Wydarzenia


Ekipa forum
Coinneach Macmillan
AutorWiadomość
Coinneach Macmillan [odnośnik]28.08.19 18:11

Coinneach Magnus Macmillan

Data urodzenia: 28.07.1930r.
Nazwisko matki: Prewett
Miejsce zamieszkania: Puddlemere
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Pałkarz w Zjednoczonych z Puddlemere
Wzrost: 198 cm
Waga: 94 kg
Kolor włosów: Blond, rozjaśniające się pod wpływem słońca.
Kolor oczu: Iskrzący błękitny. Niektórzy określiliby go jako "lodowy", gdyby nie wewnętrzny ogień się w nich czający.
Znaki szczególne: Przeszywające spojrzenie z chmur - wyjątkowo wyrośnięty Szkot; niemal wiecznie zmarszczone brwi; trzy pieprzyki na lewej kości policzkowej; wielkie dłonie oraz ciągnący się za nim jak ogon zapach szałwii i pieprzu.


Kolejny z rodu Macmillanów pojawił się na świecie upalnego, dwudziestego ósmego lipca 1930 roku, w zwykły dzień, zwykłego lata, kilka dni po przewidywanym terminie. Bez żadnych fajerwerków i rewelacji - w końcu był już trzecim dzieckiem Magnusa i Violetty Macmillan, nie niósł za sobą ani brzemienia pierworodnego, ani ciekawości drugiego dziedzica. Wiadomo było jak jego rodzeństwo reaguje na nowych członków Rodu - więc jego przyjście na świat przyjęte zostało z wyjątkowym spokojem. Zwłaszcza, że jak się okazało, Violetta z domu Prewett była stworzona do rodzenia chłopców. Małych, dzielnych Macmillanów, zadziwiająco do siebie podobnych, zarówno z wyglądu jak i z charakteru. Puddlemere roiło się od rozrabiających i bijących się ze sobą chłopców, niczym starożytna Sparta. Coinneach, bo tak został nazwany tuż po narodzinach - wyróżniał się wśród rodzeństwa tylko jednym. Płonącym błękitnym ogniem spojrzeniem, którym obezwładniał niejedną opiekunkę. Poza tym wiadomo było, że będą z nim problemy...




... Może jednak przeceniono nieco problematyczność trzeciego Macmillana juniora. Bo właściwie całkiem dobry był z niego dzieciak. Nieco nieokrzesany, ale nie bardziej niż jego starsi bracia - których usilnie próbował małpować. Próby kopiowania nie ustały aż do wieku ośmiu lat - kiedy to Coin odkrył swoją własną, jedyną pasję.
Quidditch.
Zabrany przez ojca na trening sponsorowanych przez Ród - Zjednoczonych z Puddlemere - ani przez chwilę nie pożałował odłączenia się od trenujących szermierkę braci.
Ojcze — śmiesznie brzmiał taki poważny ton z ust blondwłosego ośmiolatka — Czy mógłbym dostać własną miotłę?
Macmillan Senior uśmiechnął się półgębkiem, kierując swoje spojrzenie z manewrujących ścigających na swojego syna. Widząc jednak płonący wzrok ośmiolatka, poczuł, że nie jest to jedna z licznych czczych zachcianek swoich latorośli i sam spoważniał.
I pałkę — dodał Coin, zaciskając - duże jak na swój wiek - dłonie na barierkach loży. — Proszę.
Młode Macmillany rzadko prosiły.
Brwi Magnusa powędrowały w górę, a niebieskie oczy z uwagą lustrowały sylwetkę najmłodszego syna, jakby dokładnie rozważając jego słowa. Liczył na to, że chłopak pójdzie w jego ślady i zajmie się finansami Rodu, w końcu dlatego też go tutaj zabrał, ale... Los lubił płatać figle. A nie mógł zignorować naturalnych predyspozycji syna.
Umówię Cię z trenerem — odparł tylko, pieszczotliwie mierzwiąc czuprynę Coina.
Dzięki staruszku!
"Rzeczywiście chłopak ma kondycję..." musiał przyznać Magnus, goniąc za zaśmiewającym się Coinneachem po trybunach.



Tak też się skończyło małpowanie braci we wszystkim. Młody Macmillan wkładał całą swoją dziecięcą energię i entuzjazm w latanie na miotle, praktykowanie Quidditcha i sprawdzanie wytrzymałości przedmiotów swoją pałką do tłuczków. Nauczyciele musieli uważać na głowy, odkąd stary Serafin oberwał tłuczkiem w potylicę, przelatując nad wrzosowiskami. Szczęśliwie Coin nie miał jeszcze zabójczych zamachów w swoim repertuarze odbić. Od tamtej pory jednak, w okolicach Puddlemere używano wyłącznie teleportacji.



