Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Przy barze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Przy barze
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
Każda wizyta w Parszywym Pasażerze zaczyna się od baru. Nim zachęcony syrenim szyldem gość rozejrzy się za stolikiem, nim spojrzy w stronę roztańczonej panienki, podąży ku widocznym od progu rządom szklanych, półpełnych butelek poustawianych nierówno na wąskich półkach przy barze. Tawerna oferuje szeroki wybór trunków, choć niektóre z nich nie pachną zbyt zachęcająco. W blasku taniej żarówki błyszczą się wielokolorowe alkohole, które odmienią każdy nędzny dzień. Żaden barman nie pozwoli, aby ktokolwiek wyszedł stąd niepocieszony.
Każda wizyta w Parszywym Pasażerze zaczyna się od baru. Nim zachęcony syrenim szyldem gość rozejrzy się za stolikiem, nim spojrzy w stronę roztańczonej panienki, podąży ku widocznym od progu rządom szklanych, półpełnych butelek poustawianych nierówno na wąskich półkach przy barze. Tawerna oferuje szeroki wybór trunków, choć niektóre z nich nie pachną zbyt zachęcająco. W blasku taniej żarówki błyszczą się wielokolorowe alkohole, które odmienią każdy nędzny dzień. Żaden barman nie pozwoli, aby ktokolwiek wyszedł stąd niepocieszony.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:29, w całości zmieniany 1 raz
Parszywy Pasażer ciągle był dla niej miejscem obcym, niewygodnym, uwierającym, a każdy zaczerpnięty tu oddech - przesycony odorem potu, alkoholu i prehistorycznego już kurzu - zdawał się wciągać ją głębiej pod porośniętą pleśnią taflę nowej rzeczywistości. Tak miało wyglądać jej życie, na to się zdecydowała, ufając Tristanowi; jak mogła być tak potwornie głupia? Wypełniająca ją wściekłość nie malała, raczej zmieniała postać, transformując się w głęboki żal i rozpacz, w najgorszą miksturę bezradności, przelewającą się przez żyły stałym chłodem. Co rano obtłuczone lustro, powieszone na oberwanej z tapety ścianie pokoju numer trzynaście, witało ją mozaiką bladej twarzy, owszem, pełniejszej, ale bledszej w ten niezdrowy sposób. Gdzieś zniknął blask, cera zmatowiała, włosy pozbawione pielęgnacji egzotycznymi olejkami, przestały przypominać jedwab - chciałaby potrafić okłamywać także samą siebie, że każdy detal rozmytego wizerunku kobiety wzgardzonej i samotnej to tylko gra aktorska, perfekcyjnie przybrana maska, poza, jaką sprytnie postanowiła przyjąć, by wykorzystać współczucie ludzi wobec ciężarnej czarownicy bez dachu nad głową. Poniekąd tak było, podświadomie wyczuwała jednak, że pełne litości spojrzenia wcale nie są oczekiwanym rezultatem jej manipulacji, a reakcją na bolesną prawdę. Tym właśnie się stała: samotna, wzgardzona, gnijąca w podrzędnej spelunie w zapuszczonych dokach, czekająca na rozwiązanie, które wcale nie miało polepszyć jej sytuacji.
Cień tych rozważań musiał być widoczny podczas rozmowy z barmanką. Znającą się na ludziach - ta profesja wymagała ciągłej podejrzliwości i jednocześnie zrozumienia; stykanie się z wymagającą klientelą Parszywego Pasażera uodparniała nie tylko na wulgarne komentarze podpitych samców, ale i na łzawe historyjki, mające zagwarantować petentowi darmową kolejkę ognistej albo możliwosć wypłakania się na krągłych piersiach strażniczki barowego płomienia nietrzeźwości. Deirdre rozumiała więc ryzyko wiążące się z podpadnięciem Moss - tak chyba na nią tu wołano, niekiedy słyszała bełkotliwe, rynsztokowe komplementy na temat urodziwej brunetki, częściej niecierpliwe wołanie złaknionej klienteli. Wobec mężczyzn zgromadzonych w karczmie nie okazywała jednak nigdy takiego zrozumienia: czyżby solidarność czarownic jednak miała rację bytu? - Oczywiście, rozumiem - przytaknęła skwapliwie, lecz nie czuła zalewającej ją ulgi. Owszem, problem najbliższego opłacenia czynszu zniknął z horyzontu, ale przecież nie na długo. Problem nie został rozwiązany, dalej tkwila w tym bagnie, a za kilka tygodni miała wydać na świat dziecko. - Powinnam otrzymać wtedy zapłatę, ureguluję należność najszybciej jak tylko się da - obiecała solennie, starając się odegrać wdzięczną i przejętą, choć tak napeawdę nie czuła nic. Tylko pożerająca ją jeszcze szybciej pustka, matowiąca skośne oczy. Przykryte kilkukrotnie powiekami; chwilowy kryzys kuchenny wybił Deirdre z rytmu, tak samo jak nieznosząca sprzeciwu propozycja Mossówny. Rozważała ją tylko ułamki sekund, musiała okazać zadowolenie, psią wdzięczność - tak, potrafiła to zrobić, zwłaszcza przy kubku herbaty. Od kilku dni nie miała w ustach ciepłego napoju, który smakiem nie przypominałby szczyn.
- Dziękuję. Okazujesz mi wiele troski - zauważyła cicho, gdy usiadła już - nie bez problemów - przy bocznym stoliku. Objęła zmarzniętymi dłońmi kubek, rozkoszując się parzącym ciepłem drażniącym opuszki palców. - Dlaczego? - spytała od razu, wprost, podnosząc wzrok na brunetkę. Nie przypominała troskliwej, pulchnej mamusi, widzącej w niej córkę, nie prezentowała się też przesadnie przyjaźnie - i pozwalała sobie na brutalną szczerość. Deirdre zaśmiała się krótko, głucho; wiedziała, że wygląda na poważnie zmęczoną. - Ten, który mi to zrobił... - zaczęła, postanawiając brnąć dalej w Cixi, otwierającą się przed kimś, kto okazał jej choć odrobinę empatii. - Wrócił do swojej żony, gdy tylko się dowiedział. Pieprzony psidwakosyn - wycedziła z jadem, po sekundzie podnosząc do ust rozgrzaną już dłoń. - Prze-przepraszam, zazwyczaj się tak nie wypowiadam - wychrypiała zakłopotana, jakby siedziały w jakimś herbacianym saloniku w Chelsea a nie w kącie Parszywego Pasażera.
Cień tych rozważań musiał być widoczny podczas rozmowy z barmanką. Znającą się na ludziach - ta profesja wymagała ciągłej podejrzliwości i jednocześnie zrozumienia; stykanie się z wymagającą klientelą Parszywego Pasażera uodparniała nie tylko na wulgarne komentarze podpitych samców, ale i na łzawe historyjki, mające zagwarantować petentowi darmową kolejkę ognistej albo możliwosć wypłakania się na krągłych piersiach strażniczki barowego płomienia nietrzeźwości. Deirdre rozumiała więc ryzyko wiążące się z podpadnięciem Moss - tak chyba na nią tu wołano, niekiedy słyszała bełkotliwe, rynsztokowe komplementy na temat urodziwej brunetki, częściej niecierpliwe wołanie złaknionej klienteli. Wobec mężczyzn zgromadzonych w karczmie nie okazywała jednak nigdy takiego zrozumienia: czyżby solidarność czarownic jednak miała rację bytu? - Oczywiście, rozumiem - przytaknęła skwapliwie, lecz nie czuła zalewającej ją ulgi. Owszem, problem najbliższego opłacenia czynszu zniknął z horyzontu, ale przecież nie na długo. Problem nie został rozwiązany, dalej tkwila w tym bagnie, a za kilka tygodni miała wydać na świat dziecko. - Powinnam otrzymać wtedy zapłatę, ureguluję należność najszybciej jak tylko się da - obiecała solennie, starając się odegrać wdzięczną i przejętą, choć tak napeawdę nie czuła nic. Tylko pożerająca ją jeszcze szybciej pustka, matowiąca skośne oczy. Przykryte kilkukrotnie powiekami; chwilowy kryzys kuchenny wybił Deirdre z rytmu, tak samo jak nieznosząca sprzeciwu propozycja Mossówny. Rozważała ją tylko ułamki sekund, musiała okazać zadowolenie, psią wdzięczność - tak, potrafiła to zrobić, zwłaszcza przy kubku herbaty. Od kilku dni nie miała w ustach ciepłego napoju, który smakiem nie przypominałby szczyn.
- Dziękuję. Okazujesz mi wiele troski - zauważyła cicho, gdy usiadła już - nie bez problemów - przy bocznym stoliku. Objęła zmarzniętymi dłońmi kubek, rozkoszując się parzącym ciepłem drażniącym opuszki palców. - Dlaczego? - spytała od razu, wprost, podnosząc wzrok na brunetkę. Nie przypominała troskliwej, pulchnej mamusi, widzącej w niej córkę, nie prezentowała się też przesadnie przyjaźnie - i pozwalała sobie na brutalną szczerość. Deirdre zaśmiała się krótko, głucho; wiedziała, że wygląda na poważnie zmęczoną. - Ten, który mi to zrobił... - zaczęła, postanawiając brnąć dalej w Cixi, otwierającą się przed kimś, kto okazał jej choć odrobinę empatii. - Wrócił do swojej żony, gdy tylko się dowiedział. Pieprzony psidwakosyn - wycedziła z jadem, po sekundzie podnosząc do ust rozgrzaną już dłoń. - Prze-przepraszam, zazwyczaj się tak nie wypowiadam - wychrypiała zakłopotana, jakby siedziały w jakimś herbacianym saloniku w Chelsea a nie w kącie Parszywego Pasażera.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie od zawsze tak było. Zdarzało jej się ufać zbyt mocno i przeżywać do kości. Przeżywać ból, pogardę i własne ubóstwo. Znała aż za dobrze ten obraz kobiety wzgardzonej, pokrzywdzonej i turlającej się ledwo od dnia do dnia. Tawerna, istnie, trwała jak niezmienne, osadzone mocno w ziemi nędzne gniazdko dla powolnej, prymitywnej szumowiny. Bywało, że czas stawał miejscu i przestawały napływać nowe twarze. Brud wżerał się w ściany i podłogi, Pasażer nie potrafił już niczym zaskoczyć i nawet nie próbował się bronić przed niepochlebnymi opiniami. Tu w zaciemnionych kątach, tu w piwniczkach dokonywały się przekręty, na których zyskiwali również właściciele lokalu. Nikt nie próbował nawet udawać, że jest to przyjemne miejsce, chociaż pracownicy lubili robić dobrą minę do złej gry. Lubli czarować. Właśnie do tego czarowania stworzyła ją pani Boyle. Philippa nabrała wyrazistych kształtów, nauczyła się mówić i pływać przez zamuloną, ohydną wodę. Kilka lat wystarczyło, aby zapuściła głęboko korzenie, czując przyjemne panowanie nad wątłym przybytkiem. Gnijąca, piracka miejscówka uratowała jej zadeptaną, bezdomną duszę, ale Phils dobrze wiedziała, że na innych Parszywy Pasażer mógł działać całkiem odwrotnie.
Dziewczyna o imieniu dla Moss dziwnie brzmiącym to jeden z tych gorszych przypadków. W zapchlonych murach lokalu szukała suchego i ciepłego schronienia, spokojnej i tulącej ją kryjówki, którą tawerna nigdy nie była. Nie mogła liczyć na to, że ktoś się będzie litował nad kobiecą kruchością. To miejsce dobre dla śmierci, dla zwłok, nad którymi nikt specjalnie się nie pochyli. I nikt nie zapłacze. Wolała nie odnaleźć jej martwej, śpiącej wiecznym snem w ciasnym, twardym łożu na poddaszu. Phils nie widziała jej jako totalnie bezradnego zwierzęcia, które należało głaskać i pilnować przy każdym kroku. Trudno było wyrokować po kilku niezbyt zachęcających słówkach. Spodziewała się, że czająca się wokół niej aura smutku i bezradności niesie ze sobą historię przykrą, ale niewiele jednak różniącą się od tych podsłuchiwanych przy barze każdego dnia. Kobiety zbyt często uginały się pod twardą pięścią mężczyzny. Dawały się manipulować, choć przecież same powinny trwać jako największe wojowniczki, jako te, które rozdawały najistotniejsze karty na tym świecie. Swoje moce chowały w wartościach nieoczywistych, swoje sekrety ujawniały świadomie, zakręcając przy tym bezmyślnością napastników. Potem potykały się, choć przecież od lat niezmiennie lawirowały w przyjemnym tańcu. Wystarczyła ta jedna chwila słabości, przez którą psuły się wszystkie trwałe konstrukcje. Psuły się one, na moment przyznając się do uległości.
Dlatego ufała zabawie. Mocna skorupa posypana mieniącymi się proszkami wdzięku, aby żadna z tarcz nie mogła ukazać się obcym oczom. Tylko że już nawet Philippa po pewnym czasie przestała się certolić z tymi zapijaczonymi głupkami. Zdarzały się jednak przypadki na tyle intrygujące i przystojne, że i bez rozkazów pani Boyle stawała się tak miła i zaskakująco mięciutka. Nie była zła. Zła bywała. Teraz jednak schroniła obcą kobietę pod kopułą własnego nienaruszalnego spojrzenia. Może nie była tego warta. A może właśnie zasługiwała na to jak nikt inny w tej tawernie. Już sama nie wiedziała, co dokładnie wzbudzał w niej widok nieporadnych ruchów. Trwała ponad nią i bez trudu zadeptałaby to słabe ciało i wraz z nim ten okrągły brzuch chowający nieświadome upiorności tego świata maleństwo. Chciała go?
– Może liczę na to, że twoje towarzystwo wybawi mnie od tej porannej nudy – rzuciła, domyślając się, że nie taką odpowiedź chciałaby usłyszeć. – Albo że nosisz w sobie interesującą historię. Właściwie to jesteś mi obojętna. Mogłoby cię tu równie dobrze nie być, ale skoro już się zjawiłaś… – Dziewczyna nie miała długiej brody, którą głaskałaby w zamyśleniu. Jej nos był smukły, pozbawiony ostrego, pijackiego różu. Nie bełkotała. Miała w zasadzie dość łagodny głos, ale może wynikało to z osłabienia. Herbata powinna ją ożywić. Jedzenie i dobry napój potrafiły niespodziewanie szybko przywracać siły. – Więc nie pozwól, by zrobił to znów. By wrócił i wyrwał cię kilkoma świętymi słowami. Nie będą prawdziwe. Wiedziałaś o żonie? – zapytała, widocznie uznając, że to kwestia istotna. Wielu składało cudowne obietnice wspólnego szczęścia, trwając w głębokich kłamstwach. Jeśli ją oszukał, to tym bardziej zasługiwał na kilka paskudnych zaklęć. Na długie i powolne katusze.
Jej przeprosiny wywołały jedynie mimowolne parsknięcie. Faktycznie nieprawdopodobne, by w Pasażerze stronić od plugawego języka. – Nie żałuj sobie – oznajmiła nieco rozbawiona i sięgnęła po herbatę. Nie znała smaku bogatych trunków, więc ta jawiła jej się jako coś o smaku nie takim najgorszym. Przynajmniej była. – Więc kim jesteś zazwyczaj? Bez brzucha, bez robaków wędrujących po zatęchłej pościeli? – spytała wyraźnie zaciekawiona. A jeśli to jakaś wielka panienka? Uciekła z bogatego domu splugawiona i pozbawiona nadziei, ale pragnąca dziarsko walczyć o swoje dziecko. W duchu roześmiała się nad tą żałosną kreacją jej wyobraźni. Nie takie już jednak historie wybrzmiewały nad tymi stołami. Nie takie dziewczątka głaskała po zimnych ramionach. Chciała jednak wiedzieć, z kim ma do czynienia, ale nie prosiła o prawdę. Prawda była święta i rzadka, tylko nieliczni po nią sięgali.
Dziewczyna o imieniu dla Moss dziwnie brzmiącym to jeden z tych gorszych przypadków. W zapchlonych murach lokalu szukała suchego i ciepłego schronienia, spokojnej i tulącej ją kryjówki, którą tawerna nigdy nie była. Nie mogła liczyć na to, że ktoś się będzie litował nad kobiecą kruchością. To miejsce dobre dla śmierci, dla zwłok, nad którymi nikt specjalnie się nie pochyli. I nikt nie zapłacze. Wolała nie odnaleźć jej martwej, śpiącej wiecznym snem w ciasnym, twardym łożu na poddaszu. Phils nie widziała jej jako totalnie bezradnego zwierzęcia, które należało głaskać i pilnować przy każdym kroku. Trudno było wyrokować po kilku niezbyt zachęcających słówkach. Spodziewała się, że czająca się wokół niej aura smutku i bezradności niesie ze sobą historię przykrą, ale niewiele jednak różniącą się od tych podsłuchiwanych przy barze każdego dnia. Kobiety zbyt często uginały się pod twardą pięścią mężczyzny. Dawały się manipulować, choć przecież same powinny trwać jako największe wojowniczki, jako te, które rozdawały najistotniejsze karty na tym świecie. Swoje moce chowały w wartościach nieoczywistych, swoje sekrety ujawniały świadomie, zakręcając przy tym bezmyślnością napastników. Potem potykały się, choć przecież od lat niezmiennie lawirowały w przyjemnym tańcu. Wystarczyła ta jedna chwila słabości, przez którą psuły się wszystkie trwałe konstrukcje. Psuły się one, na moment przyznając się do uległości.
Dlatego ufała zabawie. Mocna skorupa posypana mieniącymi się proszkami wdzięku, aby żadna z tarcz nie mogła ukazać się obcym oczom. Tylko że już nawet Philippa po pewnym czasie przestała się certolić z tymi zapijaczonymi głupkami. Zdarzały się jednak przypadki na tyle intrygujące i przystojne, że i bez rozkazów pani Boyle stawała się tak miła i zaskakująco mięciutka. Nie była zła. Zła bywała. Teraz jednak schroniła obcą kobietę pod kopułą własnego nienaruszalnego spojrzenia. Może nie była tego warta. A może właśnie zasługiwała na to jak nikt inny w tej tawernie. Już sama nie wiedziała, co dokładnie wzbudzał w niej widok nieporadnych ruchów. Trwała ponad nią i bez trudu zadeptałaby to słabe ciało i wraz z nim ten okrągły brzuch chowający nieświadome upiorności tego świata maleństwo. Chciała go?
– Może liczę na to, że twoje towarzystwo wybawi mnie od tej porannej nudy – rzuciła, domyślając się, że nie taką odpowiedź chciałaby usłyszeć. – Albo że nosisz w sobie interesującą historię. Właściwie to jesteś mi obojętna. Mogłoby cię tu równie dobrze nie być, ale skoro już się zjawiłaś… – Dziewczyna nie miała długiej brody, którą głaskałaby w zamyśleniu. Jej nos był smukły, pozbawiony ostrego, pijackiego różu. Nie bełkotała. Miała w zasadzie dość łagodny głos, ale może wynikało to z osłabienia. Herbata powinna ją ożywić. Jedzenie i dobry napój potrafiły niespodziewanie szybko przywracać siły. – Więc nie pozwól, by zrobił to znów. By wrócił i wyrwał cię kilkoma świętymi słowami. Nie będą prawdziwe. Wiedziałaś o żonie? – zapytała, widocznie uznając, że to kwestia istotna. Wielu składało cudowne obietnice wspólnego szczęścia, trwając w głębokich kłamstwach. Jeśli ją oszukał, to tym bardziej zasługiwał na kilka paskudnych zaklęć. Na długie i powolne katusze.
Jej przeprosiny wywołały jedynie mimowolne parsknięcie. Faktycznie nieprawdopodobne, by w Pasażerze stronić od plugawego języka. – Nie żałuj sobie – oznajmiła nieco rozbawiona i sięgnęła po herbatę. Nie znała smaku bogatych trunków, więc ta jawiła jej się jako coś o smaku nie takim najgorszym. Przynajmniej była. – Więc kim jesteś zazwyczaj? Bez brzucha, bez robaków wędrujących po zatęchłej pościeli? – spytała wyraźnie zaciekawiona. A jeśli to jakaś wielka panienka? Uciekła z bogatego domu splugawiona i pozbawiona nadziei, ale pragnąca dziarsko walczyć o swoje dziecko. W duchu roześmiała się nad tą żałosną kreacją jej wyobraźni. Nie takie już jednak historie wybrzmiewały nad tymi stołami. Nie takie dziewczątka głaskała po zimnych ramionach. Chciała jednak wiedzieć, z kim ma do czynienia, ale nie prosiła o prawdę. Prawda była święta i rzadka, tylko nieliczni po nią sięgali.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wbrew doskonałym retorycznym zdolnościom nie od zawsze lubiła rozmawiać. Wychowana wśród sztywnych zasad, w urzędniczym domu podporządkowanym całkowicie usługiwaniu lordom Wiltshire, służąc im radą, pomocą i skrzętnym dbaniem o pergaminy z drobnymi zapiskami, nie trwoniła czasu na długie pogawędki z rodzicami. Rówieśnicy od niej stronili, a może ona od nich, zrażona pierwszymi nieprzychylnymi spojrzeniami, odtrącającymi drobną dziewczynkę o skośnych oczach. Wolała się odsunąć zanim zostanie odepchnięta, wybrała więc ścieżkę samotniczki, wędrując nią z coraz większym zadowoleniem. Nie potrzebowała innych: ani koleżanek, z którymi mogłaby grać w eksplodującego durnia, ani przyjaciółek i powierniczek pierwszych dziewczęcych sekretów. Pielęgnowała ten dystans wraz z wiekiem, w Hogwarcie pozwalając dopuścić do siebie bliżej tylko kilka osób, resztę – dla satysfakcjonującej odmiany – strącała z klifu potencjalnych znajomości, jako prefektka bezwzględnie rozliczając z przestrzegania regulaminu każdego, kto choć wytknął za jego spisane ramy czubek nosa. Niezależnie, czy był to nos arystokratycznie prosty czy plebejsko zadarty. Deirdre otaczała więc od lat aura wyniosłości i rażącego wręcz perfekcjonizmu: przymioty zadziwiająco łatwo dogotowujące się do brutalnego wywrócenia życia do góry nogami. Albo to ona sama była zaskakująco – jak na istotę tak sztywną, o głęboko wrośniętych w święte zasady korzeniach – elastyczna, dopasowująca się do naczynia, do jakiego ktoś wepchnął ją dla własnej uciechy. Niezależnie, czy była to szkoła, Ministerstwo Magii, luksusowy burdel czy zapchlony Parszywy Pasażer. Tu także powoli zlewała się z szarym tłem, przejmując zewnętrzne bodźce i opinie, by pielęgnować je jako własne. Taka manipulacyjna empatia, zdolność do kamuflażu nawet wbrew dumie i poczuciu własnej wartości, pozwalała przetrwać. Zdobywając zaufanie reprezentantów każdego ze stanów – dzielnie wytrzymywała badawcze spojrzenie Moss, nie uciekając wzrokiem: mrugała tylko na tyle intensywnie, by dobrze odegrać zagubioną i zarazem zawstydzoną towarzystwem barmanki. – Chyba nie zapewnię ci wyrafinowanej rozrywki – odparła cicho, z perfekcyjnie wyważonym zażenowaniem, odgarniając kosmyk niespotykanie czarnych włosów. Przydługich, zaczynały jej przeszkadzać, w ciąży rosły jak szalone, ale nie miała sił, by je skrócić. Przynajmniej gwarantowały ciepło. – A moja historia nie różni się od setek innych – dodała na granicy szeptu, spoglądając w dół, na parujący kubek, tylko po to, by sekundę później zerknąć z ukosa na brunetkę. Z widocznym urażeniem, mogło by cię tu nie być; prawdziwa Deirdre odczuwała ulgę, prawie satysfakcję, tego tu pragnęła, obojętności i zniknięcia na tle brudnych ścian, ale Cixi, jaką prezentowała, przyjęłaby słowa Phils ze smutkiem. Pragnęła być chciana, tęskniła za zauważeniem, szukała przyjaźni i wsparcia – i wszystko to było widać w czarnym spojrzeniu, odrobinę zrzucającym z siebie woalkę pustki.
Westchnęła ciężko, zadziwiająco dobrze odgrywając wstyd podjętymi przed siebie decyzjami, złość na samą siebie, zagubienie w tym, co czuła i co doprowadziło ją do tego miejsca. – Wiedziałam, ale myślałam, że… - urwała, wspierając łokieć prawej ręki na stole: dłoń wsunęła we włosy nad czołem i wsparła o nie na moment głowę: pozycja porażki i chaosu. – Sama nie wiem, co myślałam. Po prostu sądziłam, że jestem dla niego ważniejsza, cenna; że razem wypracowaliśmy już coś, co doskonale działało, co go zadowalało – mówiła z żalem i rozgoryczeniem, pozwalając Cixi wylać z siebie choć część nagromadzonej żałobnej żółci. Zagryzła pełne wargi, spierzchnięte, pozbawione naturalnego blasku czerwieni, podkreślającego ich zmysłowy kształt. – On nie wróci, wyrzucił mnie – wychrypiała, siląc się na beznamiętność, lecz w głoskach zabrzmiał szczery gniew. Przymknęła na moment oczy, nie chciała wracać do tamtych potwornych minut, gdy prosiła go o pomoc, przerażona i samotna, a on od razu kazał się jej wynosić, odbierając dom i resztki poczucia bezpieczeństwa. Tak wyglądał ich koniec, przedłużany makabryczną agonią w Fantasmagorii, gdy żałośnie pozwalała emocjom przejąć nad sobą kontrolę. Dopiero tam, przy nieodwzajemnionym pocałunku, zrozumiała, że straciła go na zawsze. Upiła łyk herbaty, mając nadzieję, że gorący napój przepłucze gorycz napływającą do ust. Zerknęła z ukosa na Moss, uśmiechając się krzywo. – Nie wiem, kim jestem bez niego – wyznała wprost, żałośnie – udawanie zrozpaczonej Cixi przychodziło jej z niepokojącą łatwością. – Ale…jak myślisz? – odbiła piłeczkę konwersacji, zastanawiając się, jaka wizja orientalnej, brzemiennej czarownicy rozkwitła w głowie bystrej barmanki. – I kim jesteś ty, kiedy nie opędzasz się od namolnych pijaków – i gdy nikt nie patrzy? Albo gdy patrzy na ciebie ktoś, kto cię kocha? – Bo czyż nie wtedy stawali się w pełni sobą, obnażając się przed kimś, kto ich oswoił, kto doświadczył ich w pełni? Była naprawdę ciekawa odpowiedzi – i ciekawa tej kobiety, radzącej sobie mimo przeciwności losu w niebezpiecznej dzielnicy portowej.
Westchnęła ciężko, zadziwiająco dobrze odgrywając wstyd podjętymi przed siebie decyzjami, złość na samą siebie, zagubienie w tym, co czuła i co doprowadziło ją do tego miejsca. – Wiedziałam, ale myślałam, że… - urwała, wspierając łokieć prawej ręki na stole: dłoń wsunęła we włosy nad czołem i wsparła o nie na moment głowę: pozycja porażki i chaosu. – Sama nie wiem, co myślałam. Po prostu sądziłam, że jestem dla niego ważniejsza, cenna; że razem wypracowaliśmy już coś, co doskonale działało, co go zadowalało – mówiła z żalem i rozgoryczeniem, pozwalając Cixi wylać z siebie choć część nagromadzonej żałobnej żółci. Zagryzła pełne wargi, spierzchnięte, pozbawione naturalnego blasku czerwieni, podkreślającego ich zmysłowy kształt. – On nie wróci, wyrzucił mnie – wychrypiała, siląc się na beznamiętność, lecz w głoskach zabrzmiał szczery gniew. Przymknęła na moment oczy, nie chciała wracać do tamtych potwornych minut, gdy prosiła go o pomoc, przerażona i samotna, a on od razu kazał się jej wynosić, odbierając dom i resztki poczucia bezpieczeństwa. Tak wyglądał ich koniec, przedłużany makabryczną agonią w Fantasmagorii, gdy żałośnie pozwalała emocjom przejąć nad sobą kontrolę. Dopiero tam, przy nieodwzajemnionym pocałunku, zrozumiała, że straciła go na zawsze. Upiła łyk herbaty, mając nadzieję, że gorący napój przepłucze gorycz napływającą do ust. Zerknęła z ukosa na Moss, uśmiechając się krzywo. – Nie wiem, kim jestem bez niego – wyznała wprost, żałośnie – udawanie zrozpaczonej Cixi przychodziło jej z niepokojącą łatwością. – Ale…jak myślisz? – odbiła piłeczkę konwersacji, zastanawiając się, jaka wizja orientalnej, brzemiennej czarownicy rozkwitła w głowie bystrej barmanki. – I kim jesteś ty, kiedy nie opędzasz się od namolnych pijaków – i gdy nikt nie patrzy? Albo gdy patrzy na ciebie ktoś, kto cię kocha? – Bo czyż nie wtedy stawali się w pełni sobą, obnażając się przed kimś, kto ich oswoił, kto doświadczył ich w pełni? Była naprawdę ciekawa odpowiedzi – i ciekawa tej kobiety, radzącej sobie mimo przeciwności losu w niebezpiecznej dzielnicy portowej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Mało rzeczy stanowiło dla niej wyrafinowaną rozrywkę. Do zbyt wielu podchodziła całkowicie beznamiętnie. Tak naprawdę niczego wyjątkowego w tej dziewczynie nie widziała. Może jedynie wzbudziła w niej kilka niezbyt wysoko wznoszących się płomyków sumienia. Jej kobiecość chciała ratować tę drugą, ugodzoną przez mężczyznę. Bez jednak wielkiego zobowiązania, które mogło stać się kłopotem na tyle ciężkim, że pożałowałaby przedsięwzięcia niemal natychmiast. Do tego wszystkiego powinno się jednak dodać cudowne uczucie wszechwiedzy, uczucie bycia panią choćby pod tym pieprzonym dachem tawerny. Dlatego musiała wiedzieć. Pojęła jakiś czas temu, że te najbardziej szare i ciche postacie mogą ofiarować jej znacznie więcej niż mdły, prymitywny pijaczek z tym swoim skaczącym ku niej języczkiem. Ohyda. Tkwiły tu obydwie, więc czemu by nie przekupić tej tajemniczej duszy darmową herbatką i paroma słówkami zainteresowania? Cokolwiek się teraz między nimi toczyło, Phils przyjmowała to jako słodkie wybawienie od tak mętnej atmosfery umęczonego lokalu. Przywykła już do tego, że ludzie lubią odsłaniać przed nią swoje sekrety, otwierać podziurawione serca. Lubiła to. Dzięki tym historyjkom wiodła życie mniej nędzne. Tego już jednak potencjalny rozmówca nie musiał wiedzieć. Ani też tego, że może trochę sama czuła, że jest nią, że ten brzuch, że ta dusza, z której ktoś wyciskał przez długie miesiące całą energię, mogła być jej. Jeśli zaś Cixi chciała Moss karmić kłamstwem, to niech i tak będzie. Śpiące w niej dziecko nim nie było, to wystarczyło. Nie próbowała oceniać prawdziwości pozostałej historii, brnęła w nią chętnie, poddawała się jej słówkom. Czymkolwiek one były – wychodziły z niej, trwały jako jeden z wielu wyborów. Jedyną prawdą pozostawały fakty. Jej stan, jej niewidzialne pieniądze i jej wymęczona twarz. We wszystko inne mogła wierzyć lub nie. Nie lubiła, gdy ktoś z nią igrał i nie przyjmowała tego z anielskim spokojem. Niektóre opowieści stawały się jednak zbyt bliskie, zbyt prorocze. Już wiedziała, że wszystko okazywało się o wiele bardziej popieprzone. Niech więc będzie i tak.
Koleś przy grającej maszynie przełączył kawałek. Przy barze wciąż było pustawo. Napiła się herbaty, a później palcem wskazującym starła z kącika ust nadmiar płynu. Potoki gorzkich słów kreśliły żałosne obrazki. Między tymi kreskami trwała jako największa przegrana, szarpana przez los postać, która nadziei szukała tam, gdzie dawno jej nie było.
– Szkoda, że zapomniałaś zadowolić siebie – rzuciła, kpiąc odrobinę. – Czy wierzysz w to wszystko, co mówisz? – zapytała, nachylając się ku niej przez stół. Łokcie położyła na drewnianych deskach, lekko szorstkich, ale z roku na rok bardziej… gładkich, wycieranych przez tysiące dłoni: napastliwych, zlęknionych, wrogich. Gdyby Cixi mogła się rozpaść, to zrobiłaby to teraz. Philippa musiałaby pozamiatać te resztki. Dziewczę najwyraźniej nie chciało trwać. Czy jednak nie budowała tej historii ze zbyt nagiej, głośnej naiwności? – To im się wydaje, że jesteśmy gorsze od nich – dodała, wstając od stołu. Ktoś zbliżył się do baru i zaczął nerwowo rozglądać się dookoła. – Poczekaj – rzuciła tylko i pomknęła tam. Powitała gościa, rzucając kilka czarujących spojrzeń. To dwóch sąsiadów, mieszkali niedaleko niej. Wpadali tutaj często, wymęczeni od jęczenia swoich bab. Lubili się… oferować młodej barmance, ale nigdy ich nie wpuściła dalej. Ani za bar ani tym bardziej do swojego domu. Rozlała dwa kufle rozwodnionego piwska, które gościu przyjął z wdzięcznością. Gdy szła do kobiety, czuła na sobie jego głodne spojrzenie. Nie usiadła jednak przy stoliku. Wsunęła się na niego. Buty oparła o krzesło.
– Pewnie, że wróci. Są cholernymi emocjonalnymi rozbitkami, ale żaden się do tego nie przyzna. On tylko udaje, że wybrał. Jest żałosny, chce was obie, bo przecież nikt mu tego nie zabroni, nie? – mówiła otwarcie i lekko machnęła jedną nogą. – Nie myśl sobie, że da ci spokój. A, uwierz, tego teraz powinnaś pragnąć najbardziej – stwierdziła. Koleś się będzie włóczył za dziewczyną, spychając ją przy okazji na dno. Ona zaś ulegnie za każdym razem, gotowa klęknąć przed jego pożądliwą męskością, pełna ślepej wiary, że przez ciało zakradnie się do duszy. Tak to działało? – Nic nie myślę. Spętał cię. I zobaczę go tutaj. Przyjdzie, a ty pójdziesz za nim – mruknęła, jakby to był scenariusz jedyny możliwy. Kimkolwiek była ona, kimkolwiek był on – to jedno musiało się sprawdzić. Schemat powtarzał się niezależnie od dwóch uwikłanych w opowiastkę charakterów. Być może sama postąpiłaby tak samo. – Nikt mnie nie kocha – odparła zupełnie swobodnie, po czym sięgnęła po herbatę. Kilka ostatnich łyków. Stwierdzenie jej jednak było zupełnie prawdziwe. – Chyba że policzymy setki pijackich wyznań – parsknęła, podciągając głowę wysoko, wysoko i tak aż pod drewniany sufit. – Widzisz taką Philippę, innej nie ma. Wyzywam świat tutaj i wyzywam świat pod swoją pierzyną. Nie zatrzymuję się, trwam dalej. Wolna od uczuciowych klatek, od zbyt płomiennej czułości. Tak mi wygodnie. Uwierzysz? – zapytała podejrzanie rozpogodzona. Liczyła się odpowiedź na zadane właśnie pytanie. Kwestia wiary stawała się kwestią prawdy.
Nikt nigdy nie oswoił Philippy. Żaden mężczyzna. Nie w taki sposób, nie tak, jak wyobrażała to sobie ta dziewczyna przed nią. Nie dawała się doświadczać. Bo gdyby się ugięła, stałaby się Cixi.
Koleś przy grającej maszynie przełączył kawałek. Przy barze wciąż było pustawo. Napiła się herbaty, a później palcem wskazującym starła z kącika ust nadmiar płynu. Potoki gorzkich słów kreśliły żałosne obrazki. Między tymi kreskami trwała jako największa przegrana, szarpana przez los postać, która nadziei szukała tam, gdzie dawno jej nie było.
– Szkoda, że zapomniałaś zadowolić siebie – rzuciła, kpiąc odrobinę. – Czy wierzysz w to wszystko, co mówisz? – zapytała, nachylając się ku niej przez stół. Łokcie położyła na drewnianych deskach, lekko szorstkich, ale z roku na rok bardziej… gładkich, wycieranych przez tysiące dłoni: napastliwych, zlęknionych, wrogich. Gdyby Cixi mogła się rozpaść, to zrobiłaby to teraz. Philippa musiałaby pozamiatać te resztki. Dziewczę najwyraźniej nie chciało trwać. Czy jednak nie budowała tej historii ze zbyt nagiej, głośnej naiwności? – To im się wydaje, że jesteśmy gorsze od nich – dodała, wstając od stołu. Ktoś zbliżył się do baru i zaczął nerwowo rozglądać się dookoła. – Poczekaj – rzuciła tylko i pomknęła tam. Powitała gościa, rzucając kilka czarujących spojrzeń. To dwóch sąsiadów, mieszkali niedaleko niej. Wpadali tutaj często, wymęczeni od jęczenia swoich bab. Lubili się… oferować młodej barmance, ale nigdy ich nie wpuściła dalej. Ani za bar ani tym bardziej do swojego domu. Rozlała dwa kufle rozwodnionego piwska, które gościu przyjął z wdzięcznością. Gdy szła do kobiety, czuła na sobie jego głodne spojrzenie. Nie usiadła jednak przy stoliku. Wsunęła się na niego. Buty oparła o krzesło.
– Pewnie, że wróci. Są cholernymi emocjonalnymi rozbitkami, ale żaden się do tego nie przyzna. On tylko udaje, że wybrał. Jest żałosny, chce was obie, bo przecież nikt mu tego nie zabroni, nie? – mówiła otwarcie i lekko machnęła jedną nogą. – Nie myśl sobie, że da ci spokój. A, uwierz, tego teraz powinnaś pragnąć najbardziej – stwierdziła. Koleś się będzie włóczył za dziewczyną, spychając ją przy okazji na dno. Ona zaś ulegnie za każdym razem, gotowa klęknąć przed jego pożądliwą męskością, pełna ślepej wiary, że przez ciało zakradnie się do duszy. Tak to działało? – Nic nie myślę. Spętał cię. I zobaczę go tutaj. Przyjdzie, a ty pójdziesz za nim – mruknęła, jakby to był scenariusz jedyny możliwy. Kimkolwiek była ona, kimkolwiek był on – to jedno musiało się sprawdzić. Schemat powtarzał się niezależnie od dwóch uwikłanych w opowiastkę charakterów. Być może sama postąpiłaby tak samo. – Nikt mnie nie kocha – odparła zupełnie swobodnie, po czym sięgnęła po herbatę. Kilka ostatnich łyków. Stwierdzenie jej jednak było zupełnie prawdziwe. – Chyba że policzymy setki pijackich wyznań – parsknęła, podciągając głowę wysoko, wysoko i tak aż pod drewniany sufit. – Widzisz taką Philippę, innej nie ma. Wyzywam świat tutaj i wyzywam świat pod swoją pierzyną. Nie zatrzymuję się, trwam dalej. Wolna od uczuciowych klatek, od zbyt płomiennej czułości. Tak mi wygodnie. Uwierzysz? – zapytała podejrzanie rozpogodzona. Liczyła się odpowiedź na zadane właśnie pytanie. Kwestia wiary stawała się kwestią prawdy.
Nikt nigdy nie oswoił Philippy. Żaden mężczyzna. Nie w taki sposób, nie tak, jak wyobrażała to sobie ta dziewczyna przed nią. Nie dawała się doświadczać. Bo gdyby się ugięła, stałaby się Cixi.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Coś zazgrzytało nieprzyjemnie i Deirdre odruchowo zerknęła przez ramię, lecz to nie rozpadał się Azkaban i nie ciężkie odgłosy butów Tristana zapowiadały bolesną karę: chwiejący się przy magicznej szafie grającej pijaczek nie mógł poradzić sobie ze zmianą utworu. A więc tak miało wyglądać jej życie, jej niebezpieczeństwa, bodźce targające jej zmysłami, przywykłe do zupełnie innego poziomu doświadczeń. Pozostała czujna, co nie wzbudzało podejrzeń, wszak wkrótce miała zostać matką, opiekunką niechcianej istoty, której nikt na tym świecie nie wyczekiwał.
Nieśpiesznie powróciła spojrzeniem do bezlitośnie szczerej barmanki o wielkich oczach i wilgotnych od herbaty, pełnych ustach. Takie szczegóły także zauważała, Rosier wypalił w niej tak wiele odruchów, przeczołgał ją tyloma ścieżkami myśli, że pomimo fizycznej nieobecności dalej poniekąd nią kierował. Skinęła szybko głową w odpowiedzi, aż ciemne, długie włosy ponownie przesłoniły twarz o egzotycznych rysach. Naprawdę w to wierzyła, wierzyła w niego i w to, co jej obiecał; potęgę, bezpieczne warunki do rozwoju, inspirację, niekiedy brutalną motywację do tego, by stawała się lepsza. Wiązana transakcja wydawała się jej symbiozą, a nie powolnym, sadystycznym ucztowaniem drapieżnika na pochwyconym mięsie, kolejnym z podbojów, mających go nasycić nowym smakiem, by później zostać zastąpionym. - Byłam przy nim kimś, byłam szczęśliwa - a nie sądziłam, że to pojęcie pojawia się gdziekolwiek poza romantycznymi książkami lub przypowieściami - wyznała z goryczą i bliźniaczą kpiną, stosowaną wobec siebie. Głupia, naiwna, ślepa; cóż z tego, że po okrucieństwie, którego dopuścił się Rosier, otworzyła w końcu oczy na rozpasane bestialstwo arystokraty. Rany zostały zadane, a ta największa niedługo miała rozedrzeć ją żywcem, stanawiąc wieczne przypomnienie o tym, kogo nienawidziła.
Pielęgnowała w sobie to uczucie, dbała o nie jak o delikatny kwiat - choć tak naprawdę było raczej trującym bluszczem, wytrzymującym przelanie skrajnych emocji i suszę wystudiowanej obojętności. Myślała o nim, pragnęła dla niego bólu jaki sama odczuwała, śniła, że go morduje, dusi własnymi dłońmi, pozbawia tchu ostatnim zatrutym pocałunkiem. A potem budziła się znów, samotna, wpatrzona w sypiący się z sufitu nad niewygodnym łóżkiem tynk. Dlatego z przyjemnością skupiała wzrok na powracającej do stolika kobiecie, na jej krągłym chodzie, przyciągającym spojrzenia, na burzy lekko falowanych włosów - przyszło jej na myśl, że poradziłaby sobie w Wenus, gdyby odrobinę ją podszkolić, ukorzyć...Uśmiechnęła się lekko do swych myśli, wypijając do końca kubek herbaty. Była naprawdę zmarźnięta.
- Żałosny - powtórzyła bezgłośnie, kącik ust znów uniósł się do góry, tym razem w autentycznym niedowierzaniu, a w ciemnych oczach w końcu coś zalśniło. Gdyby tylko Moss wiedziała, o kim rozmawiają; o czarnoksiężniku, nestorze jednego z najważniejszych rodów, zarządcy znanego na cały świat rezerwatu, pierwszym słudze Czarnego Pana. Mogła powiedzieć o nim wiele złego, lecz to słowo wyjątkowo nie pasowało. - Byłoby łatwiej, gdyby taki był; gdyby był tylko pełzającym u moich stóp robakiem, gotowym błagać o powrót. Ale to nie ta historia, to nie ten mężczyzna; już nie jest kapryśnym chłopcem - mówiła cicho i zdecydowanie, bez płaczliwej próby ochrony kogoś, kogo kochała; wbrew pozorom potrafiła patrzeć na tę popieprzoną relację z dystansu, kierowana zdrowym rozsądkiem. W końcu mógł dojść do głosu, lecz zamiast zadowolenia z otrzymanej wolności oraz nagromadzonych szeptów, mających kierować jej szczęśliwym, samodzielnym życiem, słyszała tylko paniczny płytki oddech.
Uniosła nieco głowę, przyglądając się nonszalancko siedzącej na stoliku kobiecie. Widywała już takie, pozornie znudzone, świadome siebie, wzbudzające zainteresowanie: i widziała w Philipie siebie sprzed lat, w krzywym zwierciadle, owszem, ich priorytety znacząco się od siebie różniły, ale podobieństwa pozwalały na kontynuowanie rozmowy pomimo dystansu zagubionej Cixi. - Nie przyjdzie. Nie ma po co. Jestem łatwa do zastąpienia - odpowiedziała po prostu, rzeczowo, pamiętając jednak, by podszyć to smutkiem. To nim się brzydziła, czując ulgę spowodowaną brakiem nadziei. To, co dzielili, miało już nigdy nie wrócić, była tego pewna bardziej niż tego, że rządy nowego Ministra przyniosą brytyjskiemu społeczeństwu wiele dobrego.
Słuchała kobiety z uwagą, obserwując każde drgnienie twarzy, parsknięcie śmiechem, odrzucenie głowy do góry, wsparcie nóg o stojące krzesło. - A więc Philippa. Ładne imię - skwitowała cicho, w końcu poznała imię barmanki. - Co robisz pod tą pierzyną? - powtórzyła zdezorientowana, rumieniąc się lekko, jakby wcale nie była w wysokiej ciąży, wskazującej na to, że doskonale wiedziała, co dzieje się w takich sytuacjach. Odkaszlnęła, odkładając kubek herbaty obok biodra Moss. - To bardzo...postępowe podejście - skomentowała cicho, wszak takie poglądy były niezwykle rzadkie i kontrowersyjne; czasy kobiet jeszcze nie nadeszły. - Jesteś bardzo otwarta - skomentowała w końcu lekko zafrasowana, pomimo ciąży Cixi była przecież kobietą dobrze wychowaną, która jednak bardzo chciała nawiązać z kimś choć strzęp relacji. - Płomienie nie są groźne, jeśli odpowiednio się je wykorzysta - dodała, zastanawiając się, czy czarownica przyjmuje pewną pozę, czy naprawdę ma w sobie tyle odwagi i swobody. Jeśli tak, zazdrościła jej naturalności, z jaką przyjmowała każdy nadchodzący dzień.
Nieśpiesznie powróciła spojrzeniem do bezlitośnie szczerej barmanki o wielkich oczach i wilgotnych od herbaty, pełnych ustach. Takie szczegóły także zauważała, Rosier wypalił w niej tak wiele odruchów, przeczołgał ją tyloma ścieżkami myśli, że pomimo fizycznej nieobecności dalej poniekąd nią kierował. Skinęła szybko głową w odpowiedzi, aż ciemne, długie włosy ponownie przesłoniły twarz o egzotycznych rysach. Naprawdę w to wierzyła, wierzyła w niego i w to, co jej obiecał; potęgę, bezpieczne warunki do rozwoju, inspirację, niekiedy brutalną motywację do tego, by stawała się lepsza. Wiązana transakcja wydawała się jej symbiozą, a nie powolnym, sadystycznym ucztowaniem drapieżnika na pochwyconym mięsie, kolejnym z podbojów, mających go nasycić nowym smakiem, by później zostać zastąpionym. - Byłam przy nim kimś, byłam szczęśliwa - a nie sądziłam, że to pojęcie pojawia się gdziekolwiek poza romantycznymi książkami lub przypowieściami - wyznała z goryczą i bliźniaczą kpiną, stosowaną wobec siebie. Głupia, naiwna, ślepa; cóż z tego, że po okrucieństwie, którego dopuścił się Rosier, otworzyła w końcu oczy na rozpasane bestialstwo arystokraty. Rany zostały zadane, a ta największa niedługo miała rozedrzeć ją żywcem, stanawiąc wieczne przypomnienie o tym, kogo nienawidziła.
Pielęgnowała w sobie to uczucie, dbała o nie jak o delikatny kwiat - choć tak naprawdę było raczej trującym bluszczem, wytrzymującym przelanie skrajnych emocji i suszę wystudiowanej obojętności. Myślała o nim, pragnęła dla niego bólu jaki sama odczuwała, śniła, że go morduje, dusi własnymi dłońmi, pozbawia tchu ostatnim zatrutym pocałunkiem. A potem budziła się znów, samotna, wpatrzona w sypiący się z sufitu nad niewygodnym łóżkiem tynk. Dlatego z przyjemnością skupiała wzrok na powracającej do stolika kobiecie, na jej krągłym chodzie, przyciągającym spojrzenia, na burzy lekko falowanych włosów - przyszło jej na myśl, że poradziłaby sobie w Wenus, gdyby odrobinę ją podszkolić, ukorzyć...Uśmiechnęła się lekko do swych myśli, wypijając do końca kubek herbaty. Była naprawdę zmarźnięta.
- Żałosny - powtórzyła bezgłośnie, kącik ust znów uniósł się do góry, tym razem w autentycznym niedowierzaniu, a w ciemnych oczach w końcu coś zalśniło. Gdyby tylko Moss wiedziała, o kim rozmawiają; o czarnoksiężniku, nestorze jednego z najważniejszych rodów, zarządcy znanego na cały świat rezerwatu, pierwszym słudze Czarnego Pana. Mogła powiedzieć o nim wiele złego, lecz to słowo wyjątkowo nie pasowało. - Byłoby łatwiej, gdyby taki był; gdyby był tylko pełzającym u moich stóp robakiem, gotowym błagać o powrót. Ale to nie ta historia, to nie ten mężczyzna; już nie jest kapryśnym chłopcem - mówiła cicho i zdecydowanie, bez płaczliwej próby ochrony kogoś, kogo kochała; wbrew pozorom potrafiła patrzeć na tę popieprzoną relację z dystansu, kierowana zdrowym rozsądkiem. W końcu mógł dojść do głosu, lecz zamiast zadowolenia z otrzymanej wolności oraz nagromadzonych szeptów, mających kierować jej szczęśliwym, samodzielnym życiem, słyszała tylko paniczny płytki oddech.
Uniosła nieco głowę, przyglądając się nonszalancko siedzącej na stoliku kobiecie. Widywała już takie, pozornie znudzone, świadome siebie, wzbudzające zainteresowanie: i widziała w Philipie siebie sprzed lat, w krzywym zwierciadle, owszem, ich priorytety znacząco się od siebie różniły, ale podobieństwa pozwalały na kontynuowanie rozmowy pomimo dystansu zagubionej Cixi. - Nie przyjdzie. Nie ma po co. Jestem łatwa do zastąpienia - odpowiedziała po prostu, rzeczowo, pamiętając jednak, by podszyć to smutkiem. To nim się brzydziła, czując ulgę spowodowaną brakiem nadziei. To, co dzielili, miało już nigdy nie wrócić, była tego pewna bardziej niż tego, że rządy nowego Ministra przyniosą brytyjskiemu społeczeństwu wiele dobrego.
Słuchała kobiety z uwagą, obserwując każde drgnienie twarzy, parsknięcie śmiechem, odrzucenie głowy do góry, wsparcie nóg o stojące krzesło. - A więc Philippa. Ładne imię - skwitowała cicho, w końcu poznała imię barmanki. - Co robisz pod tą pierzyną? - powtórzyła zdezorientowana, rumieniąc się lekko, jakby wcale nie była w wysokiej ciąży, wskazującej na to, że doskonale wiedziała, co dzieje się w takich sytuacjach. Odkaszlnęła, odkładając kubek herbaty obok biodra Moss. - To bardzo...postępowe podejście - skomentowała cicho, wszak takie poglądy były niezwykle rzadkie i kontrowersyjne; czasy kobiet jeszcze nie nadeszły. - Jesteś bardzo otwarta - skomentowała w końcu lekko zafrasowana, pomimo ciąży Cixi była przecież kobietą dobrze wychowaną, która jednak bardzo chciała nawiązać z kimś choć strzęp relacji. - Płomienie nie są groźne, jeśli odpowiednio się je wykorzysta - dodała, zastanawiając się, czy czarownica przyjmuje pewną pozę, czy naprawdę ma w sobie tyle odwagi i swobody. Jeśli tak, zazdrościła jej naturalności, z jaką przyjmowała każdy nadchodzący dzień.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
– Skoro cię stworzył, to bądź.
Za wypowiedzianymi słowami czaić się mogła moc, która stawała się widzialna dopiero, gdy mówił o niej obcy głos. Istniała wcześniej, ale nie potrafiła się przebić przez te uparte, wiernie strzegące kobiecej twarzy kosmyki włosów, za którymi tylko czasami dostrzec można było przestraszony, okrągły kolor. Zupełnie jak teraz, gdy ciężarna klientka próbowała się zasłonić. Głos Philippy odważnie jednak przebijał się, poszukiwał drogi w tych ciasnych, nieoczywistych przesmykach. – Trwaj wyposażona w siłę i doświadczenie, które zyskałaś dzięki niemu. Wykorzystaj je. Dla siebie – mówiła dalej, poniekąd odnajdując jeszcze więcej punktów łączących opowieść o Annie z dramatem Cixi. Każdy okrutny poranek, kiedy wyciągano te malutkie stopy spod zatęchłej pierzyny, był wspomnieniem zamkniętym gdzieś na dnie duszy. Dziecięce krzyki cięły jak noże, a szorstkie ściany przemieniały się w najmilsze, rodzinne ramiona, chowały małą sierotę, by już nie musiała się bać. Te ponure historie miały znaczenie, ale rozumiała to dopiero, gdy stamtąd odeszła. Gdy wyrzucono ją na świat, prawdziwy i pozbawiony wzruszeń. Minęły lata, zanim zrozumiała, jak wiele mogła wycisnąć z tej nędznej przyszłości. To nie była lepka pajęczyna, z której próbowała się wyplątać – uczynić z niej mogła największą pułapkę, zaatakować w chwili, kiedy największy wróg dostrzegał w niej żałosną ofiarę, niewartą choćby przelotnego spojrzenia. Tym była Cixi dla tamtego gościa? Kochała go, błędnie i naiwnie, spychał ją między grząskie odmęty rozpaczy. Zginie pierwsza, jeśli nie przetnie ostatniej nitki nadziei. Philippa dobrze wiedziała, że by pójść dalej, trzeba było najpierw wycisnąć resztki z tego, co istniało już daleko, poza zasięgiem. Tylko tak mogła przestać się dusić. Potrzebowała mocnego, szerokiego oddechu, łapała powietrze dla dwóch istot.
Tak sobie o tym wszystkim myślała, nie wiedząc, czy w ogóle zbliżyła się do jej faktycznych emocji. Chyba jednak wcale nie potrzebowała odnaleźć potwierdzenia. Jutro znów mogły stać się obce, mijać się jak cienie, prześlizgiwać miedzy sobą zwinnie i być tylko jedną z wielu par oczu. Wiązało ich miejsce pełne twarzy przychodzących i odchodzących jeszcze szybciej. Wyjący dzieciak nigdy nie stanie się elementem widzianym mile między cienkimi ścianami tanich pokoików. A stawka? Pewnie wzrośnie.
Potrafiła rozpisać role i dobrać twarze. Z podsłyszanych szczegółów budowała fundamenty dla tej zdradzieckiej sztuki, dramatu o kilku zbyt przewidywalnych aktach. Kobiece słabości nie zmieniały się mimo wieków, Cixi wydawała się banalnie zakochana i łatwowierna, a on to pieprzony manipulant, kawał rozpalonego cielska. Była jeszcze ta trzecia, jakaś słodka ptaszyna żyjąca w złotej nieświadomości. A teraz dołączyła barmanka, która obiecała sobie, że jak go kiedyś spotka, to zada cios. Za małą Cixi i jej niewinnego dzieciaka. Czy był to już scenariusz godny londyńskiego teatru? Tak odruchowo popatrzyła na scenę w kącie tawerny. Na niej wciąż unosił się zapach wyperfumowanej przesadnie pończochy, a gdzieś tam przy krawędzi wahał się zaspany instrument. Nawet ten podest nie interesował się ich historią. Oblizała usta, nabierając nagle ochoty na papierosa, a przecież nie paliła. Zastanowiła się, czy przemawiała w strachu, przeklętym szacunku czy wciąż w miłości.
– Myślisz, Cixi, że wżarłaś się w jego duszę? Że znasz jego kolejny krok? – spytała, lekko mrużąc oczy. To musiała być naprawdę jakaś porypana relacja. Dochodzące do niej szczegóły wzniecały kolejne zaczepne iskry. Przestała chyba pożądać jedynie hańbiących kart jej przeszłości. Usiadła wygodniej, nie rezygnując z dość bezwstydnej pozy. Bar miała pod kontrolą, a napęczniałe dziewczę mogło opowiadać dalej. – Jeśli tak jest, to pewnie tamte nigdy nie staną się tobą. Może powinnaś postarać się, aby nie zdołał cię odnaleźć. Chyba że… tego właśnie chcesz. – Ostatnie zdanie zapiekło nieprzyjemnym jadem, wykończył je nieco pogardliwy uśmieszek. Biedna i udręczona, na nic żadna wspaniałomyślna rada Philippy Moss.
– Dokładnie to, o czym pomyślałaś – powiedziała swobodnie, nie mając najwyraźniej ochoty udowadniać jej, że być może jest inaczej. – I jedyne słuszne. Niczego mi nie brakuje i nie zalewam się łzami. Odnalazłam swoje własne szczęście. Bez nich – wyjaśniła dość lakonicznie. Rozmówczyni mogła się przerazić tymi bezwstydnymi wnioskami, jakie Phils mogła prowokować. Wbrew najbardziej prawdopodobnym scenariuszom nigdy nie była dziwką, ale nie odmawiała sobie też cielesnych rozrywek. Dziś nie musiała oddawać się bluźniercom, którzy chcieli wydać małą złodziejkę. Dziś sama pociągała za sznurki, sama dobierała… kontakty. Szli za czarem tych oczu, za wskazówką nawołującego palca. Strzegła jednak swojego gniazda i swoje niezależności. Być może wiodła życie, o którym słodka Cixi nigdy nie śmiałaby pomyśleć.
– Wiem to. Dokąd jednak doprowadziły ciebie? – spytała dość złośliwie. – Czułość mami tych, którzy łykają ją zbyt ufnie.
W końcu jednak zawołała w stronę typa, który grzebał przy grającej maszynie. Bała się, że jeszcze chwila i szafa umrze, wydając z siebie ostatnią, żałosną nutę. Gość zarzekał, że nie potrzebuje pomocy. Utkwiła więc spojrzenie w dziewczynie, nie gubiąc jednak tamtej oddalonej sylwetki. – Chcesz jeszcze herbaty?
Za wypowiedzianymi słowami czaić się mogła moc, która stawała się widzialna dopiero, gdy mówił o niej obcy głos. Istniała wcześniej, ale nie potrafiła się przebić przez te uparte, wiernie strzegące kobiecej twarzy kosmyki włosów, za którymi tylko czasami dostrzec można było przestraszony, okrągły kolor. Zupełnie jak teraz, gdy ciężarna klientka próbowała się zasłonić. Głos Philippy odważnie jednak przebijał się, poszukiwał drogi w tych ciasnych, nieoczywistych przesmykach. – Trwaj wyposażona w siłę i doświadczenie, które zyskałaś dzięki niemu. Wykorzystaj je. Dla siebie – mówiła dalej, poniekąd odnajdując jeszcze więcej punktów łączących opowieść o Annie z dramatem Cixi. Każdy okrutny poranek, kiedy wyciągano te malutkie stopy spod zatęchłej pierzyny, był wspomnieniem zamkniętym gdzieś na dnie duszy. Dziecięce krzyki cięły jak noże, a szorstkie ściany przemieniały się w najmilsze, rodzinne ramiona, chowały małą sierotę, by już nie musiała się bać. Te ponure historie miały znaczenie, ale rozumiała to dopiero, gdy stamtąd odeszła. Gdy wyrzucono ją na świat, prawdziwy i pozbawiony wzruszeń. Minęły lata, zanim zrozumiała, jak wiele mogła wycisnąć z tej nędznej przyszłości. To nie była lepka pajęczyna, z której próbowała się wyplątać – uczynić z niej mogła największą pułapkę, zaatakować w chwili, kiedy największy wróg dostrzegał w niej żałosną ofiarę, niewartą choćby przelotnego spojrzenia. Tym była Cixi dla tamtego gościa? Kochała go, błędnie i naiwnie, spychał ją między grząskie odmęty rozpaczy. Zginie pierwsza, jeśli nie przetnie ostatniej nitki nadziei. Philippa dobrze wiedziała, że by pójść dalej, trzeba było najpierw wycisnąć resztki z tego, co istniało już daleko, poza zasięgiem. Tylko tak mogła przestać się dusić. Potrzebowała mocnego, szerokiego oddechu, łapała powietrze dla dwóch istot.
Tak sobie o tym wszystkim myślała, nie wiedząc, czy w ogóle zbliżyła się do jej faktycznych emocji. Chyba jednak wcale nie potrzebowała odnaleźć potwierdzenia. Jutro znów mogły stać się obce, mijać się jak cienie, prześlizgiwać miedzy sobą zwinnie i być tylko jedną z wielu par oczu. Wiązało ich miejsce pełne twarzy przychodzących i odchodzących jeszcze szybciej. Wyjący dzieciak nigdy nie stanie się elementem widzianym mile między cienkimi ścianami tanich pokoików. A stawka? Pewnie wzrośnie.
Potrafiła rozpisać role i dobrać twarze. Z podsłyszanych szczegółów budowała fundamenty dla tej zdradzieckiej sztuki, dramatu o kilku zbyt przewidywalnych aktach. Kobiece słabości nie zmieniały się mimo wieków, Cixi wydawała się banalnie zakochana i łatwowierna, a on to pieprzony manipulant, kawał rozpalonego cielska. Była jeszcze ta trzecia, jakaś słodka ptaszyna żyjąca w złotej nieświadomości. A teraz dołączyła barmanka, która obiecała sobie, że jak go kiedyś spotka, to zada cios. Za małą Cixi i jej niewinnego dzieciaka. Czy był to już scenariusz godny londyńskiego teatru? Tak odruchowo popatrzyła na scenę w kącie tawerny. Na niej wciąż unosił się zapach wyperfumowanej przesadnie pończochy, a gdzieś tam przy krawędzi wahał się zaspany instrument. Nawet ten podest nie interesował się ich historią. Oblizała usta, nabierając nagle ochoty na papierosa, a przecież nie paliła. Zastanowiła się, czy przemawiała w strachu, przeklętym szacunku czy wciąż w miłości.
– Myślisz, Cixi, że wżarłaś się w jego duszę? Że znasz jego kolejny krok? – spytała, lekko mrużąc oczy. To musiała być naprawdę jakaś porypana relacja. Dochodzące do niej szczegóły wzniecały kolejne zaczepne iskry. Przestała chyba pożądać jedynie hańbiących kart jej przeszłości. Usiadła wygodniej, nie rezygnując z dość bezwstydnej pozy. Bar miała pod kontrolą, a napęczniałe dziewczę mogło opowiadać dalej. – Jeśli tak jest, to pewnie tamte nigdy nie staną się tobą. Może powinnaś postarać się, aby nie zdołał cię odnaleźć. Chyba że… tego właśnie chcesz. – Ostatnie zdanie zapiekło nieprzyjemnym jadem, wykończył je nieco pogardliwy uśmieszek. Biedna i udręczona, na nic żadna wspaniałomyślna rada Philippy Moss.
– Dokładnie to, o czym pomyślałaś – powiedziała swobodnie, nie mając najwyraźniej ochoty udowadniać jej, że być może jest inaczej. – I jedyne słuszne. Niczego mi nie brakuje i nie zalewam się łzami. Odnalazłam swoje własne szczęście. Bez nich – wyjaśniła dość lakonicznie. Rozmówczyni mogła się przerazić tymi bezwstydnymi wnioskami, jakie Phils mogła prowokować. Wbrew najbardziej prawdopodobnym scenariuszom nigdy nie była dziwką, ale nie odmawiała sobie też cielesnych rozrywek. Dziś nie musiała oddawać się bluźniercom, którzy chcieli wydać małą złodziejkę. Dziś sama pociągała za sznurki, sama dobierała… kontakty. Szli za czarem tych oczu, za wskazówką nawołującego palca. Strzegła jednak swojego gniazda i swoje niezależności. Być może wiodła życie, o którym słodka Cixi nigdy nie śmiałaby pomyśleć.
– Wiem to. Dokąd jednak doprowadziły ciebie? – spytała dość złośliwie. – Czułość mami tych, którzy łykają ją zbyt ufnie.
W końcu jednak zawołała w stronę typa, który grzebał przy grającej maszynie. Bała się, że jeszcze chwila i szafa umrze, wydając z siebie ostatnią, żałosną nutę. Gość zarzekał, że nie potrzebuje pomocy. Utkwiła więc spojrzenie w dziewczynie, nie gubiąc jednak tamtej oddalonej sylwetki. – Chcesz jeszcze herbaty?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Anomalie rozpłynęły się w chłodnym, styczniowym powietrzu, lecz Deirdre dalej czuła się tak, jakby niestabilna magia przeniknęła do każdego aspektu życia. Nic przecież nie wyglądało tak, jak powinno; plany rozsypały się w drobny pył, marzenia zniszczono, przeobrażając je w ohydną parodię, a to, co budziło największe przerażenie, stawało się szarą codziennością. Kilka miesięcy temu spędziłaby ten mroźny poranek rozłożona na lisich futrach przed marmurowym kominkiem, syta i napojona najdroższym winem, zaczytując się w niemożliwej do zdobycia czarnomagicznej księdze. Rozluźniona, zaspokojona, skupiona wyłącznie na rozwoju tego, co wskrzesił w niej on. Boleśnie pamiętała każdy szczegół tamtych majowych nocy, oślepiające naszyjniki błyskawic oplatające męską szyję, głuche echo grzmotów ginących w kakofonii jęków bólu i rozkoszy, wichury i ulewy skrajnych emocji, pozostawiających ją jednak bezpieczną w Białej Willi na końcu świata. Tak, tam mogła być, korzystać z wszystkiego, czego nauczył ją Rosier – tu, w Parszywym Pasażerze, pozbawiono ją jakichkolwiek możliwości, uwięziono we własnym ciele, skazując na wielomiesięczne tortury żywienia własną krwią diabelskiej pieczęci, złożonej na nią triumfem mężczyzny.
Uśmiechnęła się tylko smutno, kryjąc sarkazm, złość wymierzoną w samą siebie. Jak długo mogła znosić wyrzuty oraz autoagresję? Philippa miała rację, zdawała się krzykiem rozsądku, w końcu dopuszczonym do głosu, wpatrywała się więc w nią z uwagą. Dziwnie było słyszeć z ust kogoś innego prawdy, które szeptem pojawiały się w tyle głowy od tak długiego czasu, przestrzegając ją, a później próbując zmotywować o walki. Nie z nim, jego już nie było, nie istniał - o siebie. – Myślisz, że mogę się po tym podnieść? Pożywić się tym, co mi zrobił, by stać się silniejszą? – spytała słabym tonem, ze słodkim, bolesnym niedowierzaniem Cixi, nie potrafiącej jeszcze spojrzeć na trudy z dystansu. – Chciałabym w to uwierzyć – dodała cicho, płochliwie spuszczając wzrok na brudny stolik. Przywdziewała stabilną maskę, lecz pod tą żałosną maską kryła się prawda słów. Nie rozdzierała szat, nie roniła łez, lecz była boleśnie świadoma, że cierpi tak, jak setki innych kobiet. Może i jak dziesiątki, noszących pod sercem bękarty lorda nestora.
Sądziła, że wyróżnia się spośród nich, że jest dla Tristana kimś nowym, niespotykanym bodźcem, doświadczeniem, którego podświadomie szukał przez całe swoje życie, w końcu odnajdując wieczne, słodkie niezaspokojenie w jej ciele i umyśle. Kąciki ust zadrżały, zerknęła na Moss z westchnieniem, prostując się na krześle. Było jej niewygodnie, długie siedzenie sprawiało, że stopy boleśnie puchły; znów przestała należeć do siebie, a nawet wyrzucona przez Rosiera, uginała się pod ciężarem jego odpowiedzialności. – Tak sądziłam, ale…Nie wiem, to już nieistotne, nie chcę o nim mówić, nie chcę o nim myśleć, chcę zapomnieć, pozbyć się wszystkiego co nas łączyło – wyrzuciła z siebie żarliwie, szczerze, przygryzając dolną wargę. Jadowite wtrącenie kobiety wcale jej nie dotknęło, lecz Cixi zareagowałaby na nie odmiennie. Usta zadrżały, blade dłonie zacisnęły się na krawędzi stolika; to spostrzeżenie zabolało, trafiało na podatny grunt, obnażało ją do białej, wyłamanej kości. – Będę musiała go widywać, spotykać; widzieć go z żoną. Nie uniknę tego, ale w moim sercu nie ma już nawet grama słabości do niego – wychrypiała w odpowiedzi odrobinę piskliwie; musiała grać, ale Dei także nie wierzyła w słowa kreowanej przed Mossówną iluzji. Gniew buzował zbyt silnie, by nic do Tristana nie czuła; nie mogła jednak obnażać się aż tak, zamilkła więc, wpatrując się w rozluźnioną, nonszalancką czarownicę. Chciałaby zaczerpnąć od niej nie tylko życiowej mądrości, co przekonania o tym, że może wszystko. Zarumieniła się, słysząc o jej szczęściu i znów nerwowo odgarnęła włosy, speszona, poruszona, rozemocjonowana. Zdążyła się rozgrzać a wnikliwe spojrzenie brunetki zdawało się zagrażające. W ewentualnym starciu na szczerość wygrałaby bez wątpienia, ale irytacja, jaką budziła w Deirdre, dawała jasny sygnał, że powinna jej posłuchać. Skupić się na sobie, wyjść z tego bagna silniejsza. – A więc powinnam brać z ciebie przykład – stwierdziła bez ironii, raczej z zagubionym smutkiem, spoglądając prosto w jej duże, lśniące oczy. – I wezmę sobie twoje słowa do serca, nie chcę być dłużej ofiarą – dodała już ciszej, szarpiąc nerwowo rękaw brudnej sukni. Spostrzegła spojrzenie klienta baru, kiwnęła więc głową, posyłając czarownicy lekki uśmiech.
- Nie, dziękuję. Za herbatę i za odroczenie zapłaty. Obiecuję, że przyniosę sykle jak najszybciej – odparła, powoli podnosząc się z krzesła. Rzuciła kobiecie ostatnie spojrzenie, wdzięczne i zakłopotane zarazem, tak, jakby pozwoliła sobie w tej rozmowie na zbyt wiele.
Uśmiechnęła się tylko smutno, kryjąc sarkazm, złość wymierzoną w samą siebie. Jak długo mogła znosić wyrzuty oraz autoagresję? Philippa miała rację, zdawała się krzykiem rozsądku, w końcu dopuszczonym do głosu, wpatrywała się więc w nią z uwagą. Dziwnie było słyszeć z ust kogoś innego prawdy, które szeptem pojawiały się w tyle głowy od tak długiego czasu, przestrzegając ją, a później próbując zmotywować o walki. Nie z nim, jego już nie było, nie istniał - o siebie. – Myślisz, że mogę się po tym podnieść? Pożywić się tym, co mi zrobił, by stać się silniejszą? – spytała słabym tonem, ze słodkim, bolesnym niedowierzaniem Cixi, nie potrafiącej jeszcze spojrzeć na trudy z dystansu. – Chciałabym w to uwierzyć – dodała cicho, płochliwie spuszczając wzrok na brudny stolik. Przywdziewała stabilną maskę, lecz pod tą żałosną maską kryła się prawda słów. Nie rozdzierała szat, nie roniła łez, lecz była boleśnie świadoma, że cierpi tak, jak setki innych kobiet. Może i jak dziesiątki, noszących pod sercem bękarty lorda nestora.
Sądziła, że wyróżnia się spośród nich, że jest dla Tristana kimś nowym, niespotykanym bodźcem, doświadczeniem, którego podświadomie szukał przez całe swoje życie, w końcu odnajdując wieczne, słodkie niezaspokojenie w jej ciele i umyśle. Kąciki ust zadrżały, zerknęła na Moss z westchnieniem, prostując się na krześle. Było jej niewygodnie, długie siedzenie sprawiało, że stopy boleśnie puchły; znów przestała należeć do siebie, a nawet wyrzucona przez Rosiera, uginała się pod ciężarem jego odpowiedzialności. – Tak sądziłam, ale…Nie wiem, to już nieistotne, nie chcę o nim mówić, nie chcę o nim myśleć, chcę zapomnieć, pozbyć się wszystkiego co nas łączyło – wyrzuciła z siebie żarliwie, szczerze, przygryzając dolną wargę. Jadowite wtrącenie kobiety wcale jej nie dotknęło, lecz Cixi zareagowałaby na nie odmiennie. Usta zadrżały, blade dłonie zacisnęły się na krawędzi stolika; to spostrzeżenie zabolało, trafiało na podatny grunt, obnażało ją do białej, wyłamanej kości. – Będę musiała go widywać, spotykać; widzieć go z żoną. Nie uniknę tego, ale w moim sercu nie ma już nawet grama słabości do niego – wychrypiała w odpowiedzi odrobinę piskliwie; musiała grać, ale Dei także nie wierzyła w słowa kreowanej przed Mossówną iluzji. Gniew buzował zbyt silnie, by nic do Tristana nie czuła; nie mogła jednak obnażać się aż tak, zamilkła więc, wpatrując się w rozluźnioną, nonszalancką czarownicę. Chciałaby zaczerpnąć od niej nie tylko życiowej mądrości, co przekonania o tym, że może wszystko. Zarumieniła się, słysząc o jej szczęściu i znów nerwowo odgarnęła włosy, speszona, poruszona, rozemocjonowana. Zdążyła się rozgrzać a wnikliwe spojrzenie brunetki zdawało się zagrażające. W ewentualnym starciu na szczerość wygrałaby bez wątpienia, ale irytacja, jaką budziła w Deirdre, dawała jasny sygnał, że powinna jej posłuchać. Skupić się na sobie, wyjść z tego bagna silniejsza. – A więc powinnam brać z ciebie przykład – stwierdziła bez ironii, raczej z zagubionym smutkiem, spoglądając prosto w jej duże, lśniące oczy. – I wezmę sobie twoje słowa do serca, nie chcę być dłużej ofiarą – dodała już ciszej, szarpiąc nerwowo rękaw brudnej sukni. Spostrzegła spojrzenie klienta baru, kiwnęła więc głową, posyłając czarownicy lekki uśmiech.
- Nie, dziękuję. Za herbatę i za odroczenie zapłaty. Obiecuję, że przyniosę sykle jak najszybciej – odparła, powoli podnosząc się z krzesła. Rzuciła kobiecie ostatnie spojrzenie, wdzięczne i zakłopotane zarazem, tak, jakby pozwoliła sobie w tej rozmowie na zbyt wiele.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uwięziona tu i wolna gdzieś tam. Cixi zupełnie inaczej odnajdowała się w specyficznym, swojskim klimacie marynarskiej miejscówki. Tu Philippa obserwowała udręczoną, przerażoną duszę, tu sama pchała ją ku drzwiom wyjściowym, bo to pirackie środowisko tylko wypalało dobre, zdawałoby się, serce przypadkowej dziewczyny wyrwanej ze swojego słodszego świata. Tymczasem pod tymi podziurawionymi dachami Moss odnalazła pierwszy w życiu dom, motywację i źródło siły, otoczona rodziną i ciepłem tutejszego komina na nowo zyskała nadzieję. Zupełnie jakby przez osiemnaście lat trwała spętana na szyi i dusiła się, mglistym wzrokiem połykając obce sylwetki spieszące zapyziałą, londyńską uliczką. Oni mieli gdzieś swój mały azyl, ona dopiero miała go odkryć. Z przybrudzonego okienka Parszywego zupełnie inaczej spoglądało się na świat ludzi ogarniętych niepokojem, wojną i biedą. Niespecjalnie interesowała się polityką i irytującymi anomaliami. Wbrew pozorom wcale nie opierała swojego życia na magii – liczyła na instynkt i urok słów. Problemy trawiące wygodne życie czarodziejów z londyńskiej klasy średniej niespecjalnie ją interesowały. W tawernie zupełnie inaczej rozkręcał się czas, mijane twarze i podsłuchane rozmowy karmiły wścibską postać barmanki, ale tak naprawdę walczyła o doszczętne, totalne zniszczenie okrutnej sierocej łaty. Nie miała górnolotnych marzeń i wyszukanych ideałów. Cieszyła się, że ten rok przyniósł jej własny kawałek przestrzeni. Obskurne, ciasne mieszkanie w dokach wystarczało w zupełności dla niej i małego niuchacza. O, i o nim również nie mogła zapomnieć podczas rozpamiętywani mniejszych i większych przełomów minionego roku. Niespiesznie, prawie niewidzialnie pięła się do góry właśnie jako barmanka. Wydawałoby się, że tawerna to ostatnie miejsce do rozwoju, a jednak rozrastająca się sieć kontaktów i coraz wyższa pensja, kolejne zawodowe wyzwania sprawiały, że wybijała się, przestawała być tym pieprzonym sługą, szczurem okupującym ostatnie piętro społecznej hierarchii. Kto wie? Może kiedyś stać ją będzie na futro prosto z paniulkowego salonu. Tak, to właśnie problemy Philippy Moss.
– Możesz, moja droga. Zawsze możesz – odpowiedziała krótko. – Nasza moc bierze się z siły przeżytych dramatów. Mnie się udało, więc czemu i nie miałoby udać się tobie? – spytała, nie oczekując od niej żadnej odpowiedzi. Zhańbiona kobieta, gdy się już podniosła z potoków ulicznego błota, stawała się najpotężniejszą bronią. Ból, głód i nędza owocowały wielką siłą mogącą rozwinąć się w nie tak dalekiej przyszłości. Oczy, które obserwowały Phils, musiały tylko w to uwierzyć. I nie umykać wcale w płochych spojrzeniach. Roznieciła na własnych ustach uśmiech, chyba chciałaby któregoś dnia dowiedzieć się, że Cixi się udało, tak po prostu.
O, naprawdę? Żadnego nawet najmniejszego grama słabości do boskiego królewicza, który nie był tym kapryśnym chłoptasiem? Może kiedyś go spotka, może przylezie tutaj wbrew pragnieniom jednej i drugiej, wydrapie pazurami to, co należy do niego. Phils biernie winna będzie obserwować tę katastrofę. A może postanowi stanąć między nimi? Nie, to nie jej sprawa. Jeśli Cixi zechce, to znów sama na własne życzenie pozwoli na to gorzkie upodlenie. Upiła ostatni łyk herbaty i w niepewności zerknęła na ciężarną. – Dobrze więc. Nie mówmy o tym – zgodziła się z lekkim skinieniem głowy. Musiała przyznać, że rozmówczyni wyglądała lepiej po tym gorącym napoju. Zdrowo zaróżowiły się policzki, a ogrzane ciało nie wołało już tak głośno o pomoc. Szkoda tej dziewczyny.
Nie uważała się za przykład, ale poniekąd czuła się spadkobierczynią pewniej misji. Rozpoczęła ją harda pani Boyle, a Phils, niejednokrotnie posługując się jej retorycznymi czarami, kontynuowała tradycję, ucząc kolejne liche dusze tajemnic kobiecości. Stanowiła więc pewien niepisany wzór, ale miała wątpliwości, czy Cixi powinna z niego korzystać. – Nie bądź. Pamiętaj, gdy będzie już naprawdę źle, że jesteś dzielniejsza, niż sądzisz – powiedziała jedynie, zakrzewiając w niej zapewne kolejne skrawki wiary w samą siebie. Wypowiedzianym słowom jednak ufała bezgranicznie – sprawdziła je na sobie samej.
W ślad za jej ruchami zsunęła się z zabrudzonego blatu. – Przynieś – rzuciła tylko, jakby próbowała ją nieco chłodniej tym razem upomnieć. – Możesz kiedyś jeszcze zajrzeć do baru i pogadać – powiedziała na koniec i posłała jej ten ostatni, nikły uśmiech.
Wróciła znów za bar. Obsłużyła człowieka z podłużną blizną na twarzy. Nie wydawał się zniecierpliwiony, ale Phils zdążyła zauważyć, że podejrzanie zerkał w ich stronę. Obficie wypełniała dla niego kufel, muskając lekko jego palce, kiedy podał jej kilka monet. Praca nieskomplikowana, a jednak każdego dnia pozwalała jej oswoić się z czyimś smutnym losem.
zt x2
– Możesz, moja droga. Zawsze możesz – odpowiedziała krótko. – Nasza moc bierze się z siły przeżytych dramatów. Mnie się udało, więc czemu i nie miałoby udać się tobie? – spytała, nie oczekując od niej żadnej odpowiedzi. Zhańbiona kobieta, gdy się już podniosła z potoków ulicznego błota, stawała się najpotężniejszą bronią. Ból, głód i nędza owocowały wielką siłą mogącą rozwinąć się w nie tak dalekiej przyszłości. Oczy, które obserwowały Phils, musiały tylko w to uwierzyć. I nie umykać wcale w płochych spojrzeniach. Roznieciła na własnych ustach uśmiech, chyba chciałaby któregoś dnia dowiedzieć się, że Cixi się udało, tak po prostu.
O, naprawdę? Żadnego nawet najmniejszego grama słabości do boskiego królewicza, który nie był tym kapryśnym chłoptasiem? Może kiedyś go spotka, może przylezie tutaj wbrew pragnieniom jednej i drugiej, wydrapie pazurami to, co należy do niego. Phils biernie winna będzie obserwować tę katastrofę. A może postanowi stanąć między nimi? Nie, to nie jej sprawa. Jeśli Cixi zechce, to znów sama na własne życzenie pozwoli na to gorzkie upodlenie. Upiła ostatni łyk herbaty i w niepewności zerknęła na ciężarną. – Dobrze więc. Nie mówmy o tym – zgodziła się z lekkim skinieniem głowy. Musiała przyznać, że rozmówczyni wyglądała lepiej po tym gorącym napoju. Zdrowo zaróżowiły się policzki, a ogrzane ciało nie wołało już tak głośno o pomoc. Szkoda tej dziewczyny.
Nie uważała się za przykład, ale poniekąd czuła się spadkobierczynią pewniej misji. Rozpoczęła ją harda pani Boyle, a Phils, niejednokrotnie posługując się jej retorycznymi czarami, kontynuowała tradycję, ucząc kolejne liche dusze tajemnic kobiecości. Stanowiła więc pewien niepisany wzór, ale miała wątpliwości, czy Cixi powinna z niego korzystać. – Nie bądź. Pamiętaj, gdy będzie już naprawdę źle, że jesteś dzielniejsza, niż sądzisz – powiedziała jedynie, zakrzewiając w niej zapewne kolejne skrawki wiary w samą siebie. Wypowiedzianym słowom jednak ufała bezgranicznie – sprawdziła je na sobie samej.
W ślad za jej ruchami zsunęła się z zabrudzonego blatu. – Przynieś – rzuciła tylko, jakby próbowała ją nieco chłodniej tym razem upomnieć. – Możesz kiedyś jeszcze zajrzeć do baru i pogadać – powiedziała na koniec i posłała jej ten ostatni, nikły uśmiech.
Wróciła znów za bar. Obsłużyła człowieka z podłużną blizną na twarzy. Nie wydawał się zniecierpliwiony, ale Phils zdążyła zauważyć, że podejrzanie zerkał w ich stronę. Obficie wypełniała dla niego kufel, muskając lekko jego palce, kiedy podał jej kilka monet. Praca nieskomplikowana, a jednak każdego dnia pozwalała jej oswoić się z czyimś smutnym losem.
zt x2
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
14 marca '57
Głowa pęczniała od nadmiaru informacji, które musiał przyswoić w przeciągu ostatnich kilku dni - wciśnięty w wąską przestrzeń pomiędzy piętrzącymi się do sufitu regałami w niewielkiej biblioteczce, zostawał codziennie po kilka godzin w rezerwacie, żeby dokopać się do każdej dostępnej informacji na temat zgromadzonych w Peak District gatunków smoków. To było karkołomne zadanie, ale już wkrótce czekał go jeden z pierwszych większych testów sprawdzających zdobytą dotychczas na kursie wiedzę, nie mógł sobie pozwolić na to, żeby napisać go kiepsko.
Nie udał się od razu do tymczasowo okupowanego przez niego pokoju numer siedem, skierował się najpierw do barowych czeluści Pasażera - piwo należało mu się jak nigdy. Wdrapał się na jedno ze swoich ulubionych krzeseł, nieco na uboczu, tuż obok pustych kufli, oblepionych brudem nawet wtedy, gdy poddawał je pieszczotom każdego ze znanych mu zaklęć czyszczących (a tak się składa, że należą do jednych z nielicznych, które opanował do perfekcji). Było to miejsce o tyle strategiczne, że co chwila dziewczęta pani Boyle kręciły się gdzieś w pobliżu.
Rude kosmyki Grace wpadały w odcień głębokiej miedzi skorodowanej skąpym światłem; zamajaczyła mu, kursując z najróżniejszymi butelkami pomiędzy przylepionymi do lady klientami. Skinął jej głową, kiedy jednym machnięciem różdżki posłała w jego stronę kieliszek Ognistej lewitujący nad blatem oblepionym piwem. Ognista od ognistej, to hasło jakoś do niej przylgnęło - nie pamiętał już nawet, jak bardzo pijany był, kiedy podzielił się nim z barmanką, uznając, że wspina się właśnie na wyżyny kreatywności.
Wypił duszkiem, po czym sugestywnie uniósł puste naczynie - jej zdrowie.
Nim zniknął na zapleczu, żeby zgarnąć dla siebie trochę nierozcieńczonego niczym piwa, nieopodal baru pojawiła się kolejna dobrze znana mu sylwetka. W towarzystwie, którego nie mógł Phil pozazdrościć, więc jedynie rzucił w jej stronę dłuższe, kontrolne spojrzenie, upewniając się, czy Annie naprawdę ma ochotę rozmawiać z tym zakapiorem. Powolnym krokiem ruszył w ich stronę pod pretekstem oddania Ognistej pustego kieliszka.
Dopiero wtedy przypomniał sobie, że Moss miała dzisiejszy wieczór - w końcu wolny - spędzić tak daleko od Parszywego, jak tylko się dało.
Ostatnio zmieniony przez Keat Burroughs dnia 22.09.19 17:27, w całości zmieniany 1 raz
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| a może być 14? stąd
Ostatnia wizyta w Parszywym Pasażerze nie zakończyła się dla niej zbyt dobrze; Tonks zmusił ją do opuszczenia tawerny i udowodnienia, że naprawdę nie jest poszukiwaną przez niego wiedźmą. Wspomnienie tamtego wieczoru nadal wzbudzało w niej trudną do zignorowania irytację – czy naprawdę nie mógł dosiąść się do innego stolika? Albo w ogóle nie pojawiać się w dokach tego wieczoru? Od tamtej pory trzymała się z daleka od tętniącego życiem przybytku, choć pokusa ponownego wykorzystania kreowanej miesiącami tożsamości była ogromna. W końcu została postawiona pod ścianą – potrzebowała nowych poszlak, których nie mogła zdobyć nigdzie indziej. Parszywy stanowił przystań dla dziesiątek parających się nielegalnymi zajęciami czarodziejów, na dodatek czarodziejów, którzy lubowali się w alkoholu, a co za tym idzie stanowili dzięki temu potencjalne źródła informacji. Każdego wieczoru gościli w nim marynarze, którzy dopiero co powrócili do Londynu, korzystający z obecności tłumów handlarze używek czy zachowujący anonimowość bez trudu przemytnicy. Dlatego po długich tygodniach omijania doków szerokim łukiem zdecydowała się na ten desperacki krok, wmawiając sobie, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, jeśli tylko będzie odpowiednio ostrożna.
Nadszedł początek marca, mimo to na dworze nadal panował ziąb, a bruk przykrywała brudna, wychodzona warstewka śniegu. Tak było i tego wieczoru, kiedy pozornie pewnym i stanowczym krokiem zmierzała ku jaśniejącemu na horyzoncie budynkowi Pasażera; do jej uszu docierały dobiegające z niego przyśpiewki, śmiechy i krzyki. Im bliżej się znajdowała, tym mocniej przejmował ją lęk przed byciem zdemaskowaną – wszak wcielenie się w jedną z pracujących w karczmie barmanek niosło ze sobą niemałe ryzyko. Mimo to nie zamierzała się wycofywać. Nie po tym, co przeżyła, gdy próbowała przemienić się w Philippę ponad tydzień temu. Skrzywiła się na samo wspomnienie tragicznej w skutkach porażki; to był pierwszy raz, gdy utraciła kontrolę nad swym darem. I choć żebra zostały już poskładane, a ona nie dała pokonać się strachowi przed ponownym skorzystaniem z metamorfomagii, to wciąż była przerażona. Jej klatka piersiowa pulsowała tępym bólem i teraz, uparcie przypominając o karygodnym niepowodzeniu. Nawet przelotne uwięzienie w ciele starej, pokurczonej kobiety pozostawiło po sobie trwały ślad w psychice strażniczki.
Po kilku minutach znalazła się na tyle blisko budynku, by zauważyć odlewającego się nieopodal wejścia żeglarza, a także dwóch innych, bijących się na pięści klientów karczmy. Dookoła walały się odłamki rozbitych butelek, niektóre z nich zabarwione odcieniem ciemnej czerwieni. Odetchnęła głębiej, by uspokoić kołaczące głucho serce; nie zatrzymała się nawet na chwilę i, stale ściskając trzymaną w kieszeni płaszcza różdżkę, wyminęła stojących jej na drodze czarodziejów, a w końcu przekroczyła próg lokalu. Przyśpiewki i krzyki stały się dużo głośniejsze, poszczególne słowa zlewały się w jedno, odbierając możliwość zrozumienia, czy ktoś zwracał się do niej, czy może wszyscy zignorowali pojawienie się w drzwiach przybranej na tę okazję aparycji. Wodziła dookoła uważnym wzrokiem, powoli przeciskając się między tłoczącą się w sali klientelom do kontuaru. Nie zamierzała zdejmować odzienia wierzchniego, jeszcze nie teraz, dopóki nie miała pewności, że jest względnie bezpieczna i nikt nie będzie jej zaczepiać.
Po chwili siedziała już przy barze, pijąc cienkie, rozwodnione piwo; najchętniej w ogóle nie podchodziłaby tak blisko pracujących tego wieczoru dziewczyn, lecz Rupert, którego obrała na cel, uparcie wysiadywał przy wyszczerbionej, zalanej wszelkimi możliwymi trunkami ladzie. Była nerwowa, lecz robiła wszystko, by nie dać tego po sobie poznać – przybierała na usta urocze, czarujące uśmiechy, mające przekonać rozmówcę do poświęcenia jej chwili swego drogocennego czasu. Na szczęście zakapior zdawał się zadowolony z towarzystwa Philippy, choć im dłużej z nim rozmawiała, tym większą wzbudzał w niej niechęć. W spojrzeniu handlarza było coś, co jeżyło jej włos na głowie, zaś ospowata, naznaczona bliznami twarz wyglądała upiornie, zwłaszcza w tym świetle. – Usiądziemy gdzieś indziej… w bardziej ustronnym miejscu? – zaproponowała w końcu niejednoznacznie, mając nadzieję, że w ten sposób nakłoni go do opuszczenia zajmowanego do tej pory miejsca i skierowania się w głąb lokalu; nim zacznie poruszać bardziej interesujące tematy, chciała ograniczyć liczbę słuchaczy do minimum. Posłała mu zaczepne spojrzenie, próbując nie skrzywić się w reakcji na obleśny uśmiech, który wygiął jego usta; coś mówiło jej, że popełnia właśnie poważny błąd, lecz przecież nie mogła się wycofać. Nie teraz.
Ostatnia wizyta w Parszywym Pasażerze nie zakończyła się dla niej zbyt dobrze; Tonks zmusił ją do opuszczenia tawerny i udowodnienia, że naprawdę nie jest poszukiwaną przez niego wiedźmą. Wspomnienie tamtego wieczoru nadal wzbudzało w niej trudną do zignorowania irytację – czy naprawdę nie mógł dosiąść się do innego stolika? Albo w ogóle nie pojawiać się w dokach tego wieczoru? Od tamtej pory trzymała się z daleka od tętniącego życiem przybytku, choć pokusa ponownego wykorzystania kreowanej miesiącami tożsamości była ogromna. W końcu została postawiona pod ścianą – potrzebowała nowych poszlak, których nie mogła zdobyć nigdzie indziej. Parszywy stanowił przystań dla dziesiątek parających się nielegalnymi zajęciami czarodziejów, na dodatek czarodziejów, którzy lubowali się w alkoholu, a co za tym idzie stanowili dzięki temu potencjalne źródła informacji. Każdego wieczoru gościli w nim marynarze, którzy dopiero co powrócili do Londynu, korzystający z obecności tłumów handlarze używek czy zachowujący anonimowość bez trudu przemytnicy. Dlatego po długich tygodniach omijania doków szerokim łukiem zdecydowała się na ten desperacki krok, wmawiając sobie, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, jeśli tylko będzie odpowiednio ostrożna.
Nadszedł początek marca, mimo to na dworze nadal panował ziąb, a bruk przykrywała brudna, wychodzona warstewka śniegu. Tak było i tego wieczoru, kiedy pozornie pewnym i stanowczym krokiem zmierzała ku jaśniejącemu na horyzoncie budynkowi Pasażera; do jej uszu docierały dobiegające z niego przyśpiewki, śmiechy i krzyki. Im bliżej się znajdowała, tym mocniej przejmował ją lęk przed byciem zdemaskowaną – wszak wcielenie się w jedną z pracujących w karczmie barmanek niosło ze sobą niemałe ryzyko. Mimo to nie zamierzała się wycofywać. Nie po tym, co przeżyła, gdy próbowała przemienić się w Philippę ponad tydzień temu. Skrzywiła się na samo wspomnienie tragicznej w skutkach porażki; to był pierwszy raz, gdy utraciła kontrolę nad swym darem. I choć żebra zostały już poskładane, a ona nie dała pokonać się strachowi przed ponownym skorzystaniem z metamorfomagii, to wciąż była przerażona. Jej klatka piersiowa pulsowała tępym bólem i teraz, uparcie przypominając o karygodnym niepowodzeniu. Nawet przelotne uwięzienie w ciele starej, pokurczonej kobiety pozostawiło po sobie trwały ślad w psychice strażniczki.
Po kilku minutach znalazła się na tyle blisko budynku, by zauważyć odlewającego się nieopodal wejścia żeglarza, a także dwóch innych, bijących się na pięści klientów karczmy. Dookoła walały się odłamki rozbitych butelek, niektóre z nich zabarwione odcieniem ciemnej czerwieni. Odetchnęła głębiej, by uspokoić kołaczące głucho serce; nie zatrzymała się nawet na chwilę i, stale ściskając trzymaną w kieszeni płaszcza różdżkę, wyminęła stojących jej na drodze czarodziejów, a w końcu przekroczyła próg lokalu. Przyśpiewki i krzyki stały się dużo głośniejsze, poszczególne słowa zlewały się w jedno, odbierając możliwość zrozumienia, czy ktoś zwracał się do niej, czy może wszyscy zignorowali pojawienie się w drzwiach przybranej na tę okazję aparycji. Wodziła dookoła uważnym wzrokiem, powoli przeciskając się między tłoczącą się w sali klientelom do kontuaru. Nie zamierzała zdejmować odzienia wierzchniego, jeszcze nie teraz, dopóki nie miała pewności, że jest względnie bezpieczna i nikt nie będzie jej zaczepiać.
Po chwili siedziała już przy barze, pijąc cienkie, rozwodnione piwo; najchętniej w ogóle nie podchodziłaby tak blisko pracujących tego wieczoru dziewczyn, lecz Rupert, którego obrała na cel, uparcie wysiadywał przy wyszczerbionej, zalanej wszelkimi możliwymi trunkami ladzie. Była nerwowa, lecz robiła wszystko, by nie dać tego po sobie poznać – przybierała na usta urocze, czarujące uśmiechy, mające przekonać rozmówcę do poświęcenia jej chwili swego drogocennego czasu. Na szczęście zakapior zdawał się zadowolony z towarzystwa Philippy, choć im dłużej z nim rozmawiała, tym większą wzbudzał w niej niechęć. W spojrzeniu handlarza było coś, co jeżyło jej włos na głowie, zaś ospowata, naznaczona bliznami twarz wyglądała upiornie, zwłaszcza w tym świetle. – Usiądziemy gdzieś indziej… w bardziej ustronnym miejscu? – zaproponowała w końcu niejednoznacznie, mając nadzieję, że w ten sposób nakłoni go do opuszczenia zajmowanego do tej pory miejsca i skierowania się w głąb lokalu; nim zacznie poruszać bardziej interesujące tematy, chciała ograniczyć liczbę słuchaczy do minimum. Posłała mu zaczepne spojrzenie, próbując nie skrzywić się w reakcji na obleśny uśmiech, który wygiął jego usta; coś mówiło jej, że popełnia właśnie poważny błąd, lecz przecież nie mogła się wycofać. Nie teraz.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
pewnie, podmieniłam<3
Coś było nie tak, jak powinno.
To przeczucie ciążyło mu na świadomości, gdy niby przypadkiem muskał wzrokiem zarysowany mocno półprofil mężczyzny i jej twarz - w tle, nieco przysłoniętą bohaterem pierwszego planu. Drażniło go to, że nie przeszkadzała jej obecność Ruperta - ba, że zachęcała go do tego, by z nią rozmawiał; nie musiała tego robić teraz, po pracy - wiedział, że podchodziła do kontaktów z nim zachowawczo, traktowała go przesadnie uprzejmie, gdy znajdowała się za barem, jednocześnie nie przeszkadzało jej to nie zauważać go, gdy mijali się gdzieś w dokowym tłumie. Nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby spędzać z nim czasu z własnej woli. Interesy rządziły się swoimi prawami, ale, na Merlina, czy ona...?
Pozwolił sobie na przesadnie ostentacyjne i jednocześnie badawcze spojrzenie, lecz towarzysz Moss był tak pochłonięty jej osobą, że cała reszta zatłoczonej przestrzeni przestała dla niego istnieć.
Trudno się dziwić - Philippa miała w sobie ten rodzaj magnetyzmu, który zawsze działał na mężczyzn, jeden uśmiech i...
Zmarszczył nieco brwi, przyglądając się temu, w jaki sposób odrzuciła włosy, jednocześnie uśmiechając się zbyt prowokacyjnie - za mało było w tym nuty... tajemnicy? Nie potrafił tego opisać we właściwy sposób, ale kiedy nałożył ten obraz na powidoki pamięci, uwypukliły się różnice, które trudno było dostrzec na pierwszy rzut oka.
Dlaczego - choć przecież bez wątpienia obserwował właśnie ją - zachowywała się w taki sposób? Zupełnie, jakby...
Chłodny dreszcz przemknął po ciele, wspinając się aż do z trudem utrzymywanej w kamiennej beznamiętności twarzy. Odstawił kieliszek zbyt głośno, rzucając Philippie jeszcze jedno spojrzenie - to gra światła, czy jej oczy stały się... niebieskawe?
Zmieniły kształt, zniknęła gdzieś ich ciemna oprawa, na linię policzków nie padał cień rzucany przez długie rzęsy.
A ona - wbrew temu, co mieli w zwyczaju - nie zapewniła go subtelnym gestem, że wszystko w porządku; że nie potrzebuje, by zajął się natrętem. A przecież musiała go już zauważyć - zauważyć, lecz... nie rozpoznała go.
Ta myśl znokautowała go na chwilę, zastygnął w bezruchu, zastanawiając się, co powinien zrobić.
Był już pewien - to nie Philippa czarowała błękitnym spojrzeniem jedną z najmniej chętnie oglądanych przez Keata pijackich mord.
- Rupercie - kimkolwiek była, zamierzał zagrać w tym przedstawieniu razem z nią - nie miej mi tego za złe, ale muszę porwać Philippę, Boyle nie jest w stanie się bez niej obejść, niektórych ludzi po prostu nie da się zastąpić - przypadkowe skrzyżowanie wzroku z kobietą; spokojny, rzeczowy ton nie zdradzał tego, jak cholernie zły był w tym momencie Burroughs; pojawił się tuż obok Moss, odrobinę zbyt mocno ściskając dłonią jej przedramię - wybacz, to naprawdę sprawa niecierpiąca zwłoki - dodał już nieco dramatyczniej, jakby naprawdę mogło chodzić o same zwłoki, co nie byłoby zresztą niczym nadzwyczajnym w parszywej rzeczywistości.
Posłał Philippie delikatny uśmiech, ignorując to, jakim spojrzeniem obdarzył go mężczyzna, któremu chyba niespecjalnie spodobało się to, co Keat mu miał do przekazania.
Burroughs nie dał mu jednak okazji do wszczęcia jakiejkolwiek burdy - pociągnął za sobą kobietę, znikając z nią na zapleczu, gdzie oprócz kilku szczurów - i ich dwójki - nie było żywej duszy.
- Kim ty, kurwa, jesteś? - wypluł z siebie tylko to jedno, jakże subtelne, pytanie, tak na dobry początek.
Coś było nie tak, jak powinno.
To przeczucie ciążyło mu na świadomości, gdy niby przypadkiem muskał wzrokiem zarysowany mocno półprofil mężczyzny i jej twarz - w tle, nieco przysłoniętą bohaterem pierwszego planu. Drażniło go to, że nie przeszkadzała jej obecność Ruperta - ba, że zachęcała go do tego, by z nią rozmawiał; nie musiała tego robić teraz, po pracy - wiedział, że podchodziła do kontaktów z nim zachowawczo, traktowała go przesadnie uprzejmie, gdy znajdowała się za barem, jednocześnie nie przeszkadzało jej to nie zauważać go, gdy mijali się gdzieś w dokowym tłumie. Nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby spędzać z nim czasu z własnej woli. Interesy rządziły się swoimi prawami, ale, na Merlina, czy ona...?
Pozwolił sobie na przesadnie ostentacyjne i jednocześnie badawcze spojrzenie, lecz towarzysz Moss był tak pochłonięty jej osobą, że cała reszta zatłoczonej przestrzeni przestała dla niego istnieć.
Trudno się dziwić - Philippa miała w sobie ten rodzaj magnetyzmu, który zawsze działał na mężczyzn, jeden uśmiech i...
Zmarszczył nieco brwi, przyglądając się temu, w jaki sposób odrzuciła włosy, jednocześnie uśmiechając się zbyt prowokacyjnie - za mało było w tym nuty... tajemnicy? Nie potrafił tego opisać we właściwy sposób, ale kiedy nałożył ten obraz na powidoki pamięci, uwypukliły się różnice, które trudno było dostrzec na pierwszy rzut oka.
Dlaczego - choć przecież bez wątpienia obserwował właśnie ją - zachowywała się w taki sposób? Zupełnie, jakby...
Chłodny dreszcz przemknął po ciele, wspinając się aż do z trudem utrzymywanej w kamiennej beznamiętności twarzy. Odstawił kieliszek zbyt głośno, rzucając Philippie jeszcze jedno spojrzenie - to gra światła, czy jej oczy stały się... niebieskawe?
Zmieniły kształt, zniknęła gdzieś ich ciemna oprawa, na linię policzków nie padał cień rzucany przez długie rzęsy.
A ona - wbrew temu, co mieli w zwyczaju - nie zapewniła go subtelnym gestem, że wszystko w porządku; że nie potrzebuje, by zajął się natrętem. A przecież musiała go już zauważyć - zauważyć, lecz... nie rozpoznała go.
Ta myśl znokautowała go na chwilę, zastygnął w bezruchu, zastanawiając się, co powinien zrobić.
Był już pewien - to nie Philippa czarowała błękitnym spojrzeniem jedną z najmniej chętnie oglądanych przez Keata pijackich mord.
- Rupercie - kimkolwiek była, zamierzał zagrać w tym przedstawieniu razem z nią - nie miej mi tego za złe, ale muszę porwać Philippę, Boyle nie jest w stanie się bez niej obejść, niektórych ludzi po prostu nie da się zastąpić - przypadkowe skrzyżowanie wzroku z kobietą; spokojny, rzeczowy ton nie zdradzał tego, jak cholernie zły był w tym momencie Burroughs; pojawił się tuż obok Moss, odrobinę zbyt mocno ściskając dłonią jej przedramię - wybacz, to naprawdę sprawa niecierpiąca zwłoki - dodał już nieco dramatyczniej, jakby naprawdę mogło chodzić o same zwłoki, co nie byłoby zresztą niczym nadzwyczajnym w parszywej rzeczywistości.
Posłał Philippie delikatny uśmiech, ignorując to, jakim spojrzeniem obdarzył go mężczyzna, któremu chyba niespecjalnie spodobało się to, co Keat mu miał do przekazania.
Burroughs nie dał mu jednak okazji do wszczęcia jakiejkolwiek burdy - pociągnął za sobą kobietę, znikając z nią na zapleczu, gdzie oprócz kilku szczurów - i ich dwójki - nie było żywej duszy.
- Kim ty, kurwa, jesteś? - wypluł z siebie tylko to jedno, jakże subtelne, pytanie, tak na dobry początek.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zwracała większej uwagi na intensywne, ostrzegawcze spojrzenia jednego z siedzących opodal mężczyzn, choć kiedy tylko zauważyła, że przygląda się jej i nie ma zamiaru przestać, zaczęła przeczuwać kłopoty. I to nie tylko ze strony rozmawiającego z nią Ruperta o paskudnej gębie i jeszcze paskudniejszych myślach, ale także rosłego czarodzieja o krzywym nosie i czujnym, przeszywającym na wskroś wejrzeniu. Mimo to uparcie trwała na swym miejscu, jak gdyby udawanie, że wszystko ma pod kontrolą, miało odegnać dyszące w kark zagrożenia. Widziała w oczach handlarza, że z chęcią przystanie na złożoną propozycję, potwierdzał to tylko paskudny uśmiech, który wygiął jego wargi. I już świętowała słodkogorzkie zwycięstwo, gdy przystanął nad nią ten nieznajomy; z trudem opanowała chęć ucieczki, nie mogła przecież wyjść z roli, jeśli nie chciała wszystkiego zaprzepaścić. Kim był? Czego od nich chciał? Wymieniła z nim krótkie, niechętne spojrzenie, ignorując siłę, z jaką jego palce wbijały się w leżące na kontuarze przedramię; serce przyśpieszyło swój bieg, gdy położył nacisk na to, że Philippy nie da się zastąpić. Wspaniale. Irytacja mieszała się z w pełni uzasadnionym strachem o to, co stanie się za chwilę, dwie i czy nie przyjdzie jej umrzeć w Parszywym, tej znienawidzonej zapyziałej norze, w której służby porządkowe pojawiały się raz do roku.
- Co się stało? Przecież mam wolny wieczór… – próbowała protestować, wciąż modulując głos tak, by przypominał ten barmanki możliwie jak najlepiej. Cały plan wziął w łeb, mimo to łudziła się, że chociaż Rupert jeszcze jej nie przejrzał i uda jej się wyciągnąć z niego jakiekolwiek informacje. Posłała dryblasowi badawcze spojrzenie, próbując rozważyć wszelkie za i przeciw; musiał zorientować się, że nie jest panną Moss, nie miała względem tego żadnych wątpliwości. Lecz co zamierzał z tym zrobić? Nie mogła pozwolić, by zdemaskował jej grubymi nićmi szyte kłamstwo tutaj, w towarzystwie potencjalnego informatora. Gdyby jednak próbował… czy udałoby się jej go spacyfikować, przepchnąć między gośćmi do wyjścia, uciec? Czułaby się pewniej, gdyby wiedziała, z kim przyszło jej rozmawiać. Wyglądało jednak na to, że był stałym bywalcem – lub nawet pracownikiem Parszywego, skoro porywał ją w imieniu właścicielki. – Przepraszam – dodała szybko, gdy zrozumiała, że nie ma wyboru i musi udać się z nieznajomym na stronę, posyłając wyraźnie niezadowolonemu handlarzowi o ospowatej twarzy ostatni promienny uśmiech. Gardło miała ściśnięte, a żebra znów pulsowały tępym bólem, mimo to starała się nie dać panice zwyciężyć. Gdyby nie zachowała zimnej głowy, resztek rozsądku, byłaby stracona.
Kiedy znaleźli się na zapleczu, sami, patrzyła w jego wykrzywioną gniewem twarz z determinacją i butą. Nie zwracała uwagi na popiskujące cicho szczury. – To bolało – odpowiedziała w podobnym tonie, wykorzystując w tym celu kotłujące się w piersi irytację i złość. – Czego ode mnie chcesz? Jesteś zazdrosny? Byłabym wdzięczna, gdybyś pozwolił mi spędzić wolny wieczór w taki sposób, na jaki mam ochotę. Zwłaszcza, że nie widzę tu żadnej sprawy niecierpiącej zwłoki – kontynuowała, a w jej głos wdzierało się coraz więcej fałszywych tonów. Nie osłuchała się z Philippą na tyle, by wprawnie imitować jej emocje. Co robiła, kiedy się denerwowała? Mówiła piskliwie, ostro? A może cicho i złowróżbnie? Zdawała sobie sprawę z faktu, że im dłużej będzie ją udawać, tym bardziej go tylko zdenerwuje. Przecież znał prawdę. – Jeśli nie pozwolisz mi stąd wyjść, zacznę krzyczeć – dodała po swojemu, dość szybko rezygnując z żałosnej gry aktorskiej; wolną ręką próbowała sięgnąć do kieszeni płaszcza, w której wciąż spoczywała różdżka. Powinna się do tego lepiej przygotować. Czarodziej przewyższał ją wzrostem, wyglądał na sprawnego i porywczego; bała się go, musiałaby być kompletnie nierozsądna, żeby się go nie bać. Nie mogła jednak poddać się bez walki.
- Co się stało? Przecież mam wolny wieczór… – próbowała protestować, wciąż modulując głos tak, by przypominał ten barmanki możliwie jak najlepiej. Cały plan wziął w łeb, mimo to łudziła się, że chociaż Rupert jeszcze jej nie przejrzał i uda jej się wyciągnąć z niego jakiekolwiek informacje. Posłała dryblasowi badawcze spojrzenie, próbując rozważyć wszelkie za i przeciw; musiał zorientować się, że nie jest panną Moss, nie miała względem tego żadnych wątpliwości. Lecz co zamierzał z tym zrobić? Nie mogła pozwolić, by zdemaskował jej grubymi nićmi szyte kłamstwo tutaj, w towarzystwie potencjalnego informatora. Gdyby jednak próbował… czy udałoby się jej go spacyfikować, przepchnąć między gośćmi do wyjścia, uciec? Czułaby się pewniej, gdyby wiedziała, z kim przyszło jej rozmawiać. Wyglądało jednak na to, że był stałym bywalcem – lub nawet pracownikiem Parszywego, skoro porywał ją w imieniu właścicielki. – Przepraszam – dodała szybko, gdy zrozumiała, że nie ma wyboru i musi udać się z nieznajomym na stronę, posyłając wyraźnie niezadowolonemu handlarzowi o ospowatej twarzy ostatni promienny uśmiech. Gardło miała ściśnięte, a żebra znów pulsowały tępym bólem, mimo to starała się nie dać panice zwyciężyć. Gdyby nie zachowała zimnej głowy, resztek rozsądku, byłaby stracona.
Kiedy znaleźli się na zapleczu, sami, patrzyła w jego wykrzywioną gniewem twarz z determinacją i butą. Nie zwracała uwagi na popiskujące cicho szczury. – To bolało – odpowiedziała w podobnym tonie, wykorzystując w tym celu kotłujące się w piersi irytację i złość. – Czego ode mnie chcesz? Jesteś zazdrosny? Byłabym wdzięczna, gdybyś pozwolił mi spędzić wolny wieczór w taki sposób, na jaki mam ochotę. Zwłaszcza, że nie widzę tu żadnej sprawy niecierpiącej zwłoki – kontynuowała, a w jej głos wdzierało się coraz więcej fałszywych tonów. Nie osłuchała się z Philippą na tyle, by wprawnie imitować jej emocje. Co robiła, kiedy się denerwowała? Mówiła piskliwie, ostro? A może cicho i złowróżbnie? Zdawała sobie sprawę z faktu, że im dłużej będzie ją udawać, tym bardziej go tylko zdenerwuje. Przecież znał prawdę. – Jeśli nie pozwolisz mi stąd wyjść, zacznę krzyczeć – dodała po swojemu, dość szybko rezygnując z żałosnej gry aktorskiej; wolną ręką próbowała sięgnąć do kieszeni płaszcza, w której wciąż spoczywała różdżka. Powinna się do tego lepiej przygotować. Czarodziej przewyższał ją wzrostem, wyglądał na sprawnego i porywczego; bała się go, musiałaby być kompletnie nierozsądna, żeby się go nie bać. Nie mogła jednak poddać się bez walki.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pod powłoką gniew zaczął wrzeć, gdy zaoponowała, mówiąc coś o wolnym wieczorze. Z trudem powstrzymał się, by nie wysyczeć w odpowiedzi, iż właśnie dlatego Parszywy to ostatnie miejsce, w którym Philippa spędzałaby swój czas. Dłonie zakleszczyły się odrobinę mocniej na drobnym przedramieniu - mógł powstrzymać się przed tym impulsem, ale... nie chciał. To tylko drobne ukłucie bólu, nic w porównaniu z tym, co mogłoby się stać prawdziwej Philippie, gdyby uzurpatorka wplątała ją w jakieś tarapaty - poniekąd zresztą już to zrobiła, mężczyzna pokroju Ruperta miał tak na drugie. On był kłopotami, w jego obecności nie trzeba się było nawet o nie specjalnie prosić.
Trzasnął drzwiami tak mocno, że z framugi poleciał kurz. Drobinki niemal zawisły w powietrzu gęstniejącym ciężką atmosferą.
- To miało boleć - pozwolił jej na to, by nie wychodziła z roli - po prostu czekał, kiedyś efekt eliksiru bądź magii przestanie działać, a ona wrócić do postaci poczwarki. Pokaże mu swoje prawdziwe oblicze.
Drapieżnie wbijając w nią spojrzenie odhaczał kolejne różnice, coraz bardziej poirytowany tym, jak niechlujnie wcielała się w postać Philippy - każde odstępstwo od normy po prostu go drażniło, tak jakby patrzył na kiepskiej jakości podróbkę. W pewnym momencie już dłużej nie wytrzymał.
- Zazdrosny? Nie wiesz nawet, kim dla niej jestem. Nie uznałaś, że może warto dowiedzieć się czegoś więcej o osobie, której tożsamością się wysługujesz? Do kurwy nędzy, nawet twój głos... - nie chodziło wyłącznie o samą barwą - nie brzmisz jak ona, nie mówisz, jak ona, masz jej ciało, nic więcej - jak wydmuszka, pusta w środku; na całość człowieka składało się tak wiele aspektów - zbyt wiele czasu spędzał z Moss, by nie widzieć różnic pomiędzy jej stylem bycia a... imitacją. Wyjątkowo kiepską. - Nie musisz się wysilać - jak zamierzała go przekonać, że to jakaś paranoja, chory wymysł? Nie miała najmniejszych szans. I pewnie przeczuwała to od chwili, w której ich spojrzenia skrzyżowały się po raz pierwszy.
Szantaż spowodował, że uśmiechnął się szyderczo. - Krzycz - zachęcił, wiedząc doskonale, że zgiełk panujący w sali Parszywego zagłuszy ją całkowicie - ale może najpierw, zanim doszczętnie zedrzesz sobie gardło, odpowiesz mi w końcu na pytanie - kim jesteś? Nie obchodzi mnie twoje nazwisko - aurorka? Policjantka? Brygadzistka...? Konkurencja Ruperta? - nie wiedział, co byłoby gorsze - porachunki pomiędzy szumowinami czy szpicle pod ich dachem.
Zauważył wędrówkę ręki - najpewniej chciała dyskretnie sięgnąć po różdżkę; zrobił to samo, tylko szybciej, bez krycia się ze swoimi zamiarami. - Nie próbowałbym - dobre rady rozdaje dzisiaj za darmo, taki jest szczodry.
Drewniany szpikulec celował prosto w nią.
Trzasnął drzwiami tak mocno, że z framugi poleciał kurz. Drobinki niemal zawisły w powietrzu gęstniejącym ciężką atmosferą.
- To miało boleć - pozwolił jej na to, by nie wychodziła z roli - po prostu czekał, kiedyś efekt eliksiru bądź magii przestanie działać, a ona wrócić do postaci poczwarki. Pokaże mu swoje prawdziwe oblicze.
Drapieżnie wbijając w nią spojrzenie odhaczał kolejne różnice, coraz bardziej poirytowany tym, jak niechlujnie wcielała się w postać Philippy - każde odstępstwo od normy po prostu go drażniło, tak jakby patrzył na kiepskiej jakości podróbkę. W pewnym momencie już dłużej nie wytrzymał.
- Zazdrosny? Nie wiesz nawet, kim dla niej jestem. Nie uznałaś, że może warto dowiedzieć się czegoś więcej o osobie, której tożsamością się wysługujesz? Do kurwy nędzy, nawet twój głos... - nie chodziło wyłącznie o samą barwą - nie brzmisz jak ona, nie mówisz, jak ona, masz jej ciało, nic więcej - jak wydmuszka, pusta w środku; na całość człowieka składało się tak wiele aspektów - zbyt wiele czasu spędzał z Moss, by nie widzieć różnic pomiędzy jej stylem bycia a... imitacją. Wyjątkowo kiepską. - Nie musisz się wysilać - jak zamierzała go przekonać, że to jakaś paranoja, chory wymysł? Nie miała najmniejszych szans. I pewnie przeczuwała to od chwili, w której ich spojrzenia skrzyżowały się po raz pierwszy.
Szantaż spowodował, że uśmiechnął się szyderczo. - Krzycz - zachęcił, wiedząc doskonale, że zgiełk panujący w sali Parszywego zagłuszy ją całkowicie - ale może najpierw, zanim doszczętnie zedrzesz sobie gardło, odpowiesz mi w końcu na pytanie - kim jesteś? Nie obchodzi mnie twoje nazwisko - aurorka? Policjantka? Brygadzistka...? Konkurencja Ruperta? - nie wiedział, co byłoby gorsze - porachunki pomiędzy szumowinami czy szpicle pod ich dachem.
Zauważył wędrówkę ręki - najpewniej chciała dyskretnie sięgnąć po różdżkę; zrobił to samo, tylko szybciej, bez krycia się ze swoimi zamiarami. - Nie próbowałbym - dobre rady rozdaje dzisiaj za darmo, taki jest szczodry.
Drewniany szpikulec celował prosto w nią.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wygięła usta w szpetnym, nijak nie pasującym do ładnej twarzy Philippy grymasie; miało boleć, wspaniale. Czy nie miał choćby najmniejszych oporów przed sprawianiem kobiecie bólu? Mimo odczuwanego oburzenia nie odezwała się nawet słowem, nie chcąc sprowokować nieznajomego do ponownego zagrożenia jej siłą swych mięśni. Cały czas spoglądała ku niemu niczym zapędzony w róg, zaszczuty pies - z nieukrywaną złością, z wywoływaną strachem i adrenaliną determinacją. Mimowolnie złożyła dłonie w piąstki, boleśnie wbijając przy tym paznokcie w skórę, gdy dryblas podjął swój gniewny monolog. Nie mówił nic, o czym nie wiedziałaby sama – tak, powinna poświęcić na przygotowania więcej czasu, powinna obserwować Philippę dłużej lub umówić się z Rupertem gdzieś indziej – mimo to każde kolejne słowo było dla niej niczym siarczysty policzek. Zaryzykowała, doprowadzona do ostateczności przez brak postępów w śledztwie i spalenie tworzonej długimi miesiącami tożsamości. Oprócz w pełni uzasadnionego strachu zaczęła odczuwać też wstyd, zwykle się tak nie zachowywała, nie ruszała w teren bez dokładnego przygotowania i rozpracowania wszelkich scenariuszy, które przyszły jej do głowy – tego jednak nigdy nie miał się dowiedzieć.
- Skończ już – wycedziła impulsywnie; instynkt samozachowawczy został zepchnięty gdzieś na bok, dała złości przejąć nad sobą kontrolę. Mrużyła gniewnie oczy, nie odrywając od górującego nad nią wzrostem czarodzieja wyraźnie niechętnego wzroku. – Myślisz, że tego nie wiem? – wypluła z siebie jeszcze, choć było to zbędne, zupełnie zbędne. Tak samo jak dalsze udawanie kogoś, kim nie była i kim nie potrafiła być. Dopiero kiedy to powiedziała, kiedy dała upust wzburzeniu wywołanemu zarówno przyłapaniem na kłamstwie, jak i rzuceniem w twarz tych oczywistości, wrócił jej zdrowy rozsądek. Powinna kooperować i czekać na odpowiednią chwilę do ucieczki, nie zaś narażać mu się jeszcze bardziej, bo nie wierzyła przecież, by mogła go jeszcze omamić i przekonać do swojej wersji wydarzeń. Zacisnęła mocno wargi, ściągnęła je w wąską kreskę, mając nadzieję, że oprócz głośnych śmiechów dosłyszy również odgłosy zbliżających się kroków; czy naprawdę nikt nie musiał zajść na zaplecze w poszukiwaniu szmatki? Kufla? Zakurzonej butelki rumu...? Szyderczy uśmiech nieznajomego wcale jej się nie podobał. Miał rację, prawdopodobieństwo, że ktoś ją tutaj usłyszy, było niewielkie. Lecz co mogła robić, jeśli nie grać na czas? – A jaką robi ci to różnicę, kim jestem? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, zanim jeszcze zamarła w bezruchu i przestała sięgać po różdżkę; był szybszy, wyprzedzał ją o krok. – W porządku. – Zmieniła pozycję, prostując się, pozornie rozluźniając i odsuwając dłoń od kieszeni płaszcza. Spoglądała ku niemu nie tyle ze złością, co z uwagą, jakby rozważając wszelkie za i przeciw. – Nie jestem nikim z powyższych. Zbieram informacje. Dla kogoś, kto nie lubi Ruperta. – Nie kłamała, lawirując na cienkiej granicy pomiędzy wprowadzeniem go w błąd a powiedzeniem całej prawdy. Nie zamierzała spowiadać się z tego, kim jest i po co tu przyszła, lecz mogła położyć kres jego podejrzeniom. Z pewnością nie ucieszyłby się z obecności aurora czy policjanta pod dachem Pasażera, z kolei konkurencja w interesach wydawała jej się najmniejszym zagrożeniem.
- Skończ już – wycedziła impulsywnie; instynkt samozachowawczy został zepchnięty gdzieś na bok, dała złości przejąć nad sobą kontrolę. Mrużyła gniewnie oczy, nie odrywając od górującego nad nią wzrostem czarodzieja wyraźnie niechętnego wzroku. – Myślisz, że tego nie wiem? – wypluła z siebie jeszcze, choć było to zbędne, zupełnie zbędne. Tak samo jak dalsze udawanie kogoś, kim nie była i kim nie potrafiła być. Dopiero kiedy to powiedziała, kiedy dała upust wzburzeniu wywołanemu zarówno przyłapaniem na kłamstwie, jak i rzuceniem w twarz tych oczywistości, wrócił jej zdrowy rozsądek. Powinna kooperować i czekać na odpowiednią chwilę do ucieczki, nie zaś narażać mu się jeszcze bardziej, bo nie wierzyła przecież, by mogła go jeszcze omamić i przekonać do swojej wersji wydarzeń. Zacisnęła mocno wargi, ściągnęła je w wąską kreskę, mając nadzieję, że oprócz głośnych śmiechów dosłyszy również odgłosy zbliżających się kroków; czy naprawdę nikt nie musiał zajść na zaplecze w poszukiwaniu szmatki? Kufla? Zakurzonej butelki rumu...? Szyderczy uśmiech nieznajomego wcale jej się nie podobał. Miał rację, prawdopodobieństwo, że ktoś ją tutaj usłyszy, było niewielkie. Lecz co mogła robić, jeśli nie grać na czas? – A jaką robi ci to różnicę, kim jestem? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, zanim jeszcze zamarła w bezruchu i przestała sięgać po różdżkę; był szybszy, wyprzedzał ją o krok. – W porządku. – Zmieniła pozycję, prostując się, pozornie rozluźniając i odsuwając dłoń od kieszeni płaszcza. Spoglądała ku niemu nie tyle ze złością, co z uwagą, jakby rozważając wszelkie za i przeciw. – Nie jestem nikim z powyższych. Zbieram informacje. Dla kogoś, kto nie lubi Ruperta. – Nie kłamała, lawirując na cienkiej granicy pomiędzy wprowadzeniem go w błąd a powiedzeniem całej prawdy. Nie zamierzała spowiadać się z tego, kim jest i po co tu przyszła, lecz mogła położyć kres jego podejrzeniom. Z pewnością nie ucieszyłby się z obecności aurora czy policjanta pod dachem Pasażera, z kolei konkurencja w interesach wydawała jej się najmniejszym zagrożeniem.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Skończył.
Nie mógł jednak oderwać od niej wzroku, maskarada znanych mu rysów wygięła się w obce dlań formy, kobieta zupełnie przestała nad sobą panować - zatraciła się w gniewie tak jak on, rezonowali tą samą wściekłością, pulsującą w skroniach, wykrzywiającą ich twarze w niekontrolowane grymasy.
Nie potrafił przestać porównywać jej reakcji z tym, do czego przywyknął.
Milczał, zajadle wpatrując się w każdą poruszoną na twarzy strunę, wybrzmiewającą fałszem. Może nawet... strachem?
Czy mogła go się bać? Rozprostował zaciśnięte w pięść dłonie, zdając sobie sprawę z tego, jak obcesowo i beznamiętnie zabrzmiało miało boleć.
Lecz nie czuł ani grama skruchy. Nie - wiedząc, że to, czego ona doświadczyła, jest ledwie namiastką agonii, która mogłaby zostać zaserwowana Annie.
- Jeśli więc wiesz... dlaczego, kurwa, w ogóle tu jesteś? - nie chciał poznać odpowiedzi na to pytanie; miało jedynie rozstroić ją jeszcze bardziej, żerując na poczuciu porażki, które bez wątpienia aktualnie odczuwała.
Liczył na to, że wyprowadzona z równowagi nieopatrznie powie o słowo za dużo. Zdradzi się ze swoimi zamiarami.
- Żadną - za to już cel całej tej szopki niezmiernie - wtrącił, zamierając w bezruchu i chłonąc każde jej słowo. Wiedział, że wystarczy tylko chwila nieuwagi, by wykorzystała jego rozproszenie, niekoniecznie sięgając po różdżkę, lecz po ostateczność, której z kolei on się nie spodziewa. Lubił być gotowy na wszystko, ale miał podejrzenie, iż skryta za twarzą Moss kobieta nie po raz pierwszy znalazła się w sytuacji jedynie pozornie bez wyjścia. Że jeszcze chwila - i owo wyjście znajdzie. Albo utoruje je sobie, gdy taka będzie potrzeba.
Nie chciał z nią walczyć. Potrzebował tylko informacji. Oraz obietnicy.
- Rupert bywa w wielu miejscach, przekaż owej szarej eminencji, że w Pasażerze bardzo nie lubimy żadnych porachunków - nie ma zgody na to, żeby wplątać nas w jakieś szemrane akcje - za dużo już ich pod tym dachem, to nie jest miejsce ani na mediacje ani na rozwiązywanie problemów różdżką i krwią - tak jak niewiele obchodzisz mnie ty, tak samo niespecjalnie interesuje mnie to, czym Rupert zawinił - wcieleniem cnót wszelakich trudno byłoby go nazwać. - Z tego pomieszczenia są dwa wyjścia - o trzecim, skrytym za winklem, nikt obcy nie musiał wiedzieć - Ty wyjdziesz tym prowadzącym na tyły Pasażera, ja zostanę tutaj, nie będę więc widział, kim staniesz się, gdy tylko powrócisz... do swojej postaci - dodał niepewnie, nie wiedząc do końca, w jakie słowa powinien ubrać jej przemianę. - I jeszcze jedno - najważniejsze - nigdy więcej nie użyjesz jej tożsamości - oszroniony ton głosu miał wymusić na niej złożenie obietnicy - sam również skrywał w sobie tę innego rodzaju, zabarwioną groźbą.
Nie mógł jednak oderwać od niej wzroku, maskarada znanych mu rysów wygięła się w obce dlań formy, kobieta zupełnie przestała nad sobą panować - zatraciła się w gniewie tak jak on, rezonowali tą samą wściekłością, pulsującą w skroniach, wykrzywiającą ich twarze w niekontrolowane grymasy.
Nie potrafił przestać porównywać jej reakcji z tym, do czego przywyknął.
Milczał, zajadle wpatrując się w każdą poruszoną na twarzy strunę, wybrzmiewającą fałszem. Może nawet... strachem?
Czy mogła go się bać? Rozprostował zaciśnięte w pięść dłonie, zdając sobie sprawę z tego, jak obcesowo i beznamiętnie zabrzmiało miało boleć.
Lecz nie czuł ani grama skruchy. Nie - wiedząc, że to, czego ona doświadczyła, jest ledwie namiastką agonii, która mogłaby zostać zaserwowana Annie.
- Jeśli więc wiesz... dlaczego, kurwa, w ogóle tu jesteś? - nie chciał poznać odpowiedzi na to pytanie; miało jedynie rozstroić ją jeszcze bardziej, żerując na poczuciu porażki, które bez wątpienia aktualnie odczuwała.
Liczył na to, że wyprowadzona z równowagi nieopatrznie powie o słowo za dużo. Zdradzi się ze swoimi zamiarami.
- Żadną - za to już cel całej tej szopki niezmiernie - wtrącił, zamierając w bezruchu i chłonąc każde jej słowo. Wiedział, że wystarczy tylko chwila nieuwagi, by wykorzystała jego rozproszenie, niekoniecznie sięgając po różdżkę, lecz po ostateczność, której z kolei on się nie spodziewa. Lubił być gotowy na wszystko, ale miał podejrzenie, iż skryta za twarzą Moss kobieta nie po raz pierwszy znalazła się w sytuacji jedynie pozornie bez wyjścia. Że jeszcze chwila - i owo wyjście znajdzie. Albo utoruje je sobie, gdy taka będzie potrzeba.
Nie chciał z nią walczyć. Potrzebował tylko informacji. Oraz obietnicy.
- Rupert bywa w wielu miejscach, przekaż owej szarej eminencji, że w Pasażerze bardzo nie lubimy żadnych porachunków - nie ma zgody na to, żeby wplątać nas w jakieś szemrane akcje - za dużo już ich pod tym dachem, to nie jest miejsce ani na mediacje ani na rozwiązywanie problemów różdżką i krwią - tak jak niewiele obchodzisz mnie ty, tak samo niespecjalnie interesuje mnie to, czym Rupert zawinił - wcieleniem cnót wszelakich trudno byłoby go nazwać. - Z tego pomieszczenia są dwa wyjścia - o trzecim, skrytym za winklem, nikt obcy nie musiał wiedzieć - Ty wyjdziesz tym prowadzącym na tyły Pasażera, ja zostanę tutaj, nie będę więc widział, kim staniesz się, gdy tylko powrócisz... do swojej postaci - dodał niepewnie, nie wiedząc do końca, w jakie słowa powinien ubrać jej przemianę. - I jeszcze jedno - najważniejsze - nigdy więcej nie użyjesz jej tożsamości - oszroniony ton głosu miał wymusić na niej złożenie obietnicy - sam również skrywał w sobie tę innego rodzaju, zabarwioną groźbą.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przy barze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer