Salon
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Salon, nieoddzielony w żaden sposób od kuchni (o ile zmianę materiału podłogowego nie uznajemy za barierę), kolorystycznie zdaje się z nią zlewać - dominacja ciepłych barw, podsycanych przez światła żarówek, wydobywających się spod kremowych abażurów lamp, sprawia że pomieszczenie staje się przytulne. Tutaj, w przeciwieństwie do kuchni, można znaleźć naturalne, acz mugolskie, ozdobne rośliny doniczkowe, niewymagające od Michaela przesadnej opieki. Za dnia, Mike używa kanapy do celów głównie czytelniczych (choć czasem zdarza mu się na niej zdrzemnąć); wieczorem zaś ją rozkłada, by nadać jej wymiary dwuosobowego łóżka. Co prawda materac nie należy do tych z kategorii miękkich, jednak Scaletta nie ma z tym większego problemu - wszystko jest dla niego kwestią przyzwyczajenia. Drewnianą podłogę częściowo przykrywa tani dywan z bazaru; na stole zawsze można znaleźć najświeższe wydanie Proroka i popielniczkę. W kącie natomiast stoi niewielka szafa z drewnianej sklejki, gdzie mężczyzna trzyma wszystkie swoje ubrania, a pomiędzy nimi - niewielką sumę zaoszczędzonych przez niego galeonów. W salonie okno znajduje się na wschodniej części budynku, więc promieni słonecznych można tam znaleźć więcej; pomimo tego, pokój jest dużo zimniejszym od kuchni. Część ciepła płynącego z pieca ociepla salon, jednak nieszczelne okno i średnio zaizolowane mury kamienicy wpływają na duże amplitudy temperatur, w zależności od pory roku.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- Ach, tak? Grypę masz? – podchwyciłam, choć tak naprawdę nie do końca mi podpasowała jego rzucona tak byle jak podpowiedź. Nie omieszkałam jednak pogapić się tu i tam dodatkowym okiem Philippy Moss, żeby poszukać podparcia dla tej lichawej wymówki. Psia smycz zaplątała się wokół nieprzyzwoicie wysokich pantofli, a ja korzystałam z tych dodatkowych cali, by zwinnie sięgnąć palcami do jego czoła. – Gorączkę masz? Brałeś coś na to? Widział cię jakiś uzdrowiciel? Oczywiście, że nie – wymrukiwałam kolejno, zarzucając kolejne sieci i wciąż obejmując go drugą dłonią, coby do zakutego łba przypadkiem nie wpadło zaraz nawiać. Nie ma mowy, żądałam wyjaśnienia. Potrzebowałam dobrze rozeznać się w tym bagnie, zanim wlezę w nie po kolana. Żeby tylko. – Cholera, oczy też masz czerwone… - przyznałam trochę przerażona nawet. Właściwie to nie oczy, ale powieki, jakby łzawe, ugniecione drażniącą różową mgłą. Jasna cholera, musiało go nieźle trzepnąć. – Z żadnym z nich, Scaletta. Z żadnym… Nie byłam wtedy kimś, na kogo mieliby ochotę patrzeć. Nie miałam niczego, co mogłoby ich zainteresować – wyznałam bez wstydu, bo i przy nim czułam się na tyle swobodnie, w szczególności po ostatnich wydarzeniach, by w dupie mieć to, co sobie teraz pomyśli. Nawet jeżeli doskonale wiedziałam, że nie pomyśli źle. Annie była miałka, słaba, do pożarcia. Jako Philippa byłam jej całkowitym przeciwieństwem. – Naprawdę byłeś w Slytherinie? – dopytałam kontrolnie, bo coś mi tutaj srogo nie pasowało. A co jeżeli podwędził komuś tę szmatę? Na swoim własnym, cholernym przykładzie wiedziałam jednak, że ludzie się zmieniali. Nastoletni Scaletta być może nigdy nie myślał o tym, że skończy za dziesięć lat w wytartym mundurku jako zmarniały złodziejaszek. Mógł być wtedy kimś innym, chować w sobie niedzisiejsze marzenia. Tak jak ja. Wątpliwość w tym banalnym względzie uzmysłowiła mi jednak, że kompletnie cwaniaczka nie znałam. Że chociaż sięgnął do pieprzonej głębi i wydobył mój dramat, wciąż byliśmy sobie niemal obcy. Przerażające czy może intrygujące?
- Nie – odparłam krótko. Kucałam już, próbując rozplątać głupi sznurek Nochala. Ten kręcił się podniecony, wciąż jednak z dozą wrogości obserwując poczynania złodziejaszka. Gdy już się z ustrojstwem uporałam, odgarnęłam włosy z ramienia i podążyłam do skromnego salonu. Ja, Nochal i uczepiony ramienia Bimber. Ten ostatni wydawał się dość znudzony otoczeniem. Być może bandycka kryjówka kieszonkowca wcale nie oferowała fascynujących suwenirów. To także mi się nie spodobało w tej zastanej zgniliźnie, dlatego spojrzenie za spojrzeniem rozbierałam wnętrze tej nory. W czym tkwił haczyk? – A to muszę iść do Parszywego, żeby wyglądać… ładnie? – przyczepiłam się, podchodząc blisko i się ku niemu nieco pochylając, gdy tak wysiadywał swą beznadzieję na kanapie. Wyciągnięta w stronę mężczyzny dłoń zatańczyła lekko, aż wreszcie poprawiła ułożenie ciepłego okrycia. – Nie mogę być piękna, kiedy idę do ciebie, skurczybyku? – pytanie wypowiedziałam jednak miękko, bez ostrej pretensji, prędzej z namiastką czułości. Brakowało mi go, a ten opłakany stan wcale mnie nie uspokoił.
– Co się dzieje, co? – wyłożyłam wprost, wciąż stojąc tuż przed nim. – Powiedz, czego potrzebujesz. Załatwię to – zakomunikowałam dziarsko, szczerze wierząc, że zdoła mnie zaskoczyć i nie powie… że nic, że wszystko jest w porządku. Nie było, a on dobrze wiedział, że nie dawałam sobie w kaszę dmuchać. Potrzebowałam go rozpracować, a Parszywy Pasażer mógł poczekać. Dopiero smakowałam Londynu na nowo. Scaletta miał być moją nową łodzią, moją kotwicą, ale jak tak dalej pójdzie, obydwoje pójdziemy na dno i tyle z nas zostanie. – Zrobię ci coś do jedzenia – zaproponowałam w końcu, bo trudno było mi ustać w miejscu. Chciałam pomóc, chciałam się o niego zatroszczyć. Przynajmniej tak.
- Nie – odparłam krótko. Kucałam już, próbując rozplątać głupi sznurek Nochala. Ten kręcił się podniecony, wciąż jednak z dozą wrogości obserwując poczynania złodziejaszka. Gdy już się z ustrojstwem uporałam, odgarnęłam włosy z ramienia i podążyłam do skromnego salonu. Ja, Nochal i uczepiony ramienia Bimber. Ten ostatni wydawał się dość znudzony otoczeniem. Być może bandycka kryjówka kieszonkowca wcale nie oferowała fascynujących suwenirów. To także mi się nie spodobało w tej zastanej zgniliźnie, dlatego spojrzenie za spojrzeniem rozbierałam wnętrze tej nory. W czym tkwił haczyk? – A to muszę iść do Parszywego, żeby wyglądać… ładnie? – przyczepiłam się, podchodząc blisko i się ku niemu nieco pochylając, gdy tak wysiadywał swą beznadzieję na kanapie. Wyciągnięta w stronę mężczyzny dłoń zatańczyła lekko, aż wreszcie poprawiła ułożenie ciepłego okrycia. – Nie mogę być piękna, kiedy idę do ciebie, skurczybyku? – pytanie wypowiedziałam jednak miękko, bez ostrej pretensji, prędzej z namiastką czułości. Brakowało mi go, a ten opłakany stan wcale mnie nie uspokoił.
– Co się dzieje, co? – wyłożyłam wprost, wciąż stojąc tuż przed nim. – Powiedz, czego potrzebujesz. Załatwię to – zakomunikowałam dziarsko, szczerze wierząc, że zdoła mnie zaskoczyć i nie powie… że nic, że wszystko jest w porządku. Nie było, a on dobrze wiedział, że nie dawałam sobie w kaszę dmuchać. Potrzebowałam go rozpracować, a Parszywy Pasażer mógł poczekać. Dopiero smakowałam Londynu na nowo. Scaletta miał być moją nową łodzią, moją kotwicą, ale jak tak dalej pójdzie, obydwoje pójdziemy na dno i tyle z nas zostanie. – Zrobię ci coś do jedzenia – zaproponowałam w końcu, bo trudno było mi ustać w miejscu. Chciałam pomóc, chciałam się o niego zatroszczyć. Przynajmniej tak.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
chciałbym być sobą, chciałbym być sobą wreszcie
Twarz zdradzała się objawem niechlubnego zmęczenia, ze spojrzenia wyzierała jakaś swoista niewiadoma, a ona w dziwacznym uparciu drążyła dalej, dociekała głębiej; wprawdzie nie oszukiwał jej zupełnie, bo odwykowy skręt zwykł przypominać jakieś kurewskie choróbsko, ale nienormalne wrażenie wstydu z każdą sekundą atakowało go bardziej, nieznośnie osadziwszy się na tych wychudzonych barkach i pobladłej skórze, nieznośnie przejmując każdą komórkę statecznego ciała. Nie zdążył porządnie zamrugać powiekami, nie zdążył nawet przyjrzeć się jej dobrze, a już zasypywała go gradem pytań, już badała skrawki jego istnienia, od wystających żeber po rozrzewnione czoło; to ostatnie wydawało się nieoczekiwanie chłodne jak na deklarowaną grupę, ale to chyba jeszcze nie degradowało do reszty jego banalnego kłamstewka? Żuchwa mimowolnie napięła się w biernym oczekiwaniu na wyrok, wszakże ten zdawał się zbliżać doń od samego już progu, w którym to wymownie wyrażała kilka swoich niewybrednych uwag; nie była głupia, od początku dostrzegła jakąś nieprawidłowość, ale nic poza wewnętrzną, niewyrażoną w żaden sposób, trwogą nie było jej paskudnym objawem. Mogłaby przerzucić wszystkie tutejsze szuflady, mogłaby próbować dobrać się do każdego zakamarka niedużej klitki i znalazłaby swoiste nic, bo — jak to szczęście w nieszczęściu — w spontanicznym napływie nadziei zdążył pozbyć się wszelkich materialnych śladów osobistego zepsucia. Westchnienie ulgi spoczęło więc w eterze, gdy chwilowo postanowiła porzucić niewygodny przedmiot ichniejszej rozmówki, gdy zdecydowała się, tak po prostu, zaufać postulowanej konstatacji; ona, chyba tylko ona, potrafiła wpędzić go w podobne uczucie nieładu, w jakąś chujową emfazę beznadziei, choć najpewniej nie potrafił przyznać tego nawet przed samym sobą. Ten powyciągany sweter, ten dwudniowy zarost i potargane włosy, ten nieskładny i wyziębiony jesienną chandrą pokój — wszystko to było krępująco niegodziwe, niewystarczające. Nie tak przecież miał witać ją w tym wielkim świecie, nie tak miała zastawać go w wytęsknionych granicach brudnej stolicy; obrazoburczo obrzydzał wizje o utraconym domu, choć miało być przecież, kurwa, jeszcze gorzej.
— Samo przejdzie — uznał z lekceważeniem, wzruszywszy apatycznie staturą, trochę też jakby w pragnieniu ucieczki od jej badawczego wzroku, któremu nic zupełnie nie zdawało się umykać. — Wydaje ci się, ciemno jest — dodał naprędce, od razu przetarłszy powieki palcami; i wtedy wymknął się w głąb mrocznego pokoju, jawnie skonsternowany, jawnie unikający omawianych tu kwestii. Intuicyjnie sięgnął do kieszeni spodni, jakby tam właśnie, zgodnie ze zwyczajem, skrywać się miało świadectwo jego grzechów, ale nie znalazł w niej nic, co miałaby zaraz wyszarpać i wyrzucić z pretensją, co miałoby go już dożywotnio skreślić. — Byłaś Gryfonką, czy jak? — podchwycił temat, po raz pierwszy baczniej rzucając okiem na jej twarz; zaraz spieszył z lakoniczną odpowiedzą, bo zdawała się nie dowierzać, że kiedyś nosił w sobie pokłady jakiejkolwiek ambicji, że kiedyś spryt zwiastować mógł sukces znaczniejszy od cwaniackiego kieszonkowstwa. — Naprawdę, naprawdę... Trudno uwierzyć, co? — rzucił obojętnie, w międzyczasie dopijając do końca ohydny, zielny napar na mdłości. Bo albo mu się zdawało, albo jej niespodziewana wizyta wzmogła tylko wszystkie z towarzyszących mu objawów, od bólu stawów po ścisk żołądka. Dreszcz przebiegł wzdłuż pleców, więc niezgrabnie okrył się kołdrą; w powietrzu wisiał zapach wilgoci, bo poszwa nie zdążyła jeszcze dostatecznie dobrze wyschnąć po ostatnim praniu, a z czarami szło mu ostatnio żałośnie kiepsko. Albo tym razem nawet nie próbował? Pamięć zawodziła go coraz częściej.
— Właściwie to... Przeważnie wyglądasz ładnie — poprawił się zgoła, choć dalej wydawało mu się, że brzmi bardzo głupio i niewiarygodnie; mizerny to był komplement, ale on miał się jeszcze mizerniej, więc znowu nie odpuszczała, znowu czepiała się tej piekielnie niewygodnej sprawy. Nie chcąc patrzeć jej w oczy, nie chcąc wmawiać jej perfidnie kolejnego, zupełnie byle jakiego eufemizmu, przylgnął do jej ciała, na chwilę bodaj, w ciasnym objęciu, i wtedy dopiero wyszeptał kilka słów bladego wyjaśnienia. — Nic się nie dzieje, mówiłem ci przecież — powtarzał po raz kolejny, nim oderwał się od niej na nowo i posyłał, pokrzepiający nawet, niewyraźny uśmiech; prostolinijne dobrze, że jesteś niemalże wyrwało się z krtani, ale zamiast tego milczał wyczekująco, jakby oczekiwał usłyszeć, że ona wcale mu nie wierzy, że nie zadowala ją takie tłumaczenie.
— Nie jestem głodny, chociaż... — tu przerwał na moment, w niemym zastanowieniu, bo apetyt nijak sugerował chęci na cokolwiek, ale cukier działał kojąco. Na każdy rodzaj uzależnienia. — Może zrobiłabyś coś słodkiego? — kontynuował nienachalnie, bo nie musiała robić nic a nic, tylko tu z nim być, tak po ludzku. Więc odrzucił z siebie ten ciepły garb, w ręce pochwycił leżący nieopodal koc i polazł za nią do tej pieprzonej kuchni, byleby tylko z nią porozmawiać, byleby tylko nie umierać w tym skurwysyństwie zupełnie samemu. — Ten mój pojebany sąsiad, męczył cię? — podpytał wkrótce, gdy tylko rozłożył się wygodnie na dwóch krzesłach, a w wysłużonej popielniczce odnalazł spalonego do połowy papierosa. Pokusa była silniejsza od rozsądku, więc rozżarzył go z powrotem, a na kolana przyjął małego, złodziejskiego kumpla. Na próżno szukał w nim zapachu kasy, ale nic nie stało na przeszkodzie, by udobruchać go paroma czułymi gestami. Zaraz i tak pewnie miał zbiec na zimną podłogę, bo ani on był interesujący, ani tutejsze, zakurzone zakamarki, do reszty ogołocone z minionego już dawno wrażenia dostatku.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Spychał moje uwagi, odganiał podejrzenia, ale robił to na tyle marnie, że chyba tylko prawdziwy jełop dałby się na to nabrać. Bujać to my, nie nas. Mnie, naprawdę mnie zamierzał oszukiwać? Potrafiłam go prześwietlić, miałam oczy, które umiały patrzeć na tego swojego. Umiały znaleźć to, co nie chciało być znalezione. Nie bez przyczyny trzymałam sztamę z ekipą złotolubnych kretów. Ceniliśmy wzajemnie swoje umiejętności. W tym pokoju nie tylko Scaletta wchodził w buty łotra. Wiedział o tym wszystkim, nie sądziłam, by w ogóle łudził się, że zdoła mi opowiedzieć tanią bajeczkę, że się, kurwa, nabiorę na ten cyrk. Że przestanę widzieć to, co widzę. Do reszty zdurniał, no! Gotowałam się na ten widok, na to lekceważące zachowanie na wszystkie nagle odtwarzające się krok po kroku schematy. Schematy, które dobrze znałam z… pewnej starej, zamiecionej pod dywan historii. – Za to tobie się wydaje, że jestem jakaś durna – palnęłam z wyraźnym oburzeniem, bo już od progu sobie grabił – i to tak konkretnie. Szkoda, że widziałam już tylko jego umykające plecy. Powinnam obrócić się na pięcie i trzasnąć drzwiami. I tak, każdy pieprzony słoik z konfiturą zabrałabym ze sobą. Nie dostałby ani grama słodyczy. Tylko gorycz. Co on odpierdalał?
- Nie – burknęłam, bo zirytowanie wcale nie rozpłynęło się w powietrzu z chwilą. Towarzyszyło mi od wejścia, od pierwszego przeklętego wejrzenia – wprost w tragicznie czerwone oczy. Już ja mu dam. – Puchonką – dodałam już nieco mniej zgryźliwie, bo przecież pytał po to, by dowiedzieć się, kim byłam. Zupełnie zwyczajne pytanie pośród czarodziejów, miedzy kumplami, starymi druhami, banalne i pozbawione większego znaczenia. A jednak zagnieździło się między nami, maskując kwestie, których wcale nie chciał poruszać. – Jak tak na ciebie teraz patrzę, to tak. Trudno – przyznałam bez czarowania mu rzeczywistości. Przyjaźń tożsama powinna być ze szczerością, a więc dostał ją. Wyglądał jak wrak, a nie pierwszorzędny Ślizgon. Nie złapał dla siebie zbyt wiele szczęścia w życiu, a przecież dłonie miał podobno całkiem sprytne. Żeby jeszcze łeb za nimi nadążał. W głębi duszy wiedziałam, że był dość cwany, więc tym bardziej nie mogłam rozgryźć, co tu się właśnie odwalało.
Promień uśmiechu zaczarował moje wargi, łagodząc nieco opary potęgującej się tylko kąśliwości. Zwyczajnością tego stwierdzenia – i naprawdę nieistotne, że dość perfidnie sprowokowanego stwierdzenia – zdołał zachęcić mnie, bym zeszła z tonu i podarowała mu nieco więcej czułości. Nieco więcej łagodności, na którą skubaniec wcale nie zasługiwał. Na usta cisnęło się zuchwałe: podobam ci się? To pytanie jednak nie padnie, tego spojrzenia na mojej twarzy nie ujrzy, tej pozy nie uświadczy. Nie teraz, kiedy marniał tuż pod moim nosem, wciskając nos w płaski brzuch, tam też kryjąc wejrzenie, tam doświadczając mniej przyjemnego dotyku kości. Od karku do tylnej części głowy poprowadziłam własne palce, chętnie i miło zagnieżdżające się między kosmykami włosów Michaela. Niespiesznie głaskałam, milcząc chwilę, pozwalając mu, by wydusił raz jeszcze, jak zacięta grająca szafa, to jedno i to samo – że nic się nie dzieje. Niechaj trzyma, niech robi to, jak długo potrzebuje, niech miękczy dalej moją dusze, niech rozpuszcza najmniejszy iskrzący ślad gniewu. Nawet gdyby chciał teraz się odsunąć, wcale bym mu na to nie pozwoliła. Nie mogłam. – Poradzimy sobie z tym – oświadczyłam, próbując być silną, gdy on nie potrafił. Próbując być taką za niego. Dla niego. – Tylko przestań mnie oszukiwać – dodałam nieco ciszej, domyślając się, że na niewiele się to zda. Że wciąż byłam za daleko spraw, które go zepchnęły do tego rowu. Za daleka jemu. Wkurzająca myśl.
- Zrobię naleśniki. Lubisz jagody i maliny? – spytałam, gdy rozdzieleni jedną nogą już wleźliśmy do kuchni. On pozawijany w pościele jak jakiś portowy handlarzyk i ja ze słoikami i psem uczepionym nogi. Nochal ciekawsko szturmował nosem wszystkie nowe kąty, ostatecznie usadzając włochaty kuper wiernie, zaraz obok mnie, przy kuchennych szafkach. Obróciłam się w stronę rozwalonego na krzesłach złodziejaszka, a właściwie tych dwóch, idealnie przez tę chwilę dogranych. No kto by pomyślał? – Ładnymi oczami go nie skusisz – przypomniałam, choć potem pożałowałam tego stwierdzenia, bo nawet oczy miał kurewsko umęczone. Choć wcale nie takie paskudne, przynajmniej nie dla mnie. – Nie, tylko wyzywał po klatce, nic, czego bym wcześniej nie doświadczyła już ze sto razy jako mieszkanka portu – przyznałam, faktycznie niespecjalnie przejęta robiącym raban lokatorem. – Będziesz tak kurzył przy grypie, co? To ci raczej nie pomoże – pomądrowałam się trochę, stojąc tyłem i rządząc się w obcej kuchni. Plądrowałam wszystkie szafki w poszukiwaniu składników. Charakterystyczne pyknięcie uwolniło zakleszczone w szkle pokusy. Wszystkie przytargane specjalnie dla niego, prosto z własnych ogrodów. Dobrze, że nie ja to tam siałam, bo wtedy nic by nie wyrosło. Pociągnęłam owiniętą wokół nadgarstka granatową wstążkę i wkrótce później związałam za jej pomocą włosy. – No więc? Chcę usłyszeć o wszystkim. Nawet się nie łudź, że się stąd zawinę, póki nie przemielę twojego najmniejszego sekretu, Scaletta – zakomunikowałam dobitnie, mieszając składniki na naleśnikowe ciasto.
- Nie – burknęłam, bo zirytowanie wcale nie rozpłynęło się w powietrzu z chwilą. Towarzyszyło mi od wejścia, od pierwszego przeklętego wejrzenia – wprost w tragicznie czerwone oczy. Już ja mu dam. – Puchonką – dodałam już nieco mniej zgryźliwie, bo przecież pytał po to, by dowiedzieć się, kim byłam. Zupełnie zwyczajne pytanie pośród czarodziejów, miedzy kumplami, starymi druhami, banalne i pozbawione większego znaczenia. A jednak zagnieździło się między nami, maskując kwestie, których wcale nie chciał poruszać. – Jak tak na ciebie teraz patrzę, to tak. Trudno – przyznałam bez czarowania mu rzeczywistości. Przyjaźń tożsama powinna być ze szczerością, a więc dostał ją. Wyglądał jak wrak, a nie pierwszorzędny Ślizgon. Nie złapał dla siebie zbyt wiele szczęścia w życiu, a przecież dłonie miał podobno całkiem sprytne. Żeby jeszcze łeb za nimi nadążał. W głębi duszy wiedziałam, że był dość cwany, więc tym bardziej nie mogłam rozgryźć, co tu się właśnie odwalało.
Promień uśmiechu zaczarował moje wargi, łagodząc nieco opary potęgującej się tylko kąśliwości. Zwyczajnością tego stwierdzenia – i naprawdę nieistotne, że dość perfidnie sprowokowanego stwierdzenia – zdołał zachęcić mnie, bym zeszła z tonu i podarowała mu nieco więcej czułości. Nieco więcej łagodności, na którą skubaniec wcale nie zasługiwał. Na usta cisnęło się zuchwałe: podobam ci się? To pytanie jednak nie padnie, tego spojrzenia na mojej twarzy nie ujrzy, tej pozy nie uświadczy. Nie teraz, kiedy marniał tuż pod moim nosem, wciskając nos w płaski brzuch, tam też kryjąc wejrzenie, tam doświadczając mniej przyjemnego dotyku kości. Od karku do tylnej części głowy poprowadziłam własne palce, chętnie i miło zagnieżdżające się między kosmykami włosów Michaela. Niespiesznie głaskałam, milcząc chwilę, pozwalając mu, by wydusił raz jeszcze, jak zacięta grająca szafa, to jedno i to samo – że nic się nie dzieje. Niechaj trzyma, niech robi to, jak długo potrzebuje, niech miękczy dalej moją dusze, niech rozpuszcza najmniejszy iskrzący ślad gniewu. Nawet gdyby chciał teraz się odsunąć, wcale bym mu na to nie pozwoliła. Nie mogłam. – Poradzimy sobie z tym – oświadczyłam, próbując być silną, gdy on nie potrafił. Próbując być taką za niego. Dla niego. – Tylko przestań mnie oszukiwać – dodałam nieco ciszej, domyślając się, że na niewiele się to zda. Że wciąż byłam za daleko spraw, które go zepchnęły do tego rowu. Za daleka jemu. Wkurzająca myśl.
- Zrobię naleśniki. Lubisz jagody i maliny? – spytałam, gdy rozdzieleni jedną nogą już wleźliśmy do kuchni. On pozawijany w pościele jak jakiś portowy handlarzyk i ja ze słoikami i psem uczepionym nogi. Nochal ciekawsko szturmował nosem wszystkie nowe kąty, ostatecznie usadzając włochaty kuper wiernie, zaraz obok mnie, przy kuchennych szafkach. Obróciłam się w stronę rozwalonego na krzesłach złodziejaszka, a właściwie tych dwóch, idealnie przez tę chwilę dogranych. No kto by pomyślał? – Ładnymi oczami go nie skusisz – przypomniałam, choć potem pożałowałam tego stwierdzenia, bo nawet oczy miał kurewsko umęczone. Choć wcale nie takie paskudne, przynajmniej nie dla mnie. – Nie, tylko wyzywał po klatce, nic, czego bym wcześniej nie doświadczyła już ze sto razy jako mieszkanka portu – przyznałam, faktycznie niespecjalnie przejęta robiącym raban lokatorem. – Będziesz tak kurzył przy grypie, co? To ci raczej nie pomoże – pomądrowałam się trochę, stojąc tyłem i rządząc się w obcej kuchni. Plądrowałam wszystkie szafki w poszukiwaniu składników. Charakterystyczne pyknięcie uwolniło zakleszczone w szkle pokusy. Wszystkie przytargane specjalnie dla niego, prosto z własnych ogrodów. Dobrze, że nie ja to tam siałam, bo wtedy nic by nie wyrosło. Pociągnęłam owiniętą wokół nadgarstka granatową wstążkę i wkrótce później związałam za jej pomocą włosy. – No więc? Chcę usłyszeć o wszystkim. Nawet się nie łudź, że się stąd zawinę, póki nie przemielę twojego najmniejszego sekretu, Scaletta – zakomunikowałam dobitnie, mieszając składniki na naleśnikowe ciasto.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ciemność spowijająca ciasny pokoik mogła napawać odczuciem klaustrofobicznej udręki, swoistego centrum rupieci i rzeczy niepotrzebnych, choć poza zdechłym kwiatem w kącie, rozłożonym niechlujnie łóżkiem, niskim stolikiem i majaczącą gdzieś dalej komódką, nie było tu przecież niczego innego. Na tych swoich niewybrednie wysokich butach pewnie zdążyła już zaczepić przypadkiem o kant któregokolwiek z mebelków, najpewniej miała też od razu zaklinać podłym wytknięciem, że siedział tu jak w jakiejś norze, ale coś pokrzepiającego było w mroku, gdzie płomień świecy jeden czy drugiej migał nęcąco, acz niewystarczająco jasno. Wszakże w cieniu najprościej manewrowało się faktami; w cieniu ciało wychudzone wydawało się tylko smukłe, w cieniu gasnąca iskra w oku wydawała się tylko doraźnie zamglonym spojrzeniem; wreszcie, w cieniu chyba i kłamstwa brzmiały jakoś wiarygodniej, a miałki obrys uśmiechu wystarczał, by rozwiać parę gorzkich, a przy tym kurewsko niewiarygodnych, słów. A ona, ona instynktownie wyłapywała zeń wszystkie nuty fałszu, jakby zanadto przyzwyczajona już była do ich zwyczajowego tempa; banalne zapewnienie miało być zarazem stanowczym skwitowaniem utworu, a zamiast tego stało się wyłącznie preludium do komponowania kolejnych fragmentów brudnej, nagranej jakby na starą, mugolską taśmę, piosenki o przegrywaniu. Z nią, z samym sobą, z życiem? Tu i teraz tylko pojedyncze westchnienie mogło opuścić usta, nie drażniąc jej nadto wrażeniem nieprawdy; tu i teraz powinien był chyba przyznać się żałośnie do własnej słabości, jej stygmat wygodnie jeszcze zrzucając na echo nieustającej wojny i przygnębiających realiów przylepionej doń biedy. Choć przecież to nie tylko ten zafajdany świat naznaczał go tą nienormalną chorobą bezradności, tą niepojętą pychą, kłamstwem, nałogami, niewiarą, innymi świństwami dużymi i małymi; choć przecież na kanwach tego wszystkiego powstawało zarazem zaskakujące studium o człowieku do reszty już pozbawionym perspektyw, do reszty pozbawionym uczuciowości i do reszty też chyba zatrwożonym wyobrażeniem, że mogłoby być inaczej. Chciałby tego kiedykolwiek zasmakować, bodaj na krótki moment?
— Przestańże już, bajdurzysz jakoś nie po swojemu — w końcu oburzył się i on, bo powoli stawała się nieznośnie poirytowana; wewnętrzny wstyd wreszcie przezwyciężyła wola aktorskiego popisu, skutecznie łagodzącego obyczaje i jeszcze skuteczniej przyćmiewającego wszelką jej intuicję. — Przyszłaś się tu na mnie wyżywać? Bardzo proszę, ulżyj sobie, już wszystko mi jedno – czy mi wierzysz, czy zamierzasz zostać czy sobie pójść, czy na mnie krzyczeć, czy po ludzku porozmawiać — dodał wkrótce, głosem absolutnie zobojętniałym i wyprutym z tego, co skrywał w sobie jeszcze niedawno; był w tym o tyle przekonujący, że silniejszy od poprzedniego tonu niepewności, jednocześnie boleśnie wyrażający bylejakość. Dokładnie tak, jak przemawiać winien umysł zmęczony bezsennością i rzekomą gorączką; dokładnie tak, by słusznie porzuciła go w tej samotni, jeśli zamierzała wciąż ględzić o jednym. Tak właśnie uczyni? On nie byłby tym zdziwiony, niczego sobie dotąd nigdy nie obiecali, a ona, zupełnie jak niegdyś, zadawała za dużo pytań i żądała zbyt konkretnych odpowiedzi; nie byłoby to, być może, takie jeszcze kłopotliwe, gdyby nie fakt, że teraz już nie potrafił oszukiwać jej prosto w twarz.
— Zrobić ci coś do picia? — napomknął bez większej zwłoki, jakby chciał tym durnym zdaniem przekonać ją, by jednak z nim została, by nie gniewała się już dłużej, by nie dopatrywała się czegoś w niczym. — Puchonką? O rany — rzucił w charakterze zaczepki, nie szczędząc sobie przy tym wymownie zaskoczonej mimiki, ale nad wyraz dobrze wiedział, że ludzie się zmieniali, niekiedy przecież nie do poznania. Z nią musiało być tak samo. — To dość osobliwe. Chociaż? Od zawsze masz wielkie serce do tych portowych szumowin, jesteś pracowita, przeważnie też uczciwa... — zastanowił się głośno jeszcze przez moment, zanim kolejne zwątpienie przykryły czułość i rozgrzeszająca go poniekąd prośba; spojrzał na nią od przelotnie, od dołu, ze szczęką opartą wpierw na jej brzuchu, a potem oderwał się od niego i pewnie zauważył:
— Nie oszukałem cię dziś ani razu, dasz wiarę? — Po prostu nie mówiłem wszystkiego, ugrzęzło gdzieś, ostatecznie milczące, z tyłu gardła, ograniczając kolejne z myśli nachodzących umysł. Na pomysł naleśników z owocami skinął jedynie twierdząco głową, nawiedzany kilkoma uwagami, jedną najmocniej – że przy niej to wszystko stawało się jakoś bardziej akceptowalne, że przy niej mięśnie nie bolały tak mocno, a i nawet apetyt chwilowo zdawał się wrócić na dawne tory. — Jego może i nie... Ale ciebie? — tonem pół żartu i pół serio wyraził ni to zapytanie, ni konstatację – leciwy dość wyraz starań wygrywania odpowiednich melodii w takt, być może naciąganych, pozorów. Wszystko, byleby tylko, bodaj na chwilę, przyćmić beznadziejność tego dnia i tożsamą chujowość ichniejszych humorów. — No właśnie, więc wracasz? Na stałe? — entuzjazm mu się udzielił, oczekujący uśmieszek wstąpił na twarz, a deszcz chwilowo przestał lać, jakby w tożsamym oczekiwaniu na jej wyrok. — Właściwie to nie, możesz go dopalić — przyznał jej rację i ze szczerą niechęcią odłożył fajkę na skraj szklanego naczynia, gdyby planowała się jednak uraczyć dogasającą końcówką.
— Zawiodę cię. Sama musisz pofatygować się do portu i wypytać o to, co w trawie piszczy. Ostatnio nie wychodziłem za często z domu, więc nie sprzedam ci żadnych ciekawości. Może poza tą, że Jeff – ten rybak, pamiętasz go? – stracił też drugą jedynkę. Podobno po tym, jak żona złapała go z dziwką w Pasażerze — wciąż był prostolinijnie szczery, wciąż przedstawiał jej sprawy tak, jak się miały, ale w niemej niecierpliwości wyczekiwał chyba wyroku.
Satysfakcjonuje cię to?
— Przestańże już, bajdurzysz jakoś nie po swojemu — w końcu oburzył się i on, bo powoli stawała się nieznośnie poirytowana; wewnętrzny wstyd wreszcie przezwyciężyła wola aktorskiego popisu, skutecznie łagodzącego obyczaje i jeszcze skuteczniej przyćmiewającego wszelką jej intuicję. — Przyszłaś się tu na mnie wyżywać? Bardzo proszę, ulżyj sobie, już wszystko mi jedno – czy mi wierzysz, czy zamierzasz zostać czy sobie pójść, czy na mnie krzyczeć, czy po ludzku porozmawiać — dodał wkrótce, głosem absolutnie zobojętniałym i wyprutym z tego, co skrywał w sobie jeszcze niedawno; był w tym o tyle przekonujący, że silniejszy od poprzedniego tonu niepewności, jednocześnie boleśnie wyrażający bylejakość. Dokładnie tak, jak przemawiać winien umysł zmęczony bezsennością i rzekomą gorączką; dokładnie tak, by słusznie porzuciła go w tej samotni, jeśli zamierzała wciąż ględzić o jednym. Tak właśnie uczyni? On nie byłby tym zdziwiony, niczego sobie dotąd nigdy nie obiecali, a ona, zupełnie jak niegdyś, zadawała za dużo pytań i żądała zbyt konkretnych odpowiedzi; nie byłoby to, być może, takie jeszcze kłopotliwe, gdyby nie fakt, że teraz już nie potrafił oszukiwać jej prosto w twarz.
— Zrobić ci coś do picia? — napomknął bez większej zwłoki, jakby chciał tym durnym zdaniem przekonać ją, by jednak z nim została, by nie gniewała się już dłużej, by nie dopatrywała się czegoś w niczym. — Puchonką? O rany — rzucił w charakterze zaczepki, nie szczędząc sobie przy tym wymownie zaskoczonej mimiki, ale nad wyraz dobrze wiedział, że ludzie się zmieniali, niekiedy przecież nie do poznania. Z nią musiało być tak samo. — To dość osobliwe. Chociaż? Od zawsze masz wielkie serce do tych portowych szumowin, jesteś pracowita, przeważnie też uczciwa... — zastanowił się głośno jeszcze przez moment, zanim kolejne zwątpienie przykryły czułość i rozgrzeszająca go poniekąd prośba; spojrzał na nią od przelotnie, od dołu, ze szczęką opartą wpierw na jej brzuchu, a potem oderwał się od niego i pewnie zauważył:
— Nie oszukałem cię dziś ani razu, dasz wiarę? — Po prostu nie mówiłem wszystkiego, ugrzęzło gdzieś, ostatecznie milczące, z tyłu gardła, ograniczając kolejne z myśli nachodzących umysł. Na pomysł naleśników z owocami skinął jedynie twierdząco głową, nawiedzany kilkoma uwagami, jedną najmocniej – że przy niej to wszystko stawało się jakoś bardziej akceptowalne, że przy niej mięśnie nie bolały tak mocno, a i nawet apetyt chwilowo zdawał się wrócić na dawne tory. — Jego może i nie... Ale ciebie? — tonem pół żartu i pół serio wyraził ni to zapytanie, ni konstatację – leciwy dość wyraz starań wygrywania odpowiednich melodii w takt, być może naciąganych, pozorów. Wszystko, byleby tylko, bodaj na chwilę, przyćmić beznadziejność tego dnia i tożsamą chujowość ichniejszych humorów. — No właśnie, więc wracasz? Na stałe? — entuzjazm mu się udzielił, oczekujący uśmieszek wstąpił na twarz, a deszcz chwilowo przestał lać, jakby w tożsamym oczekiwaniu na jej wyrok. — Właściwie to nie, możesz go dopalić — przyznał jej rację i ze szczerą niechęcią odłożył fajkę na skraj szklanego naczynia, gdyby planowała się jednak uraczyć dogasającą końcówką.
— Zawiodę cię. Sama musisz pofatygować się do portu i wypytać o to, co w trawie piszczy. Ostatnio nie wychodziłem za często z domu, więc nie sprzedam ci żadnych ciekawości. Może poza tą, że Jeff – ten rybak, pamiętasz go? – stracił też drugą jedynkę. Podobno po tym, jak żona złapała go z dziwką w Pasażerze — wciąż był prostolinijnie szczery, wciąż przedstawiał jej sprawy tak, jak się miały, ale w niemej niecierpliwości wyczekiwał chyba wyroku.
Satysfakcjonuje cię to?
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Postawa mam wywalone tego dnia wychodziła mu wręcz perfekcyjnie. Proszę bardzo, gadać jednak potrafił, ale wielka szkoda, że nie było w tym pieprzeniu niczego interesującego. Może za wyjątkiem wielkiego czerwonego alarmu, bukietu iskier pulsujących mu tuż nad łbem (tworu mojej niewybitej wyobraźni), kiedy tak opowiadał o swojej gorzkiej obojętności na mnie i na świat. Dobry wstęp, bez wątpienia. Nie tylko nie potrafił opowiadać o tym, co czuł, ale i kompletnie tego nie chciał. Kurwa, przyjaciel. Bez życia i bez nadziei, ale za to z przeklętym problemem, który najwyraźniej ja potrafiłam nazwać lepiej od niego. Zaś on doskonale wiedział, że nie zamierzałam dać mu spokoju i nie zamierzałam odchodzić, dopóki nie zrobię z tym porządku.
Przez chwilę tak stałam ze złożonymi na ramionach rękami, z palcem wskazującym irytująco postukującym o kości łokcia i z wysoko wzniesionymi brwiami – dumna, nieufna, ale uparta. Tego mógł się spodziewać i to otrzyma. Potem nastał jednak moment, gdy postanowiłam odpuścić, choć tysiąc słów rwało się, by go osaczyć, by bardziej wzmocnić to natarcie i w końcu wycisnąć prawdę. Jeszcze nie byłam rozczarowana. Spodziewałam się, że zmusi mnie do większego wysiłku, że wymagał, by nad nim popracować. Gnojek. Czy chorym należała się jakaś taryfa ulgowa? Czy w ogóle miałam ochotę odpuścić? Za wcześnie, by znaleźć odpowiedzi.
- Sama sobie zrobię. Muszę się rozeznać. Będę tu siedzieć tak długo, ile trzeba, ile zechcę – zakomunikowałam, odrzucając jednoznacznie jakąkolwiek zasugerowaną przez niego możliwość… odejścia. Nie. Po prostu, kurwa, nie. – Aha, zdecydowanie mam – wielkie serce, podkreśliłam wyraźnie część tej słodkiej laurki. Szczególnie do ciebie, cichy szept zafalował gdzieś przy uchu. Niepożądany jak natrętna portowa mucha, która za nic nie chce odpuścić. Wcale nie była to nowa myśl. – Och, przeważnie? Skarbie, myślałam, że masz o mnie lepsze zdanie… - zamruczałam krótko i jakże zaczepnie, później brodząc palcami w marnej czuprynie.
- Powinnam więc pytać dalej? Będziesz mówił prawdę? A może dalej nie odezwiesz się już wcale, co? – wytknęłam mu, kiedy próbował bronić się dobrotliwą, szczerą postawą. Nie zamierzałam być uszczypliwa, nie zamierzałam go dobitnie zmuszać. Może to była tylko kolejna subtelniejsza prowokacja – coś, co aż za dobrze znał. - No pewnie, że tak – wypadło nagle z moich ust, również niespecjalnie żartobliwe, nie do końca poważne, lecz wciąż… nasączone dozą dziwacznej tęsknoty. Tęsknoty rysującej się dotykiem moich palców na jego twarzy, dość blisko tych ładnych oczu, tych ust, z których – jak dotąd – nie padło nic wartościowego. Poza tym ostatnim, całkiem obiecującym pytaniem. – Musisz tylko spróbować… - zasugerowałam, pieczętując słowa przymrużeniem oka. Ja jednak naprawdę chciałam to zobaczyć.
Potem w kuchni zaciskałam w złości usta, tłumiąc potrzebę zadrwienia. Wiec moja kolej na wyznanie, podczas gdy on wciąż nie dostarczył mi satysfakcjonującej informacji. Prawdziwej informacji. – Być może - odpłaciłam się więc, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. Powinien już wiedzieć, ale cóż, faceci znani byli z wolnego kojarzenia. Z uwagą obserwowałam wzrost entuzjazmu. Poczuł się lepiej. – Muszę najpierw sprawdzić, czy mam powód, by zostać tak naprawdę. No wiesz, stare śmieci czasem cuchną aż do porzygu. – To był test, mało subtelny, ale z jego tokiem rozumowania, szczególnie dzisiaj, zapewne trudny do wyłapania. Spodziewałam się bełkotu o Parszywym i piratach, którzy pod moją nieobecność głęboko rozpaczali. Trzy, dwa, jeden… Potrząsnęłam głową, mając w nosie piekielnego papierosa. Dobrze, że chociaż skurczybyk go odłożył. – Podoba mi się, gdy mnie słuchasz – wyraziłam z uśmiechem gdzieś między naleśnikową babraniną.
Oczywiście, szukałam plotek u niewłaściwego źródła. Nie spodziewałam się, że zaleje mnie portowymi rewelacjami, że w ogóle był więcej niż wcale zainteresowany tutejszymi sprawami. Szkoda, dobry złodziej to taki, który ma uszy i oczy z tyłu głowy. Powinien wiedzieć więcej. Odpuściłam kuszący przytyk. Zamiast tego westchnęłam ciszej i obróciłam ciało w jego stronę. – Mówiłam mu, że w końcu babsko go dorwie i przywali soczyście kociołkiem w pysk. Dureń. Migdali się z dziwką w Parszywym, a potem dziwi się, że każdy w dokach zna jego brzydki sekret – skomentowałam nieco wzburzona, a potem podstawiłam mu pod nos talerz z naleśnikami. Leśne owoce wypadały z kremowego rulonu, nęcąc spragnione usta. Paznokieć zastukał lekko w porcelanę, a ja pochyliłam się w jego stronę, łamiąc bezczelnie granicę. – Ty byś tak nie zrobił. Nie obłapiałbyś kobiety przy nich wszystkich. Nie chciałbyś opowiadać o tym całemu światu… - rozprawiałam w półszepcie, udając wybitnie zamyśloną. – Smacznego.
Przez chwilę tak stałam ze złożonymi na ramionach rękami, z palcem wskazującym irytująco postukującym o kości łokcia i z wysoko wzniesionymi brwiami – dumna, nieufna, ale uparta. Tego mógł się spodziewać i to otrzyma. Potem nastał jednak moment, gdy postanowiłam odpuścić, choć tysiąc słów rwało się, by go osaczyć, by bardziej wzmocnić to natarcie i w końcu wycisnąć prawdę. Jeszcze nie byłam rozczarowana. Spodziewałam się, że zmusi mnie do większego wysiłku, że wymagał, by nad nim popracować. Gnojek. Czy chorym należała się jakaś taryfa ulgowa? Czy w ogóle miałam ochotę odpuścić? Za wcześnie, by znaleźć odpowiedzi.
- Sama sobie zrobię. Muszę się rozeznać. Będę tu siedzieć tak długo, ile trzeba, ile zechcę – zakomunikowałam, odrzucając jednoznacznie jakąkolwiek zasugerowaną przez niego możliwość… odejścia. Nie. Po prostu, kurwa, nie. – Aha, zdecydowanie mam – wielkie serce, podkreśliłam wyraźnie część tej słodkiej laurki. Szczególnie do ciebie, cichy szept zafalował gdzieś przy uchu. Niepożądany jak natrętna portowa mucha, która za nic nie chce odpuścić. Wcale nie była to nowa myśl. – Och, przeważnie? Skarbie, myślałam, że masz o mnie lepsze zdanie… - zamruczałam krótko i jakże zaczepnie, później brodząc palcami w marnej czuprynie.
- Powinnam więc pytać dalej? Będziesz mówił prawdę? A może dalej nie odezwiesz się już wcale, co? – wytknęłam mu, kiedy próbował bronić się dobrotliwą, szczerą postawą. Nie zamierzałam być uszczypliwa, nie zamierzałam go dobitnie zmuszać. Może to była tylko kolejna subtelniejsza prowokacja – coś, co aż za dobrze znał. - No pewnie, że tak – wypadło nagle z moich ust, również niespecjalnie żartobliwe, nie do końca poważne, lecz wciąż… nasączone dozą dziwacznej tęsknoty. Tęsknoty rysującej się dotykiem moich palców na jego twarzy, dość blisko tych ładnych oczu, tych ust, z których – jak dotąd – nie padło nic wartościowego. Poza tym ostatnim, całkiem obiecującym pytaniem. – Musisz tylko spróbować… - zasugerowałam, pieczętując słowa przymrużeniem oka. Ja jednak naprawdę chciałam to zobaczyć.
Potem w kuchni zaciskałam w złości usta, tłumiąc potrzebę zadrwienia. Wiec moja kolej na wyznanie, podczas gdy on wciąż nie dostarczył mi satysfakcjonującej informacji. Prawdziwej informacji. – Być może - odpłaciłam się więc, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. Powinien już wiedzieć, ale cóż, faceci znani byli z wolnego kojarzenia. Z uwagą obserwowałam wzrost entuzjazmu. Poczuł się lepiej. – Muszę najpierw sprawdzić, czy mam powód, by zostać tak naprawdę. No wiesz, stare śmieci czasem cuchną aż do porzygu. – To był test, mało subtelny, ale z jego tokiem rozumowania, szczególnie dzisiaj, zapewne trudny do wyłapania. Spodziewałam się bełkotu o Parszywym i piratach, którzy pod moją nieobecność głęboko rozpaczali. Trzy, dwa, jeden… Potrząsnęłam głową, mając w nosie piekielnego papierosa. Dobrze, że chociaż skurczybyk go odłożył. – Podoba mi się, gdy mnie słuchasz – wyraziłam z uśmiechem gdzieś między naleśnikową babraniną.
Oczywiście, szukałam plotek u niewłaściwego źródła. Nie spodziewałam się, że zaleje mnie portowymi rewelacjami, że w ogóle był więcej niż wcale zainteresowany tutejszymi sprawami. Szkoda, dobry złodziej to taki, który ma uszy i oczy z tyłu głowy. Powinien wiedzieć więcej. Odpuściłam kuszący przytyk. Zamiast tego westchnęłam ciszej i obróciłam ciało w jego stronę. – Mówiłam mu, że w końcu babsko go dorwie i przywali soczyście kociołkiem w pysk. Dureń. Migdali się z dziwką w Parszywym, a potem dziwi się, że każdy w dokach zna jego brzydki sekret – skomentowałam nieco wzburzona, a potem podstawiłam mu pod nos talerz z naleśnikami. Leśne owoce wypadały z kremowego rulonu, nęcąc spragnione usta. Paznokieć zastukał lekko w porcelanę, a ja pochyliłam się w jego stronę, łamiąc bezczelnie granicę. – Ty byś tak nie zrobił. Nie obłapiałbyś kobiety przy nich wszystkich. Nie chciałbyś opowiadać o tym całemu światu… - rozprawiałam w półszepcie, udając wybitnie zamyśloną. – Smacznego.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Paskudny powidok przeszłości — tego żałosnego wrażenia, że jej błędy nawiedzały go za dnia i w nocy, o każdej możliwej porze — zdawał się jedną z kilku dręczących chorób ludzkości. Jego też dopadła, nikczemnie osiadając na płucach i przed oczyma, jak mugolski nowotwór czy zaćma, może nawet jedno i drugie. Tak też mgła zachodziła spojrzenie, a oddech wzbierał się gdzieś w połowie; a wtedy, wtedy chciałoby się tylko, tak po prostu, połknąć coś na zapomnienie, jakieś swoiste antidotum na bezwstydne pozbycie się wspomnień, których on sam bynajmniej nie wzywał.
Tuż za nim, szaroburym obrazkiem tego, co zdążyło już dawno minąć, kryła się następna dolegliwość. Zabójcza — momentami dlań nawet samobójcza — świadomość. Niektórzy nazywali ją inteligencją, inni — wyjątkową wrażliwością; sedno być może tkwiło w sile uważnej obserwacji otoczenia, może zaś w niechlubnej elastyczności handlowania samym sobą. Duchem, ciałem, osobowością, wartościami. W imię czego, tak właściwie? W zamian za ten podrobiony wisiorek, kilka fajek, paczkę zwietrzałych krakersów? Kurewsko wysoka cena jak za parę bezużytecznych badziewi, a on dalej, w szaleńczym napędzie zamkniętego koła, tkwił w tej udręce zrozumienia, że życie ograbiało go ze wszystkiego. Z biedaka stawał się nędzarzem, choć ostatnie zapasy gotówki z bankowej skrytki wcale tego nie sugerowały.
Tuż za tamtymi, gdzieś w cieniu, spoczywał fatalizm samotności. Paskudna masowość, istnienie z dala od ja, zarazem też z dala od my, bo to drugie było zaledwie ciałem zbiorowym, człowiekiem bez przymiotników, zaledwie objawem funkcjonowania gatunku, w którym wszystkich dzieliło się na schematyczne fiszki, według jakichś odruchów i jakichś cech, tylko do wykrywania praw, które jeszcze niegdyś samemu się ustalało. Ale najgorsze, to nie czuć na sobie niczyjego wzroku, nie odnotowywać zapachu innego od własnego, nie współdzielić z nikim choćby powietrza, co dopiero kołdry czy filiżanki do kawy. A on, chyba jak każdy, nie chciał już być zaledwie tym anonimowym pyłkiem, ulepioną z bylejakości staturą w tłumie; chyba jak każdy miał prawo i jakąś naturalną dla ludzi wielkość, by wreszcie być widzianym. Ale jakby naprzeciw temu, że potrafił jeszcze krzyczeć i tupać nogami, pozostawał apatycznie niemy.
Rzekoma grypa zdawała się przy tym żałośnie blednąć, bo gorączka i mdłości w końcu miały minąć. Co z resztą?
— Jutro mam sprawy do załatwienia... — rzucił cicho, od niechcenia, w niedyskretnym komunikacie, że nie mogła tu zostać. Nie mogła, bo nabierze podejrzeń; nie mogła, bo będzie gorzej, a on być może dłużej nie wytrzyma, więc wyrwie się z tej nory i żenująco sobie ulży, choć obiecał, że więcej tego nie zrobi. Nie znał szczegółów tego scenariusza, wiedział jedynie, że jej nie może tu być. Ani jutro, ani pojutrze, ani dnia następnego, ani kolejnego. — Zresztą, nie chciałbym cię zarazić... — dodał naprędce, dla złagodzenia wymowy poprzedniej uwagi, ale pomimo tego tamta dalej wypadała dość szorstko. — Nie bocz się, każdy ma coś za uszami, no nie? — zauważył wkrótce, zezwalając jej na figlarność, na chwilę nawet uśmiechając się cwaniacko, niemalże tak samo, jak zwykł robić to kiedyś. Przed wojną i przed całym tym syfem.
— A może, dla odmiany, ty mi coś wreszcie opowiesz? — skontrował zapytaniem, z wyczekującą niuansów twarzą, z wyraźniejszym przez moment spojrzeniem. — Nie przyjmę pieprzenia typu stara bieda, żądam konkretów — dopowiedział od razu, akcent rozmowy bezwstydnie przenosząc na enigmatyczną sylwetkę nieodgadnionej Philippy Moss, która jeszcze miesiąc temu dogasała w kryzysie pośrodku niczego. Tutaj, w Londynie, zbudziła się na nowo? Albo przeciwnie, na powrót założyła uspokajająca podejrzliwość maskę, jak gdyby nigdy nic paradując teraz w uszytym skrupulatnie kostiumie pozorów? — I jak? Usatysfakcjonowana? Rozczarowana? — dopytał, z wolna wypuściwszy dym spomiędzy warg, zanim jeszcze pozbył się peta w usmolonej popielniczce. — Zresztą, nieważne. Wracaj i tyle — zadecydował za nią, nim w ogóle zdążyłaby się odezwać. Czarny kot czujnie zajrzał pyszczkiem przez drzwi do kuchni, najpewniej zanęcony niecodziennymi zapachami, ale szybko zrezygnował z obecności, wracając do czeluści salonowych ciemności, gdzie czekało ciepłe, acz nieco zniszczone, legowisko.
— Nie przyzwyczajaj się — rzucił na tę jej niewybredną uwagę o uległości, marszcząc brwi w pozorowanym nieco niezadowoleniu, by już zaraz podzielić się niewiele znaczącą plotką z portowych zakamarków. Historii niewiernych piratów, wybitych jedynek i tęskniących za nią stałych bywalców tawerny było najpewniej na pęczki, ale ostatnimi czasy nie zajmowały go podobne głupotki. W istocie prawie że nie wychodził z domu, bodaj tylko po to, by ogarnąć coś do żarcia dla tego nieszczęsnego futrzaka, albo załatwić coś dla siebie na tę skurwysyńską bezsilność.
— Podobno po porcie do teraz latają brudne gacie, bo stara Marge teatralnie wywaliła wszystkie jego rzeczy przez okno — napomknął jeszcze, wybitnie urzeczony zawartością podstawionego pod nos talerza. Chwilowo nawet wrócił mu apetyt. — A jednak to Jeff, nie ja, ma żonę, która gotuje mu obiadki i pierze skarpetki. Może powinienem coś zmienić? — dołączył do niej w tym zamyślonym rozprawianiu, sięgnąwszy pod stół po lichy, drewniany, kołyszący się zgoła taboret. — Nie spadnij tylko, wciąż go nie naprawiłem — zapowiedział zawczasu, nim widelec przepołowił wciąż ciepłe naleśniki. — Zjedz ze mną — poprosił albo postanowił, mogła dwojako odebrać ten stanowczy ton; pierwszy kęs i wraz z nim ciche westchnienie:
— Och, sei fantastico*. Od dawna nie jadłem niczego normalnego.
* jesteś zajebista : )
Tuż za nim, szaroburym obrazkiem tego, co zdążyło już dawno minąć, kryła się następna dolegliwość. Zabójcza — momentami dlań nawet samobójcza — świadomość. Niektórzy nazywali ją inteligencją, inni — wyjątkową wrażliwością; sedno być może tkwiło w sile uważnej obserwacji otoczenia, może zaś w niechlubnej elastyczności handlowania samym sobą. Duchem, ciałem, osobowością, wartościami. W imię czego, tak właściwie? W zamian za ten podrobiony wisiorek, kilka fajek, paczkę zwietrzałych krakersów? Kurewsko wysoka cena jak za parę bezużytecznych badziewi, a on dalej, w szaleńczym napędzie zamkniętego koła, tkwił w tej udręce zrozumienia, że życie ograbiało go ze wszystkiego. Z biedaka stawał się nędzarzem, choć ostatnie zapasy gotówki z bankowej skrytki wcale tego nie sugerowały.
Tuż za tamtymi, gdzieś w cieniu, spoczywał fatalizm samotności. Paskudna masowość, istnienie z dala od ja, zarazem też z dala od my, bo to drugie było zaledwie ciałem zbiorowym, człowiekiem bez przymiotników, zaledwie objawem funkcjonowania gatunku, w którym wszystkich dzieliło się na schematyczne fiszki, według jakichś odruchów i jakichś cech, tylko do wykrywania praw, które jeszcze niegdyś samemu się ustalało. Ale najgorsze, to nie czuć na sobie niczyjego wzroku, nie odnotowywać zapachu innego od własnego, nie współdzielić z nikim choćby powietrza, co dopiero kołdry czy filiżanki do kawy. A on, chyba jak każdy, nie chciał już być zaledwie tym anonimowym pyłkiem, ulepioną z bylejakości staturą w tłumie; chyba jak każdy miał prawo i jakąś naturalną dla ludzi wielkość, by wreszcie być widzianym. Ale jakby naprzeciw temu, że potrafił jeszcze krzyczeć i tupać nogami, pozostawał apatycznie niemy.
Rzekoma grypa zdawała się przy tym żałośnie blednąć, bo gorączka i mdłości w końcu miały minąć. Co z resztą?
— Jutro mam sprawy do załatwienia... — rzucił cicho, od niechcenia, w niedyskretnym komunikacie, że nie mogła tu zostać. Nie mogła, bo nabierze podejrzeń; nie mogła, bo będzie gorzej, a on być może dłużej nie wytrzyma, więc wyrwie się z tej nory i żenująco sobie ulży, choć obiecał, że więcej tego nie zrobi. Nie znał szczegółów tego scenariusza, wiedział jedynie, że jej nie może tu być. Ani jutro, ani pojutrze, ani dnia następnego, ani kolejnego. — Zresztą, nie chciałbym cię zarazić... — dodał naprędce, dla złagodzenia wymowy poprzedniej uwagi, ale pomimo tego tamta dalej wypadała dość szorstko. — Nie bocz się, każdy ma coś za uszami, no nie? — zauważył wkrótce, zezwalając jej na figlarność, na chwilę nawet uśmiechając się cwaniacko, niemalże tak samo, jak zwykł robić to kiedyś. Przed wojną i przed całym tym syfem.
— A może, dla odmiany, ty mi coś wreszcie opowiesz? — skontrował zapytaniem, z wyczekującą niuansów twarzą, z wyraźniejszym przez moment spojrzeniem. — Nie przyjmę pieprzenia typu stara bieda, żądam konkretów — dopowiedział od razu, akcent rozmowy bezwstydnie przenosząc na enigmatyczną sylwetkę nieodgadnionej Philippy Moss, która jeszcze miesiąc temu dogasała w kryzysie pośrodku niczego. Tutaj, w Londynie, zbudziła się na nowo? Albo przeciwnie, na powrót założyła uspokajająca podejrzliwość maskę, jak gdyby nigdy nic paradując teraz w uszytym skrupulatnie kostiumie pozorów? — I jak? Usatysfakcjonowana? Rozczarowana? — dopytał, z wolna wypuściwszy dym spomiędzy warg, zanim jeszcze pozbył się peta w usmolonej popielniczce. — Zresztą, nieważne. Wracaj i tyle — zadecydował za nią, nim w ogóle zdążyłaby się odezwać. Czarny kot czujnie zajrzał pyszczkiem przez drzwi do kuchni, najpewniej zanęcony niecodziennymi zapachami, ale szybko zrezygnował z obecności, wracając do czeluści salonowych ciemności, gdzie czekało ciepłe, acz nieco zniszczone, legowisko.
— Nie przyzwyczajaj się — rzucił na tę jej niewybredną uwagę o uległości, marszcząc brwi w pozorowanym nieco niezadowoleniu, by już zaraz podzielić się niewiele znaczącą plotką z portowych zakamarków. Historii niewiernych piratów, wybitych jedynek i tęskniących za nią stałych bywalców tawerny było najpewniej na pęczki, ale ostatnimi czasy nie zajmowały go podobne głupotki. W istocie prawie że nie wychodził z domu, bodaj tylko po to, by ogarnąć coś do żarcia dla tego nieszczęsnego futrzaka, albo załatwić coś dla siebie na tę skurwysyńską bezsilność.
— Podobno po porcie do teraz latają brudne gacie, bo stara Marge teatralnie wywaliła wszystkie jego rzeczy przez okno — napomknął jeszcze, wybitnie urzeczony zawartością podstawionego pod nos talerza. Chwilowo nawet wrócił mu apetyt. — A jednak to Jeff, nie ja, ma żonę, która gotuje mu obiadki i pierze skarpetki. Może powinienem coś zmienić? — dołączył do niej w tym zamyślonym rozprawianiu, sięgnąwszy pod stół po lichy, drewniany, kołyszący się zgoła taboret. — Nie spadnij tylko, wciąż go nie naprawiłem — zapowiedział zawczasu, nim widelec przepołowił wciąż ciepłe naleśniki. — Zjedz ze mną — poprosił albo postanowił, mogła dwojako odebrać ten stanowczy ton; pierwszy kęs i wraz z nim ciche westchnienie:
— Och, sei fantastico*. Od dawna nie jadłem niczego normalnego.
* jesteś zajebista : )
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- Sprawy, hm? – wyrzuciłam na prędce, reagując zbyt szybko i zdecydowanie niedyskretnie. Powinien mieć swoje sprawy, on miał swoje sprawy i nie powinnam wciskać nosa w mozoły złodziejskiego życia, ale resztki ogłady dawno temu zdominowane zostały przez nadzwyczaj ekspresyjną ciekawość. Ja po prostu musiałam wiedzieć. Musiałam go sprawdzić albo po prostu czuć, że gdy zniknie, będę wiedziała, gdzie powinnam go szukać. Pierdolona wojna to całe ulice pozaklejanych płaczliwych plakatów: dzieci, psy i terroryści. Pokrętnie czułam – a była to dość upiorne spostrzeżenie – że jego mało kto mógł szukać, że on pozatrzaskiwać mógł za sobą zbyt wiele bram. Czy kiedykolwiek widziałam go… z kimś? Czy znałam jego przyjaciół, czy opowiadał mi o swojej rodzinie? – Nie powinieneś nigdzie łazić. Sprawy mogą poczekać. Albo powiedz mi, załatwię to. Kogo mam okraść, kogo śledzić? – Ciągnęłam podstępną gadkę, wierząc, że zetrę ten cień tajemnicy i rozpoznam, z czym tak naprawdę miałam do czynienia. Podejrzenie mieszało się z pokrętną, natarczywą troską. Trudno mi było przestać, trudno mi było się zatrzymać. Nie byłby to pierwszy raz. Westchnęłam, w końcu jednak łagodniejąc i nieco opadając na ziemię. Przecież ja też nie mówiłam mu wszystkiego, ale mimo to… - Wolałabym, gdybyś najbliższe dni spędził na sumiennym wygrzewaniu tyłka w łóżku. Musisz wrócić do sił – przemówiłam z nieco mniejszą natarczywością, we własnym głosie odnajdując dozę naprawdę ciężko przywołanej łagodności. Stałam ledwo u progu, a już wychodziłam z siebie przez tego gamonia. Przyjazne tony rozbrajały mnie jednak raz za razem – chciałam zobaczyć na jego twarzy pogodność.
Sprowokował tak bardzo typowe przewrócenie oczami, sprowokował gest luźno opadających rąk i wreszcie spojrzenie mknące gdzieś w bok. Wcale nie chciałam o tym gadać, bo i nie było o czym. – Spowiadałam ci się całkiem niedawno. Nie pamiętasz? Od tamtej pory nic się nie zmieniło… - podkreśliłam, koncentrując ponownie spojrzenie na Michaelu. Pamiętne rozmowy w łóżku i nieopodal niego nazwałabym dość głębokimi i poniekąd żałosnymi. Tak dobrze żałosnymi – o ile mogłam tak o tym myśleć. Obnażyłam się przed nim dobitnie i musiałam przyznać, że to nie był ten rodzaj obnażenia, którego mogłabym się po sobie spodziewać. – Po prostu jestem tu teraz i czuję się z tym cholernie dobrze. Że wróciłam – skończyłam, wcale nie zakładając, że ta gadka go jakkolwiek zdoła usatysfakcjonować. – Mam tutaj kupę roboty, jestem pewna. – Połatanie dziur wywołanych miesiącami nieobecności mogło mnie zająć przez pierwsze dni, ale ostatecznie… wcale nie czułam się obca czy nowa. Po prostu znów kręciłam się po Londynie, a ten, choć bezsprzecznie zbombardowany, niewiele się zmienił.
- Och, mogłabym… - pociągnęłam zaczepnie i puściłam mu oko. Musiałam przygryźć wargę, by nie wspomnieć, że nie tylko mogłabym, ale i do tego właśnie mnie przyzwyczaił… choć było to raczej złudne wrażenia. Prędzej moje życzenie niż faktyczne stan rzeczy. Doskonale przecież potrafiłam dyrygować i pierwsza występować z szeregu za każdym razem, gdy świat wpychał nas w tą samą scenerię, ale on i tak lubił stawiać mi opór. Tylko pozornie poruszałam tym portowym złodziejaszkiem, tylko pozornie mnie słuchał. Może jednak w tym stanie będzie nieco skory do współpracy.
- Zrobiłabym dokładnie tak samo – wyrecytowałam z uczuciem, machając mu przy tym łyżką prawie przed nosem. Bezsprzecznie byłam przejęta i podobało mi się postępowanie kobiety. – Wywaliłabym chłopa na zbity pysk i, przysięgam, oberwałby bombardą więcej niż raz – zagrzmiałam, patrząc gdzieś po ścianach kuchni. Dopiero potem ulokowałam oko na nim. Co powiedział? Że potrzebował żony? Parsknęłam. – Naprawdę potrzebujesz? Do prania gaci i smażenia kotletów, tak? – kontynuowałam głośno. Miałam ochotę dodać, że takiej to za żadne skarby świata nie znajdzie, ale wiedziałam, że to nieprawda.- No to szukaj. Może nie dzisiaj, ale zazwyczaj wyglądasz nawet znośnie, masz mieszkanie, jesteś młody, zdrowy i pewnego dnia doczekałbyś się nawet i dzieciaka. Albo może lepiej wdowę? W całej Anglii jest ich teraz pewnie mnóstwo… - dywagowałam, jednocześnie reagując na jego instrukcje i siadając na stołku. Przemowy jednak nie przerywałam. – Najlepiej taką bogatą, z podrośniętymi bachorami, wiesz, dasz jej trochę czułości, trochę młotka i już byłaby twoja. Bez większego wysiłku – poradziłam mu po przyjacielsku, ewidentnie wkręcając się w nowy wątek. Może jedynie wraz z którymś kęsem zachwycającego naleśnika przełykając to gorzkie uczucie… że wcale nie chciałam, żeby znalazł sobie taką. Ani młodą ani starą. Po prostu żadną. Piekielnie egoistyczne uczucie.
– Mów mi więcej po włosku, skarbie… - zamruczałam z uśmiechem i teatralnie rozmarzona oparłam brodę o dłoń. – Najlepiej same komplementy... – dodałam, pochylając się ku niemu tuż nad tym starym stołem. Nie zastanawiałam się nad tym, że wkładam końcówki włosów wprost do jego talerza. Spodobała mi się wizja słodkich słówek szeptanych po włosku.
Sprowokował tak bardzo typowe przewrócenie oczami, sprowokował gest luźno opadających rąk i wreszcie spojrzenie mknące gdzieś w bok. Wcale nie chciałam o tym gadać, bo i nie było o czym. – Spowiadałam ci się całkiem niedawno. Nie pamiętasz? Od tamtej pory nic się nie zmieniło… - podkreśliłam, koncentrując ponownie spojrzenie na Michaelu. Pamiętne rozmowy w łóżku i nieopodal niego nazwałabym dość głębokimi i poniekąd żałosnymi. Tak dobrze żałosnymi – o ile mogłam tak o tym myśleć. Obnażyłam się przed nim dobitnie i musiałam przyznać, że to nie był ten rodzaj obnażenia, którego mogłabym się po sobie spodziewać. – Po prostu jestem tu teraz i czuję się z tym cholernie dobrze. Że wróciłam – skończyłam, wcale nie zakładając, że ta gadka go jakkolwiek zdoła usatysfakcjonować. – Mam tutaj kupę roboty, jestem pewna. – Połatanie dziur wywołanych miesiącami nieobecności mogło mnie zająć przez pierwsze dni, ale ostatecznie… wcale nie czułam się obca czy nowa. Po prostu znów kręciłam się po Londynie, a ten, choć bezsprzecznie zbombardowany, niewiele się zmienił.
- Och, mogłabym… - pociągnęłam zaczepnie i puściłam mu oko. Musiałam przygryźć wargę, by nie wspomnieć, że nie tylko mogłabym, ale i do tego właśnie mnie przyzwyczaił… choć było to raczej złudne wrażenia. Prędzej moje życzenie niż faktyczne stan rzeczy. Doskonale przecież potrafiłam dyrygować i pierwsza występować z szeregu za każdym razem, gdy świat wpychał nas w tą samą scenerię, ale on i tak lubił stawiać mi opór. Tylko pozornie poruszałam tym portowym złodziejaszkiem, tylko pozornie mnie słuchał. Może jednak w tym stanie będzie nieco skory do współpracy.
- Zrobiłabym dokładnie tak samo – wyrecytowałam z uczuciem, machając mu przy tym łyżką prawie przed nosem. Bezsprzecznie byłam przejęta i podobało mi się postępowanie kobiety. – Wywaliłabym chłopa na zbity pysk i, przysięgam, oberwałby bombardą więcej niż raz – zagrzmiałam, patrząc gdzieś po ścianach kuchni. Dopiero potem ulokowałam oko na nim. Co powiedział? Że potrzebował żony? Parsknęłam. – Naprawdę potrzebujesz? Do prania gaci i smażenia kotletów, tak? – kontynuowałam głośno. Miałam ochotę dodać, że takiej to za żadne skarby świata nie znajdzie, ale wiedziałam, że to nieprawda.- No to szukaj. Może nie dzisiaj, ale zazwyczaj wyglądasz nawet znośnie, masz mieszkanie, jesteś młody, zdrowy i pewnego dnia doczekałbyś się nawet i dzieciaka. Albo może lepiej wdowę? W całej Anglii jest ich teraz pewnie mnóstwo… - dywagowałam, jednocześnie reagując na jego instrukcje i siadając na stołku. Przemowy jednak nie przerywałam. – Najlepiej taką bogatą, z podrośniętymi bachorami, wiesz, dasz jej trochę czułości, trochę młotka i już byłaby twoja. Bez większego wysiłku – poradziłam mu po przyjacielsku, ewidentnie wkręcając się w nowy wątek. Może jedynie wraz z którymś kęsem zachwycającego naleśnika przełykając to gorzkie uczucie… że wcale nie chciałam, żeby znalazł sobie taką. Ani młodą ani starą. Po prostu żadną. Piekielnie egoistyczne uczucie.
– Mów mi więcej po włosku, skarbie… - zamruczałam z uśmiechem i teatralnie rozmarzona oparłam brodę o dłoń. – Najlepiej same komplementy... – dodałam, pochylając się ku niemu tuż nad tym starym stołem. Nie zastanawiałam się nad tym, że wkładam końcówki włosów wprost do jego talerza. Spodobała mi się wizja słodkich słówek szeptanych po włosku.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
pozwól mi spróbować jeszcze raz
niepewność mą wyleczyć, wyleczyć mi
za pychę i kłamstwa, za me nałogi, za wszystko, co związane z tym
za świństwa duże i małe, za mą niewiarę
rozgrzesz mnie, no rozgrzesz mnie
niepewność mą wyleczyć, wyleczyć mi
za pychę i kłamstwa, za me nałogi, za wszystko, co związane z tym
za świństwa duże i małe, za mą niewiarę
rozgrzesz mnie, no rozgrzesz mnie
— trzeci października 1958 —
Snuł się wzdłuż tej parszywej ulicy, w poprzek tych zabrudzonych zakątków i grzesznych ludzi, z niemocą w oczach, z irytacją w umyśle, z motywacją w rękach. Naiwnie zdawało mu się, ze wszystko wciąż istniało w stabilnych ryzach, że miał to wszystko w garści, że dalej był tym samym, szarym i sprytnym indywiduum, co zakręci się tu i ówdzie, tam sięgnie zaś do czyjejś ciasnej kieszeni, albo niepozornej szuflady w czyimś pustym mieszkaniu.
Ale włosy były już nie te same, ubrania leżały jakoś inaczej, kolor skóry stał się wypłowiały, a źrenice — małe jak szpilki — wyróżniały się desperacją pośród mętnych białek; dotychczasowa schludność — ten parszywy teatr, że był kimś więcej od byle szumowiny, obok której zajmował miejsce przy portowym barze — zniknęła pod powłoką niepokojącej bylejakości, do stałej już etykiety złodziejaszka dodając jeszcze niechlubną metkę ćpuna.
A zaczęło się niewinnie, pozornie bez apetytu na więcej, zaledwie przez nieszkodliwe ściskanie fifki między ustami i wnikliwe podgrzewanie zaklęciem drżącej folii od spodu; euforia uderzająco pozwalała zapomnieć o wszystkim, począwszy od przebrzydłości Anglii i nory, z której niemalże nie wyłaził, po wszystkie osobiste bolączki ostatnich lat, które spędzały sen z powiek i pod nie właśnie wtrącały to niechlubne uczucie rozgoryczenia.
Wiedzieć, że wybrało się źle i w tym właśnie wyborze ciągle, uzależniająco, tkwić — to musi być chyba moja osobista porażka. Jeszcze znaczniejsza od tej, która namalowała mnie transparentnością, nieznaczącą nic dla nikogo, ulepioną z nonsensu postać — tak mówiła strona piąta wysłużonego dziennika, gdy naiwnie zaczął kreślić atramentem figury własnego dramatu — tak brzydko zamknięte w pustych słowach, w ograniczających literach i wyznaniach, które nie dawały wytchnienia. Bo zaledwie trzy tygodnie później zabierał ostatnie ślady żywności z zawilgotniałej kawalerki, w oknie której widział później płaczące — z głodu? — oblicze dziecka; skruszony, po dwóch dniach moralnej udręki, podrzucił pod te same drzwi skradziony cudem chleb — o skórce zanadto spalonej, nadający się więc chyba najprędzej dla świń, niż dogorywającej rodziny. Ale ich, ich tam już nie było, a on dumał nad tym w trwodze, pisząc dalej:
Każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem nie jest od niej wolny. I trzeba czuwać nad sobą nieustannie, żeby w chwili roztargnienia nie tchnąć dżumy w twarz drugiego człowieka.
Tak się usprawiedliwiał, tak się tłumaczył tym wszystkim, którzy mogli chcieć go o cokolwiek posądzić; ale największym oskarżycielem okazywał się przecież on sam — ten sam człowiek, w lustrze dostrzegający co najwyżej odbicie skurwysyna. Bo tych historii, w biegu których być może osobiście dołożył nieludzką cegiełkę do postępującego zła, do oglądanego naocznie rozkładu, było jeszcze więcej; tak dużo, że w końcu przestał marnować na nie kartki pergaminu, że spalił w piecyku całe to popieprzone dziedzictwo ostatnich miesięcy. Alternatywą miało być to coś, co kojąco przyniesie zapomnienie, co oderwie umysł od względności czasu i wepchnie w bezwstydną nicość.
I ta jedna rzecz — enigmatyczny kawał kurestwa, od którego niektórzy umierali z wolna na melinie jednej i drugiej, ale w błogim szczęściu — pozornie ratować go miała od reszty świata. Wbrew przekonaniu, że poszedł już na samo dno, że nie był już s o b ą, że niekiedy brzydził się samego siebie, w krótkim rytuale narkotycznej ucieczki było coś bezpiecznego, coś podbudowującego. Coś, tak po prostu, zajebistego, pysznego, lepszego chyba niż sam — teraz w jego oczach całkiem już banalny — orgazm.
Tak więc chociaż próbował pozbyć się z siebie, ze zniszczonego ciała i nadszarpniętego ducha, tej cholernej konieczności, zastana dnia drugiego, albo i trzeciego — w międzyczasie zdążył pogubić się w wytrwałych obliczeniach — udręka, złamała wolę i siłę, złamała jego i nieme obietnice. Samotność dobierała się do trzewi wraz z nałogiem i tak wydawało mu się, że Moss — po ostatniej wizycie, gdy ćpuński katar i zaczątki skrętu nazywał wygodnie i kłamliwie byle grypą — pozostawała już wiecznie milcząca, że Filch przepadł nie wiadomo gdzie, że nawet przygłupi Jeff z jakiegoś powodu nie pijał z nim rumu w piątki; nawet przygarnięta znikąd czarna przybłęda, niegdyś wychudzona, kocia pokraka — postanowiła umknąć z jego kawalerki przy jednym z dłuższych hajów, nie racząc już zaszczycić go swoim sykliwym towarzystwem.
Pewnie dlatego, że od karmy wolał zainwestować w działkę; pewnie dlatego, że jak nieżywy, odcięty od rzeczywistości, potrafił leżeć bezwładnie godzinami, niezainteresowany absolutnie niczym, na pograniczu jawy i snu, za pierwszym czy drugim razem nawet euforycznie zarzygując się od czaru wideł, które w strzykawce smakowały jeszcze lepiej, jeszcze mocniej.
Teraz do całości podchodził już z chirurgiczną precyzją, zapomniawszy wprawdzie o zamknięciu drzwi na klucz czy dołożeniu do dogasającego piecyka, ale zdawało się to nie mieć większego znaczenia. Na stoliku majaczyło metalowe, podłużne pudełko, w nim igła i z pozoru nieszkodliwa, miniaturowa kulka z miękkiego papieru; gdzieś nieopodal żarzyła się świeca, chude przedramię opiął zaś wysłużony pasek od spodni. Leciwe zerknięcie wynalazło pierwszą lepszą żyłę — widocznych miał jeszcze sporo, bo nie robił tego od tak wcale dawna, palce dosięgnęły zaś osmolonej od dołu łyżeczki, na której wkrótce zamajaczył proszek i trochę cytrynowego kwasku; i tak rozżarzonym knotem świecy rozpuszczał swoją dzisiejszą przyjemność, nie bawiąc się już wcale w zaklęcia, które ostatnimi czasy bynajmniej mu nie wychodziły. W cichym oczekiwaniu odrzucił pościel gdzieś na bok, z dala od wyznaczonego na łóżku miejsca, w którym marzyć miał przez następne godzin kilka; a gdy wszystko stało się płynnie przezroczyste, do środka zawitała jeszcze kulka waty, sprawnie wchłaniając zanieczyszczenia, nim całość trafiła do szklanej szprycy.
Głęboki wdech, precyzyjne przyłożenie, wraz z nim cierpliwie wymieszanie w środku krwi ze starannie przygotowaną mieszaniną — i zaraz już na powrót wydech, z ostatnim leniwym odrzuceniem strzykawki do pojemnika i wywaleniem w kąt skórzanej obręczy, nim ułożył się na boku — bezwładnie, omamiony nieprawdopodobną błogością — zastygając w ulotnym urzeczeniu tym, co oglądał.
Bo nagle świat nabrał na powrót kolorów.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Euforię przytrzasnął ból. On ją miażdżył, popychając w ciemny kąt. Rozbijał, rozpraszając mieniące się iskry o naszpikowane drzazgami deski. Szorstkie, polepione, cuchnące wódką i gnojem. Ból wsiąkał głęboko, bez trudu omijając pierwsze cienkie warstwy, aby dopiero gdzieś w głębi uwić gniazdo. Portowe szkodniki przecież można było wypatroszyć. Widoczne gołym okiem ślady zwyczajowej rzezi ponad kuflem w końcu przecież się zagoją. A w środku zostanie dziura po usuniętej krzywdzie. Za każdym razem tak samo. Możesz stąd wyjść, ale kiedy wrócisz, wpierdolą ci tak, żebyś raz i dobrze zapamiętał, skąd jesteś i na jakie atrakcje możesz liczyć. Pieprzone doki.
Ostatnim razem to tutaj plułam krwią i dziś robiłam to samo, kuląc się gdzieś w kącie rzygownika za Parszywym i zastanawiając się, po jaką cholerę ja tu wracałam. Po porcie szczęście, cierpienie i winy spływały jednym szlamowatym strumieniem wprost do Tamizy. Niezmiennie. Nawet teraz półprzytomna topiłam nieskupione oko w obrzydliwej cieczy sunącej wzdłuż wąskiego przesmyku. Jeszcze chwila i moja krew stanie się częścią tej przeklętej historii. Nie, była nią już sto lat temu, kiedy uświęcony auror Rineheart złapał mnie w zaułku. Myśl o nim skutecznie podniosła mi ciśnienie, wtłaczając w mięśnie nagle siłę, której ni cholery nie miałam. Światła kamienic gasły, ale za tylnymi drzwiami tawerny wciąż biczowały się wilki morskie. Ostatni raz taki wpierdol dostałam, jak policjanci przyskrzynili mnie i Hagrida. Dawno temu. Ale wychodziłam już z takich historii, całe życie wstawałam z kolan. Żeby iść dalej, trzeba było najpierw je zniszczyć? W tym przypadku najwyraźniej tak było. Niekończące się rany i lista utraconych twarz. Twarzy. Moja własna musiała teraz wyglądać wybitnie. Moss, niezły powrót, co? Zadyma stulecia, tak na rozgrzewkę, żebyś sobie dobitnie to i owo przypomniała. Cholerni piraci.
Topiłam się w tym gównie długo, czas przestał cokolwiek znaczyć. Nie chciało mi się ruszać – to sobie wmawiałam - ale tak naprawdę nie miałam siły. Coś mi przynieśli, wytarli krew, coś mówili, chcieli stąd zabrać. Stare dobre dziewczyny z baru, moje dziewczyny. Nie chciałam iść, uparłam się, że będę tu gnić, aż skonam. Bo niby dla kogo miałam żyć? Komu uwierzyć? Pierwsze spojrzenie świtu poparzyło mi oczy, zamiast przynieść upragnione ukojenie. - Nie wolno ci, nie wolno ci... - spękane wargi poruszały się słabo, popychając duszę, by przestała odgrywać fałszywy teatrzyk i wreszcie zrobiła to, co należało. - Wstań, kurwa - zagrzmiałam sama dla siebie i tym razem głos był mocniejszy, choć wciąż daleki od mojej zwyczajowej lancei. Bez łomotu. Ostatni raz. Ostatni raz zostawiłam różdżkę na zapleczu. Gdybym ją wtedy miała, skończyliby wszyscy z podciętymi tętnicami. Kiedyś bym swoich nie skrzywdziła, ale kiedyś bym swoich też nie porzuciła. Kręciło mi się w głowie, słodko-gorzka lawiracja dawnej i obecnej, starego i nowego Parszywego. Tamta Philippa przecież nigdy by im na to nie pozwoliła. I wcale nie musiała przeprowadzać porządków przy pomocy różdżki. Natomiast dzisiejsza Philippa zapuszczała korzenie w ściekach dokowych, inscenizując własny upadek. Bez przyszłości, bez przeszłości, a przecież ledwie parę chwil temu wkraczałam tu jako królowa – absolutnie przekonana o byciu nierozłączoną częścią tego świata. Nie mogłam się bardziej pomylić. Egzystowanie w tym bajorze beznadziei fantastycznie współgrało z potrzebą odegrania przed samą sobą okrutnej męki. Przecież nie byłam aż tak pobita, przecież mogłam wstać sama i doczłapać się do Pont Street. Ale nie chciałam tam iść i sama jak kołek gapić się na dziurę w ścianie jak w zwierciadło własnej duszy. Dziura w ścianie.
Dwie minuty później byłam już parę kroków od zapyziałej tawerny. W świetle poranka musiałam wyglądać bosko. Krew na sukience, zdarte rajstopy, bez płaszcza, z różdżką wbitą za skórzany pasek. Nawet nieźle mi to zrobiło, bo w tamtym obszczanym kącie zaczynałam już zamarzać. O wiele łatwiej było iść, mimo bólu, kiedy miało się jakiś cel. Kiedy ktoś mógł gdzieś czekać, kiedy komuś mogłam opowiedzieć o całej tej zadymie i własnej zgubie. Najwyżej się wkurzy i wyrzuci mnie za drzwi. Nie, nie zrobiłby tego, przecież wiedziałam. Nie mógłby.
Moje wściekłe przekleństwo musiało zbudzić wszystkich mieszkańców tej klatki schodowej – nawet tego jego ześwirowanego sąsiada z góry. Kaleczyłam język, bo schody były cholerną mordęgą i naprawdę poważną wymówką do pożałowania całej tej szopki. Szło mi powoli, zbyt wolno jak na moje standardy, ale nie mogłam nic na to poradzić. Poleżę tam chwilę, ponarzekam na świat, zobaczę, przypilnuję, żeby zjadł śniadanie, a potem się zobaczy. O ile w ogóle tam wejdę.
- Zabiję cię, Scaletta – mruczałam pod nosem, ściskając się w pasie. Ostatnie stopnie, ale z każdym kolejnym życzenie śmierci stawało się bardziej rzeczywiste. Na klamce prawie się zawisłam, niespecjalnie mając teraz moc do kurtuazyjnego obcowania z drzwiami i eleganckiego pukania. Prawie, bo klamka ustąpiła, a ja wlazłam do środka wyraźnie tym faktem zdziwiona. Przecież go nie okradli, no nie? To on okradał. W tym stanie nie za wiele będę mogła zrobić, jeśli to rzeczywiście to włamywacze, a jego jakimś cudem nie było na chacie. Fantastyczny pech.
Ale on był. Rozwalony na tej samej kanapie co zawsze. I chociaż w oczach mi się dwoiło, umiałam rozpoznać dowody tych zbrodni. Świat nagle stał się koszmarnie podły i w głębokim nosie miałam to, jak bardzo mnie wszystko bolało. Teraz, gdy do niego szłam, teraz, gdy wciskałam się obok śniętego cielska, naprawdę mnie to nie obchodziło. Spał czy nie – cokolwiek robił, chwyciłam go za oba łapska i nie musiałam być geniuszem, by dodać dwa do dwóch i pojąć, że to nie był pierwszy raz. – Powiedz mi, że śnię. Powiedz mi, że oberwałam już tak srogo, że tylko mi się to wydaje. Kurwa mać, dlaczego mi nie powiedziałeś? – Pierwsze powypluwane wręcz zdania wydawały się być ledwie przedsłowiem dla rozpędzonych już do granic możliwości myśli. A przecież to on był tym, który przychodził mnie zbawiać w godzinie katastrofy. – Jak długo to trwa? – Miałam w głowie sto pytań, ale on i tak nie będzie chciał na nie odpowiadać. Nie zaczynałam od sądu, nie pytałam go po co. Chciałam wiedzieć, z czym się mierzył. Już samo widmo tej krzywdy było wystarczająco upiorne. Gdy chwilę temu tkwiłam w rzygowniku, wydawało mi się, że jest ostatnią osobą w moim świecie. I wstałam. Jeśli myślał, że się wykręci, to był w wielkim błędzie. Bolało, cholernie bolało, ale ten drugi rodzaj bólu był znacznie większy.
Ostatnim razem to tutaj plułam krwią i dziś robiłam to samo, kuląc się gdzieś w kącie rzygownika za Parszywym i zastanawiając się, po jaką cholerę ja tu wracałam. Po porcie szczęście, cierpienie i winy spływały jednym szlamowatym strumieniem wprost do Tamizy. Niezmiennie. Nawet teraz półprzytomna topiłam nieskupione oko w obrzydliwej cieczy sunącej wzdłuż wąskiego przesmyku. Jeszcze chwila i moja krew stanie się częścią tej przeklętej historii. Nie, była nią już sto lat temu, kiedy uświęcony auror Rineheart złapał mnie w zaułku. Myśl o nim skutecznie podniosła mi ciśnienie, wtłaczając w mięśnie nagle siłę, której ni cholery nie miałam. Światła kamienic gasły, ale za tylnymi drzwiami tawerny wciąż biczowały się wilki morskie. Ostatni raz taki wpierdol dostałam, jak policjanci przyskrzynili mnie i Hagrida. Dawno temu. Ale wychodziłam już z takich historii, całe życie wstawałam z kolan. Żeby iść dalej, trzeba było najpierw je zniszczyć? W tym przypadku najwyraźniej tak było. Niekończące się rany i lista utraconych twarz. Twarzy. Moja własna musiała teraz wyglądać wybitnie. Moss, niezły powrót, co? Zadyma stulecia, tak na rozgrzewkę, żebyś sobie dobitnie to i owo przypomniała. Cholerni piraci.
Topiłam się w tym gównie długo, czas przestał cokolwiek znaczyć. Nie chciało mi się ruszać – to sobie wmawiałam - ale tak naprawdę nie miałam siły. Coś mi przynieśli, wytarli krew, coś mówili, chcieli stąd zabrać. Stare dobre dziewczyny z baru, moje dziewczyny. Nie chciałam iść, uparłam się, że będę tu gnić, aż skonam. Bo niby dla kogo miałam żyć? Komu uwierzyć? Pierwsze spojrzenie świtu poparzyło mi oczy, zamiast przynieść upragnione ukojenie. - Nie wolno ci, nie wolno ci... - spękane wargi poruszały się słabo, popychając duszę, by przestała odgrywać fałszywy teatrzyk i wreszcie zrobiła to, co należało. - Wstań, kurwa - zagrzmiałam sama dla siebie i tym razem głos był mocniejszy, choć wciąż daleki od mojej zwyczajowej lancei. Bez łomotu. Ostatni raz. Ostatni raz zostawiłam różdżkę na zapleczu. Gdybym ją wtedy miała, skończyliby wszyscy z podciętymi tętnicami. Kiedyś bym swoich nie skrzywdziła, ale kiedyś bym swoich też nie porzuciła. Kręciło mi się w głowie, słodko-gorzka lawiracja dawnej i obecnej, starego i nowego Parszywego. Tamta Philippa przecież nigdy by im na to nie pozwoliła. I wcale nie musiała przeprowadzać porządków przy pomocy różdżki. Natomiast dzisiejsza Philippa zapuszczała korzenie w ściekach dokowych, inscenizując własny upadek. Bez przyszłości, bez przeszłości, a przecież ledwie parę chwil temu wkraczałam tu jako królowa – absolutnie przekonana o byciu nierozłączoną częścią tego świata. Nie mogłam się bardziej pomylić. Egzystowanie w tym bajorze beznadziei fantastycznie współgrało z potrzebą odegrania przed samą sobą okrutnej męki. Przecież nie byłam aż tak pobita, przecież mogłam wstać sama i doczłapać się do Pont Street. Ale nie chciałam tam iść i sama jak kołek gapić się na dziurę w ścianie jak w zwierciadło własnej duszy. Dziura w ścianie.
Dwie minuty później byłam już parę kroków od zapyziałej tawerny. W świetle poranka musiałam wyglądać bosko. Krew na sukience, zdarte rajstopy, bez płaszcza, z różdżką wbitą za skórzany pasek. Nawet nieźle mi to zrobiło, bo w tamtym obszczanym kącie zaczynałam już zamarzać. O wiele łatwiej było iść, mimo bólu, kiedy miało się jakiś cel. Kiedy ktoś mógł gdzieś czekać, kiedy komuś mogłam opowiedzieć o całej tej zadymie i własnej zgubie. Najwyżej się wkurzy i wyrzuci mnie za drzwi. Nie, nie zrobiłby tego, przecież wiedziałam. Nie mógłby.
Moje wściekłe przekleństwo musiało zbudzić wszystkich mieszkańców tej klatki schodowej – nawet tego jego ześwirowanego sąsiada z góry. Kaleczyłam język, bo schody były cholerną mordęgą i naprawdę poważną wymówką do pożałowania całej tej szopki. Szło mi powoli, zbyt wolno jak na moje standardy, ale nie mogłam nic na to poradzić. Poleżę tam chwilę, ponarzekam na świat, zobaczę, przypilnuję, żeby zjadł śniadanie, a potem się zobaczy. O ile w ogóle tam wejdę.
- Zabiję cię, Scaletta – mruczałam pod nosem, ściskając się w pasie. Ostatnie stopnie, ale z każdym kolejnym życzenie śmierci stawało się bardziej rzeczywiste. Na klamce prawie się zawisłam, niespecjalnie mając teraz moc do kurtuazyjnego obcowania z drzwiami i eleganckiego pukania. Prawie, bo klamka ustąpiła, a ja wlazłam do środka wyraźnie tym faktem zdziwiona. Przecież go nie okradli, no nie? To on okradał. W tym stanie nie za wiele będę mogła zrobić, jeśli to rzeczywiście to włamywacze, a jego jakimś cudem nie było na chacie. Fantastyczny pech.
Ale on był. Rozwalony na tej samej kanapie co zawsze. I chociaż w oczach mi się dwoiło, umiałam rozpoznać dowody tych zbrodni. Świat nagle stał się koszmarnie podły i w głębokim nosie miałam to, jak bardzo mnie wszystko bolało. Teraz, gdy do niego szłam, teraz, gdy wciskałam się obok śniętego cielska, naprawdę mnie to nie obchodziło. Spał czy nie – cokolwiek robił, chwyciłam go za oba łapska i nie musiałam być geniuszem, by dodać dwa do dwóch i pojąć, że to nie był pierwszy raz. – Powiedz mi, że śnię. Powiedz mi, że oberwałam już tak srogo, że tylko mi się to wydaje. Kurwa mać, dlaczego mi nie powiedziałeś? – Pierwsze powypluwane wręcz zdania wydawały się być ledwie przedsłowiem dla rozpędzonych już do granic możliwości myśli. A przecież to on był tym, który przychodził mnie zbawiać w godzinie katastrofy. – Jak długo to trwa? – Miałam w głowie sto pytań, ale on i tak nie będzie chciał na nie odpowiadać. Nie zaczynałam od sądu, nie pytałam go po co. Chciałam wiedzieć, z czym się mierzył. Już samo widmo tej krzywdy było wystarczająco upiorne. Gdy chwilę temu tkwiłam w rzygowniku, wydawało mi się, że jest ostatnią osobą w moim świecie. I wstałam. Jeśli myślał, że się wykręci, to był w wielkim błędzie. Bolało, cholernie bolało, ale ten drugi rodzaj bólu był znacznie większy.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
znowu w życiu mi nie wyszło, uciec pragnę w wielki sen
na dno tamtej mej doliny, by sprzed dni dogonić dzień, tamten czas lub jego cień i jeszcze głębiej zapaść w sen
późno, późno, późno, późno, późno jest!
sam wiem, że zbyt późno jest, by zaczynać wszystko znów
na dno tamtej mej doliny, by sprzed dni dogonić dzień, tamten czas lub jego cień i jeszcze głębiej zapaść w sen
późno, późno, późno, późno, późno jest!
sam wiem, że zbyt późno jest, by zaczynać wszystko znów
Świeca zgasła już dawno temu, razem z ostatkami żaru migocącymi niedawno w piecyku; mieszkanie oblała niepokojąca ciemność, a przy tym przeszywające zimno jesieni i tylko ten leciwy, niekontrolowany ruch wskazującego palca prawej ręki oraz ślady płytkiego, spowolnionego oddechu zdradzały, że gdzieś w tej norze tliło się jeszcze jakieś życie.
Wszakże on leżał bezwładnie, na boku własnym i tego twardawego materaca, śniąc naprawdę głęboko, choć w istocie nie spał wcale; a śnił absolutnie urzeczony, zakochany, na tym kurewsko dobrym haju, który niepodobny był do czego innego, w tej z pozoru krótkiej, acz naprawdę ciągnącej się od paru godzin, chwili błogiego wytchnienia. I sam nie potrafił chyba powiedzieć, czy pod zamkniętymi — albo i wpół otwartymi, otoczonymi powszechnym mrokiem — powiekami dało się zobaczyć cokolwiek; wiedział jednak, że skóra zwyczajowo oblazła filmem spokoju, że ramionami obejmował go teraz chyba sam, spersonifikowany sukces, a może i bliżej nienazwana miłość, obydwie z profilu przypominające może zmarłego ojca, za którym, pomimo minionych lat, niemo tęsknił.
Wreszcie też mógł nie pamiętać, nie wspominać, nie przejmować się, w lekkości podobnej do pierza wypychającego poduszkę lewitując niemalże wokół dojmujących problemów codzienności, niewymagających teraz odpowiedzi ani rady; wreszcie też nie był widocznie obrzydzony — tym miejscem i niesionymi przez nie świadectwami grzechu, tym wyborem osobistej ścieżki, dziwacznie wtrącającej go do gnoju, na zawsze już chyba przyczepionego niechlubnie do zelówek jego zniszczonych butów.
I nie był też obrzydzony samym sobą, samym sobą, samym sobą—
O świcie drzwi skrzypnęły alarmująco, zaświadczając wyraźnie o cudzej obecności, ale on od dwóch godzin trzeźwiał w rytmie bezbolesnej abstrakcji, oglądając w jej ramach kolorowe pocztówki z dzieciństwa, szkolną i iście dziecięcą figlarność bytu, na końcu zaś kojące wspomnienia wpatrzonej w niego bezwzględnie kochanki, pozbawionej jednak imienia — a może winien to nazwać raczej mianem tego pierwszego i naiwnego zarazem uwielbienia, ślady którego skutecznie wyparł już z pamięci; ta ostatnia wszakże nie miała twarzy, w przeciwieństwie do rodziców i rówieśników z Pokoju Wspólnego, ale tembr jej głosu wydawał się znajomy, a dłoń przypominała tę, która niegdyś pokrzepiająco zwykła uczyć go czułości.
To wszystko, absolutnie wszystko, było tak bałamutnie piękne, że aż namacalne, więc szorstkie wargi pewnie wymamrotały coś nawet bez ładu i składu, jak zwykło się czynić przy okazji takich słodkich majaków; a tenże trwałby jeszcze przez kilkadziesiąt słodkich minut, rozciągniętych niejako wrażeniem wieczności, nim urokliwych fantazmatów nie zastąpiłby jakiś brudny, szarobury koszmar, który — zjawą wyjątku — napadł go dziś na jawie.
Szarpnięcie postawiło go do pionu, ale to nie wystarczyło — jej paznokcie musiały chyba wbić się w nadgarstki, a oddech kobiecej irytacji dosięgnąć skrawków twarzy, by spojrzenie rozwarło się w miałkim powrocie do rzeczywistości, ujawniając wyraźnie zwężone źrenice i podkrążone oczy. Przezornie, nie dowierzając w ślady jej obecności, mrugnął kilkukrotnie, wsłuchując się najpierw w natarczywość pytań, potem zaś dopiero dostrzegając fatalność niezapowiedzianych odwiedzin.
— Jesteś ranna — wydusił błyskotliwie zachrypniętym głosem, stroskany i nagle jakby z powrotem ludzki; badawczo sprawdził podrapane przedramiona, badawczo wyłapał też sińca na twarzy, rozciętą wargę, rozdarte rajstopy, ślady zaschniętej krwi na materiale... — Kurwa mać, co się stało? Kto ci to zrobił? — zaczął pytać, na jej podobieństwo, zupełnie teraz nieprzejęty zastygłą w powietrzu frustracją, próbami zrozumienia, ani nawet tym, że zawstydzająco nakryła go na tym żałosnym nadużyciu, przez które z wolna tracił głowę; konsternacja i złość wstąpiła w rysy męskiej twarzy, nadając jej nieco życia i normalności, choć z bliska dalej przypominał — co najwyżej — wychudłą bylejakość. — Trzeba cię opatrzyć, zaraz... — postanowił, w chwilowej motywacji żwawo powstając na nogi — chyba wyłącznie po to, by od razu, z jawnym zrezygnowaniem i bezradnym westchnieniem, usiąść znowu, przypomniawszy sobie, że o tej sztuce nie wiedział nic a nic, a w przestronnej szufladzie nie krzątał się nawet byle bandaż. — Wezwać uzdrowiciela, cokolwiek — dopowiedział w natłoku myśli, podnosząc się znowu i na moment znikając w kuchni, skąd wytrzasnął jakiś lichy, zmrożony na kamień, kawałek mięsa. — Przyłóż to. A zaraz... wykąpiesz się i pójdziesz spać, a ja w tym czasie spróbuję sprowadzić kogoś, kto cię obejrzy — skwitował naprędce, w cichym zamiarze mając nadzieję na sprytne umknięcie do ciasnej łazienki, byleby tylko ostudzić to na wpół trzeźwe ciało i — możliwie najprędzej — wymyślić wiarygodne kłamstwo, którym mógłby nakarmić jej spragnione prawdy istnienie.
Bo przecież był tylko parszywym, uzależnionym skurwysynem, najmocniej ze wszystkiego obawiającym się już nie śmierci, nie zapomnienia, nie więziennej celi, lecz konfrontacji, tokiem której musiałby przyznać się do wszystkich swoich słabości.
Wszakże to właśnie przed nimi, od zawsze i swoiście, umierał ze strachu.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- A ty naćpany – odburknęłam, oskarżycielsko wbijając palec w niemrawą posturę imponującego odkrywcy, Na troskę mu się teraz brało, co? Tak zamierzał to zrobić, tak zamierzał odwrócić moją uwagę i porozciągać rzeczywistość tak, żeby tylko nie odpowiadać, kiedy ja pytałam, nie patrzeć, kiedy wzywałam go do wyjaśnienia. Uniknąć. Co za dureń. Gorączkował się, sunąc wnikliwym okiem po pokaleczonym w incydencie ciele, zupełnie jakby nigdy się tego po mnie nie spodziewał. Och, skarbie, jak ty niewiele wiesz.
– Może ci powiem, a może nie powiem… - zaczęłam więc czarować, uśmiechając się popękaną linią rozciętych warg. Bezczelnie i bezwstydnie, bo wkurzał mnie swoją gadką. Spróbowałam nawet przyjąć bardziej korzystną pozę i wyginąć się odpowiednio do okazji, ale posiniaczony korpus zawył gdzieś w niewidocznych ciemnościach, tuż pod żebrami – i skutecznie wymazał promyk z ust. Kurwa mać. Nie tak miało być. – Ale przynajmniej się obudziłeś. Kto wie? Może zaraz nawet wytrzeźwiejesz… - nuciłam z nutą lepkiej prowokacji. Zastanawiałam się, jak bardzo mogę go rozognić, żeby łaskawie posłuchał i porzucił postawę pieprzonego ignoranta. Ja pytałam, a on wolał bawić się w zbawiciela i wylizywać moje rany. Nie miało tak być.
Parsknęłam cicho, przez bolesne syknięcie, reagując na jego podskoki ponad leciwym tapczanem. Oko może miałam i porządnie podbite, ale wciąż widziałam dobrze, jak się miotał i wyrywał. Pokrętnie nawet czułam, że to nie dzieje się pierwszy raz – że kiedyś już wracałam poobijana do domu, zastając tam marną kupę odurzenia gotową wyłowić świadomość na widok kilku byle jakich sińców. Czysty melodramat.
– Ej, ty! – zawołałam, kiedy znów poderwał tyłek i wyruszył na poszukiwania czegoś, co mogło przynieść mi ulgę. Albo jemu. Rycerz od siedmiu boleści. – Chodź tu i siadaj, mam ci coś do powiedzenia! – kontynuowałam, wykręcając za nim szyję. Nie byłam w formie, żeby robić fikołki w salonie i bawić się z nim w ganianego. – Chodźże tu, no, Scaletta! I nie przesadzaj, już mi się zdarzało oberwać, parę dni i będzie po sprawie – mruknęłam, ale jakoś bez silnego przekonania. Pod sukienką pewnie rozciągała się mapa mojej krzywdy, w siedmiu kolorach pieprzonej tęczy. To wcale nie było apetyczne. – Uuu, na bogato, masz tego więcej? – zareagowałam, odbierając od niego potulnie mrożonkę. Nie odmówiłam, bo wiedziałam, że ten jeden raz jego gadka nie była wyłącznie irytującym mądrowaniem. Odrobina lodu mogła przynieść ukojenie w moim połamanym życiorysie. Przytknęłam mięso do twarzy. Chyba byłam opuchnięta, bo nawet zwyczajowy gest podążającej do góry brwi okazał się katorgą. Porzuciłam zamiar i wydałam odgłos wyraźnego zastanowienia, wydłużając czas reakcji, aby mógł pobrodzić trochę w upiornej wątpliwości. – Pod warunkiem, że będziesz mył mi plecy jakąś miękką gąbką i opowiadał, co i od kiedy sobie wstrzykujesz w żyłę, gagatku. W innym wypadku nie ma szans, nigdzie się nie ruszam i nikogo nie wzywasz – zastrzegłam, przymykając na moment zaczerwienione powieki, bo kurewsko mnie coś zapiekło, ale starałam się trzymać fason i nie jęczeć jak byle dziewuszysko. Oni łamali mi nogi, a ja i tak za każdym razem uparcie wstawałam. Nie przewidywałam żadnych wyjątków. A on mógł dalej pieścić się ze mną, żeby uciec przed prawdą, albo faktycznie zachować się przyzwoicie.
- Umowa stoi? – podpytałam zaczepnie i dotknęłam go lekko w przedramię, jakbym to miało pomóc w sprowokowaniu w faktycznej reakcji. – Bądź grzeczny i współpracuj, a wtedy i ja wszystko ci opowiem – pogłaskałam go miękkim głosem, dążąc wreszcie do porozumienia. Ja chciałam się czegoś dowiedzieć i on chciał się czegoś dowiedzieć. To handel wymienny, czyż nie? – I na wszystko pozwolę – dodałam niecnie, ostatecznie koncentrując na nim spojrzenie. Ale tak naprawdę to wcale nie było mi to śmiechu. Byłam cholernie przerażona. Mnożące się pytania zaczynały rozpychać łeb i puchnąć jeszcze gorzej od mojej fioletowej twarzy. Co on odpierdalał?
– Może ci powiem, a może nie powiem… - zaczęłam więc czarować, uśmiechając się popękaną linią rozciętych warg. Bezczelnie i bezwstydnie, bo wkurzał mnie swoją gadką. Spróbowałam nawet przyjąć bardziej korzystną pozę i wyginąć się odpowiednio do okazji, ale posiniaczony korpus zawył gdzieś w niewidocznych ciemnościach, tuż pod żebrami – i skutecznie wymazał promyk z ust. Kurwa mać. Nie tak miało być. – Ale przynajmniej się obudziłeś. Kto wie? Może zaraz nawet wytrzeźwiejesz… - nuciłam z nutą lepkiej prowokacji. Zastanawiałam się, jak bardzo mogę go rozognić, żeby łaskawie posłuchał i porzucił postawę pieprzonego ignoranta. Ja pytałam, a on wolał bawić się w zbawiciela i wylizywać moje rany. Nie miało tak być.
Parsknęłam cicho, przez bolesne syknięcie, reagując na jego podskoki ponad leciwym tapczanem. Oko może miałam i porządnie podbite, ale wciąż widziałam dobrze, jak się miotał i wyrywał. Pokrętnie nawet czułam, że to nie dzieje się pierwszy raz – że kiedyś już wracałam poobijana do domu, zastając tam marną kupę odurzenia gotową wyłowić świadomość na widok kilku byle jakich sińców. Czysty melodramat.
– Ej, ty! – zawołałam, kiedy znów poderwał tyłek i wyruszył na poszukiwania czegoś, co mogło przynieść mi ulgę. Albo jemu. Rycerz od siedmiu boleści. – Chodź tu i siadaj, mam ci coś do powiedzenia! – kontynuowałam, wykręcając za nim szyję. Nie byłam w formie, żeby robić fikołki w salonie i bawić się z nim w ganianego. – Chodźże tu, no, Scaletta! I nie przesadzaj, już mi się zdarzało oberwać, parę dni i będzie po sprawie – mruknęłam, ale jakoś bez silnego przekonania. Pod sukienką pewnie rozciągała się mapa mojej krzywdy, w siedmiu kolorach pieprzonej tęczy. To wcale nie było apetyczne. – Uuu, na bogato, masz tego więcej? – zareagowałam, odbierając od niego potulnie mrożonkę. Nie odmówiłam, bo wiedziałam, że ten jeden raz jego gadka nie była wyłącznie irytującym mądrowaniem. Odrobina lodu mogła przynieść ukojenie w moim połamanym życiorysie. Przytknęłam mięso do twarzy. Chyba byłam opuchnięta, bo nawet zwyczajowy gest podążającej do góry brwi okazał się katorgą. Porzuciłam zamiar i wydałam odgłos wyraźnego zastanowienia, wydłużając czas reakcji, aby mógł pobrodzić trochę w upiornej wątpliwości. – Pod warunkiem, że będziesz mył mi plecy jakąś miękką gąbką i opowiadał, co i od kiedy sobie wstrzykujesz w żyłę, gagatku. W innym wypadku nie ma szans, nigdzie się nie ruszam i nikogo nie wzywasz – zastrzegłam, przymykając na moment zaczerwienione powieki, bo kurewsko mnie coś zapiekło, ale starałam się trzymać fason i nie jęczeć jak byle dziewuszysko. Oni łamali mi nogi, a ja i tak za każdym razem uparcie wstawałam. Nie przewidywałam żadnych wyjątków. A on mógł dalej pieścić się ze mną, żeby uciec przed prawdą, albo faktycznie zachować się przyzwoicie.
- Umowa stoi? – podpytałam zaczepnie i dotknęłam go lekko w przedramię, jakbym to miało pomóc w sprowokowaniu w faktycznej reakcji. – Bądź grzeczny i współpracuj, a wtedy i ja wszystko ci opowiem – pogłaskałam go miękkim głosem, dążąc wreszcie do porozumienia. Ja chciałam się czegoś dowiedzieć i on chciał się czegoś dowiedzieć. To handel wymienny, czyż nie? – I na wszystko pozwolę – dodałam niecnie, ostatecznie koncentrując na nim spojrzenie. Ale tak naprawdę to wcale nie było mi to śmiechu. Byłam cholernie przerażona. Mnożące się pytania zaczynały rozpychać łeb i puchnąć jeszcze gorzej od mojej fioletowej twarzy. Co on odpierdalał?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Włosy — potargane, zbyt długie, wymagające cięcia; cera — ziemista, żałośnie pozbawiona młodzieńczości; oczy — puste i matowe, w tym świetle przytłaczająco ciemne, choć źrenice przypominały raczej szpileczki, a w ich towarzystwie majaczyły przecież jakieś ostatki brązowych tęczówek.
Usta — suche, nieco popękane; ramiona — bezradne i kompromitująco roznegliżowane, z paroma śladami zbrodni ostatnich tygodniu dwu czy trzech; plecy — poddańczo skulone, wychudzone na tyle, że kości kręgosłupa dałoby się policzyć biegiem palca leniwie ciągnącego się wzdłuż cienkiej koszulki.
A duch — tu i teraz jakby zagubiony, wymarły, uśpiony — zdawał się wcale nie istnieć już wewnątrz otępiałego ciała; z twarzy prędko zniknęła emocja, z jej rysów zaś to wszystko, co jeszcze niegdyś czyniło zeń człowieka. I choć przez ten krótki moment, gdy w lichej motywacji zażyczył sobie jej pomóc, ulżyć, jakkolwiek naprawić to, co zepsute, tamto zaangażowanie uleciało spomiędzy niemych warg wraz z krótkim westchnieniem — bo na powrót nie czuł nic, bo w poirytowanej postawie odnajdywał nagle jej obrazoburcze odwiedziny, a wśród nich roszczenia i konstatacje, których się podjęła, a o które bynajmniej nie prosił. Od zawsze to robiła — poruszała to, co zdążyło już w nim zginąć, ingerowała w to, co nigdy do niej nie należało, wreszcie — naiwnie albo egoistycznie sądziła, że dzierży w sobie głos ostateczności. Że jej słowo było ostatnim, że jej decyzja była dlań wyrokiem, a każdy jej popaprany kaprys — jego równie popapraną powinnością. I czasami nawet zaczynał w to głupawo wierzyć, bezgłośnie przysięgając w myślach zobowiązaniem, choć w istocie zawsze byli niezobowiązujący; i czasami nawet ulegał temu kojącemu wrażeniu, że wśród licznych, brudnych alejek szarego Londynu odnajdą się tak po prostu, jak to przyjaciele miewali w zwyczaju.
Ale widmo to rozpraszało się w wyobrażeniach ilekroć milczała, aż do czasu jej nędznych powrotów, w cieniu którego, być może, doraźnie uznawała, że go potrzebuje; tak musiało być i dzisiaj, bo przecież nie wpadłaby tu wcale, gdyby nie to podbite oko, te zdarte rajstopy, bolejąca egzystencja i ślady krwi. Miał ją uleczyć, pokrzepić, powiedzieć coś, co rozświetliłoby rzeczywistość na następne dni albo tygodnie — a wtem znów zniknie, dopóki nie nadejdzie kryzys kolejny, gdy w paraliżu codzienności coś znowu rozczaruje, zawiedzie, skrzywdzi. Od zawsze to robiła.
— Nie mam ci nic do powiedzenia — stwierdził więc tylko po tym jej przydługim monologu sklejonym jednocześnie ze złości i empatii, w leciwej szafeczce skrytej pod blatem stolika odnajdując jakiegoś parszywego papierosa. — Ty też nie musisz nic mówić — dodał chrapliwie, bo wykwitły w eterze szantaż wcale nie robił na nim wrażenia; przywykł już do tego, że w istocie byli sobie drażniąco obcy, niemalże wręcz głusi na wzajemną potrzebę, oczekiwanie, zeznanie. A może tylko wmawiał to sobie w toku ślepej irytacji, bo raz jeszcze próbowała wejść z butami w jego przestrzeń, by na samym końcu ją nadwyrężyć, dostosować pod własne dyktando, przemianować w zgodzie brzmienia osobistych wymagań. — Właściwie to w ogóle nie musimy ze sobą rozmawiać — skwitował ponuro, bez zapowiedzi kierując się w stronę łazienki. Tam też pierwsze podrygi kranu wypuściły z siebie strumienie zimnej wody, ale moment cierpliwości nadał jej nieco ciepła, aż wreszcie stare lustro zaszło duszną parą, a wanna drżąco zapraszała w swe progi skołowane mięśnie i obolałe kości; wrócił do niej wkrótce, bez słowa wciskając resztki fajki w osmoloną popielniczkę, by na końcu rzucić tylko krótki, dość mrukliwy komentarz — rozkaz, nie zachętę:
— Idź się wykąpać. — Wszakże niezależnie od tego, jak bardzo mogła działać mu na nerwy, gdzieś z tyłu wciąż tliła się troska, której nawet ćpuńskie usposobienie pozbawione czucia nie mogło wygasić.
Usta — suche, nieco popękane; ramiona — bezradne i kompromitująco roznegliżowane, z paroma śladami zbrodni ostatnich tygodniu dwu czy trzech; plecy — poddańczo skulone, wychudzone na tyle, że kości kręgosłupa dałoby się policzyć biegiem palca leniwie ciągnącego się wzdłuż cienkiej koszulki.
A duch — tu i teraz jakby zagubiony, wymarły, uśpiony — zdawał się wcale nie istnieć już wewnątrz otępiałego ciała; z twarzy prędko zniknęła emocja, z jej rysów zaś to wszystko, co jeszcze niegdyś czyniło zeń człowieka. I choć przez ten krótki moment, gdy w lichej motywacji zażyczył sobie jej pomóc, ulżyć, jakkolwiek naprawić to, co zepsute, tamto zaangażowanie uleciało spomiędzy niemych warg wraz z krótkim westchnieniem — bo na powrót nie czuł nic, bo w poirytowanej postawie odnajdywał nagle jej obrazoburcze odwiedziny, a wśród nich roszczenia i konstatacje, których się podjęła, a o które bynajmniej nie prosił. Od zawsze to robiła — poruszała to, co zdążyło już w nim zginąć, ingerowała w to, co nigdy do niej nie należało, wreszcie — naiwnie albo egoistycznie sądziła, że dzierży w sobie głos ostateczności. Że jej słowo było ostatnim, że jej decyzja była dlań wyrokiem, a każdy jej popaprany kaprys — jego równie popapraną powinnością. I czasami nawet zaczynał w to głupawo wierzyć, bezgłośnie przysięgając w myślach zobowiązaniem, choć w istocie zawsze byli niezobowiązujący; i czasami nawet ulegał temu kojącemu wrażeniu, że wśród licznych, brudnych alejek szarego Londynu odnajdą się tak po prostu, jak to przyjaciele miewali w zwyczaju.
Ale widmo to rozpraszało się w wyobrażeniach ilekroć milczała, aż do czasu jej nędznych powrotów, w cieniu którego, być może, doraźnie uznawała, że go potrzebuje; tak musiało być i dzisiaj, bo przecież nie wpadłaby tu wcale, gdyby nie to podbite oko, te zdarte rajstopy, bolejąca egzystencja i ślady krwi. Miał ją uleczyć, pokrzepić, powiedzieć coś, co rozświetliłoby rzeczywistość na następne dni albo tygodnie — a wtem znów zniknie, dopóki nie nadejdzie kryzys kolejny, gdy w paraliżu codzienności coś znowu rozczaruje, zawiedzie, skrzywdzi. Od zawsze to robiła.
— Nie mam ci nic do powiedzenia — stwierdził więc tylko po tym jej przydługim monologu sklejonym jednocześnie ze złości i empatii, w leciwej szafeczce skrytej pod blatem stolika odnajdując jakiegoś parszywego papierosa. — Ty też nie musisz nic mówić — dodał chrapliwie, bo wykwitły w eterze szantaż wcale nie robił na nim wrażenia; przywykł już do tego, że w istocie byli sobie drażniąco obcy, niemalże wręcz głusi na wzajemną potrzebę, oczekiwanie, zeznanie. A może tylko wmawiał to sobie w toku ślepej irytacji, bo raz jeszcze próbowała wejść z butami w jego przestrzeń, by na samym końcu ją nadwyrężyć, dostosować pod własne dyktando, przemianować w zgodzie brzmienia osobistych wymagań. — Właściwie to w ogóle nie musimy ze sobą rozmawiać — skwitował ponuro, bez zapowiedzi kierując się w stronę łazienki. Tam też pierwsze podrygi kranu wypuściły z siebie strumienie zimnej wody, ale moment cierpliwości nadał jej nieco ciepła, aż wreszcie stare lustro zaszło duszną parą, a wanna drżąco zapraszała w swe progi skołowane mięśnie i obolałe kości; wrócił do niej wkrótce, bez słowa wciskając resztki fajki w osmoloną popielniczkę, by na końcu rzucić tylko krótki, dość mrukliwy komentarz — rozkaz, nie zachętę:
— Idź się wykąpać. — Wszakże niezależnie od tego, jak bardzo mogła działać mu na nerwy, gdzieś z tyłu wciąż tliła się troska, której nawet ćpuńskie usposobienie pozbawione czucia nie mogło wygasić.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zawadiackie nuty rozkołysać miały go wreszcie do zwierzeń. Tak sądziła, wijąc się zaczepnymi pytaniami wokół tego niepokornego złodziejaszka. Zupełnie pewna, że to zadziała, całkowicie przekonana, że zdoła pociągnąć tu i tam za właściwy sznurek i tak rozsupła się upierdliwie plącząca się wokół jego wycieńczonego cielska aura. Jej siny argument miał rozegrać rolę życia w rozgardiaszu nieskładających się wcale w szczere wyjaśnienie dowodów. Liczyła, że to się wydarzy, płynęła z tą falą, wciągając go ze sobą i jednocześnie od siebie odciągając tak, by nie mógł już więcej zboczyć z tematu i spróbować ominąć jej małych, perfidnych sideł. Tyle że przez chwilę chyba zapomniała, że z Michaelem Scalettą nigdy nie bywało prosto i nigdy nie po jej myśli. Za każdym cholernym razem czynił wszystko na opak i niezgodnie z jej przypuszczeniami. Był dowodem, że sprawdzone metody wcale nie były niezawodne. Stawał przed nią, otwierał usta i łamał to, co wydawało jej się do złamania niemożliwe. Tak jak teraz, gdy otaczała go czarującą aurą, mimo bolesnych ukłuć przy byle kroku, byleby tylko dostać to, czego potrzebowała. I wcale nie dla siebie. Historia lubiła się powtarzać, los uwielbiał podrzucać jej jeszcze więcej dramatu. Urodziła się w smutku i dalej ciężko szła przez życie, światu głośno krzycząc w twarz, że ma go w garści. Ale nie miała. Ani świata ani Scaletty. Kordon słów tak po prostu zgniatał krótkim stwierdzeniem, grzejąc pozornie dziewczynę z portu do tragicznej czerwoności. Więc masz wywalone, myślała, na siebie i na mnie wywalone. Karuzela kręciła się dalej, a jej tylko przez chwilę wydawało się, że wreszcie uda jej się ją zatrzymać i wypaść poza koło wiecznych niepowodzeń i rozczarowań. Cokolwiek jednak zamierzał jej zrobić, jakkolwiek ją do siebie zniechęcić – nie mogła mu na to pozwolić i nie mogła przestać. Ciąg niewygłoszonych wyzwisk zmieszał się z równoległym, wściekłym oddechem. Takich jak on pociągała za szelki i ustawiała po kątach – szkoda, że wszystkich oprócz niego.
Zasługiwał na lamino między żebra lub przynajmniej połaskotanie nieprzyjemną lanceą. Złość popędzała skutecznie krew w żyłach, przejmując dominację ponad naturalnym niedowierzaniem. Stała tam tak, gapiąc się, bez pomysłu i z resztką marnych sił. Fizyczny ból przestał istnieć, warga alarmująco drgnęła, a dłoń musiała już powstrzymywać, by nie wybiła w jego stronę i nie zostawiła na tej marudnej twarzy swojego podpisu.
Potem znów natknęła się na niego w korytarzu, bo przecież poszła za nim, wciąż bez słowa, jakże rozczarowana zaprezentowaną postawą. Ignoranta, egoisty i zwyczajnego idioty. Powtarzała sobie między krokami, że to dragi przemieliły mu szare komórki i tak oto zamiast rozumnego chłopa zastała zupę we łbie. Niesmaczną. – Chodź ze mną – odezwała się wreszcie, reagując na jego ostateczną komendę. – Przecież nie będziesz sterczał tam sam. Ja chcę z tobą rozmawiać, wiesz? To wcale nie jest przymus. Chodź. – Dłoń dotknęła dłoni, a Philippa ostrożnie tyłem wyruszyła w stronę łazienki. – Dzisiaj powiesz, co będziesz chciał. Pomęczę cię bardziej jutro. Może być? – Zazwyczaj udawało mu się wymknąć, ale jej ataki bywały perfidne i niestrudzone. Tym razem czuła, że po jednej spalonej próbie nie miała mocy ponownie otwierać ognia.
Na brzegu wanny przysiadła, z westchnieniem przymierzając się do ściągnięcia tych zdartych pończoch. Dziurawy i posklejany krwistą powłoką materiał zsuwał się jednak całkiem łatwo. Chude i blade nogi, efekty skąpej diety i wielomiesięcznego braku apetytu. Depresji, która już jakiś czas temu wyszła na zewnątrz i zaczęła pokazywać się w otoczeniu. Z syknięciem wyprostowała plecy i popatrzyła na parującą wodę. – Wlazłam między moich piratów, jak się walili po pyskach. Bez różdżki. To było durne – ujawniła nieco zobojętniale. Przecież tylko ona jedna była winna, jakby zamówiła sobie te wszystkie stłuczenia i nacięcia. Ciało za każdym razem się jednak goiło, z myślami było znacznie gorzej. One rozpaczały po cichu. Jej marne próby zapanowania nad sytuacją i wyciągnięcia z niego informacji mogły być śladem po kiepskiej formie. – Zawsze potrafiłeś mi się wymknąć – stwierdziła nagle, w dodatku bardziej pogodnie i wysiliła się do wstania z wanny. Samo się przecież nie zrobi. Z tą głośno wyrzuconą myślą ściągnęła z siebie resztki poszarpanych ubrań i zanurzyła obite kończyny w cieple. Z pewnością zapiekło. Końcówki rozpuszczonych włosów łapczywie spijały wodę, a ona skuliła się tam w środku podciągnęła kolana pod brodę. Woda prawie tak samo jak wtedy różowiła się, łącząc z krwią. Mnie możesz uciekać, ale przestań się krzywdzić.
Była smutna, ale bardziej chyba niepewna, a to wydawało się jeszcze bardziej alarmujące.
Zasługiwał na lamino między żebra lub przynajmniej połaskotanie nieprzyjemną lanceą. Złość popędzała skutecznie krew w żyłach, przejmując dominację ponad naturalnym niedowierzaniem. Stała tam tak, gapiąc się, bez pomysłu i z resztką marnych sił. Fizyczny ból przestał istnieć, warga alarmująco drgnęła, a dłoń musiała już powstrzymywać, by nie wybiła w jego stronę i nie zostawiła na tej marudnej twarzy swojego podpisu.
Potem znów natknęła się na niego w korytarzu, bo przecież poszła za nim, wciąż bez słowa, jakże rozczarowana zaprezentowaną postawą. Ignoranta, egoisty i zwyczajnego idioty. Powtarzała sobie między krokami, że to dragi przemieliły mu szare komórki i tak oto zamiast rozumnego chłopa zastała zupę we łbie. Niesmaczną. – Chodź ze mną – odezwała się wreszcie, reagując na jego ostateczną komendę. – Przecież nie będziesz sterczał tam sam. Ja chcę z tobą rozmawiać, wiesz? To wcale nie jest przymus. Chodź. – Dłoń dotknęła dłoni, a Philippa ostrożnie tyłem wyruszyła w stronę łazienki. – Dzisiaj powiesz, co będziesz chciał. Pomęczę cię bardziej jutro. Może być? – Zazwyczaj udawało mu się wymknąć, ale jej ataki bywały perfidne i niestrudzone. Tym razem czuła, że po jednej spalonej próbie nie miała mocy ponownie otwierać ognia.
Na brzegu wanny przysiadła, z westchnieniem przymierzając się do ściągnięcia tych zdartych pończoch. Dziurawy i posklejany krwistą powłoką materiał zsuwał się jednak całkiem łatwo. Chude i blade nogi, efekty skąpej diety i wielomiesięcznego braku apetytu. Depresji, która już jakiś czas temu wyszła na zewnątrz i zaczęła pokazywać się w otoczeniu. Z syknięciem wyprostowała plecy i popatrzyła na parującą wodę. – Wlazłam między moich piratów, jak się walili po pyskach. Bez różdżki. To było durne – ujawniła nieco zobojętniale. Przecież tylko ona jedna była winna, jakby zamówiła sobie te wszystkie stłuczenia i nacięcia. Ciało za każdym razem się jednak goiło, z myślami było znacznie gorzej. One rozpaczały po cichu. Jej marne próby zapanowania nad sytuacją i wyciągnięcia z niego informacji mogły być śladem po kiepskiej formie. – Zawsze potrafiłeś mi się wymknąć – stwierdziła nagle, w dodatku bardziej pogodnie i wysiliła się do wstania z wanny. Samo się przecież nie zrobi. Z tą głośno wyrzuconą myślą ściągnęła z siebie resztki poszarpanych ubrań i zanurzyła obite kończyny w cieple. Z pewnością zapiekło. Końcówki rozpuszczonych włosów łapczywie spijały wodę, a ona skuliła się tam w środku podciągnęła kolana pod brodę. Woda prawie tak samo jak wtedy różowiła się, łącząc z krwią. Mnie możesz uciekać, ale przestań się krzywdzić.
Była smutna, ale bardziej chyba niepewna, a to wydawało się jeszcze bardziej alarmujące.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W tej żałosnej postawie zrezygnowania nie było chyba już zupełnie niczego, co dałoby się powziąć w ramiona, jakoś podsumować, jakkolwiek nazwać; a gdyby tylko spisać tę scenę w formule krótkiej kliszy z codzienności dziennika, dostrzec by się dało bodaj kilka chaotycznych, nienormalnie bezwładnych półsłówek, z jakże prostym, szczerze rozbrajającym podsumowaniem, które musiało wreszcie orbitować także i w jej głowie, gdy kojąco znosiła skurwysyńskie objawy jego ignorancji:
W poniedziałek — ja. We wtorek — ja. W środę — ja. W czwartek — ja, ja i tylko j a.
Tak dobiegłby i wreszcie do niedzieli, kwitując tydzień niechlubnym wrażeniem paskudnego egoizmu, który zdawał się osiąść na jego skórze oraz w krwioobiegu, razem z tym przebrzydłym gównem, którego braki odczuwać miał już za godzin kilka czy kilkanaście. Bo oceniał ją teraz niesłusznie, zraniony nie wiadomo właściwie czym — zgodnym z rzeczywistością oskarżeniem, być może? — i pretensjonalny nie wiadomo dlaczego, jakby zupełnie wbrew temu, że w istocie na widok tej naćpanej kupy gówna powinna była co najwyżej trzasnąć wejściowymi drzwiami. Bo nigdy, tak naprawdę, na nią nie zasługiwał, a teraz — gdy jako jedyna chyba przemówić mu mogła do roztrzaskanego rozsądku — bynajmniej nie miała tego zasranego obowiązku z nim walczyć. Walczyć z nim i o niego, bo przecież to nie pomysł ewentualnej pomocy przywiódł ją dziś w te progi; dotąd dostrzegała w nim azyl jakiegoś pokrętnego bezpieczeństwa, może i nawet platonicznej bliskości, której reminiscencja wymazała o poranku cały ból krótkiego spaceru, krew zaschniętą na materiale, brzydotę ukrytych pod nim sińców.
Ale efemeryczne tylko wejrzenie w kąty kawalerki, zza okien której dopiero co świtało, a w duchocie której trwał ten, zupełnie doń niepodobny, zdegradowany manekin, prędko wymazała kreski optymizmu — bo i on cierpiał w dojmującej samotności, i w drażniącym wrażeniu niesprawiedliwości, taplając się w bagnie nieodpowiednich decyzji oraz traumatycznych doświadczeń; i po raz pierwszy chyba jasnym się stało, że to on potrzebował jej teraz bardziej, choć wargi przemawiać mogły zupełnie odwrotnym wrażeniem. Bowiem w głowie tłoczył się istny, niepoukładany burdel, posklejany z mętnych obrazków rozpaczy, rozkładu i beznamiętności, choć w momentach takich jak ten — gdy łeb z wolna trzeźwiał po długiej nocy euforycznego haju — dalej utrzymywał pożądaną bylejakość; bowiem rozlepiane tępo powieki mamiły jakimś dobijającym hukiem, choć tu i teraz było przecież cicho, a ona, jakże niespodziewanie, dalej trwała — przy nim, z nim i obok niego, nie ulegając jeszcze zmęczeniu, które niosły ze sobą jego konstatacje.
Pewnie tylko dlatego poszedł za nią do tej zimnej łazienki, wciąż milcząc i wciąż po cichu dywagując, ile — oraz czy w ogóle — powinien wyznać; pewnie tylko dlatego, że nadal tu była zaryglował za sobą drzwi ciasnego pomieszczenia, na przelotny moment odcinając ich obydwoje od niepotrzebnych świadków, tych zdradliwych odgłosów budzącej się powoli, paranoicznej kamienicy. I choć było w jego ruchach całe mnóstwo zwątpienia, bo przecież nie potrzebowała dźwigać na barkach żenujących prawd o człowieku, który dobrowolnie się poddał, bo przecież nie powinna przejmować na siebie całego strachu, który nosił w sobie od miesięcy, bez słowa gapił się w mętność wody zabielonej mydłem. Gapił, nim nie zdarła z siebie pończoch, nim nie obnażyła się do reszty, wreszcie konfrontując się z gładką powierzchnią gorącej wody. I przysiągłby, że w tej dokładnie chwili, gdzieś w eterze, usłyszał syk rozognionych na powrót ran; i przysiągłby, że wbrew widocznym zniszczeniom — a tym przyjrzał się bez ogródek, ni to zgorszony, ni to speszony — objawiającym się wychudzeniem, purpurą skóry, zakrwawionymi śladami, gotów byłby przyznać jej nadal iście kobiecą atrakcyjność.
Ale zawartość wanny zabarwiła się różową poświatą, dekolt ukrył się w zrezygnowanej posturze, czoło dotknęło skulonych kolan — i nagle, zupełnie nie po swojemu, silna i niezłomna Philippa zgasła w przejęciu, które nijak przypominało sensualną kochankę.
— Może nie powinnaś była tu wracać — stwierdził w końcu, po dłuższym trwaniu w ciszy wcale niewydającej się teraz niezręczną; obydwoje musieli poukładać sobie w głowie te natrętne myśli — a jego szczególnie dręczyła ta jedna, że zawód przyniósł jej nie tylko ukochany port, ale i on sam. Jakoś machinalnie więc osunął się na chłodne kafle, plecami opierając się o porcelanę wanny, spojrzenie zaś wlepiając w szaroburość naprzeciwległej ściany — i mówił dalej, z tyłu słysząc tylko niekiedy bezwiedne ruchy wzburzonej wody. — Może nie powinienem był cię do tego namawiać — przyznał gorzko, przybierając postawę podobną do niej. — Ja sam się już chyba sobie wymykam — stwierdził zaraz, choć nie naciskała, nie przygniatała presją; żal wylewał się z niskiego tonu głosu, nawet jeśli jeszcze przed chwilą wydawać się mógł doszczętnie wyzuty z emocjonalności. — Wymykam i nie mam siły szukać z powrotem — dodał na koniec, zwięźle i konkretnie, trochę ze wstydem, i trochę z ulgą.
Wszakże czasami wydawało mu się, że los — jako ten uosobiony wędrowiec — prowadził go naprzód, trochę na oślep, do samej granicy stromego klifu, a on zawierzał mu w tym bezwzględnie, naiwnie wierząc w moc tego, co rzekomo było mu przeznaczone. A w tej drodze do upadku — drodze ociemniałej i mu nieznanej — nigdy nie wpadł na pomysł, by w porę spróbować otworzyć oczy.
W poniedziałek — ja. We wtorek — ja. W środę — ja. W czwartek — ja, ja i tylko j a.
Tak dobiegłby i wreszcie do niedzieli, kwitując tydzień niechlubnym wrażeniem paskudnego egoizmu, który zdawał się osiąść na jego skórze oraz w krwioobiegu, razem z tym przebrzydłym gównem, którego braki odczuwać miał już za godzin kilka czy kilkanaście. Bo oceniał ją teraz niesłusznie, zraniony nie wiadomo właściwie czym — zgodnym z rzeczywistością oskarżeniem, być może? — i pretensjonalny nie wiadomo dlaczego, jakby zupełnie wbrew temu, że w istocie na widok tej naćpanej kupy gówna powinna była co najwyżej trzasnąć wejściowymi drzwiami. Bo nigdy, tak naprawdę, na nią nie zasługiwał, a teraz — gdy jako jedyna chyba przemówić mu mogła do roztrzaskanego rozsądku — bynajmniej nie miała tego zasranego obowiązku z nim walczyć. Walczyć z nim i o niego, bo przecież to nie pomysł ewentualnej pomocy przywiódł ją dziś w te progi; dotąd dostrzegała w nim azyl jakiegoś pokrętnego bezpieczeństwa, może i nawet platonicznej bliskości, której reminiscencja wymazała o poranku cały ból krótkiego spaceru, krew zaschniętą na materiale, brzydotę ukrytych pod nim sińców.
Ale efemeryczne tylko wejrzenie w kąty kawalerki, zza okien której dopiero co świtało, a w duchocie której trwał ten, zupełnie doń niepodobny, zdegradowany manekin, prędko wymazała kreski optymizmu — bo i on cierpiał w dojmującej samotności, i w drażniącym wrażeniu niesprawiedliwości, taplając się w bagnie nieodpowiednich decyzji oraz traumatycznych doświadczeń; i po raz pierwszy chyba jasnym się stało, że to on potrzebował jej teraz bardziej, choć wargi przemawiać mogły zupełnie odwrotnym wrażeniem. Bowiem w głowie tłoczył się istny, niepoukładany burdel, posklejany z mętnych obrazków rozpaczy, rozkładu i beznamiętności, choć w momentach takich jak ten — gdy łeb z wolna trzeźwiał po długiej nocy euforycznego haju — dalej utrzymywał pożądaną bylejakość; bowiem rozlepiane tępo powieki mamiły jakimś dobijającym hukiem, choć tu i teraz było przecież cicho, a ona, jakże niespodziewanie, dalej trwała — przy nim, z nim i obok niego, nie ulegając jeszcze zmęczeniu, które niosły ze sobą jego konstatacje.
Pewnie tylko dlatego poszedł za nią do tej zimnej łazienki, wciąż milcząc i wciąż po cichu dywagując, ile — oraz czy w ogóle — powinien wyznać; pewnie tylko dlatego, że nadal tu była zaryglował za sobą drzwi ciasnego pomieszczenia, na przelotny moment odcinając ich obydwoje od niepotrzebnych świadków, tych zdradliwych odgłosów budzącej się powoli, paranoicznej kamienicy. I choć było w jego ruchach całe mnóstwo zwątpienia, bo przecież nie potrzebowała dźwigać na barkach żenujących prawd o człowieku, który dobrowolnie się poddał, bo przecież nie powinna przejmować na siebie całego strachu, który nosił w sobie od miesięcy, bez słowa gapił się w mętność wody zabielonej mydłem. Gapił, nim nie zdarła z siebie pończoch, nim nie obnażyła się do reszty, wreszcie konfrontując się z gładką powierzchnią gorącej wody. I przysiągłby, że w tej dokładnie chwili, gdzieś w eterze, usłyszał syk rozognionych na powrót ran; i przysiągłby, że wbrew widocznym zniszczeniom — a tym przyjrzał się bez ogródek, ni to zgorszony, ni to speszony — objawiającym się wychudzeniem, purpurą skóry, zakrwawionymi śladami, gotów byłby przyznać jej nadal iście kobiecą atrakcyjność.
Ale zawartość wanny zabarwiła się różową poświatą, dekolt ukrył się w zrezygnowanej posturze, czoło dotknęło skulonych kolan — i nagle, zupełnie nie po swojemu, silna i niezłomna Philippa zgasła w przejęciu, które nijak przypominało sensualną kochankę.
— Może nie powinnaś była tu wracać — stwierdził w końcu, po dłuższym trwaniu w ciszy wcale niewydającej się teraz niezręczną; obydwoje musieli poukładać sobie w głowie te natrętne myśli — a jego szczególnie dręczyła ta jedna, że zawód przyniósł jej nie tylko ukochany port, ale i on sam. Jakoś machinalnie więc osunął się na chłodne kafle, plecami opierając się o porcelanę wanny, spojrzenie zaś wlepiając w szaroburość naprzeciwległej ściany — i mówił dalej, z tyłu słysząc tylko niekiedy bezwiedne ruchy wzburzonej wody. — Może nie powinienem był cię do tego namawiać — przyznał gorzko, przybierając postawę podobną do niej. — Ja sam się już chyba sobie wymykam — stwierdził zaraz, choć nie naciskała, nie przygniatała presją; żal wylewał się z niskiego tonu głosu, nawet jeśli jeszcze przed chwilą wydawać się mógł doszczętnie wyzuty z emocjonalności. — Wymykam i nie mam siły szukać z powrotem — dodał na koniec, zwięźle i konkretnie, trochę ze wstydem, i trochę z ulgą.
Wszakże czasami wydawało mu się, że los — jako ten uosobiony wędrowiec — prowadził go naprzód, trochę na oślep, do samej granicy stromego klifu, a on zawierzał mu w tym bezwzględnie, naiwnie wierząc w moc tego, co rzekomo było mu przeznaczone. A w tej drodze do upadku — drodze ociemniałej i mu nieznanej — nigdy nie wpadł na pomysł, by w porę spróbować otworzyć oczy.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Palec przestał ratunkowo odciskać się pod fioletową bolesnością kolana. Posłała go o krok dalej, przemknął zgrabnie ponad malinową taflą i musnął kilka razy jej barwną powierzchnię. Tak od niechcenia, skakał więc po tej wodzie, zabijając gorzki czas i szukając rady na docierające z wolna chłodne myśli mężczyzny z portu. Wreszcie zaczynał gadać, powinna się przecież cieszyć, że nie zamknął się na drugim końcu ciasnego lokalu w okropnej kamienicy i nie postanowił skazić jej milczeniem aż do końca tego dnia. Albo gorzej. Powinna. Ciepła kąpiel okrywała zwinięty korpus ulgą i zbawieniem, ale nie mogła prędkim strumieniem przedrzeć się do najbardziej potrzebującej pomocy głowy. To rozdarcia, których od jakiegoś czasu nic nie potrafiło zaszyć, a przecież same nie mogły się zagoić. Nie odszukała dokładnie momentu, w którym sylwetka złodzieja posuwa się po zimnych kafelkach i przysiada nieopodal, tyłem, w skąpym towarzystwie kilku taktów udręki. Był taki zrezygnowany. Przez porcelanę przebijał się ten jego zdychający nastrój, bez wątpienia chłodząc wodę w balii i naprawdę drażniąc resztki nadziei ulokowane pod zakolorowaną skórą barmanki.
Może nie powinnaś była tu wracać. Ostatnia rzecz, którą chciałaby teraz usłyszeć. Nie od niego, nie te słowa, nie w tym momencie. Jeśli zamierzał wbić finalnego gwóździa w jej rosnące przygnębienie, to robił to naprawdę wyśmienicie. Komuś innemu by się nie udało, komuś innemu by na to nie pozwoliła. Ktoś inny nie był pierwszą i ostatnią osobą, jaka jej tu pozostała, gdy wszyscy dziwnym trafem rozpłynęli się w morzach szyderczej wojny. Port, który był ostoją, port, do którego z utęsknieniem powracał każdy statek – przestał cokolwiek znaczyć dla świata zniszczonych angielskich żeglarzy. Ich statki tonęły gdzieś daleko, a ona nie miała sposobności się pożegnać. Tylko tęskniła, równocześnie z uporem gdzieś dalej rzeźbiąc ten nowy świat, w którym życie będzie szczęśliwsze. Co za bzdura.
- A może właśnie powinnam, co? – Kobieta w wannie przesunęła się w kompanii charakterystycznego pluskania. Przyszło jej to z pewnym trudem, bo obtłuczony tyłek wcale nie chciał łagodnie posuwać się po mydlanym dnie. Wykręcona dla niego, koczująca tuż za złożoną z negacji postacią podniosła się odrobinę i wypuściła dłoń w stronę jego ramienia. Trochę jak marynarski sznur (oby nie wisielczy) posunęła rękę i mokrym śladem zgniotła kołnierz. Tam dopiero, gdzieś pod szyją, rozszerzyła palce i przycisnęła wszystkie pięć do jego ciała, jakby mimo przeszkód zapragnęła zbliżyć się. Z jej włosów na suchą jego czuprynę i dalej szyję zleciały bladoróżowe krople, ale była to ostatnia błahostka, by jakkolwiek się nią przejmować. – I ty też powinieneś. – Tylko ty mi zostałeś, głupku. – Jest lepiej, kiedy nie jesteśmy sami, nie? Przyznaj to – wygłosiła w prośbie, w zawahaniu, koczując też gdzieś ponad jego głową. – Mogłabym ci pomóc, ale musisz mi pozwolić. Inaczej lipa. Przecież cię nie zmuszę – wygłaszała głośno, na koniec siląc się na nikły uśmiech, którego i tak nie miał prawda dostrzec. - Chyba nie zmuszę... - mruknęła bardziej dla siebie, choć jakże znamiennie dla dawnej ikony dokowego światka.
Chciała, aby wiedział, że przyłaziła tutaj nie tylko dla samej siebie. Mógłby jej wmówić sto innych grzechów świata, ale nie to, że miała go w dupie. Choć może budowała wokół siebie krainę złożoną z tysiąca sprzecznych pozorów. Ale przecież tak naprawdę wcale nie była zła. I on także nie był.
– Odwróć się – zażyczyła sobie, dłonią nieznacznie go próbując do owego skłonić. Chciała zobaczyć, co miał teraz w oczach, co jeszcze próbował przed nią zakamuflować. Lichy, wyczerpany, samotny. Rozumiał, że w tym momencie przyglądali się w sobie jak we własnym zwierciadle? Czy wiedział, że czuła się równie parszywie i źle? Może jakoś razem mogliby to przełamać. Naprawdę była już zmęczona wszystkimi latami w beznadziei, tym robieniem perfekcyjnej pozy w nudnej i pozbawionej szczęścia grze. Może on też miał już dość. – Dalej. Poszukamy go razem, daleko nie odpłynął – Poszukamy Michaela, którym jesteś. Dziewczęcy szept popieścił jego ucho w kuszącej obietnicy. Złość zamknęła chwilę temu w ciasnej klatce, żeby nie przeszkadzała. Jej wyrywanie się wcale nie przynosiło postępów. Przecież jeszcze będzie miała okazję, by dać mu w nos, jak znowu zacznie marudzić ponad umiar. Ale nie teraz, ten moment nie był dobry.
Może nie powinnaś była tu wracać. Ostatnia rzecz, którą chciałaby teraz usłyszeć. Nie od niego, nie te słowa, nie w tym momencie. Jeśli zamierzał wbić finalnego gwóździa w jej rosnące przygnębienie, to robił to naprawdę wyśmienicie. Komuś innemu by się nie udało, komuś innemu by na to nie pozwoliła. Ktoś inny nie był pierwszą i ostatnią osobą, jaka jej tu pozostała, gdy wszyscy dziwnym trafem rozpłynęli się w morzach szyderczej wojny. Port, który był ostoją, port, do którego z utęsknieniem powracał każdy statek – przestał cokolwiek znaczyć dla świata zniszczonych angielskich żeglarzy. Ich statki tonęły gdzieś daleko, a ona nie miała sposobności się pożegnać. Tylko tęskniła, równocześnie z uporem gdzieś dalej rzeźbiąc ten nowy świat, w którym życie będzie szczęśliwsze. Co za bzdura.
- A może właśnie powinnam, co? – Kobieta w wannie przesunęła się w kompanii charakterystycznego pluskania. Przyszło jej to z pewnym trudem, bo obtłuczony tyłek wcale nie chciał łagodnie posuwać się po mydlanym dnie. Wykręcona dla niego, koczująca tuż za złożoną z negacji postacią podniosła się odrobinę i wypuściła dłoń w stronę jego ramienia. Trochę jak marynarski sznur (oby nie wisielczy) posunęła rękę i mokrym śladem zgniotła kołnierz. Tam dopiero, gdzieś pod szyją, rozszerzyła palce i przycisnęła wszystkie pięć do jego ciała, jakby mimo przeszkód zapragnęła zbliżyć się. Z jej włosów na suchą jego czuprynę i dalej szyję zleciały bladoróżowe krople, ale była to ostatnia błahostka, by jakkolwiek się nią przejmować. – I ty też powinieneś. – Tylko ty mi zostałeś, głupku. – Jest lepiej, kiedy nie jesteśmy sami, nie? Przyznaj to – wygłosiła w prośbie, w zawahaniu, koczując też gdzieś ponad jego głową. – Mogłabym ci pomóc, ale musisz mi pozwolić. Inaczej lipa. Przecież cię nie zmuszę – wygłaszała głośno, na koniec siląc się na nikły uśmiech, którego i tak nie miał prawda dostrzec. - Chyba nie zmuszę... - mruknęła bardziej dla siebie, choć jakże znamiennie dla dawnej ikony dokowego światka.
Chciała, aby wiedział, że przyłaziła tutaj nie tylko dla samej siebie. Mógłby jej wmówić sto innych grzechów świata, ale nie to, że miała go w dupie. Choć może budowała wokół siebie krainę złożoną z tysiąca sprzecznych pozorów. Ale przecież tak naprawdę wcale nie była zła. I on także nie był.
– Odwróć się – zażyczyła sobie, dłonią nieznacznie go próbując do owego skłonić. Chciała zobaczyć, co miał teraz w oczach, co jeszcze próbował przed nią zakamuflować. Lichy, wyczerpany, samotny. Rozumiał, że w tym momencie przyglądali się w sobie jak we własnym zwierciadle? Czy wiedział, że czuła się równie parszywie i źle? Może jakoś razem mogliby to przełamać. Naprawdę była już zmęczona wszystkimi latami w beznadziei, tym robieniem perfekcyjnej pozy w nudnej i pozbawionej szczęścia grze. Może on też miał już dość. – Dalej. Poszukamy go razem, daleko nie odpłynął – Poszukamy Michaela, którym jesteś. Dziewczęcy szept popieścił jego ucho w kuszącej obietnicy. Złość zamknęła chwilę temu w ciasnej klatce, żeby nie przeszkadzała. Jej wyrywanie się wcale nie przynosiło postępów. Przecież jeszcze będzie miała okazję, by dać mu w nos, jak znowu zacznie marudzić ponad umiar. Ale nie teraz, ten moment nie był dobry.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Salon
Szybka odpowiedź