Kwestią czasu było przyjęcie Coinneacha do Hogwartu. Chłopak jak każdy prawdziwy arystokrata z krwi i kości, objawił swoje magiczne pochodzenie już w wieku trzech lat (tak naprawdę to pięciu, ale kto by sprawdzał trzeciego dzieciaka Macmillanów...). Dumny jak paw jedenastolatek udał się, tradycyjnie, na londyńską Pokątną wraz z matką i odpowiednią ilością służby. Był jeszcze na tyle niedojrzały, iż nie zauważał ogólnego poruszenia na sklepowych ulicach - dla niego Wojna była czymś odległym, czymś, co nijak odciskało się na codzienności.
Po dokonaniu wszystkich niezbędnych dla początkującego ucznia zakupów, w tym także i różdżki, powrócili do rodowego Puddlemere.
Blondyn siedział na zalanych popołudniowym słońcem wrzosowiskach, opierając się plecami o potężny bok wilczarza irlandzkiego. W dłoniach obracał świeżo zakupioną różdżkę, obserwując jak światło tańczy na lakierowanym na biało drewnie. Tuż przy jego prawej nodze, leżała nieodłączna miotła.
Wiesz, że sierść psidwaka podobno dobrze świadczy o właścicielu? — powtórzył kropka w kropkę to, co powiedział mu Ollivander przy wyborze magicznego kijka. Na początku chłopak poczuł się nieco zawiedziony opisem otrzymanej różdżki - liczył w końcu na coś epickiego w typie rdzenia z pióra feniksa czy kła nundu, ale... Teraz, siedząc na swoich włościach z wiernym Lokim przy boku, czuł dumę, że właśnie taka różdżka go wybrała.
Bezwiednie gładził wolną dłonią szorstką sierść wilczarza, który zaczął już cicho pochrapywać, drzemiąc po pogoni za gnającym na miotle młodym lordem.
Pies sprawdzał się najlepiej w przypadku pilnowania - choć bardziej stróżowania w tym wypadku - Coinneacha. O ile gubienie służby czy nauczycieli na wrzosowiskach było wyjątkowo zabawne, tak wyprowadzanie w pole ulubionego czworonoga zakrawało u młodego czarodzieja o zwyczajne okrucieństwo.
Ciekawe do jakiego Domu trafię... — mruknął, dalej bawiąc się biało-brązową różdżką. Rzeźbiona w jasnobrązowym drewnie, matowa rękojeść zapewniała porządny chwyt.
Właściwie to Coin nie miał żadnych uprzedzeń co do hogwarckich Domów. Naiwnie myślał, że wpasowałby się do każdego - czasem nawet marzył, że zostanie nielicznym z tak zwanych "hatstalls". Jak każdy dzieciak marzył o byciu kimś wyjątkowym. Tiara jednak rozwiała jego wątpliwości i nadzieje. Ledwo lądując na blond głowie Macmillana, zakrzyknęła:
"GRYFFINDOR!"
A słysząc ryk witających go Gryfonów, gdy zmierzał do czerwono-złotego stołu, Coinneach poczuł, że Tiara nigdy się nie myli. Tak też narodził się Młody Lew.



Młody Lew... brzmi trochę jak jakieś wyjątkowo patetyczne przezwisko dla niedorosłego rycerzyka, nieprawdaż? Jednak ów miano dość dosadnie oddawało nie tylko charakter ale i czyny młodego Coinneacha. Wzięło swój początek na drugim roku jego nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa, kiedy to Macmillan zaczął w końcu grać w szkolnej drużynie Quidditcha swego Domu. Na pozycji pałkarza, rzecz jasna. Już wtedy, mając nieco ponad dwanaście lat, zdecydowanie przerastał rówieśników wzrostem i posturą, choć dalej pozostawał młodzikiem. Bynajmniej, nie to było powodem przez jaki został nazwany tak, a nie inaczej przez starszych Gryfonów. Powodem było to... Że dosłownie ryczał na boisku. Zwłaszcza przy uderzeniach w tłuczek, ale i pomyślnych manewrach swoich ścigających przy pętlach. A już najbardziej, kiedy udało mu się kogoś trafić tłuczkiem - doszło do tego, że niektórzy przeciwnicy wręcz zastygali na ułamki sekund, żeby skontrolować stan swojej drużyny, kiedy tylko dotarł do nich zwycięski ryk Macmillana. Dosłownie, latający bęben wojenny z niego, doskonale wpisywał się w moralizatora swojej drużyny. A kibice? Kibice go kochali - rycząc razem z nim przy każdym zamachu. To się dopiero nazywał duch walki.



Każdy Pokój Wspólny miał swoją specyfikę...
Bąblogłowy!
Coinneach niemal sam przepchnął się przez Obraz Grubej Damy, która z oburzeniem przyjęła wielkie dłonie na swoim płótnie i spłonęła rumieńcem, wpuszczając młodego Gryfona do Pokoju Wspólnego. Ten, nie przejmując się zrażoną malowaną panną, przeleciał przez salonik, wbiegając po dwa schodki na raz do swojego dormitorium. Jak zwykle był ubrany w mundurek, jak zwykle w niekompletny. Nigdy nie zawracał sobie głowy jakimiś kamizelkami i krawatami, przywdziewając tylko spodnie, koszule - jak psu z gardła wyjętą - i narzucając na grzbiet uczniowską szatę. Ile on już punktów za to złapał... Matka zawsze powtarzała, że powinien odpowiednio się prezentować. I choć Coin bardzo kochał i szanował swoją matkę, to tak jak większość nastolatków, kompletnie się jej nie słuchał.
Joe! — Złapał przyjaciela za ramię, odciągając go od lektury - zapewne dotyczącej Quidditcha, w końcu umysły dwunastolatków krążyły póki co jedynie wokół boiska. A Joseph i Coinneach odkąd poznali się na boisku byli praktycznie nierozłączni. Wright przynajmniej nigdy nie musiał się martwić, że trafi go tłuczek, Macmillan zawsze miał go na oku. Joseph miał za to bardziej przystępny sposób bycia i dzięki niemu Coin nie tylko nabrał ogłady, ale i stał się duszą towarzystwa. Oboje właściwie rozbijali się po Hogwarcie jak po swoim podwórku.
I choć spotykało się to z kręceniem nosem wśród czystokrwistych - Macmillan doskonale dogadywał się z będącym półkrwi Josephem. Ba, mógł go tytułować swoim najlepszym kumplem, a kto próbował wybić mu z głowy takie przyjaźnie, najczęściej kończył z wybitymi zębami. Coinneach nauczył się już odpowiednio używać swoich... fizycznych atutów. A wakacyjne bójki ze starszymi braćmi dodawały mu tylko odpowiedniego doświadczenia.
Co tam Big Ben? — rzucił zaczepnie długowłosy Gryfon, odkładając na bok swoje notatki. Spoważniał jednak nieco, widząc jak zasapany i przejęty był Coinneach. Czego jak czego, ale akurat kondycji i pogody ducha Macmillanowi nie można było odmówić - a brak miarowego oddechu i uśmiechniętej gęby u niego nie świadczyło o niczym dobrym.
Petty West... spetryfikowana — wysapał, opadając obok przyjaciela na łóżko. Powoli uspokajał oddech, wlepiając błękitne spojrzenie w tężejąca twarz Wrighta. Oboje znali Petty, była małą, śliczną Puchonką... i mugolaczką.
Kolejna... — mruknął Joe, zaciskając dłonie w pięści na swoich kolanach.
Ty i Hannah... Nie ruszacie się nigdzie beze mnie. — Tak jakby obecność kogoś z arystokracji miała pomóc. Coin czuł się jednak... odpowiedzialny za swoich przyjaciół. I zrobiłby wszystko, żeby ich ochronić. Macmillan był typem człowieka, który zawsze idzie przodem - jeśli zobaczyłby pożar, to bez wahania wbiegłby w niego, żeby kogoś ratować. Przerażała go jednak niemoc z jaką zmagał się Hogwart - kolejni uczniowie kończyli spetryfikowani... A on nic nie mógł na to poradzić. Nikt nie mógł.
A ten cholerny Wright i tak, ostentacyjnie, szwendał się wiecznie sam. Jakby nie rozumiał powagi sytuacji.



