Sala uczt
Uroczysta kolacja
Sala uczt jak zwykle zachwycała elegancją i wytwornym wystrojem. Kandelabry przystrojone były igliwiem i aromatyczną żurawiną. Punktualnie o godzinie 20 wydano uroczystą kolację składającą się z wielu dań do wyboru. Kelnerzy wkraczali na salę jednocześnie, a tuż przy nich lewitowały tace z zakrytymi daniami dla zachowania idealnej temperatury. Do posiłków serwowano odpowiednie wino, na życzenie także inne alkohole. Tegoroczny bal wyróżniał się formą - nie sposób było nie dostrzec, że rozplanowany co do godziny wieczór wynikał z kryzysu z jakim borykała się Wielka Brytania, lecz pomimo uszczuplenia liczby dań i jednoczesnej uroczystej kolacji na próżno było szukać niedociągnięć i wpadek. Wszystko jak zawsze było przygotowane z pietyzmem i na najwyższym poziomie.
Sala zapełniona była okrągłymi stołami okrytymi białymi obrusami, z pięknym złotym haftem u podstawy, tuż nad ziemią. Zielone obicia krzeseł kontrastowały z porcelanową zastawą i złotymi sztućcami. Przy każdym miejscu stały kryształowe kieliszki, a także karafki i popielniczki. Na środku w wysokich wazonach znajdowały się świeże kwiaty w różnych odcieniach bieli, beżu, a także zieleni i popielu. Przy każdym ze stolików znajdowała się wizytówka z imieniem i nazwiskiem zaproszonego gościa.
Tristan Rosier, Irina Macnair, Sigrun Rookwood, Idun Avery, Imogen Yaxley, Wilhelm Avery
Stół nr 2:
Ramsey Mulciber, Harland Parkinson, Hypathia Crouch, Lucinda Macnair, Tarone Shacklebolt, Vivienne Avery
Stół nr 3:
Fearghas Travers, Deirdre Mericourt, Tatiana Dolohov, Primrose Burke, Gawain Nott
Stół nr 4:
Melisande Travers, Blaise Selwyn, Igor Karkaroff, Harlan Avery, Armand Malfoy, Yana Blythe
Stół nr 5:
Cassandra Vabaltsky, Manannan Travers, Corinne Rosier, Xavier Burke, Persenet Shafiq, Mildred Crabbe
Stół nr 6:
Drew Macnair, Evandra Rosier, Magdalene Selwyn, Leonhard Rowle, Bartemius Crouch
Stół nr 7:
Colette Rosier, Ignotus Mulciber, Antonia Borgin, Efrem Yaxley, Valerie Sallow, Ursula Fawley
Stół nr 8:
Cedrina Rosier, Elvira Multon, Varya Mulciber, Bradford Parkinson, Mitch Macnair, Lucius Malfoy
Stoły od nr 9 do 18
Czarny Pan, Minister Magii, Adelaide Nott i wszyscy pozostali przedstawiciele arystokracji
Escargots de Bourgogne
Ślimaki po burgundzku z masłem ziołowym
Quiche Lorraine
Placek lotaryński
Pissaladière
Placek z ciasta chlebowego z karmelizowaną cebulą, czarnymi oliwkami i anchois
Ratatouille
Gulasz warzywny z cukinii, bakłażana, pomidorów, papryki i cebuli.
Leek flamiche
Tarta porowa na francuskim cieście
Soupe à l’Oignon
Francuska zupa cebulowa
Consomméd e gibier
klarowny bulion z dziczyzny
Bisque
krem z krewetek na bulionie rybnym
Bouillabaisse
Prowansalska zupa rybna z krabami i langustą
Duck à l'Orange
Kaczka w pomarańczach
Coq au Vin
Kogut z Brese duszony w burgundzkim winie
Boeuf Bourguignon
Wołowina po burgundzku
Blanquette de Veau
Cielęcina po francusku
Sole Meunière
Sola Dover na klarowanym maśle
Chocolate Soufflés
Suflet czekoladowy z karmelizowaną maliną
Crème Brûlée
Zapiekany deser śmietankowy z żółtkami
Cherry Clafoutis
Francuskie ciasto z wiśniami
Mille-feuille
Słodkie ciastko z kremem pâtissière
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.11.24 18:12, w całości zmieniany 3 razy
Kiedy poznał temat przewodni tegorocznej uroczystości, lekki uśmiech wpłynął na jego usta. Był to ciekawy pomysł i od razu zaczął planować swój strój, jako ktoś, kto do tego swojego ubioru przykładał dużo uwagi. Nic nie pozostawał przypadkowi, dlatego kiedy wysiadł z powozu przed Hampton Court był z siebie zadowolony. Nie nakładał nawet żadnego płaszcza nie chcąc w żadnym wypadku zagnieść żadnego fragmentu swojego stroju. Przekroczył próg dworu zaraz po podaniu swojego nazwiska i przeszedł do głównej sali. Lady Nott jak zwykle nie zawiodła, dekoracje przechodziły same siebie, wszystko do siebie pasowało. On również dopasował się do wymogów.
Skoro dzisiaj nie trzeba było trzymać się zasad i mogła ponieść wyobraźnie, nie ograniczał się. Miał na sobie idealnie dopasowaną, skórzaną, frakową marynarkę. Dolne partie marynarki były w kolorze szarości, przywołującej na myśl mgłę o świcie, ale im bliżej torsu tym płynnie przechodziła w czekoladowy brąz. Zarówno w dolnej, przedniej partii jak i na połach przyszyte były duże liście w odcieniach czerwieni i pomarańczy, które ciągnęły się ku górze wchodząc nawet lekko na jego plecy za postawionym sztywno kołnierzem. Liście znajdowały się również i na jego ramionach, tam jednak były mocno usztywnione, a spod nich spływał długi pas cienkiego materiału w kolorze ciemnego złota, połyskujący w świetle niczym prawdziwe złoto, a specjalna iluzja nałożona na materiał sprawiała, że kto na niego spojrzał mógł ujrzeć spadające liście w kolorach tych wszytych w marynarkę. Koszula pod spodem była o ton jaśniejsza od brązu na górze marynarki, a za krawat robił mu usztywniony kawał skóry, w odcieniu poroża jelenia, wzorowany na łan zboża. Spodnie materiałem były dopasowane do góry, kolorem zlewające się idealnie z dołem marynarki jednak na w połowie ud idealnie przechodząc w czerń. Skórzane, ciemno brązowe buty, idealnie odbijały światło świec.
Chociaż nie spodziewał się nic innego jak obsadzenia głównych ról przez Lady Nott i Ministra, to nie przewidział jednak, że Czarny Pan również weźmie udział w zabawie. Naturalnie, że pojawił się na sabacie, nie było innej opcji, ale, że zostanie obsadzony w roli Marka. Zapowiadała się ciekawa noc.
Burke rzucił okiem na rozkład stolików i osób przy nich siedzących, po czym skierował się tego oznaczonego numerem pięć by na spokojnie zając miejsce i poczekać na resztę zanim rozpocznie się uczta i wszyscy dadzą się już całkowicie pochłonąć atmosferze tego magicznego miejsca.
Zdjęcie poglądowe dla marynarki oraz ułożenia materiału przy ramionach.
Rzut na splamienie - konsekwencje będą uwzględnione przy pierwszy rozpoczętym wątku na sabacie.
Stresowała się, widział to po niej. Chciał uścisnąć jej dłoń i powiedzieć, że była Crouchem – świat nie miał niczego lepszego do zaoferowania. Wśród mierności, pospolitości i powszechnej akceptacji ułomności, niektóre gwiazdy wręcz paliły się na niebie. Była w tym jednak niezmierzona pycha, której ziarno dawno zostało zasiane i które kontrolować było o wiele trudniej niż skromne niepewności siebie. Był z nią, gdy przekraczali próg i gdy oto stała się dorosła w ich społeczeństwa. W najprostszych słowach, które oddawały jednak gamę emocji o wiele bardziej skomplikowanych – była piękna. Eteryczna we swej jedwabnej sukni, nieuchwytna jakby powstała z marzeń wielkich poetów. Zabawne, dla niego nadal pozostawała taka sama. Nadal najmłodsza, najwrażliwsza, lecz gotowa by zażądać swego miejsca wśród gwiazd przedstawienia. Każdy Crouch uczony był tego aktorskiego popisu, była gotowa.
On sam poświęcił swojemu ubiorowi godziny myśli, oddając w podróż przez barwy, legendy i historie. Pierwszym elementem, który przykuwał uwagę była karminowa peleryna posiadające złote wyszycie, prosty prostokąt poprowadzony kilka centymetrów ponad dolną krawędź ubrania. Przymocowana była ona za pomocą złotej broszki na prawym obojczyku do kaftana, a następnie zawieszona przez lewe ramie. Kaftan w kolorze écru z prostym wyszyciem w kształcie płyty zbrojowej. Rozchodził się on następnie odsłaniając brązowe spodnie, idealnie skrojone przez najwspanialszych maestrów. Strój dopełniony był złotymi dodatkami w postaci szerokiego paska ze złoconej skóry, który pozwalał na spójność peleryny i kaftana. Ozdobiony był on motywem natury – delikatnymi gałązkami, które ułożone były w idealnej symetrii. Na palcu zaraz obok rodowego sygnetu, pojawił się pierścień, którego ukoronowaniem były dwie skrzyżowane włócznie. Cały strój dopełniony był złotym wieńcem z liści laurowych, który spoczywał na jego głowie. Było to jawne nawiązania do Wiecznego Miasta, do wielkiego i upadłego cesarstwa.
– Z chęcią jednak odpowiem – odparł poważnie, odwracając się w jej kierunku. Niemożliwym dla niego byłoby odpuścić sobie głos, zachować milczenie. Znała go dobrze, wiedziała, jak bardzo słowa były mu wsparciem. – Pomyśl, co bym powiedział i wtedy zawsze będę z tobą.
Pomnik trwalszy niż ze śpiżu, testament młodego Croucha. Jeśli jego słowa znajdą miejsce w jej głowie, ideach i spojrzeniu na świat – oznaczało to, że był z nią zawsze. Jego cząstka stawała się jej częścią, istna mozaika prądów myślowych i rozważań dwóch ludzi. On również posiadał jej cząstkę, trwałe naznaczenie wspólnej krwi. Spojrzał, jak odchodzi w kierunku stolika, dumna i majestatyczna w całym swym jestestwie. Tak oto zaczynali kolejny spektakl, aktorzy zajmowali swe pozycje. Nie wiedział czy będzie to komedia czy tragedia, zakończenia rzadko znane były przed czasem.
Tym razem jednak standardowemu podekscytowaniu towarzyszył pewien...dyskomfort. Niewielki, ale jak na standardy przyzwyczajonego do wygód serca, ducha i ciała Luciusowi, dość irytujący. Trochę się bowiem denerwował. Nie Sabatem, nie tym, jak wypadnie, nie powrotem na łono szlacheckiej społeczności po pobycie w sanatorium, nie plotkami, jakie mógł on wywołać, ale tym, jak odebrany zostanie Armand. I to nie z powodu sztywnych tematów, które podejmował swym przemądrzałym głosem albo wyboru do tańca najbrzydszej szlachcianki tylko dlatego, że jej tata był kimś-tam-w-Departamencie-Bezbrzeżnej-Nudy, a przez to, że pojawił się tutaj pierwszy raz tak publicznie bez oka.
Ciągle nie mógł się do tego przyzwyczaić. Nie tylko wizualnie, choć wysmakowane poczucie estetyki paniczyka nieco cierpiało, ale także - co go zdziwiło - psychicznie. Z jednej strony był wściekły na Armanda, że sprowadził na siebie takie nieszczęście, mógł przecież zginąć, z drugiej był wściekły na śmierdzących terrorystów, którzy ośmielili sie podnieść rękę na samego Malfoya, z trzeciej był wściekły na siebie, że temu nie zapobiegł i nie zdołał ochronić brata, z czwartej był wściekły na to, że przez ostatni miesiąc to na Armandzie skupiała się uwaga całej rodziny, z czwartej był wściekły na to, że naprawdę potrzebował się napić...Co też uczyniłby od razu, gdyby nie fakt, że nikt nie powitał ich szampanem. Na szczęście gniew ustępował finalnie radości z wzięcia udziału w Sabacie, dlatego Lucius przekraczał próg Hampton Court w szampańskim nastroju.
- ...no zgadnij, kim jestem? Możesz powiedzieć mi na ucho. Ale nie powiesz. Bo założę się, że nie masz pojęcia - zagadnął cicho Armanda piąty raz, odkąd znaleźli się w powozie, po czym zrzucił z siebie płaszcz nonszalanckim gestem, nawet nie zerkając na służącego.
Uwielbiał gry i zabawy, teatr także, lecz nigdy nie przywiązywał wielkiej uwagi do swego stroju - czy przebieranki nie były czasem dla dziewczyn? Mimo tego zadbał o to, by prezentować się elegancko, jak zwykle. Na jasnych włosach tkwiła duża korona z białego złota, ze szmaragdami, szafirami i diamentem - ciężka, ale magicznie przymocowana do skroni, by nie spadła w czasie tańca - która bez wątpienia przyciągała uwagę. W kontraście z nią ubiór wydawał się skromniejszy, choć wcale taki nie był; elegancki, dobrze dopasowany magiczny strój inspirowany królewską modą magiczną sprzed wielu wieków wykonano z drogich materiałów, barwionych na chłodny odcień granatu i bieli. Platynowe sprzączki, guziki i łańcuszki, utrzymujące pas i rodową broszę, przypiętą na piersi, lśniły chłodem - magiczna szata wydawała się spowita szronem, błyszczała, lecz nie blaskiem słońca czy cekinów, a zmrożonej tafli jeziora. Prawe ramię spowite było długą, ciemnoatramentową peleryną wykończoną białym futrem, a za wysokim, aksamitnym pasem, podpięto miecz o zdobionej klejnotami rękojeści, ciężki - musiano rzucić na niego zaklęcia zmniejszające wagę - i absolutnie niepraktyczny.
Wiedział, że prezentował się nienagannie, majestatycznie - blady, wysoki, wysportowany, spowity w błękit i biel - tak samo jak cała rodzina, w towarzystwie której przybył do posiadłości. Trzymał się jednak najbliżej starszego brata, razem z nim podchodząc do lewitującej listy gości. Lucius jęknął cicho, słyszalnie tylko dla brata. - Widziałeś, z kim mnie posadzili? Na Merlina, dobrze, że będzie ciocia Cedrina i lord Parkinson - bo reszta nazwisk brzmiała zupełnie plebejsko. Wiedział, ze Rycerze są wspaniali, Armand się o tym niemal nie zamykał, ale co innego wspierać działania wojenne, a co innego dzielić stół na szlacheckim sabacie z jakimiś...ludźmi znikąd. Cóż było zrobić, tak zadecydowała lady Nott - przynajmniej brat nie wylądował przy samych słodkich debiutantkach, nie miał więc powodu do zazdrości. Rozejrzał się dookoła, omiatając wzrokiem pojawiających się czarodziejów; do części uprzejmie kiwnął głową, jak do wuja Gawaina, na widok innych dygnął, a gdy jego spojrzenie przesunęło się do nowej lady Yaxley, zamrugał gwałtownie. I obrócił się znów do Armanda. - Rzuć okiem na Imogen, wygląda zja-wis-ko-wo, nawet lepiej niż jako panna. Jakim cudem taki sztywniak jak Efrem zdobył serce półwili? - westchnął ciężko raz jeszcze, upewniając się dalej, że w ferworze holu nikt niepowołany ich nie słyszy. Tak naprawdę szczerze lubił Yaxleya i jego rodzinę, lecz nie byłby sobą, gdyby nie przeżywał widoku pięknej kobiety zajętej przez innego mężczyznę. Później - zaśmiał się krótko, przyjemnie dla ucha, aczkolwiek bez wątpienia głupkowato. Rzuć okiem, dobre. Szkoda, że wyszło mu to przypadkowo. Następnym razem bardziej się postara. Nie potrafił radzić sobie z trudnymi tematami, a jednooki brat z pewnością na takie miano zasługiwał. Współczuł mu, szczerze, ale przecież nie mógł się do tego przyznać - pochlipywanie i nadmierna troska były skrajnie niemęskie - a Sabat nie był miejscem do okazywania przejęcia stanem brata. Przyszedł tu po to, by oglądać piękne niewiasty, w tym te stawiające pierwsze kroki w dorołość. - Chyba się zakochałem - powiedział pod nosem z rozmarzeniem, do siebie bardziej niż do brata, spoglądając na wchodzące do środka dziewczęta. Gdzieś mignęły mu jasne włosy Hypatii, ale to oszałamiająca błękitna kreacja Colette przykuła jego spojrzenie na dłużej. Ruszyłby ku nim od razu, lecz najpierw musieli wysłuchać przemówienia rozpoczynającego ten magiczny wieczór. Z entuzjazmem przyjął pojawienie się na scenie lady Nott i ukochanego wuja - cóż za styl! musiał zapuścić włosy, żeby też zaczesywać je w kucyk - i z nieco mniejszym Czarnego Pana. Ten ostatni roztaczał wokół siebie aurę, która wywoływała nieprzyjemny dreszcz. Lucius lekko się wzdrygnął, ale niepokój potrwał tylko chwilę. Zaczynała się zabawa. I to jaka!
- Masz najtrudniejsze zadanie na tym balu, Armi - wszyscy od razu wiedzą, że przebrałeś się za cyklopa - szepnął do brata współczująco, zasady zabawy wydawały się proste - albo mylnie je zrozumiał - wróżył więc bratu rychłą śmierć, sobie zaś, oczywiście, wspaniałe zwycięstwo i pomoc w dobraniu perfekcyjnego pierścionka dla wyjątkowej narzeczonej. Uśmiechnął się do Armanda promiennie, klepnął go po ramieniu, ucałował matkę, skłonił się ojcu - i pewnym siebie krokiem ruszył do swego stolika, by powitać lady Cedrinę i lorda Bradforda. I całą resztę nieznanego towarzystwa.
Ale debiut był już przeszłością, przeżyła go w 1957 roku, i wiedziała, że teraz będzie inaczej niż podczas jakiegokolwiek sabatu czy innego wydarzenia przeżywanego przed ślubem. Nie przybywała tu w końcu jako debiutująca panna, a jako mężatka nosząca pod sercem potomka swego męża. I to w towarzystwie małżonka i jego rodziny przybyła do Hampton Court, nie zaś w towarzystwie rodziców i brata, z którymi zawsze przybywała tu nim wydano ją za mąż. Liczyła jednak na to, że uda jej się spotkać członków panieńskiego rodu, była przekonana, że na pewno też tutaj przybyli i może będzie później okazja do jakiejś rozmowy.
Jak przystało na płytką i próżną osóbkę przykładającą o wiele większą wagę do swojego wyglądu i prezencji niż do wiedzy i umiejętności, ubrała się wyjątkowo starannie. Jej suknia została ostatecznie ukończona ledwie parę dni temu; musiała bowiem nie tylko wpisać się w otrzymane wytyczne, ale jeszcze uwzględnić konieczność ukrywania ciążowego brzucha, który zaczął rosnąć szybciej niż się spodziewała, a znajdowała się już na pograniczu piątego i szóstego miesiąca.
Z powodu ciąży Corinne zrezygnowała więc z obcisłego gorsetu, które były stałym elementem jej strojów odkąd opuściła Hogwart. Dla towarzystwa zapewne miała to być zauważalna zmiana, że Corinne zrezygnowała z gorsetu, liczyła jednak na to, że uznają jego brak po prostu za element przebrania. Suknia, którą na sobie miała, cechowała się krojem odcinanym tuż pod biustem, a warstwy zwiewnego, powłóczystego materiału spływały subtelnie w dół, do samej ziemi, starannie ukrywając ciążową wypukłość przed wzrokiem innych. Kolory materiału były zróżnicowane i zmienne w zależności od padającego światła; odcienie ciemnej pomarańczy i ognistej czerwieni płynnie przechodziły w bordo; góra sukni była jaśniejsza, a dół najciemniejszy. Materiał sukni w niektórych miejscach posiadał zdobienia w postaci delikatnych, subtelnych haftów, których linie układały się w kształt liści. Włosy Corinne przed uroczystością zostały z niezwykłą starannością uczesane i upięte przez służkę, a z racji bujności jej fryzury, powstałe upięcie było naprawdę okazałe, podkreślając fakt, że nie była już panną, a dorosłą kobietą, mężatką. Z przodu zdobił je niewielki srebrny diadem, którego kształt został wyrzeźbiony w zarys głowy oraz rozkładających się na boki skrzydeł wzbijającego się do lotu łabędzia.
Do sali wkroczyła u boku swego męża, który jak zwykle był milczący i wydawał się niespecjalnie zainteresowany tym, co się wokół niego działo, zupełnie jakby myślami był przy swoim ukochanym smoczym rezerwacie. Corinne jednak chłonęła wszystkimi zmysłami to, co działo się wokół, uważnie lustrowała spojrzeniem stroje innych, wypatrując wśród nich znajomych twarzy, może kogoś z rodziny lub szkolnych przyjaciół. Z ciekawością wysłuchała wstępu, choć po plecach przeszedł jej zimny dreszcz po wzmiance o straceniu stronnictwa przegranego, ale przecież to miała być tylko zabawa, prawda? Wymieniła spojrzenia ze znajdującą się niedaleko Colette, która miała dziś zaliczyć swój towarzyski debiut i prezentowała się naprawdę zjawiskowo, ale zaraz jej uwagę przykuło zaprezentowanie lady Nott przebranej za Izoldę, oraz jej zalotników.
Okazało się, że do stolików zostali odgórnie przypisani i Corinne miała zostać oddzielona zarówno od męża, jak i od pozostałych Rosierów. Każde z nich zostało posadzone osobno, tylko dlaczego? Może lady Nott chciała zachęcić swych gości, by spędzali czas w innym towarzystwie, a nie wśród swoich domowników? Czuła się trochę nieswojo na myśl, że miała spędzić uroczystą kolację wśród ludzi, których nie znała, zwłaszcza że część nazwisk nie była szlachetna, ale nie negowała tego zamysłu, może akurat możliwość konwersacji z kimś spoza dobrze jej znanego grona przełamie nieco rutynę ostatnich tygodni, kiedy to miała do czynienia głównie z innymi mieszkańcami dworu Rosierów. Skoro ci ludzie zostali tu zaproszeni, to musieli przecież mieć godne poglądy, prawda? Nie mogli też mieć szlamowatej krwi…
Sabat u lady Nott miał w sobie coś z opowieści, które zdają się żyć własnym życiem, przekształcanych w szeptach przekazywanych w najciemniejszych zakątkach sal balowych. Przekraczając próg Hampton Court, każdy wiedział, że wkracza do miejsca, gdzie dostojność nie była wyborem, lecz koniecznością. Antonia, choć wychowana wśród czystokrwistych czarodziejów, nigdy nie opanowała tej sztuki w pełni. Zamiast naturalnej elegancji, którą posiadali inni, nadrobiła pewnością siebie i nieoczywistym urokiem, który potrafił przyciągnąć uwagę, choć nigdy nie zdradzał zbyt wiele. Milczenie, które często wybierała, było dla niej narzędziem ochrony, pozwalającym kontrolować sytuację i pozostać na uboczu, jednocześnie wciąż będąc obecną. A to miejsce wymagało, by zatracić się w jego atmosferze – tak pięknej, jak i niepokojącej – i zrozumieć, że nic, co tam się wydarzy, nie jest dziełem przypadku.
Zaproszeni goście gromadzili się w sali uczt, oczekując na rozpoczęcie dzisiejszego wieczoru. Po otrzymaniu bileciku z opisem motywu przewodniego i postaci, którą miała odegrać, była pewna jednego – czeka ich rozrywka na najwyższym poziomie. Bez względu na to, jakie zdarzenia miały się dziś rozegrać, wszystko zapowiadało się na starannie przemyślaną grę. Dwór Fey od zawsze kojarzył jej się z intrygami, grą pozorów i subtelną manipulacją. Być może motyw ten został dobrany nieprzypadkowo – idealnie pasował do ich wyrafinowanych charakterów. Może właśnie w takim świecie odnajdywali się najlepiej, poruszając się z precyzją i wdziękiem wśród sekretów i niewypowiedzianych prawd.
Ze starannością dobrała dzisiejszy strój, pragnąc w pełni wcielić się w powierzoną jej rolę. Każdy detal – od koloru materiału po dodatki – miał podkreślać jej zaangażowanie i zrozumienie motywu wieczoru. Nienawidziła tych, którzy zgłaszali się do udziału, lecz unikali pełnego oddania. Dla niej była to oznaka braku szacunku zarówno wobec gospodyni, jak i wobec samej idei, która kryła się za wydarzeniem. Znała takich wielu – stojących z boku, obserwujących i pozornie pewnych siebie. Mogła mieć jedynie nadzieję, że przy tak wielkim znaczeniu spotkania jakim był sabat nikomu nie przyjdzie do głowy by zwyczajnie zbagatelizować prośbę lady.
Ubrana w długą suknię w odcieniu brudnego błękitu czuła się nieco nieswojo. Brak ukochanej czerni, która towarzyszyła jej niemal zawsze, nadawał całej sytuacji dziwnego ciężaru. Materiał ciasno opinał jej ciało w talii, by potem delikatnie opadać, zyskując lekkość przy każdym jej ruchu. Suknia była wykończona złotymi zdobieniami, które na pierwszy rzut oka wyglądały jak plecionka, ale przy bliższym spojrzeniu odsłaniały złożoną kompozycję, w której nachodziły na siebie subtelne nuty. Brakowało jedynie pięciolinii.
Włosy pozostawiła rozpuszczone, choć ich kolor uległ wyraźnej zmianie. Kruczoczarne pasma stopniowo przechodziły w szarość, która z każdym centymetrem zbliżała się do niemal srebrnego odcienia. Zadbała o każdy detal.
Czarownica powolnym krokiem podeszła do swojego stolika (7), rozglądając się po otoczeniu. Chciała pochłonąć nie tylko to, co ze starannością przygotowano na uczcie, ale również uważnie obserwować innych, ich stroje, mimikę, sposób bycia. Całość sali zachwycała – każda dekoracja, każdy detal wydawał się częścią wykreowanego dla nich świata. Atmosfera była gęsta, pełna oczekiwania, jakby wszystko, co się działo, miało większe znaczenie niż tylko zabawa. Chwilę później, w centralnym punkcie sali, pojawiła się gospodyni, która – jak się okazało – była odtwórczynią jednej z głównych ról dzisiejszego przedstawienia. Kolejno Minister Magii lord Malfoy i Czarny Pan również zaprezentowali swoje postacie, co wywołało u kobiety i chyba nie tylko u niej prawdziwe zaskoczenie. Próbowała tego jednak po sobie nie pokazać. Teraz ten sabat nabrał jeszcze poważniejszego i ciekawszego wydźwięku.
kieca
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
Wierna służka wysyłała zaś regularnie Maczka z filiżanką herbaty, gdyż płyny przyjmowała bez problemu.
Decyzja, którą podjęła ledwie miesiąc temu mogła teraz wybuchnąć jej w twarz. Plotki już do niej docierały, więc obawiała się, że już połowa socjety o nich słyszała. Miała jedynie nadzieję, że uwaga wszystkich skupi się na debiutantkach oraz świeżo upieczonych matkach, które nosiły pod sercami dziedziców czy też pannach młodych takich jak Imogen Yaxley. Być może w natłoku tych pięknych kobiet i ich sukcesów - jej obecność u boku lorda Parkinsona przejdzie bez większego echa.
Jednocześnie kiedy zerkała na wiszącą suknię czuła lekkie podekscytowanie. Tak! Lady Primrose Burke czuła entuzjazm na myśl o sabacie i możliwości pojawienia się na nim.
Wkroczyła na sabat u boku lorda Bradforda Parkinsona.
Na tę okazję przywdziała kreację, która łączyła w sobie siłę i letnią aurę pełną obfitości i życia. Suknia, misternie wykonana z jedwabnych i metalicznych tkanin, opływała sylwetkę, sprawiając wrażenie płynącego, letniego światła. Głównym elementem stroju był imponujący gorset, przypominający zbroję, ozdobiony finezyjnymi ornamentami, które zdają się wyrastać niczym pnącza ze starego drzewa. Dekoracyjne, złote motywy miały kształt liści i spiral, przywodząc na myśl nie tylko siłę natury, ale także kunszt rzemieślników zdobiących antyczne artefakty. Symbolika byków była dyskretna, lecz wyraziście zarysowana w detalach – zaokrąglone linie zdobień przypominały rogi, które w kulturze oznaczają władzę i nieposkromioną moc. Symetryczne formy na gorsetowej zbroi wywoływać miały skojarzenie z majestatyczną sylwetką walczącego zwierzęcia, tchnącego spokojem i dziką siłą. Z kolei delikatne, opadające rękawy z przeźroczystego materiału, wyszywane srebrnym pyłem, łagodziły surowość stroju, nadając mu letniego wdzięku.
Ramiona lady Primrose zdobiły płomienne, czerwone pióra, jakby wyrwane ze skrzydeł mitycznej harpii lub wojennego ptaka. Subtelnie spływając na ramiona, tworzyły wrażenie gotowości do walki, jak i władczego panowania nad sytuacją. Sploty złotych łańcuchów okalających dekolt opadały na tył, gdzie osłaniały odsłonięte plecy kobiety.
Dół sukni, wykonany z lekko połyskującej tkaniny, falował przy każdym kroku, jak dojrzałe letnie łany zbóż kołysane wiatrem, wprowadzając harmonię do gorsetu.
Cała sylwetka, skąpana w złocie, czerwieni i odcieniach piasku pełna była zmysłowości okraszonej odwagą postaci w jaką dziś się wcielała. Spod fałd spódnicy widoczne były starannie do stroju dobrane buty. Głęboki, burgundowy aksamit pokrywający ich powierzchnię przypominał kolor wina. Najbardziej zachwycały jednak obcasy – delikatne, a jednocześnie pełne majestatycznej mocy. Wykute z różowego złota, rzeźbione w formie fantazyjnych, gotyckich liści, zdawały się lśnić przy każdym kroku.
Całości dopełniała fryzura, a podpięte fale z dodatkowymi, misternie wykonanymi warkoczami opadały miękko na ramiona kobiety, tworząc naturalny, romantyczny efekt. Włosy ozdobiono dwoma rodzajami warkoczy. Z jednej strony znajdował się gruby, klasyczny warkocz typu kłos, który biegł pionowo w dół, przymocowany delikatnymi, złotymi ozdobami. Dodatkowo, z obu stron zwisały cieńsze, plecione warkoczyki. Pozostała część włosów, która nie została spleciona ani upięta, została lekko pofalowana, co nadało fryzurze lekkości i swobodnego, naturalnego stylu.
Wzięła głębszy oddech, serce waliło jej jak młotem, zdawało się, że zaraz wypadnie z piersi. Rozejrzała się nieznacznie w poszukiwaniu znajomych jej twarzy. Dostrzegła Xaviera, któremu posłała nieznaczny uśmiech wiedząc, że ma w kuzynie pełne oparcie. Starała się nie dostrzegać potencjalnych oczu zwróconych w jej stronę. Uniosła nieznacznie wzrok na towarzyszącego jej obok lorda Parkinsona i czyżby zdawało się jej, że dostrzegła zachwyt w jego spojrzeniu kiedy na nią patrzył.
Miała na sobie jego dzieło, to co z taką pieczołowitością omawiali wiedząc jaki efekt chcą uzyskać. On sam, w idealnie skrojonym stroju, prezentował się zjawiskowo. Czuła swego rodzaju dumę i satysfakcję, że to właśnie ona stoi u jego boku.
Niech gadają!
|Inspiracje strojowe:
Suknia
Fryzura
Buty
'cause I won't
Strój Leonharda, przywdziany na ten szczególny wieczór, wyraźnie różnił się od dotychczasowych ubiorów, bowiem nawiązywał do dawnych epok. Jego tunika, luźna i sięgająca kolan, wykonana była z grubego, ciemnobrązowego lnu z domieszką ciemnej czerwieni. Poły materiału starannie opadały, nachodząc na przedramiona, co nadawało całości nieco archaicznego charakteru. Dolne brzegi tuniki zdobiły złote hafty, układające się w nieregularny, falisty wzór, który powtarzał się także na plisach przy ramionach.
Strój spinał szeroki, skórzany pas z dwoma metalowymi klamrami, do którego przymocowany był długi sztylet w inkrustowanej złotem pochwie, ozdobiony rękojeścią stylizowaną na końską głowę oraz zwój pergaminu. Dodatkowo, przy pasie zwisała skórzana sakwa na drobne przedmioty. Ze względu na chłodniejszą porę roku, pod tuniką nosił spodnie z wysokogatunkowej, ciemnobrązowej wełny oraz skórzane buty do kolan, wyściełane od wewnątrz futrem i ozdobione metalowymi sprzączkami.
Na swoje barki, które zdobiły nieliczne blizny, narzucił ciemnobrązową wełnianą pelerynę z kapturem, wyściełaną od wewnątrz futrem i spiętą klamrą w kształcie koła z iglicą. Na obu przegubach rąk nosił szerokie skórzane bransolety. Złote nici, użyte do wykończenia peleryny, tworzyły skomplikowane, nieregularne wzory przypominające linię brzegową, które kontrastowały z falistym haftem tuniki, nadając strojowi elegancki, lecz jednocześnie surowy wygląd.
Tak odziany, wsiadł do powozu zaprzęgniętego w cztery testrale, prowadzonego przez woźnicę. Zanim skierowali się pod Hampton Court, polecił stangretowi udać się na wskazane przez Sigrun Rookwood miejsce, gdzie miał ją odebrać po drodze do posiadłości, w której odbywał się noworoczny bal. Po dotarciu na miejsce wysiadł pierwszy, podszedł do drzwi powozu i otworzył je, wyciągając rękę, by pomóc wysiąść czarownicy. Następnie, oferując jej swoje ramię, ruszyli razem w stronę drzwi wejściowych. Dopilnował, by obsługa przyjęła ich personalia i odznaczyła ich nazwiska na liście gości. W holu, jako pierwszy oddał wierzchnie okrycie Sigrun, a następnie swoje własne.
W chwili, gdy światło przygasło, uniósł wzrok ku sklepieniu sali uczt, migoczącemu niczym rozgwieżdżony nieboskłon. W tle rozbrzmiewała muzyka, lecz jego uwaga skupiła się na przemowie otwierającej uroczystość. Gdy zakończyła się, spojrzał na księżniczkę Izoldę, która w rzeczywistości była szanowaną lady Nott. Następnie jego wzrok powędrował ku sylwetce sir Tristana, kryjącego się pod postacią ministra magii, a potem zatrzymał się na królu Marcusie, wcielającym się w Czarnego Pana. Kiedy życzono wszystkim szampańskiej zabawy, odprowadził ich spojrzeniem. Kątem oka dostrzegł wchodzących do sali kelnerów.
— Skierujmy swoje kroki w stronę tych stolików. Z tego co widzę zasiadamy przy dwóch różnych stołach. — Zaproponował Sigrun po tym jak zwrócił uwagę na kelnerów. Po zapoznaniu się ze listą stolików miejsc, dowiedział się, że przeznaczono mu miejsce przy stoliku numer sześć i że pozostałe krzesła zajmie Drew Macnair, Evandra Rosier, Magdalene Selwyn i Bartemius Crouch. — Po kolacji zatańczymy. — Zaproponował, niejako chcąc zacząć od tego, co najmniej lubił robić, tak aby potem móc odkrywać wszystkie zaplanowane na ten wieczór atrakcje.
I hear my battle symphony
All the world in front of me
If my armor breaks
I'll fuse it back together
No one will ever change this animal I have become
Niezmącona, śmiertelna czerń, ewentualnie bolesny szkarłat - rzadko występowałam w innych barwach. Dzisiaj zostałam do tego niejako zmuszona, albowiem moja rola, jakże obiecująca, wnosiła kilka soczystych wymogów. Kreacja musiała być wymowna, groźna i perfekcyjna. Po schodach wspinałam się, wystąpiwszy ewidentnie z szeregu licznego zgromadzenia krewnych. Ciągnący się za mną materiał zadręczać mógł i dziwić oczy tych, którzy mnie rozpoznawali. Wystarczyło jednak spojrzeć nieco wyżej, prześlizgnąć się łakomie i bezwstydnie wzdłuż sylwetki aż do twarzy, aż do głowy. Tam rozmywało się burzliwie wszelkie oskarżenie o niewinność. W pałacowych bramach stanął bowiem potwór. Szalenie mi się to podobało. Od skrytych w licznych warstwach nieco postrzępionego materiału stóp ciągnęły się pasma kilku odcieni zieleni, jasnej, gdzieniegdzie przybladłej, gdzieniegdzie oliwkowej czy nagle odrobinę ciemniejszej. Niektóre warstwy zdawały się pobłyskiwać, inne zatapiały podglądacza w nieznośnie matowych odmętach. Suknia była długa, klatka piersiowa ściśnięta zaś ciasno i dobitnie gorsetem w bliźniaczych spódnicy barwach. Dekolt obnażał skrawek kobiecej tajemnicy, z pokusą, lecz bez zgorszenia. Tam też na odsłoniętej skórze spoczywał śmiertelny wisior. Tej nocy jak i poza nią – każdy winien wiedzieć, kim byłam i komu służyłam. Śmierci. Ramiona zakrywała tkanina, ręce wygodnie zniknąć mogły w luźnych, miękkich materiałach tak, że stawały się niemal niewidoczne. Dodatkowo osłonięte były długimi rękawiczkami. Najważniejsze jednak kryło się wyżej. Ból, udręka i strach. Włosy okrutnie proste, długie, idealnie wygładzone i błyszczące, a oprócz nich osadzone nieco po bokach głowy dwa wywinięte i trudne do pominięcia brązowawe rogi bestii. Nieco poniżej nich misternie wplecione w sznurowania sukni były skrzydła. Potężne i majestatyczne, zdobione mistycznymi błyskami i nadające nieco przerażającego wyglądu – choć nie sądziłam, że były mi kiedykolwiek potrzebne, bym podobne wrażenie mogła wywołać. Przy silnych skrzydłach jednak cała sylwetka zdawała się być znacznie smuklejsza. Makijaż podkreślał mocno oczy w nich kryła się wszelka kwintesencja, to one były obietnicą zbrodni, pocałunkiem wszechmocnej kostuchy. I to na nich również spoczywała delikatna, zastanawiająca osłona - poniekąd maska, lecz jednak coś innego. Prędzej półprzezroczysta przysłona kolorystycznie dopasowana do pozostałych elementów stroju. Nie musiałam grać, nie musiałam obnażać wejrzenia, by spoglądać mocnym i złowrogim okiem. To byłam ja. Klasycznie maźnięte krwistą czerwienią wargi nie były już żadnym odstępstwem od zwyczajowego wizerunku. Choć nosiłam się w nowych i obcych barwach, przyszło mi wejść w skórę postaci, którą poniekąd byłam już od dawien dawna.
Wysłuchałam w skupieniu przemowy, gdy dane nam było rozgościć się w sali uczt i przyjąć powitanie od gospodarzy. W gronie znamienitych czarodziejów poczułam jeszcze większą dumę i płynące z otoczenia wzmocnienie. Byliśmy tu po coś, walczyliśmy po coś i zwyciężymy. Wszak nawet w godzinie przyjęcia nie wolno nam było o tym zapominać. Samej zabawy nie byłam wielką entuzjastką, ale skoro zostaliśmy z szacunkiem przyjęci w te progi, powinniśmy pozostawić po sobie najlepsze wspomnienie i należycie podziękować. Nie każdy mógł otrzymać zaproszenie, nie każdy mógł spojrzeć w oczy największych czarodziejów w tym kraju. Absolutnie nie pozwalałam sobie na jakikolwiek grymas. Przybyłam tu, aby zakosztować wymyślnej rozrywki i zadbać o dobro rodziny. Miałam nadzieję, że pozostali także.
Rzucone nam wyzwanie traktowałam z powagą. Nie lubiłam przegrywać i zdecydowanie preferowałam, gdy sprawy zostały doprowadzone do pomyślnego końca. Tak też zamierzałam odważnie wejść do gry i z powodzeniem zrealizować najmniejszy jej element. Być może nawet jawiła się ona znacznie bardziej ekscytująco od fantazyjnie lewitujących między nami przekąsek i trunków. Wreszcie nadszedł czas, aby odejść od krewnych i poszukać właściwego stolika. Moje oko podczas przechadzki wykorzystywało każdą okazję, by przyjrzeć się wymyślnym przebraniom gości. Miałam sojuszników i miałam wrogów.
- Zabawa jeszcze się nie rozpoczęła - przypomniał bratu znużonym tonem, jeszcze w czasie wspólnej podróży, zajmując miejsce na wygodnej ławie powozu. - Powiedziałbym, że wyglądasz jak wyrzucony na brzeg szczupak, ale biorąc pod uwagę legendy, prawdopodobnie lady Nott w przypływie dobrego humoru i dla żartu powierzyła ci rolę łososia mądrości - odpowiedział Armand, zachowując przy tym powagę, obserwując zarazem brata badawczo, jakby naprawdę w tamtej chwili się nad tym zastanawiał. W takich chwilach Lucius przypominał mu wciąż kilkuletnie dziecko, traktował go więc tak jak należało odnosić się do dziecka - cierpliwie, lecz nie mógł sobie odmówić drobnej uszczypliwości. Świadomie ignorował więc wysadzaną klejnotami koronę i bogactwa, którymi się obwiesił. Oburzenie Luciusa osłodziło Armandowi gorycz własnego niepokoju.
Serce biło mu niespokojnie, jak wtedy, gdy wkraczał do Hampton Court po raz pierwszy, przed trzema laty; wtedy cieszył się tak jak każdy młodzieniec, mogący wreszcie wkroczyć do towarzystwa, a później żałował zamordowanych nestorów. Niepokój ten jednak starannie ukrył w sobie, najgłębiej jak potrafił, nie pozwalając mu wychynąć na zewnątrz i objawić się choćby w zmarszczeniu brwi. Miał w sobie ogromną dumę, szlachecką dumę lordów Wiltshire, brodę (gładko ogoloną) więc nosił wysoko, krocząc wyprostowany i jak zawsze wyniosły.
Jego strój nie odstawał bogactwem od tego, który miał na sobie Lucius, różnił się jednak znacznie. Dominowały w nim kolory srebra, bieli i odcienie niebieskiego. Ciekawie skrojona marynarka miała kolor srebra, lśniącymi nićmi haftowano celtyckie wzory i drobne gałązki, które zdobiły drobne, biały kwiaty. Pod nią miał białą, jedwabna koszulę, której pierwsze dwa guziki odpiął, zaś dolną część wciągnął w skórzany pas; jej materiał odbijał światło, lśniąc jak światło księżyca. Eleganckie spodnie w kolorze błękitu pasowały do marynarki, a nogawki niknęły w wyższych cholewach butów z tej samej skóry, co pas. Lewy nadgarstek Armanda oplatała bransoleta ze złotych, grubych nici, a na palcu lśnił rodowy sygnet. Największe wrażenie robiła jednak peleryna, którą narzucił na ramiona - z różnych odcieni błękitu, zieleni i bieli, przywodziła na myśl morskie fale. Krawiec umiejętnie wplótł w nią drobne muszle i syreny. Na głowie nie nosił korony, właściwie nic nie nosił, poza białym rzemieniem, który spinał jak górną partię jasnych włosów oraz przepaski na oko - dziś srebrzystej, aby pasowała do stroju, zdobiło ją także kilka maleńkich kryształów.
Wzrok Armanda podążył za spojrzeniem brata, który poruszył temat listy gości. Postąpił o krok w jego stronę, położył dłoń na jego ramieniu, niby w zwykłym wspierającym geście. Palce zacisnął jednak mocno. Pochylił się ku Luciusowi, aby jego słowa trafiły wyłącznie do uszu brata.
- Panna Mulciber i pan Macnair, to krewni Namiestników. Panna Multon została odznaczona Srebrną Gwiazdą Odrodzenia. Pamiętaj o tym, Luciusie - wysyczał niemal bezgłośnie, jednym okiem spoglądając na brata surowo. Pozostało mu jedynie w duchu modlić się, aby ten nie przyniósł mu wstydu. Palce na jego ramieniu zacisnął mocno.
Podobnie jak i Lucius nie mógł się jednak powstrzymać, a jego wzrok przesuwał się z jednego gościa, na drugiego. Zachwycali poważnym podejściem do tematu, angażując się w tę niesamowitą zabawę. Patrzył na damy, które wskazywał mu Lucius, z uznaniem i lekkim uśmiechem, przejawiającym się w uniesieniu jednego kącika ust. Ich urok dostrzegał wyraźnie nawet jednym okiem.
- Najwyraźniej lord Efrem wie co powiedzieć. Tego mógłbyś się od niego nauczyć, a może pewnego dnia także poślubisz pół-wilę? - zaproponował cicho, rozbawiony zazdrością Luciusa, choć całkowicie zrozumiałą. Lady Imogen przyciągała spojrzenia i robiłaby to nawet wtedy, gdyby miała na sobie jutowy worek. Sam przystanął na moment, dostrzegłszy najmłodszą z Róż, której magiczny wili czar był zbędny, by przyciągać spojrzenia. Wyglądała jeszcze piękniej, czy to możliwe? - Rozumiem cię - mruknął jedynie w odpowiedzi na rozmarzenie Luciusa, zmuszając się, aby oderwać wzrok od lady Colette i nie wyjść na nachalnego.
Zatrzymał się w tłumie, obserwując jak przygasają światła, a wreszcie skupił się na przemowie lady Nott, przedstawiającą najważniejszych z gości i tłumaczącą zasady zabawy. Uśmiechnął się z dumą, gdy wzrok wszystkich skupił się na wujku Cronusie, Ministrze Magii, jakby co najmniej był na jego miejscu. Wszyscy jednak musieli to przyznać, nawet on, tak dumny ze swego nazwiska - każdy bledł w obliczu majestatu Czarnego Pana. Armand spojrzał na niego z szacunkiem, lecz na krótko, jakby lękając się spojrzenia czarnoksiężnika, które mogłoby paść na niego i wyraźną porażkę utraty oka. Wzrok jeszcze kilkukrotnie uciekał ku koronie Czarnego Pana, to było mimowolne.
... przebrałeś się za cyklopa, tylko te ostatnie słowa dotarły do Armanda, gdy gości zaproszono do udziału we wspaniałej kolacji. W pierwszej chwili pragnął Luciusa poprosić, aby wskazał mu choć jednego cyklopa z legend arturiańskich i mitów celtyckich, pewien, że jego brat nie przeczytał nic więcej ponad to, dotyczące jego postaci z bileciku (o ile w ogóle), ale zamiast tego udał zaskoczoną minę.
- Zaraz... to ty wiesz? - szepnął z zawodem, jakby brat naprawdę zdołał go przejrzeć. - Spróbuj utrzymać to w tajemnicy- wyrzekł na odchodze, zanim swoje kroki skierował do stolika numer cztery, zastanawiając się w myślach dlaczego przy ich stoliku miała zająć miejsce tylko jedna dama - i do tego zamężna i starsza od niego, gdy wokół było tyle debiutantek. Na całe szczęście Lucius także nie miał cieszyć się ich towarzystwem, to była dobra wiadomość, inaczej puszyłby się jak jeden z pawi, spacerujących po ich ogrodach. Wzrok Armanda raz jeszcze uciekł ku Colette, zanim zajął miejsce przy stoliku. z nadzieją na ciekawą dyskusję - miał mieć wokół siebie same tęgie głowy.
Sanctimonia vincet semper
Rozliczne problemy. Najmniejszym z nim był Harland, którego przyjdzie jej ignorować i obserwować w towarzystwie szczebioczących dziewcząt uwieszających się na ramionach kawalerów i wdowców. Na jego ramionach. Nie była zazdrosna, wiedziała, że nie dorastają jej do pięt, co najwyżej zawistna, ponieważ one mogły sobie na to pozwolić, a ona nie. Po raz kolejny przyjechała na Sabat sama, z nikim pod rękę, sztywno wyprostowana i dumna, ale i tak chwytająca spojrzenia. Nie była jedną z nich. I była samotna. Lecz choć z najwyższą ochotą napiłaby się z Harlandem, zatańczyła z nim na parkiecie i pocałowała go pod jemiołą, świadomość tego, że gdzieś w tym tłumie jest mężczyzna, który za nią tęskni była zdecydowanie lepsza niż wyglądanie tego, który nigdy jej w ten sposób nie chciał. Drew sam miał teraz żonę, z którą mógł się pokazać i nikt nie śmiał mu zabronić, choć nie tak dawno temu była zdrajczynią.
Cóż.
Posłała skromny uśmiech służbie, która wypytała ją o personalia, a także później, gdy odebrano jej wierzchnie okrycie. Wykorzystała pierwszą lepszą okazję na przyjrzenie się samej sobie w jednym z kryształowych luster. Rok temu otrzymała sukienkę w prezencie od samej Odetty Parkinson. Miała piękną, błękitną barwę, srebrne akcenty, lejące się rękawy i ciasno opinała jej zgrabną sylwetkę. W tym roku czuła się wielka. Brudnoniebieski materiał jej sukienki był gruby i sztywny, a wysoki tren na tyle szeroki na usztywnionej halce, że musiała ostrożnie stawiać kroki, by o nic nie zahaczyć. Długie rękawy i srebrzyste pół-rękawiczki zaczepione na środkowych palcach osłaniały większość jej skóry, powłóczyła się za nią również krótka, ale ciężka peleryna z futrzanymi elementami, spięta na szyi poprzeczną broszą w kształcie strzały. Oszczędziła na biżuterii, ale w uszach miała małe sztuczne kryształki, a wciąż krótsze włosy upięła nad karkiem spinką w kształcie - a jakże - odbijającego światło ostrza sztyletu. Szeroki pas w kształcie gwiazd, brak drogich tkanin, oszczędna biżuteria i makijaż skupiony raczej wyłącznie wokół podkreślenia oczu czarną kreską i ostrych kości policzkowych srebrzystym pudrem nadawały całości jej stroju raczej surowego, wojskowego wydźwięku. Bal był przebierany, więc nijak jej to nie obeszło. Wolałaby może mieć tylko więcej swobody ruchu, ale po długiej, żmudnej konsultacji z Bradfordem na temat tego co powinna ubrać, aby maksymalnie odwrócić uwagę od brzucha, nie miała większego wyboru.
Wchodząc na salę uczt, uśmiechnęła się kątem ust, dostrzegając przy wybranym dla niej stoliku zarówno Bradforda jak i Mitcha Macnaira. Nie próbowała rozglądać się za Harlandem, dochodząc do wniosku, że im szybciej wejdzie w rolę, tym lepiej. Wraz z rozpoczęciem uczty zaanonsowanym przez lady Nott jej uwagę i tak w pełni przykuł Czarny Pan. W swoich szatach i koronie roztaczał wokół aurę swobodnej, posępnej władczości. Kolana zadrżały jej od potęgi, która - choć obecnie w większości skryta - nie była jej obca już od ponad roku. Z ledwością powstrzymała się od upadku na te kolana, ale widząc, że nikt inny tego nie zrobił (dlaczego nikt tego nie zrobił?), zagryzła wściekłość i tylko opuściła głowę z szacunkiem, do momentu, w którym ich Pan usiadł. Do tej pory nie przykładała znacznej wagi do tych całych sabatowych zabaw, ale skoro brał w nich udział nawet On - nie mogła zawieść i odpuścić.
Serce wciąż biło jej zbyt prędko, gdy z ostrożnością zajęła miejsce przy swoim stoliku; każdego obecnego powitała z szacunkiem, ale jej spojrzenie raz po raz uciekało w kierunku kolejnego stolika, tak bliskiego, przy którym siedział Czarny Pan... i cała reszta. Wtrącenie się kelnerów było niechętnym odwróceniem uwagi, ale poinformowała ich, by podali jej Leek flamiche - bo było to jedyne danie, które była pewna, że będzie potrafiła poprawnie wymówić. Zerknęła z ukosa w drugą stronę, a potem zastygła na moment i uśmiechnęła się lekko, pytająco, choć był to raczej odruch - wyuczona uprzejmość. Jeżeli dobrze pamiętała, kobieta, którą widziała po swojej prawej stronie była matką Tristana Rosiera. Wywnioskowała to jednak jedynie z imienia; kobieta wyglądała na zdecydowanie zbyt młodą, by mieć już wnuki.
inspiracja strojowa, w poście z szerszym trenem i innymi szczegółami, inspiracja rękawiczkowa
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
Kiedy opuściliśmy nasze powozy, pozwoliłem sobie na moment zostać w tyle by móc w spokoju przyjrzeć się majestatowi Hampton Court. Kiedyś usłyszałem, że jestem w pracy dwadzieścia cztery na siedem, ale nic nie mogłem poradzić na to, że kiedy tylko miałem możliwość chociaż przez chwilę podziwiać twór architektoniczny, nie odmawiałem sobie tego. Tym razem poświęciłem mu raptem chwilę, by moment później dołączyć już do rodziny. Wszyscy prezentowaliśmy się nienagannie, każdy z nas przyłożył się do swoich strojów i przygotował się do odgrywania przypisanej mu roli. Gdy przeczytałem swój bilecik za pierwszym razem przez kilka dni zachodziłem w głowę jak podejść do swojego stroju. Wiedziałem, że musi on być niecodzienny, że zwykły garnitur czy szata wyjściowa nie wchodzą w grę. Co prawda nie znałem się na modzie, ale kiedy przybliżyłem sobie historię mojej postaci pomysł na strój zrodził się sam i z gotowym szkicem udałem się do krawca. Mój pomysł był z cała pewnością pracochłonny, ale wierzyłem, że za odpowiednią ilość pieniędzy będzie to osiągalne. Efekt końcowy prac był dokładnie taki jak sobie wymyśliłem.
To właśnie dzięki temu wszedłem na sale ubrany w strój utrzymany w kolorach granatu, bieli i srebra. Trzyczęściowy garnitur składał się z dopasowanej kamizelki, na której, wyszywaną srebrną nicią, widniały delikatne płatki śniegu, a srebrne guziki zdobił wypukły wzór kotwicy. Pod spodem ubrałem czarną koszulę, której rogi kołnierzyków zdobiły również srebrne kotwice. Zrezygnowałem z krawatu, pod szyją zapinając coś na wzór srebrnej brożki w kształcie płatka śniegu, a pod nią trzy łańcuszki, których końce niknęły pod materiałem kołnierzyka. Długa marynarka uszyta z połyskującego, granatowego materiału została specjalnie zaklęta by wydawało się, że z poziomu ramion po materiale pada śnieg niknąć powoli na wysokości bioder. Spodnie z tego samego materiału były praktycznie całe w jednym kolorze, nie licząc końcówek nogawek, które wydawałoby się były oszronione. Jednak głównym elementem stroju była długa peleryna, przypięta do ramion specjalnymi lodowymi koronami. Jej wnętrze wyszywane było połyskującym, niczym śnieg w słoneczny dzień, materiałem, a wierzch granatowy miał na sobie motyw oszronionej sieci. Sam materiał był długości do łydek z dołem w kształcie odwróconej litery A, a z jej końców zwisały specjalnie zaczarowane sople lodu, które cicho dzwoniły podczas ruchu.
Sala olśniewała swoimi dekoracjami, przepych i bogactwo biło po oczach nie ważne gdzie by się spojrzało. Tak właśnie wyobrażałem sobie noworoczne sabaty. Liczyłem na to, że ten wieczór będzie udany pod wieloma względami. Pojawienie się głównych aktorów dzisiejszego wieczoru przykuło uwagę wszystkich zgromadzonych. Sam powiodłem ku nim wzrok. Lady Nott zachwycała, Minister prezentował się nienagannie, a postawa Czarnego Pana wymuszała posłuszeństwo. Wszyscy byli dzisiaj piękni i tajemniczy, bo taki był właśnie zamysł całego wydarzenia. Gdy oficjalna część minęła, postanowiłem w końcu odnaleźć swój stolik. Zanim jednak spojrzałem na listę, mimowolnie rozejrzałem się po sali w poszukiwaniu TEJ JEDNEJ sylwetki. Nie było to łatwe zadanie w tym tłumie, ale miałem nadzieję, że jednak uda nam się odnaleźć. W końcu jednak odnalazłem odpowiednią listę, a przeczytawszy nazwiska osób, z którymi miałem dzielić stolik, uśmiechnąłem się lekko pod nosem. Zapowiadała się naprawdę ciekawa kolacja.
Inspiracja marynarki, peleryny i brożki pod kołnierzykiem.
Dolohov weszła do sali uczt lekko, z tą wyuczoną przez lata obserwacji szlachty gracją. Suknia w kolorze królewskiej czerwieni mogła przyciągać spojrzenia, przypominać żywy płomień wśród śniegu. Materiał połyskiwał delikatnym, niemal eterycznym blaskiem, przypominającym elfi pyłek rozsypany ochoczo na miękkim aksamicie. Zamiast rękawów, ramiona i dekolt kryła częściowo złota, finezyjna ozdoba. Długi tren przypominający szal nadawał sukni klasycznie baśniowego wdzięku, a krótki gorset, odcinający się tuż pod biustem, podkreślał smukłą talię i maskował niższe partie. Dół kreacji natomiast układał się w miękkie fale, które zdawały się poruszać własnym rytmem, jakby inspirowane spokojem wieczornego morza. I choć całość pozornie utrzymana w klasyce - w kreacji, w jej drobnych upięciach, w migotliwej tafli materiału, było coś frywolnego, niemal kojarzącego się z prostą uciechą życia.
Ciemne włosy, udekorowane misterną siecią warkoczy, spływały w dół pleców, a na głowie spoczywał mały diadem wysadzany połyskującymi kamieniami. Makijaż był subtelny, niemal niecodziennie jasny jak na standardy Tatiany; rozświetlone srebrno-białym cieniem kąciki oczu i kości jarzmowe przywodziły na myśl elfią urodę, jedynie usta pozostawały soczyście szkarłatne.
Poza niecodziennością w doborze kreacji, pojawiła się na balu w towarzystwie, które mogło wzbudzić poruszenie; choć przecież nie po raz pierwszy, po raz pierwszy jednak w pełni oficjalnie, o czym miał świadczyć pierścień owinięty wokół serdecznego palca prawej dłoni. Dłoni delikatnie spoczywającej na ramieniu Karkaroffa (tym razem młodszego, jeśli trafi na mniej zaradną dziennikarkę, nikt niczego nie zauważy), która była jasnym sygnałem.
Sala powoli napełniała się gośćmi, głównie szlachtą, której rozmowy i śmiechy tworzyły ciepły gwar kontrastujący z zimową aurą za oknami. Tatiana jednak nie zwracała uwagi na tłum. Jej spojrzenie, ukradkowe, ale pełne zainteresowania, wciąż wracało do Czarnego Pana, który towarzyszył Adelaide Nott.
inspiracja sukienkowa, choć sukienka Tatiany jest zdecydowanie bardziej czerwona, gorset jest krótszy, a spódnica ma więcej warstw
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
Biała suknia ściągała spojrzenia, zapewne wywołując nieco mylne skojarzenie. Dla mnie była jak utkana z miliona płatków śniegu, dla nich być może prowadziła pannę młodą, nie Varyę Mulciber. Gdy wskazano mi postać, wiedziałam, że to musi być dokładnie ta barwa. Spódnica miała mnóstwo cienkich, delikatnych jak mgła warstw. Nieco postrzępiony i półprzezroczysty tiul mienił się nieprzesadnie. Materiał zakrywał sylwetkę do ziemi i zdawał się leniwie, sennie ciągnąć za mną. W pasie znajdowała się błękitna wstęga i było to jedyny odstępstwo od dominującego koloru. Materiał idealnie owijał i ciasno wił się wokół talii, nie odsłaniając niemal żadnego skrawka ciała. Prosty, bez przesadnych ozdób i udziwnień. Górna część wyzbyta była niemoralnego dekoltu i gdybym tylko mogła, okryłabym się aż pod samą szyję. Tam jednak, wysoko, tuż pod brodą spoczywał na niewielkim odsłoniętym kawałku skóry wisior z niedźwiedziem, bez którego nie mogłabym wystąpić. Nawet dzisiaj. Ramiona i prawie całe ręce, aż do połowy przedramion, zakryte były prostym rękawem. Palce osłaniały aksamitne rękawiczki. Przy nieco migoczącej spódnicy góra wydawała się zupełnie prosta i wręcz nudnawa. Po bokach twarzy spływały puszczone wolno lekko falujące włosy. Ich wygląd stanowił istotny element odgrywanej postaci. Wyjątkowość sabatu wymagała jednak, aby fryzura różniła się od codziennej prostoty. Dlatego kręciły się lekko, dlatego spięte zostały z tyłu ozdobną spinką. Długo spoglądałam na ten wizerunek w zaciszu niedźwiedziej komnaty. Trochę w obcej skórze, a jednak dziwnie znajomej, chłodnej. Wyrysowane brokatowym pędzlem wzory na spódnicy przywodziły na myśl płatki śniegu. Gdy na nie patrzyłam, cień tęsknoty wydawał się odbijać w głębi spojrzenia. Nikt go nie widział.
U boku krewnych do bankietowej komnaty wkroczyłam z przekonaniem, że trema przeminie, a ja postaram się uczynić wszystko, by pozostawić po sobie odpowiedni ślad. Każda droga miała swój cel, każdy trening prowadził do pożądanych wyników. Przez te wszystkie miesiące próbowałam, by teraz móc stanąć wśród najlepszych czarodziejów w tym kraju. A tego wieczoru miałam do wykonania kilka zadań. Było też jeszcze coś, coś, co sprawiło, że nie czułam się kompletna. Czyjś brak. Więcej niż jednej osoby. Części mojego stada. Tych, którzy znajdowali się setki mil stąd i tych, którym nie wolno było przekroczyć złotych wrót Hampton Court. Jeszcze. Spokojnym okiem prześlizgiwałam się po mnożących się sylwetkach eleganckich dostojników, nie mogąc się oprzeć się wrażeniu, że każdy z nich dostrzeże we mnie obcość. Tego chciałam uniknąć, z tym chciałam walczyć, o tym nie chciałam myśleć. Lubiłam mieć cel i konsekwentnie dążyć do jego wypełnienia, a tej nocy miałam przynajmniej kilka ściśle rozpisanych instrukcji. W ferworze powitań i zachwytów rozpoczynała się zabawa. Chciałam szybko zrealizować każdy z punktów. A potem znaleźć się tam, gdzie potrzebowałam – bardziej niż mogłabym się przyznać przed samą sobą.
Serce biło jej pod gorsetem, gdy wyłoniła się razem z rodzicami z głównego korytarza na bogato ozdobiony balkon, z którego schody wiodły na salę zapełnioną po brzegi najznamienitszym towarzystwem. Tutaj ojciec objął jej dłoń po raz ostatni i pozwolił, by do socjety zeszła już sama, bo oto po raz pierwszy mogła to uczynić; oto stała się jej częścią. Stąd była również doskonale widoczna i mogła się w pełni zaprezentować - siebie, tytuł otrzymany na bileciku i kreację, jaką miała zachwycić zebranych.
Oczywistym było, że wzrok zainteresowanych, ciekaw oczu panny Fawley, powędrował ku górze. Spojrzenie to dostrzegło w jasnych włosach, upiętych starannie, choć pozornie lekko, wpięte cieniutkie, srebrne opaski, które ozdobione były drobnymi, kryształowymi płatkami śniegu, a na samym środku tkwił opalizujący magicznie księżyc w nowiu. W kosmykach tkwiły drobne wsuwki z połyskującymi w świetle śnieżynkami. Jasne moissanity i kamienie księżycowe zdobiły jej uszy w podobnej motywem biżuterii, skłaniając się ku wisiorowi, który w ramionach srebrnego łańcuszka trzymał drobne zawieszki w formie faz księżyców - każdy z nich lśnił, nadając oczom Ursuli jaśniejszego blasku. Na jej ramionach, stapiając się niemal z linią obojczyków i tworząc łagodny dekolt w kształcie serca, rozpoczynała swą zimową podróż suknia.
Gorset wykonany był z granatowego aksamitu, który czyjeś wprawne dłonie przyozdobiły niemal zimowym ogrodem - hafty przedstawiały gałązki przeróżnych, popularnych ziół wykorzystywanych w alchemicznej sztuce, a biała, migocząca drobinkami nić nadała im wrażenia tkniętych lodowym szronem. Te same gałązki bocznie opadały z wdziękiem na wielowarstwową spódnicę. Rozszerzała się ona od samej talii aż po parkiet, a jej kolory, również patrząc od góry, przypominały zimowy zmierzch - błękit przeplatał się z bielą, by zacząć przybierać ciemniejszy odcień, kończąc na granacie nocnego nieba usianego gwiazdami. Jedwabie i tiule układały się bajecznie, odpowiadały poddańczo na każdy krok młodej damy, a hafty, wciąż nawiązujące do świata pełnego roślinnych motywów, tym razem o wiele bardziej wskazywały na przewagę tego, czym tak naprawdę nieboskłon mógł zachwycić, gdy słońce oddawało tron księżycowi. Największą uwagę na pewno przykuły trzy największe, najpiękniejsze elementy w całej kreacji - gwiazda polarna wyszyta srebrem tuż pod talią i dwa księżyce w nowiu tuż obok niej, sprawiające wrażenie, jakby ją chroniły, otaczając ostro zakończonymi ramionami. Dół sukni, spod którego co krok spozierały granatowe pantofelki z wyszytymi florystycznymi wstęgami szronu, zakończone był siateczką drobnych, zimowych wzorów imitujących doskonałość kształtów płatków śniegu.
Chciała zachwycić, chciała przynieść rodzicom dumę, więc plecy miała proste, a ramiona ściągnięte do tyłu, oddychając spokojnie, gdy szła w stronę Lady Nott. Ukłoniła się przed nią z całą swoją gracją, oddając hołd jako organizatorce tak wspaniałego wydarzenia. Skłoniła głowę, nie kłaniając się jednak w pełni, bo to damie nie przystawało. Kobiecy dyg, w którym pozostała chwilę dłużej, pozostał wciąż kobiecym, eleganckim dygiem.
- To zaszczyt znaleźć się w tak wspaniałym miejscu, wśród tak wspaniałej socjety, szanowna Lady Nott - wyprostowała się, posyłając jej delikatny uśmiech, by zaraz oddalić się niepospiesznie i spojrzeniem choć spróbować odnaleźć w tłumie znamienitości swoją przyjaciółkę, do której tak jej było tęskno.
Kiedy mignęła jej charakterystyczne brązowe kosmyki, aż musiała wziąć głęboki wdech. Przywitała się z każdym po drodze, mijając uprzejmie tych, którzy pojawiali się na jej drodze. W pierwszym odruchu oczywiście uprzejmie dygnęła przed lady Cedriną Rosier, obok której stała Colette. - Przynosi lady ze sobą ciepło w ten zimowy wieczór, lady Rosier - uśmiechnęła się łagodnie, przystając obok przyjaciółki, posyłając jej również spojrzenie, w którym ekscytacja i radość aż strzelały, ale musiała na razie zachować rezon, by wypaść jak najlepiej.
- Jak dobrze cię widzieć, Różyczko - szepnęła cichutko, ale z przejęciem do Colette, nachylając się odrobinę. - Cudownie wyglądasz! Dobrze, że słońce już zaszło, bo mogłoby mi cię zabrać z tej zazdrości!
Ucichła, gdy światła pogasły, a głos zabrał narrator dzisiejszego wieczoru. Cała otoczka była magiczna - kobieta, o której względy walczyć będą król i rycerz, szukając wśród szlachetnych serc swoich sojuszników. Nie wiedziała, czyjemu stronnictwu dawała swój głos Lettie, ale domyślała się, że podobieństwo barw ich sukni nie mogło być przypadkowe.
- Och, Lettie, to będzie niezapomniany wieczór! - szepnęła raz jeszcze, chwytając za swój mieniący się błękitem i srebrem wachlarzyk, również haftami nawiązujący do wyrysowanych szronem wzorów.
każdy dotyk ma echo
i oczy się odwraca z delikatnością
zwierząt
And breaking
And shaking
Sabaty nie miały już dla Magdalene tego samego uroku odkąd rozłam na zlocie w Stonehege sprawił, że najbliższe jej w dzieciństwie szlacheckie rody nie miały wstępu na bankiety organizowane dla wyższej socjety. Choć różnice i konflikty między rodzinami miały miejsce już wówczas, gdy była małą dziewczynką, nigdy nie sądziła, że pojawi się na horyzoncie wojna o mocy druzgocącej dla jedności, kultywowanej przez święte nazwiska ze skorowidza. Nie zdołał dokonać tego Grindelwald - ale Czarny Pan był kimś zupełnie innym, prawda? Czarny Pan i jego najbliżsi, najbardziej fanatyczni poplecznicy.
Starała się o tym dzisiaj nie myśleć, świadoma obowiązków, jakie na niej spoczywały. Żadna słabość czy melancholia nie mogły powstrzymać szanującej się lady przed obecnością na tak ważnym wydarzeniu. A choć puste miejsca po jej braciach, siostrach i kuzynach będą dzisiejszego wieczora bardziej niż zwykle ranić jej serce, zamknęła ten ból w dobrze strzeżonej skrytce na dnie świadomości i zamiast tego... zamiast tego wraz ze służbą i Wendeliną oddała się przyjemności strojenia się.
Motyw przewodni tegorocznego Sabatu bardzo jej się spodobał i była pod wrażeniem pomysłowości lady Nott, która każdego roku czymś ich zaskakiwała. Jako zapalona czytelniczka i literatka doskonale znała legendy, które miały przyświecać ich zadaniom, toteż skrupulatnie zaplanowała kreację, jaką krawiec miał dla niej przygotować. Każdego roku wszystkie lady z rodu Selwyn pojawiały się w strojach szytych specjalnie na tę okazję; i nigdy nie założyła tej samej sukni dwa razy. Tego żądała Morgana.
W tym roku przybyła w odcieniach oranżu, brązach i żółciach, w sukni z lekkich materiałów, delikatnej i łagodnie szemrzącej po ziemi przy każdym powolnym kroku. Pod półprzeźroczystymi rękawami skrywała złotą biżuterię, również cięższy naszyjnik okalający smukłą szyję składał się z brudnozłotych, naprzemian wplecionych kwiatów dębu, żarnowca i wiązówki. Osobiście zawsze preferowała srebro i chłodniejsze odcienie, ale kiedy stanęła przed wielkim lustrem w swojej garderobie musiała przyznać, że całość komponuje się dobrze. Zrezygnowała z rękawiczek na rzecz pierścieni, dobrze dopasowanych do jej obrączki. Włosy, upięte finezyjnie nad karkiem i rozlewające się po plecach kilkoma luźniejszymi falami służąca uzupełniła wplecionymi tu i ówdzie piórami sowy. Prawdziwymi, na to wyglądało, choć Magdalene nie zdecydowała się dopytywać którą sowę oskubano, aby to osiągnąć. Lepiej chyba, gdy tego nie wiedziała.
Przybyła na Sabat pod ramię z Blaisem i wraz z nim wysłuchała przemowy lady Adelaide. Jeżeli odczuł, że zacisnęła mocniej dłoń na jego przedramieniu, gdy na środek wyszli Minister Magii w towarzystwie samego Czarnego Pana, miała nadzieję, że tego nie skomentuje. Nie będzie dociekał, dlaczego na widok czarodzieja, którego przecież oficjalnie popierali, ściska ją w żołądku a skórę okrasza zimny pot. Pod drogimi perfumami o żurawinowym zapachu i tak nie będzie niczego czuć.
To nie tak, że nie miał świadomości, dlaczego mogłaby się go obawiać.
Zanim rozstali się, by udać się do przypisanych sobie stolików, wspięła się na palce, by złożyć na jego policzku ostatni, skromny pocałunek.
- Znajdę cię, gdy przyjdzie pora na tańce - zapowiedziała miękko, a potem z odwiecznym uśmiechem łagodności odnalazła spojrzeniem Lucindę. Przynajmniej ona znów tutaj była. Nie czuła się tak zupełnie samotna.
sukienka wzorowana na tej choć znacznie skromniejszy dekolt, włosy mniej więcej tak, choć z piórami zamiast biżuterii
Nie widziałam cię już od miesiąca
I nic, jestem może bledsza
Trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca
Lecz widać można żyć bez powietrza
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5