przyłapałem się na tym, że mój wzrok mimowolnie skupił się gdzieś na linii bioder Lucy. I wpatrywałem się w noe wystarczająco długo, aby sama to zauważyła - w końcu w półmroku trudno było ocenić obecność (lub nie) gorsetu na pierwszy rzut oka.
Nawet bym się nie zaczerwienił, gdyby mnie na tym przyłapała. Nie miałem już piętnastu lat. Chociaż nawet wtedy nieszczególnie się czerwieniłem.
- Zostałem aurorem, bo całe życie toczyłem jakąś walkę. - Wyjaśniłem, zanim jeszcze znaleźliśmy się w dusznym pokoju. - Gdzieś w tyle głowy zawze miałem wizję świata wolnego od zła. Ale to nie jest możliwe. Mogę jedynie ścigać kolejnych czarnoksiężników. Zapełniać więzienne cele. Podążać śladem mrocznych ścieżek ich umysłów. Przewidywać kolejny krok. Myśleć jak drapieżnik. - Moje mrzonki szybko zostały sprowadzone na ziemię. Kiedy byłem młodszy i pełen wiary wydawało mi się, że kilkoma wymachnięciami różdżką mogę zmienić cały świat. - W każdym razie, trochę zderzyłem się ze ścianą, kiedy okazało się, że nie zmienię niczego na lepsze. Że zatrutej duszy nie da się naprawić. - Tak mówiono o czarnej magii - że ztruwa duszę. Zabiera ją. Wyżera. - Zakon Feniksa jest inny. Wierzę, że może rzucić znacznie więcej światła niż praca stu aurorów. I to nie jest już beznadziejny idealizm. To realna walka. Ty też dołączyłaś z jakiegoś powodu. - Utkwiłem w niej spojrzenie stalowych oczu; błyszczały determinacją. Może i posiadałem charakter lekkoducha, a może była to zwyczajna przykrywka, kolejne lisie futro, miękkie, połyskujące zachęcająco rdzawym kolorem, pod którym drzemał lew, niespokojny duch walki, nie znający ustępstw, perfekcyjny drapieżnik.
- Dziwne, że nie wydrwiłaś mnie za zam fakt czytywania Czarownicy. Grzeczna jesteś, Selwyn. - Zmrużyłem oczy, igrając z ogniem. Czy właśnie nie z tego słynął jej ród? Ognia i kłamstw? Być może powinienem być bardziej ostrożny w jej towarzystwie. Być może dawałem się zwodzić łagodnemu opakowaniu. - Jednak tresowana. - Twierdząco skinąłem głową, nie przestając się uśmiechać.
Miny zrzedły jednak nam obojgu, gdy w sali pełnej duchów zaczęliśmy znikać - do czasu, aż nasza erudycja (dało się wyczuć szlacheckie wychowanie) nie uraziła ich pogrzebanych dum, przeganiając gości z nieustającego balu. Ruszyliśmy w kierunku kolejnych drzwi - nadal nie wiedząc jak rozwiązać przypieczętowany zakład.
- To ten sam korytarz, którym przyszliśmy. Zakładam więc, że za nim jest wyjście. - Pianie koguta obwieszczało, że zdążyliśmy w porę. To była nasza droga ucieczki. - Chociaż... - powoli, niemal konspiracyjnie, odwróciłem głowę w kierunku Lucy. - Skoro tak dobrze odnajdujesz się w każdej sytuacji, farbowany lisie, może powinienem cię tutaj zostawić? - Minąłem ją zwinnym skokiem, zastępując jej drogę. Ułożyłem dłoń na klamce, która stanowiła bramę do wolności. Moje brwi uniosły się nieznacznie do góry - impertynencko, jakbym chciał jeszcze przedłużyć tę zabawę, wystawiając na próbę nieustraszoną Lucindę Selwyn.
przepraszam MG, nie doszła mi notyfikacja i nie wiedziałam, że będzie jeszcze post kończący
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
100
Punkty odwagi:
Susanne - 150
Asbjorn - 150
Strażnik biblioteki znajdował się coraz bliżej was, choć dla ludzkiego oka nie był dostrzegalny – lub nie chciał być. Słuchał was, przechadzając się między księgami. Gdy Susanne przemówiła, zdołaliście zauważyć blady blask przy regałach, jakby zarys szaty sięgający daleko ponad waszymi głowami. Gdy Asbjorn próbowała to kłamstwo pociągnąć dalej, zarys zatrzymał się i zniknął na waszych oczach.
– Panna Błyskotka i żeglarz Olaf – odezwał się głos z jeszcze bardziej zniekształconą nutą. – A może Susanne i Asbjorn?
Przed kobietą nagle otworzyły się w powietrzu ogromne, żółte ślepia, niby sowie, a niby jaszczurze. Ich barwa zaczynała blednąć, aż z bieli wyłoniła się krwista czerwień. Podłoga zadrżała, kilka ksiąg spadło z wysokich regałów.
– Kłamstwo zawsze ma krótkie nogi – szepnął strażnik i tuż pod oczami zmaterializował się ptasi dziób. – Głupcy!
Was oboje zdjął strach, dotknął trzewi, zawrzał we krwi, wyrwał spod skóry gęsią skórkę. Drzwi były tuż za waszymi plecami. Uciekliście, w uszach słysząc bieg krwi i swoje własne oddechy, i wydostaliście się na korytarz, na którym pojawiliście się na samym początku swojej podróży. Drzwi na końcu korytarza uchyliły się powoli i usłyszeliście miarowy szum deszczu przecinany gromami. Kwiaty zaczęły wydzielać intensywną woń, ostrzegając przed waszym nieuchronnym końcem.
Na odpis macie 48 godzin. Tutaj kończycie swoją przygodę z Hotelem Transylvania. Dziękujemy za udział i zaangażowanie!
Słysząc słowa Caley, Esther spojrzała na kobietę ze szczerym wyrazem zarówno zaskoczenia, jak i rozbawienia na twarzy. W pewnym sensie gest ten wydawał się zdecydowanie niepasujący do otoczenia, w którym się znalazły; chociaż pomieszczenie w przeszłości bez wątpienia stanowiło salę balową, teraz pogrążone było w ruinie i tańczenie pośród ścian, z których łuszczyła się farba, oraz popękanych podłóg wydawało się nieodpowiednie. Być może właśnie dlatego pani Trelawney nie wahała się ani chwili. To, co odpowiednie, od zawsze wydawało jej się przereklamowane i zazwyczaj przyciągały ją do siebie rzeczy nieoczywiste oraz niecodzienne.
- Z wielką przyjemnością - odpowiedziała więc, chwytając dłoń Caley, drugą ręką obejmując ją w talii i dostosowując swoje kroki do jej. Chociaż nie miały okazji tańczyć ze sobą zbyt długo, pokonując w ten sposób jedynie dystans dzielący je od wejścia do pomieszczenia do wiszącego po przeciwległej stronie obrazu, Esther z całą pewnością mogła stwierdzić, iż panna Goyle była o wiele lepszą tancerką niż jej własny mąż. Ta drobna czynność zdała się jednak zadziałać cuda, bo gdy tylko zatrzymały się przed tajemniczym płótnem, Esther niemalże w pełni zapomniała o wszystkim, co wydarzyło się chwilę wcześniej. Posłała Caley szery i rozbawiony uśmiech, następnie dając się w zupełności porwać intrygującemu dziełu, które zaczęło dość dosłownie wysysać z nich młodość.
Kobieta nigdy nie należała do tych, których ciągnęło do tworzenia sztuki. Owszem, lubiła podziwiać malarstwo, mogąc godzinami spacerować po galeriach sztuki, wpatrywać się w szczegóły przedstawione na obrazach i zachwycać się każdym detalem oraz każdym widocznym na płótnie pociągnięciem pędzla. Sama jednak nie posiadała specjalnego talentu, dlatego chwytając w dłoń pędzel obawiała się, iż nie będzie w stanie wykonać swojej części zadania w zadowalający sposób, jednocześnie skazując je na pozostanie wiecznymi staruszkami, bądź co gorsza rozsypanie się w proch. Nie wiedziała również, czy Caley posiadała talent malarski, choć liczyła, że tak. W tamtym momencie zdała sobie sprawę jak mało obie kobiety jeszcze o sobie wiedzą, nie mając tak naprawdę okazji poznać się bliżej. Nanosząc kolejne detale na obraz zanotowała w myślach to, iż po powrocie do domu powinna koniecznie wysłać Caley zaproszenie do Szkocji, mając przeczucie, iż nadmorskie klify i bliskość z naturą mogłyby przypaść jej do gustu.
Ku jej wielkiej uldze okazało się, iż niewielkie pojęcie o malarstwie i cały ten czas, który spędziła analizując obrazy innych geniuszy, wystarczył, by uzupełnić obraz o brakujące postaciom oczy. Gdy skończyły, te poruszyły się i przez moment Esther odniosła wrażenie, iż w ich twarzach potrafi dostrzec siebie oraz Caley. Szybko jednak kobiety na obrazie zaczęły się starzeć, jednocześnie zwracając im dwóm ich pierwotny wygląd. Niemalże odetchnęła z ulgą, obserwując jak rama obrazu odchyla się, ujawniając przed nimi znajomo wyglądający korytarz. Wyglądało na to, że ich przygoda z Hotelem dobiegła końca, co potwierdziło również pianie koguta, które dotarło do ich uszu.
Ramię w ramię ruszyły do wyjścia, po kilku minutach znajdując się na ulicy, na której jakiś czas temu się spotkały. Niebo nad miastem miało kolor jaśniejącego granatu, z pasmem żółci, pomarańczy oraz różu w miejscu, w którym słońce powoli zaczynało wyłamać się zza horyzontu. Wiatr na moment przegonił chmury, pozwalając im napawać się widokiem wschodu słońca, otoczone przyjemnym, rześkim powietrzem środka jesieni. Esther zwróciła się do swojej towarzyski, przez moment w ciszy jedynie przyglądając się jej twarzy z nieodgadnionym wyrazem.
- Muszę przyznać, iż zupełnie nie tego się spodziewałam - powiedziała w końcu, choć tak naprawdę nie miała konkretnych oczekiwań, pragnąc jedynie spędzić noc w dobrym towarzystwie. Hotel momentami zdołał ją przestraszyć, jednak finalnie opuszczała go zadowolona i pełna nowych doświadczeń - Dziękuję za zaproszenie, nie sądzę, by czyjekolwiek towarzystwo uczyniłoby tą noc tak wyjątkową - dodała, posyłając jej krótki uśmiech - Mam nadzieję, że nigdzie się nie spieszysz. Zdecydowanie zasłużyłyśmy na ciepłą kawę - z tymi słowami poprowadziła je w stronę miasta, być może nie będąc jeszcze do końca gotową na rozstanie.
|zt x2
- Z wielką przyjemnością - odpowiedziała więc, chwytając dłoń Caley, drugą ręką obejmując ją w talii i dostosowując swoje kroki do jej. Chociaż nie miały okazji tańczyć ze sobą zbyt długo, pokonując w ten sposób jedynie dystans dzielący je od wejścia do pomieszczenia do wiszącego po przeciwległej stronie obrazu, Esther z całą pewnością mogła stwierdzić, iż panna Goyle była o wiele lepszą tancerką niż jej własny mąż. Ta drobna czynność zdała się jednak zadziałać cuda, bo gdy tylko zatrzymały się przed tajemniczym płótnem, Esther niemalże w pełni zapomniała o wszystkim, co wydarzyło się chwilę wcześniej. Posłała Caley szery i rozbawiony uśmiech, następnie dając się w zupełności porwać intrygującemu dziełu, które zaczęło dość dosłownie wysysać z nich młodość.
Kobieta nigdy nie należała do tych, których ciągnęło do tworzenia sztuki. Owszem, lubiła podziwiać malarstwo, mogąc godzinami spacerować po galeriach sztuki, wpatrywać się w szczegóły przedstawione na obrazach i zachwycać się każdym detalem oraz każdym widocznym na płótnie pociągnięciem pędzla. Sama jednak nie posiadała specjalnego talentu, dlatego chwytając w dłoń pędzel obawiała się, iż nie będzie w stanie wykonać swojej części zadania w zadowalający sposób, jednocześnie skazując je na pozostanie wiecznymi staruszkami, bądź co gorsza rozsypanie się w proch. Nie wiedziała również, czy Caley posiadała talent malarski, choć liczyła, że tak. W tamtym momencie zdała sobie sprawę jak mało obie kobiety jeszcze o sobie wiedzą, nie mając tak naprawdę okazji poznać się bliżej. Nanosząc kolejne detale na obraz zanotowała w myślach to, iż po powrocie do domu powinna koniecznie wysłać Caley zaproszenie do Szkocji, mając przeczucie, iż nadmorskie klify i bliskość z naturą mogłyby przypaść jej do gustu.
Ku jej wielkiej uldze okazało się, iż niewielkie pojęcie o malarstwie i cały ten czas, który spędziła analizując obrazy innych geniuszy, wystarczył, by uzupełnić obraz o brakujące postaciom oczy. Gdy skończyły, te poruszyły się i przez moment Esther odniosła wrażenie, iż w ich twarzach potrafi dostrzec siebie oraz Caley. Szybko jednak kobiety na obrazie zaczęły się starzeć, jednocześnie zwracając im dwóm ich pierwotny wygląd. Niemalże odetchnęła z ulgą, obserwując jak rama obrazu odchyla się, ujawniając przed nimi znajomo wyglądający korytarz. Wyglądało na to, że ich przygoda z Hotelem dobiegła końca, co potwierdziło również pianie koguta, które dotarło do ich uszu.
Ramię w ramię ruszyły do wyjścia, po kilku minutach znajdując się na ulicy, na której jakiś czas temu się spotkały. Niebo nad miastem miało kolor jaśniejącego granatu, z pasmem żółci, pomarańczy oraz różu w miejscu, w którym słońce powoli zaczynało wyłamać się zza horyzontu. Wiatr na moment przegonił chmury, pozwalając im napawać się widokiem wschodu słońca, otoczone przyjemnym, rześkim powietrzem środka jesieni. Esther zwróciła się do swojej towarzyski, przez moment w ciszy jedynie przyglądając się jej twarzy z nieodgadnionym wyrazem.
- Muszę przyznać, iż zupełnie nie tego się spodziewałam - powiedziała w końcu, choć tak naprawdę nie miała konkretnych oczekiwań, pragnąc jedynie spędzić noc w dobrym towarzystwie. Hotel momentami zdołał ją przestraszyć, jednak finalnie opuszczała go zadowolona i pełna nowych doświadczeń - Dziękuję za zaproszenie, nie sądzę, by czyjekolwiek towarzystwo uczyniłoby tą noc tak wyjątkową - dodała, posyłając jej krótki uśmiech - Mam nadzieję, że nigdzie się nie spieszysz. Zdecydowanie zasłużyłyśmy na ciepłą kawę - z tymi słowami poprowadziła je w stronę miasta, być może nie będąc jeszcze do końca gotową na rozstanie.
|zt x2
Saw the stars out in front of you
Too tempting not to touch but even though it
shocked you something's electric in your blood
shocked you something's electric in your blood
Lucinda także chciała wierzyć, że wojna wystarczy by ludzie zapominali dawne urazy i zaniedbania. Czasami tak właśnie się działo. Były sytuacje, które sprawiały, że wybaczenie sobie stawało się prostsze. Sytuacje się zmieniały i ludzie się zmieniali. Nie można było trzymać się nienawiści i żalu przez całe życie, a przynajmniej Selwyn nie potrafiłaby tego zrobić względem nikogo. Czas leczył rany bez względu na to jak banalnie to brzmiało. Sama poznała to na własnej skórze i chciałaby, żeby on też to poznał. Znała jednak wystarczająco szlacheckie rody by wiedzieć, że może to nie być tak proste, ale w końcu kto bronił wierzyć? - Nigdy? - zapytała spoglądając na mężczyznę i unosząc brew. - W końcu się pojawiłeś. Nic nie poradzisz na to, że uważają cię za zdrajcę, tak samo jak nic nie zrobisz z wypalonym gobelinem. Mówisz tak jakbyś nigdy nie miał już szansy by cokolwiek zrobić, jakby twoje życie dobiegało końca. - dodała. Zwykle mówiła to co akurat przyszło jej na myśl. Nie zastanawiała się nad tym czy ma racje, w jej postrzeganiu właśnie tak to wyglądało. Był dorosły i nie potrzebował jej złotych rad do życia, ale prawdopodobnie plułaby sobie w twarz, że nie powiedziała tego co mogła powiedzieć. Każdy czasami potrzebował usłyszeć, że jest jeszcze dla niego szansa, prawda?
Blondynka wzruszyła ramionami na słowa mężczyzny odwracając się w jego stronę dopiero po chwili. Widząc jak szybko ucieka wzrokiem tylko uniosła brew w pytającym geście, ale tego nie skomentowała. Tak, gorsety bywały problemowe, ale Lucinda pozbyła się ich już dawno. Nie wyobrażała sobie poszukiwań w gorsecie lub sukni. Owszem ubierała się tak kiedy musiała i kiedy wymagała od niej tego sytuacja. Świat się zmieniał. Tego była pewna. - Ociągasz się, Fox – mruknęła odwracając się w stronę kolejnych drzwi.
- Uważasz, że tych wszystkich ludzi nie da się już naprawić? - zapytała z prawdziwą ciekawością. Sama nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. - Kiedy skończy się wojna i świat, który znamy… myślisz, że tych wszystkich ludzi trzeba spisać na straty? - dodała. Wiedziała, że zawód aurora był trudny. Nie bez powodu jeszcze chwile wcześniej wspomniała o jego niewdzięczności. Lis sobie radził jako auror i jako gwardzista zakonu. Można byłoby powiedzieć, że był stworzony do życia wojownika, ale chyba nikt nie powinien być. - Zawsze pomagałam ludziom. Sama bez względu na koszta i własne życie czy zdrowie. Robiłam to wszystko nie mając nawet pojęcia o istnieniu Zakonu czasami dosłownie bez celu. Teraz przynajmniej wiem, że to co robię do czegoś prowadzi, naprawdę pomaga. - wcześniej też pomagała, ale bardziej była jak plaster na ranę niż prawdziwe wsparcie w walce. Nie wiedziała co sama mogłaby zrobić. Teraz wszystko było jaśniejsze, klarowniejsze. Była jednak tylko człowiekiem.
- Mam drwić z twojego hobby? - zapytała ze sztucznie wymalowanym na twarzy zaskoczeniem. - Jakbyś zaczął drwić z mojego to nie byłoby tak miło. - dodała uśmiechając się pod nosem. Zawsze powtarzała, że pod względem kłamstwa różni się od reszty Selwynów, ale to nie tyczyło się już ironii. Merlin jej świadkiem, że było jej aż za dużo chociaż nigdy kiedy w grę wchodziły rzeczy ważne. Może faktycznie była po prostu grzeczna.
Przekonanie duchów choć na początku wydawało się być naprawdę trudne to poszło im nadzwyczaj szybko. Spodziewała się, że to właśnie duchy ich pokonają, bo Lucinda nawet w Hogwarcie nie potrafiła z nimi rozmawiać tak jak inni. Te widocznie szybko uwierzyły w ich słowa chociaż Selwyn chyba sama w swoje by nie uwierzyła. Kiedy przekroczyli kolejne drzwi trafiając na korytarz, który już wcześniej poznali westchnęła. - To już koniec? Myślałam, że te straszne rzeczy dopiero przed nami – powiedziała unosząc kącik ust w leniwym uśmiechu. Dość szybko im to poszło. Nie wiedziała czy to przez to, że pomiędzy kolejnymi drzwiami potrafili zająć się rozmową czy jednak stanowili nie najgorszy duet.
Na słowa mężczyzny uniosła brew i podeszła do drzwi kręcąc głową. - Może powinieneś. Ja bym sobie poradziła tylko czy ty poradziłbyś sobie tam? - dodała i ignorując jego dłoń na klamce i naciskając na nią otwierając im wyjście z zamku, który miał być przecież niepokonany. Prawdą było, że Hotel stał się dla nich rozrywką. Nie budził tak wielkiego strachu kiedy już się go poznało. To co za drzwiami przerażało ją o wiele bardziej.
z.t x2
Blondynka wzruszyła ramionami na słowa mężczyzny odwracając się w jego stronę dopiero po chwili. Widząc jak szybko ucieka wzrokiem tylko uniosła brew w pytającym geście, ale tego nie skomentowała. Tak, gorsety bywały problemowe, ale Lucinda pozbyła się ich już dawno. Nie wyobrażała sobie poszukiwań w gorsecie lub sukni. Owszem ubierała się tak kiedy musiała i kiedy wymagała od niej tego sytuacja. Świat się zmieniał. Tego była pewna. - Ociągasz się, Fox – mruknęła odwracając się w stronę kolejnych drzwi.
- Uważasz, że tych wszystkich ludzi nie da się już naprawić? - zapytała z prawdziwą ciekawością. Sama nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. - Kiedy skończy się wojna i świat, który znamy… myślisz, że tych wszystkich ludzi trzeba spisać na straty? - dodała. Wiedziała, że zawód aurora był trudny. Nie bez powodu jeszcze chwile wcześniej wspomniała o jego niewdzięczności. Lis sobie radził jako auror i jako gwardzista zakonu. Można byłoby powiedzieć, że był stworzony do życia wojownika, ale chyba nikt nie powinien być. - Zawsze pomagałam ludziom. Sama bez względu na koszta i własne życie czy zdrowie. Robiłam to wszystko nie mając nawet pojęcia o istnieniu Zakonu czasami dosłownie bez celu. Teraz przynajmniej wiem, że to co robię do czegoś prowadzi, naprawdę pomaga. - wcześniej też pomagała, ale bardziej była jak plaster na ranę niż prawdziwe wsparcie w walce. Nie wiedziała co sama mogłaby zrobić. Teraz wszystko było jaśniejsze, klarowniejsze. Była jednak tylko człowiekiem.
- Mam drwić z twojego hobby? - zapytała ze sztucznie wymalowanym na twarzy zaskoczeniem. - Jakbyś zaczął drwić z mojego to nie byłoby tak miło. - dodała uśmiechając się pod nosem. Zawsze powtarzała, że pod względem kłamstwa różni się od reszty Selwynów, ale to nie tyczyło się już ironii. Merlin jej świadkiem, że było jej aż za dużo chociaż nigdy kiedy w grę wchodziły rzeczy ważne. Może faktycznie była po prostu grzeczna.
Przekonanie duchów choć na początku wydawało się być naprawdę trudne to poszło im nadzwyczaj szybko. Spodziewała się, że to właśnie duchy ich pokonają, bo Lucinda nawet w Hogwarcie nie potrafiła z nimi rozmawiać tak jak inni. Te widocznie szybko uwierzyły w ich słowa chociaż Selwyn chyba sama w swoje by nie uwierzyła. Kiedy przekroczyli kolejne drzwi trafiając na korytarz, który już wcześniej poznali westchnęła. - To już koniec? Myślałam, że te straszne rzeczy dopiero przed nami – powiedziała unosząc kącik ust w leniwym uśmiechu. Dość szybko im to poszło. Nie wiedziała czy to przez to, że pomiędzy kolejnymi drzwiami potrafili zająć się rozmową czy jednak stanowili nie najgorszy duet.
Na słowa mężczyzny uniosła brew i podeszła do drzwi kręcąc głową. - Może powinieneś. Ja bym sobie poradziła tylko czy ty poradziłbyś sobie tam? - dodała i ignorując jego dłoń na klamce i naciskając na nią otwierając im wyjście z zamku, który miał być przecież niepokonany. Prawdą było, że Hotel stał się dla nich rozrywką. Nie budził tak wielkiego strachu kiedy już się go poznało. To co za drzwiami przerażało ją o wiele bardziej.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Puls przyspieszył już wtedy, gdy zdecydowała się skłamać - łupał po ciele, drążąc pod skórą, a gdy głos Asbjorna rozległ się w osobliwej sali, Sue wleciała prosto w rozpostarte ramiona złego przeczucia. Skoro ona - dosyć ufna i prostolinijna - od razu rozpoznała, jak marne było to kłamstwo, nie łudziła się nawet, że uwierzy w nie tajemniczy głos, spowity dziwną, niepokojącą nutą; zresztą, wiedziała doskonale, że sama nie wysiliła się bardziej - obydwoje wypadli niewiarygodnie. Zdążyła jeszcze złapać spojrzenie towarzysza i odwzajemniła je, starając się zawrzeć w błękicie tęczówek pokrzepiającą iskrę - lecz prędko dostrzegła zarys szaty między regałami i to tam powędrowały oczęta. Planowała zawiesić wzrok na zjawisku, lecz zniknęło w mig. Uniesione w zaskoczeniu brwi drgnęły na zasłyszany ponownie głos - jeszcze gorszy niż przedtem, karykaturalny do granic - po plecach przeciągnął dreszczem, zalał chłodem, mrożąc krew w żyłach. Jasny błysk ślepi wrył pięty panny Lovegood w ziemię - patrzyła na nie z przerażeniem, próbując doszukać się porównań do zwierzęcych ślepi - by poczuć się bezpieczniej - ale zmieniająca się barwa odciągała uwagę, wpadając już w krwistą czerwień. Cofnęła się dopiero, gdy dziób zawisł w przestrzeni, odzywając się najpierw cicho, później przechodząc w krzyk - trzęsąca się podłoga i spadające księgi sprawiły, że chciała uciec stąd jak najprędzej - dopiero teraz zauważyła, że blade palce zaciska na skrawku szary Ingissona. Uniosła spłoszone spojrzenie, rozumiejąc, że zaraz pomkną z powrotem obydwoje - ruszyła więc, upewniając się, że Norweg nie postanowił zostać z tyłu. Niedługo później oparła się o ścianę, słysząc już deszcz i czując zapach kwiatów. Uśmiechnęła się krzywo.
- Było blisko, chytre ptaszysko - zrymowała nieświadomie, łapiąc oddech. - Ale wiesz co? - zapytała, zerkając na wyjście, do którego szybko powinni się ruszyć. Odepchnęła się od cegieł, sięgnęła dłonią włosów - zabrany kwiat musiał wypaść gdzieś w biegu. - Śmierciotule i tak są straszniejsze niż jacyś dziwni strażnicy - pokiwała głową, wystawiając za drzwi prawą nogę, oddając jej honor bycia przemokniętą jako pierwszej. Potem już wyślizgnęła się na zewnątrz, pozwalając kroplom niszczyć fryzurę, makijaż i strój. - Ciekawe, jak poszło innym - mruknęła, zastanawiając się chwilę, czy Bertie i Clara poradzili sobie ze wszystkim, czy Bojczuk gdzieś stchórzył.
- Teraz przydałoby się święto światła - stwierdziła, już lżejszym głosem, wracającym do normy.
| zt
- Było blisko, chytre ptaszysko - zrymowała nieświadomie, łapiąc oddech. - Ale wiesz co? - zapytała, zerkając na wyjście, do którego szybko powinni się ruszyć. Odepchnęła się od cegieł, sięgnęła dłonią włosów - zabrany kwiat musiał wypaść gdzieś w biegu. - Śmierciotule i tak są straszniejsze niż jacyś dziwni strażnicy - pokiwała głową, wystawiając za drzwi prawą nogę, oddając jej honor bycia przemokniętą jako pierwszej. Potem już wyślizgnęła się na zewnątrz, pozwalając kroplom niszczyć fryzurę, makijaż i strój. - Ciekawe, jak poszło innym - mruknęła, zastanawiając się chwilę, czy Bertie i Clara poradzili sobie ze wszystkim, czy Bojczuk gdzieś stchórzył.
- Teraz przydałoby się święto światła - stwierdziła, już lżejszym głosem, wracającym do normy.
| zt
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Strona 27 z 28 • 1 ... 15 ... 26, 27, 28
Hotel Transylvania
Szybka odpowiedź