Kwestia grasującego bazyliszka została ostatecznie rozwiązana - winny miał być podobno Rubeus Hagrid, w co Macmillan absolutnie, nawet odrobinę nie uwierzył. Gryfon odpowiedzialny za śmierć Krukonki i licznych spetryfikowanych? I to jeszcze TEN Hagrid?! Przecież to się nie trzymało kupy. I nie mógł wyjść z szoku jakim, na Merlina, cudem Dyrektor Hogwartu to łyknął! I byłby gotów powiedzieć mu to prosto w twarz, gdyby nie przyjaciele i profesor Dumbledore, którzy powstrzymywali jego gorącą krew. Towarzyszył mu od tej pory jednak znaczny niesmak do rządzących w murach szkoły - oraz awersja do Slytherinu, a szczególnie Toma Riddle'a, który, na wszystkie cudy świata, został odznaczony za podstawienie Hagrida! Od tej pory Gryffindor zaczął chyba otwartą wojnę ze Ślizgonami. A przynajmniej w tym pewnym małym świecie Coinnacha Macmillana.



Zadziwiające było to, jak wiele mogło się zmienić przez ledwie kilka lat w głowie nastolatka. Z niewinnego podrostka, którego tylko Quidditch i wypady do Hogsmeade po kremowe piwo interesowały, Coinneach nagle przetransformował się w młodego mężczyznę. Wystrzelił w górę jeszcze gwałtowniej, nabrał głębokiego, lekko charczącego, przyjemnie drażniącego ucho głosu, zarostu mógłby mu pozazdrościć niejeden mugolski student, a oczy... Błękitne ślepia zaczęły się oglądać za koleżankami. Które nagle w jego spojrzeniu traciły stopę koleżeńską, a zyskiwały bardziej... Metafizyczny konspekt. Trzeba przyznać, że wiele dziewczyn wpadało Macmillanowi w oko i, jak to on, nie szczędził na nie, nierzadko rozbrajająco szczerych, komplementów. Żaden jednak z niego Casanova, wręcz przeciwnie. Młody mężczyzna został gentlemanem, nieokrzesanym, ale jednak, który każdą dziewczynę traktował jak najcenniejszy klejnot. Co procentowało zwiększoną populacją płci pięknej wokół młodego Macmillana. To chyba wpływ jego matki, Violetty, która szczególny nacisk kładła na wychowanie synów dla przyszłych synowych. A także ojca, dla którego małżonka była skarbem, i tak też wynosił na piedestał matkę swoich synów, również w ich oczach.
I trzeba było przyznać, że koleżanki czuły się przy Coinnie dość swobodnie - co niebywale chłopaka cieszyło. Wychowany w głębokim szacunku do kobiet - nie znosił jednak typowych dam, ozdób salonu i tak zwanych "bransoletek" mężczyzn. Oczywiście, nie miał nic przeciwko takiemu wychowaniu... Ale miał. Dla niego dziewczyna winna być partnerką, nie tylko ozdobą. Drażniło go do głębi, kiedy na salonach - ale i w koleżeńskich pogaduszkach - nagle z dziewczyn, które wcześniej swobodnie z nim rozmawiały, robiły się porcelanowe laleczki kiwające główkami. Na przekór wszystkiemu, Coinneach nie czuł się wcale bardziej męski, kiedy przytakiwano mu nawet najbardziej idiotyczne pomysły.
Doszło nawet do tego, że kłębiące się wokół, wdzięczące młode kobiety... Może został zaproponowany jako dobra partia...? Wciągnęły blondyna jeszcze bardziej w Quidditcha. Miast korzystać z okazji, Macmillan się od nich odciął, wpadając w wir treningów.



Na każdego jednak przyjdzie pora, by go trafiła strzała Amora! Coinneacha za te wszystkie minione okazje, trafiła w końcu kula armatnia, a nie tylko strzałka z dmuchawki. Doigrał się ewidentnie - wracając z porannego treningu natknął się na błoniach na pewną dziewczynę. Krukonkę, dziwnie nieznajomą, o najczarniejszych włosach jakie widział w swoim - krótkim, ale jednak - życiu. Chłopak był zbiorowiskiem pełnym paradoksów - inni rówieśnicy w jego wieku nie mieli problemów ze zmianą aktualnych sympatii, jego z kolei - na Merlina, że to możliwe w ogóle w tak młodym, głupim wieku - trafiło jak grom z jasnego nieba. Miłość od pierwszego wejrzenia. A podobno takie rzeczy tylko w baśniach. W każdym razie, młody Macmillan, przechodząc obok - wtedy jeszcze bezimiennej dziewczyny - poczuł coś. Jakby przyciąganie. Jakby każda komórka jego ciała lgnęła do nieznajomej. Całe jego jestestwo przeszył niezidentyfikowany dreszcz, który buchnął mu pod czaszką feerią barw, kiedy tylko Krukonka rzuciła mu spojrzenie swoich zielonych oczu. Trochę zbyt długie i zbyt powłóczyste, jakby też poczuła to, co czuł Coinneach. Jeśli magia Miłości działa właśnie tak, to rzeczywiście, może być ona najpotężniejszą istniejącą formą magiczną.



Trzeba przyznać, że chłopaka ewidentnie trafiło - a tego zignorować już nie mógł. Tłuczki nie były już tak interesujące - zdecydowanie bardziej zajmowały go zielone oczy Heather Greengrass. Bo tak owa Krukonka, dla której stracił głowę, się nazywała. Trafiło się jak ślepej kurze ziarno - Macmillan, jak to Macmillan, niespecjalnie przejmowałby się statusem krwi swojej przyszłej partnerki (no, cóż, może do czasów ożenku, pod wpływem podszeptów ciotek i wujków, ale i to niekoniecznie), ale w tym wypadku nie musiał. Heather w końcu też pochodziła z rodu arystokratycznego - jeden problem mniej. Ale czy w ogóle były jakieś problemy z ich bliższą znajomością? Jak się okazało, owszem.
Właściwie to nawet nie wiedzieli, kiedy tak naprawdę zaczęli się spotykać. Ich znajomość przeszła bardzo płynnie od znajomych, przez przyjaciół do bardzo dobrze dobranej pary właściwie w niecałe trzy miesiące. Według nich samych przynajmniej, bo wszyscy postronni widzieli już na samym początku, jak Coinneach i Heather na siebie patrzyli. A dosłownie, szły iskry. O ile Panna Greengrass zachowywała jeszcze zimną krew i pozory, tak Macmillan zwyczajnie wariował i niespecjalnie przejmował się konwenansami. Ileż to razy latał nocami do Wieży Ravenclawu, żeby wręczyć ukochanej - kolejny - prezent w formie kwiatów chociażby, które potem dziewczyna używała do swoich eliksirów. Szczytem pomysłowości Macmillana, było przesłanie nowiutkiego, złotego kociołka za pomocą małego stadka sów przybranego we wstążki. I choć dziewczyna karciła go za każdym razem, kiedy obsypywał ją prezentami, widział ten delikatny uśmiech czający się w kącikach jej wąskich ust.
Tym razem jednak zdecydował się na inny podarunek - mniej praktyczny i mniej związany z pasją Greengrassówny do eliksirów. Chciał, żeby dziewczyna nosiła coś od niego. Coś, co nie zniknie w kociołku i nie zmieni stanu skupienia. Coś, co świadczyłoby o ich związku. Bynajmniej, to nie był jeszcze czas na oświadczyny, choć i o nich Macmillan coraz częściej myślał. Oboje byli jeszcze przed OWUTEMami... Ale chęć posiadania Heather jako życiowej partnerki była w Coinneachu coraz silniejsza.
Ence pence... w której ręce? — Coin uśmiechał się rozbrajająco, stojąc przed Krukonką z obiema rękami za plecami. Dziewczyna przewróciła teatralnie oczami, choć tańczyły w nich wesołe iskierki. Z tej dwójki tylko Macmillan nie obawiał się reakcji innych i potrafił wygłupiać się jak mały dzieciak.
Neach, daj spokój, ile my mamy lat? — sarknęła czarnowłosa, obserwując nieco z byka swojego, nie bójmy się go tak określać, mężczyznę.
Wystarczająco dużo, żeby zachowywać się tak jak chcemy. No dalej, lewa czy prawa? — Blondyn nie dawał za wygraną, ciągle zagradzając drogę dziewczyny. Dopadł ją między zajęciami, specjalnie urwał się z treningu, żeby złapać ją w drodze do szklarni.
Neach, spóźnię się na lekcje...
Moja słodka, wzorowa uczennica... — Głos niebezpiecznie mu się obniżył, przybierając niemal mruczący akcent. Dziewczyna aż drgnęła, co spotkało się z pełnym satysfakcji uśmiechem Macmillana. Grengrass zawsze trzymała dystans, zwłaszcza w miejscach publicznych, choć Coin widział jak na nią działa. — Wybierz rękę, proszę.
Jak już wcześniej była mowa, Macmillany rzadko prosiły. Dziewczyna westchnęła tylko cicho i uległa, wskazując na prawą dłoń blondyna. Ten uśmiechnął się tylko nieco szerzej.
Pudło.
Coinneach!
Dobrze już, dobrze... — zachichotał i wyciągnął zza pleców małe, zdobione pudełeczko. Heather wyraźnie znieruchomiała, kiedy zorientowała się, że nie jest to kolejna fantazyjnie zapakowana porcja ingredientów. Chłopak uchylił wieczko puzderka, w którym znajdował się delikatny, złoty naszyjnik z małym, zielonym szmaragdem. Jak jej oczy.
Blondyn jednak nieco spochmurniał, widząc spłoszone spojrzenie wybranki.
Heather, coś nie tak? Nie podoba Ci się?
Neach, j-ja...
To źle wróżyło, Heather nigdy się nie jąkała.
Ja jestem zaręczona Neach.
CO?!



Coinneach nie byłby sobą, gdyby dał za wygraną. Nie byłby Macmillanem. Ojciec wraz z dziadkiem by go chyba wydziedziczyli, gdyby tak po prostu odpuścił. Prędzej mezalians zostałby mu wybaczony niż poddanie się w takiej kwestii. Tak oto Coin wszedł pierwszy i ostatni raz w politykę i to z pełną determinacją - wspierany przez Magnusa i starszych braci. I choć Greengrass Senior był doprawdy wytrawnym politycznym graczem, to w końcu po wielu miesiącach pertraktacji (przez które Coinneach - z małą pomocą przyjaciół - znacząco podciągnął się w nauce i ogólnej heraldyce, żeby nie wyjść na typowego, ignoranckiego półgłówka latającego na miotle), dał się przekonać co do zmiany lubego swej ukochanej córki. W końcu Macmillanowie to nie byle jaki, pierwszy, czystokrwisty ród. Z kolei w Heather nie były pokładane jakieś wielkie nadzieje na zamążpójście. A tu taki uśmiech od losu... Tak Macmillanowie kolejny raz pokazali, że po prostu biorą co chcą, niespecjalnie przejmując się sceną polityczną i tym jak zostaną odebrani, jednak niektórym nadepnęli na odcisk swoim "mąceniem". Przynajmniej tej gałęzi, której potomkowie skutecznie uprzykrzali życie Coinneachowi, rozpuszczając na jego temat grubymi nićmi szyte plotki w quidditchowym światku. Skutecznie utrudnili mu tym samym angaż w Nietoperzach z Ballycastle, ale także i innych drużynach brytyjskiej ligi. Ostatecznie Coin był zmuszony wstąpić w szeregi "własnej" drużyny Zjednoczonych z Puddlemere, niespecjalnie się jednak przejmując - w końcu jeśli pokaże, że jest dobry, to inne drużyny tak czy siak będą się o niego zabijać. Taki był świat sportu. Teraz liczyła się tylko dla niego kariera i... oficjalna narzeczona, kwitnąca pod skrzydłami Macmillanów - Heather Greengrass.



Miłość młodych kwitła i wcale nie skończyła się tuż po ślubie - wbrew wszelkim stereotypom, żadne z nich się nie zmieniło i nic między Coinneachem a Heather nie wygasło. Właściwie, prócz drobnych kłótni i sprzeczek małżeńskich było... Idealnie. Życie jak z bajki, króla i królowej. Coin był niesamowicie dumny, że Heather przyjęła jego nazwisko i tak dobrze czuła się w jego domu w Puddlemere. W końcu robił wszystko, żeby niczego jej nie zabrakło. Właściwie dopiero teraz czuł się jak prawdziwy mężczyzna, gdzie ukochana kobieta pod jego skrzydłami po prostu... Rozkwitała. Kiedyś Greengrass, teraz już Macmillan, z dnia na dzień wydawała się jeszcze piękniejsza. Sam młody lord Puddlemere chodził dumny jak paw. Można powiedzieć, że wyrósł, dosłownie i w przenośni, bo niedaleko mu było do magicznych dwóch metrów. Ego nadrabiało te dwa centymetry...
Prócz pracy, którą oboje podjęli - Coin nie wyobrażał sobie wiecznej kujonki Heather w roli ozdoby salonowej, więc kobieta zaczęła alchemiczny staż, on sam... Grał, rzecz jasna. Grał tak dobrze i tak dużo, że robiło się o nim coraz głośniej. Ojciec rzeczywiście miał racje - jego trzeci syn miał predyspozycje do Quidditcha. Pozycji pałkarza zwłaszcza - pomijając jego naturalny wigor i energię, którą rozsiewał na wszystkich wokół, facet zwyczajnie był wielki i miał parę w łapie.
Poza Quidditchem jednak, Coinneach przede wszystkim jak najwięcej czasu poświęcał małżonce - odciągając ją kiedy tylko mógł od nauki i pracy. Ku przygodzie! Taki był to związek Gryffindoru z Ravenclawem.
Oboje musieli się liczyć z niespecjalnie przychylnym wzrokiem gawiedzi od czasów, jak to się mówiło, "wykupionych" zaręczyn, tak więc rzadko kiedy uczęszczali na magiczne, angielskie ulice. O ile Pana Macmillana średnio to wszystko ruszało, tak wiedział, że jego druga połówka nie czuła się z tym komfortowo - w końcu plotka głosiła, że jako panienka została zwyczajnie przetargowana, i nikogo nie obchodziło uczucie za tym stojące. Tak więc i na to znalazł rozwiązanie. Kiedy Heather wpadała w wir pracy, a on akurat miał wolne... Znikał. Znikał na długie, naprawdę długie godziny na wrzosowiskach. I pewnego razu wrócił. Z parką rumaków. Konkretnie - dwoma folblutami. Swoim - charakternym siwkiem i klaczą przeznaczoną dla małżonki - elegancką i kruczoczarną - jak włosy Heather, które niemal sobie wyrwała widząc co jej małżonek przyprowadził do dworku. Wiedzieć trzeba, że jedną z wad byłej Panny Greengrass był, między innymi, kompletny brak umiejętności jeździectwa, tak cenionej wśród arystokracji. Coinneach za punkt honoru postawił sobie jednak "dokształcenie" żony. Miał w sobie jakieś wewnętrzne zaparcie do nauczania innych rzeczy praktycznych, i o dziwo, szło mu to całkiem nieźle. O ile do siebie nie miał zbyt wiele cierpliwości, tak do swych uczniów miał jej aż nadto. Nauczycielem był bez mała, doskonałym, zwłaszcza, że swych podopiecznych potrafił motywować samą obecnością - takim namacalnym wsparciem. Nic dziwnego, że Heather przy nim promieniała.
Tak zaczęły się ich małżeńskie przejażdżki, najczęściej po drożach i bezdrożach Szkocji.



Nieco nadpobudliwemu Lordowi Macmillanowi nie wystarczyły jednak popołudniowe wyprawy kłusem po wrzosowiskach. Brakowało w tym wszystkim adrenaliny, od której, dzięki Quidditchowi, był nieco uzależniony. Owszem, lubił jeździć ramię w ramię, bok w bok z ukochaną - ale czasem po prostu to było dla niego za mało. Potrzebował czegoś więcej. Heather na szczęście to rozumiała. Zazwyczaj wtedy uwiązywała swoją klacz do jednego z nielicznych drzew na wrzosowisku i rozłożywszy pled, zatapiała się w swoich lekturach - o zielarstwie i eliksirach, które potem szczegółowo streszczała swojemu małżonkowi. Póki jednak dalej zgłębiała swoją wiedzę za ich dwóch, wówczas Coin stawał się łowcą. Wraz z parką wiernych gordonów - seterów szkockich, Argusem i Hektorem - polował. Z końskiego grzbietu, ale nie tylko, z różdżką za pasem i kuszą w dłoniach, śmigał po wrzosowiskach, wpadał w trzęsawiska, a wszystko to dla złapania zająca, lisa czy norki. Prawda jest taka, że gdyby nie jego wierni, psi towarzysze, których sam wybrał i odchował na tropicieli - i przy okazji panów do towarzystwa, bo pieszczot im z małżonką nie szczędzili - tak naprawdę nic by nie ustrzelił. Widocznie jednak nie tylko ludzie niejako lgnęli pod skrzydła Macmillana. Energii życiowej z tego Szkota starczało dla wszystkich, czworonogów także.



Właśnie podczas jednej ze spokojniejszych małżeńskich przejażdżek, życiowa sielanka Macmillanów nabrała głębszego sensu... albo została przerwana, zależy jak i kto na to spojrzał.
Coinneach, rozluźniony w swoim siodle, prowadził ostrożnie konia po polnej drodze na szkockich peryferiach. Nucił radośnie jedną z najnowszych przyśpiewek Zjednoczonych z Puddlemere - dalej trzymał go szampański nastrój po kolejnym wygranym meczu. Jego ukochana, oparta o jego szerokie plecy, niedawno zapadła w drzemkę, przez sen zaciskając drobną dłoń na dwóch palcach męża - pozostałe trzy trzymały luźno wodze. Tak dużej dłoni starczyło dla wszystkich.
Beat back those Bludgers, boys, and chuck that Quaffle here! — zmienił akompaniament, przechodząc do hymnu swojej drużyny, jednocześnie naśladując głos Celestyny. Do jego uszu doszedł subtelny chichot żony. Przerwał, sam się uśmiechając, i zerknął przez ramię na kobietę. — Nie podoba Ci się, Heather?
Pani Macmillan potrząsnęła głową, nie przerywając chichotu ani na chwilę. Zacisnęła jedynie dłoń mocniej na zaobrączkowanym palcu Coinneacha.
Ależ skąd, mężu, zawsze wiedziałam, że pięknie ryczysz! — Jej własny żart wyjątkowo ją rozbawił, bo cichy chichot przeszedł w ewidentnie szyderczy śmiech. Coin prychnął, teatralnie uwalniając dłoń z uścisku żony.
NO TEAM CAN EVER BEAT THE BEST OF PUDDLEMERE!!! — zaryczał, wzbudzając salwę - już niemal histerycznego - śmiechu u swojej wybranki. Rzeczywiście, śpiewać to on nie umiał za grosz. Co absolutnie go przed tym nie powstrzymywało. Szczęśliwie, siwek był przyzwyczajony do głośnego charakteru swego jeźdźca i pozostawał nieporuszony.
Nie wiedzieć kiedy, śmiech Heather przeszedł w gwałtowny kaszel. Coinneach praktycznie od razu zareagował - wstrzymał konia, i momentalnie zeskoczył z jego grzbietu, żeby jak najszybciej ściągnąć słaniającą się kobietę z siodła.
Heather, światełko, oddychaj, spokojnie... — szeptał, tuląc do siebie drobną małżonkę. Kobieta ufnie wtuliła się w jego tors, łapiąc oddechy pomiędzy kolejnymi napadami kaszlu. Widać mieli już wypracowane mechanizmy wobec takich wypadków. Coin doskonale wiedział o chorobie swojej żony - i robił wszystko, żeby jej w niej ulżyć.
W końcu całkiem umilkła. Macmillan dał jej jeszcze chwilę spokojnego oddechu, nim uniósł jej twarz do siebie - a widok jaki go zastał, wywołał dosłownie bezdech.
Neach... — Zaszklone od wyciśniętych łez oczy, nikły w tle wobec krwawych kropel pokrywających usta i podbródek Pani Macmillan. Blondyn automatycznie spojrzał na swoją białą koszulę, teraz pokrytą całą siatką krwawych śladów. — Przepraszam...
Mężczyzna widocznie się zmieszał, bo zaraz zreflektował się przepraszającym uśmiechem.
Heather, to tylko koszula...
Jestem w ciąży Neach. Będziesz ojcem.
I choć w pierwszej chwili poczuł się jakby dostał skrzydeł... Zaraz po tym, doszło do niego z czym to się wiązało. A on nie chciał tracić żony.
Pani Macmillan miała jednak inne zdanie na ten temat.



Pomimo licznych komplikacji, zarówno podczas ciąży jak i przy samym porodzie, Heather urodziła zdrowego chłopca. Heatha. Kropka w kropkę swego ojca - Coinneacha, który ani na moment nie opuścił żony, pomimo nawet siłowych rozwiązań uzdrowicieli i akuszerki. Nic nie mogło go ruszyć.
Choć Coinowi właściwie nie zależało na potomkach, chciał po prostu cieszyć się życiem z ukochaną, tak Heather... Heather przez całą ciążę była chodzącym Słońcem. Czystym szczęściem. Eliksiry totalnie zeszły na drugi plan w obliczu rodzicielstwa - Macmillan nie miał serca jej tego odbierać. Nie mógł być aż takim egoistą. Serpentyna była jednak bezlitosna.
Heather Macmillan z domu Greengrass, odeszła o 4 nad ranem, przy wschodzie słońca, trzymając w swoich ramionach małego Macmillana. Sam Coinneach niewiele pamiętał - wszystko działo się dla niego jak w malignie. Wiedział tylko, że świat mu się posypał.
I prawie zatłukł kuzyna, który próbował odciągnąć go od zmarłej żony.



Wobec osobistej tragedii, Coinneach jeszcze bardziej niż zwykle ignorował cały świat - więc przejęcie Hogwartu przez Grindewalda obeszło go niczym zeszłoroczny deszcz. Przez pierwsze... Pół roku właściwie, nie pojawiał się w rodzinnym Puddlemere. Choć serce mu krwawiło, nie potrafił się przełamać i wrócić do miejsca, gdzie umarła jego żona. Unikał rodzinnego dworu, swoich psów i koni, a zwłaszcza... malutkiego synka, który na niego czekał. Trenował, grał, i trenował jeszcze więcej. A kiedy zwyciężali - świętował, jakby miało nie być jutra. Do pewnego momentu.
Zjednoczeni właśnie wygrali z faworyzowanymi w tym sezonie Osami z Wimbourne, więc Coinneach - jak zwykle ostatnimi czasy - nie mógł odmówić sobie kilku kufli piwa. Bynajmniej nie kremowego. Tym razem jednak zaciągnął do jednego z londyńskich barów swojego przyjaciela z lat szkolnych, ale i z drużyny - Josepha Wrighta.
Cały wieczór przebiegłby na radosnym alkoholizowaniu się i zwycięskim ryczeniu, gdyby nie jeden komentarz osoby postronnej.
A to nie ten Macmillan, co żona mu się udusiła? Ciekawe gdzie trzyma tego bękarta...
Nieszczęśliwie, pałkarz Zjednoczonych z Puddlemere usłyszał wszystko co do słowa. I zapłonął w nim ogień. A ogień ten strawił wszystko, a przede wszystkim twarz, która śmiała wspomnieć o jego małżonce i synu.

Kilka godzin później, Coin siedział wraz z Joem nad Tamizą. Oboje wymęczeni, śmierdzący alkoholem, potem i krwią. W lwiej większości nie swoją, na szczęście.
Wkurwił mnie. — Doskonałe wyjaśnienie padło z rozciętych ust Macmillana, kiedy prowizorycznie zakładał sobie opatrunek na obtarte od ciosów knykcie. Ostatnio niespecjalnie dbał o dworską etykietę - a zwłaszcza w tak... kameralnych sytuacjach jak ta.
To swoją drogą... — przyznał Wright, rozkładając się beztrosko na zielonej, mokrej trawie. Długowłosy nic sobie nie robił z krwi cieknącej mu z rozciętego łuku brwiowego. Był pełen optymizmu jak zawsze, poza tym jeszcze trzymało go upojenie alkoholem i kolejnym zwycięstwem. Spoważniał jednak. — Powinieneś się nim zająć, Coin.
To były te sławetne, ważne słowa z ust prawdziwego przyjaciela. Przyjaciela, który poszedł tłuc się z tobą z jakimiś niedorosłymi plotkarzami, który widział jak staczasz się przez ostatnie miesiące, i który, choć nie jest to jego sprawa, nie wytrzyma więcej autodestrukcji swojego kumpla.
Jakby coś pękło.
J-Ja... — Gula w gardle Macmillana rosła, skutecznie utrudniając mu oddychanie. Dopadł go magazynowany przez miesiące żal i smutek, którym nie dawał ujścia. — T-Tak cholernie za nią tęsknie...
Wiem.
Tej nocy płakał jak dziecko.



Po każdej burzy wychodzi słońce. Coinneach od tamtej pory zmienił się diametralnie - jakby dopiero teraz odkrył tą całą miłość do syna, zaszczepianą mu przez Heather w okresie ciąży. Choć wszyscy widzieli w małym Macmillanie jego ojca, sam Coin widział w nim wiele cech swojej żony. Albo po prostu postrzegał Heatha jako ostatni, najlepszy prezent od małżonki. Taki na całe życie, który nigdy nie pozwoli zapomnieć - a Coin nie zamierzał zapominać. Nie rzucał też swoich słów na wiatr, a obiecał sobie jedno - zostać najlepszym ojcem, jakim tylko mógłby być. Całe swoje uczucie, którym darzył Heather przerzucił na dorastającego na jego oczach Heatha. Robił wszystko, żeby nic nie zabrakło jego matce, więc zrobi też wszystko, żeby nic nie zabrakło jego synowi. A przy okazji pokaże mu, jak to jest być prawdziwym Macmillanem, z krwi i kości.



I rzeczywiście, ten duet ojca z synem okazał się, co najmniej, nieznośny. Chociaż to może za dużo powiedziane, bo byli w pewien pokrętny sposób nawet... Uroczy. Przynajmniej według ciotek okupujących w każdy weekend Puddlemere. Heath był synem swego ojca, żywym srebrem, którego wszędzie było pełno. I choć sam Coin z pobłażaniem i nierzadko rozbawieniem, spoglądał na harce swojego potomka, wszyscy wokół łapali się za głowy, co też ten dzieciak wyrabiał. I, na Merlina, jak jego ojciec mógł się temu spokojnie przyglądać! A co złego było w próbowaniu? Coinneach był niezwykle wspierającym tatą, który swojemu synkowi sam podrzucał kolejne bodźce. Dlatego też zabierał go wszędzie tam, gdzie tylko mógł - treningi, mecze, nawet polowania - choć tutaj oszczędzał jeszcze jego dziecięcą niewinność i jedynie tropili zwierzynę, przy pomocy młodego charta szkockiego - nazwanego przez małego Macmillana dumnie Szczotkiem. Przez wzgląd na szorstki, potargany włos.
Wracając z jednej z takich wypraw, czteroletni wówczas Heath, drepcząc dzielnie u boku swego taty, powiedział coś, czego rodzic nigdy już nie zapomni. A jak wiadomo, dzieci nie kłamią.
Jestesz najlepsiejszym tatom — wyseplenił nieco, a mała rączka odnalazła wielką dłoń Coinneacha, zaciskając na niej drobne paluszki. Starszy Macmillan poczuł, jak usta same układają mu się w wielki uśmiech, a w gardle staje gula.
A jutro będę jeszcze lepszy, bo wiesz gdzie Cię zabieram...?
NA MESZ!
NA MECZ!
Po wrzosowisku rozszedł się echem głośny śmiech dwóch pokoleń Macmillanów, w akompaniamencie psiego ujadania. Oboje tak samo głośni, oboje bardzo ze sobą zżyci. Coinneach nie raz i nie dwa razy
żałował, że zgodził się na obóz treningowy na Islandii - na który nie mógł zabrać ze sobą synka. W końcu kariera gracza Quidditcha nie mogła na niego czekać. Wracał jednak do Anglii, do Puddlemere kiedy tylko mógł - nawet raz w tygodniu, powierzając opiekę nad Heathem licznym członkom rodziny na czas swojej nieobecności.



Patronus: Od zawsze towarzyszyły mu psy. Nie były dla niego tylko zwierzakami, pupilami, które mają słuchać i wykonywać polecenia - dla Coina pies był też członkiem rodziny. A rodzina jest najważniejsza - nawet jeśli ta przyszywana. Nic więc dziwnego, że jego Patronus przybrał formę charta szkockiego. Przez krótki czas po śmierci swojej ukochanej, nie był w stanie wyczarować nawet bezcielesnej formy Patronusa, jednak ten Macmillan zdecydowanie nie patrzy wstecz. Teraz wystarczy, że przywoła wspomnienie - jedno z wielu - swojego dwuletniego synka, uśmiechającego się od ucha do ucha i uczepionego nogawki jego spodni. Mężczyzna nie potrzebuje złotych gór do szczęścia. Chce się żyć...

Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 50
Zaklęcia i uroki:75 (różdżka)
Czarna magia:00
Magia lecznicza:00
Transmutacja:40
Eliksiry:40
Sprawność:207 (waga); 5 (bazowe s/z)
Zwinność:1710 (aktywności)
JęzykWartośćWydane punkty
angielskiII0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Historia MagiiI2
ONMSI2
RetorykaI2
SpostrzegawczośćI2
ZastraszanieI2
ZielarstwoI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Wytrzymałość FizycznaII5
SzczęścieI5
Szlachecka EtykietaI0
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
NeutralnyNeutralny
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I0.5
Muzyka (wiedza)I0.5
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleII7
QuidditchIII25
PływanieI0.5
Taniec balowyI0.5
SzermierkaI0.5
Wyścigi na miotleI0.5
ŁowiectwoI0.5
Kynologia (tresura psów)I0.5
JeździectwoII7
Walka wręczI 0.5
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak- (+0)
Reszta: 4,5


[bylobrzydkobedzieladnie]


– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.





Ostatnio zmieniony przez Coinneach Macmillan dnia 08.09.19 17:12, w całości zmieniany 13 razy
Coinneach Macmillan
Coinneach Macmillan
Zawód : Pałkarz Zjednoczonych z Puddlemere
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
A man can be des­troyed, but not de­feated.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Rodzina: najnowszy sport ekstremalny.
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7783-coinneach-macmillan https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t7860-skrytka-bankowa-nr-1869#221030 https://www.morsmordre.net/t7872-coinneach-macmillan#221867
Re: Coinneach Macmillan [odnośnik]14.09.19 0:55

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Choć początkowo Coinneach Macmillan próbował we wszystkim naśladować swoich starszych braci, bardzo prędko odnalazł własną ścieżkę. Był niemal wzorowym przedstawicielem swojego rodu - nieokrzesany, głośny, wesoły, swoją uwagę poświęcając głównie  dyscyplinie sportowej ulubionej przez lordów z Puddlemere - quidditchowi. Jak typowy gryfon zawsze potrafił walczyć o swoje, czym odznaczył się w boju o ukochaną żonę. Życie nie było jednak bajką, z czasem odbierając Coinneachowi to, co ten tak cenił. Na szczęście śmierć małżonki nie odebrała lordowi radości na zawsze. Dziś lord Macmillan musi się mierzyć z wieloma przeciwnościami losu - nadchodzącą wojną, niepokojami w społeczeństwie, a co najtrudniejsze... z ojcostwem!

 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Brak
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Coinneach Macmillan Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Coinneach Macmillan [odnośnik]14.09.19 0:55
WYPOSAŻENIE
Różdżka, sowa, pies

ELIKSIRY- Nazwa (X porcje, stat. x)

INGREDIENCJEposiadane: -

BIEGŁOŚCI-

HISTORIA ROZWOJU[09.09.19] Karta postaci, -100 PD
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Coinneach Macmillan Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Coinneach Macmillan
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach