Wydarzenia


Ekipa forum
Frances Burroughs
AutorWiadomość
Frances Burroughs [odnośnik]24.01.20 15:29
First topic message reminder :



Frances Burroughs

Karty Tarota
0
1
3
2
4
0
0
8
9
10
11
12
0
14
15
16
17
18
19
20
21


[bylobrzydkobedzieladnie]


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.


Ostatnio zmieniony przez Frances Burroughs dnia 19.12.20 1:35, w całości zmieniany 1 raz
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806

Re: Frances Burroughs [odnośnik]16.02.20 11:14
Umiarkowanie
LondynPołowa 1956 roku


Na ten dzień, czekała od dawna. I nie chodziło jedynie o te kilka dni oczekiwania na sowę, które rozciągały się nieprzyjemnie, sprawiając wrażenie, jakby trwały długie miesiące. Na sukces pracowała przez bardzo długie lata, w zasadzie od początku nauczania pobieranego w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
Już w połowie pierwszego roku odkryła, że eliksiry ją fascynowały. Przyciągały jej uwagę niczym silne magnesy, którym nie potrafiła się oprzeć. Szybko okazało się również, że eliksiry zdawały się chętniej otwierać swoje tajemnice właśnie przed nią. Nie miała problemu z opanowaniem ich podstaw, zrozumieniem podstawowego działania czy zależności, jakie łączyły fazy księżyca z poprawnie uwarzonymi miksturami. Na przestrzeni lat nie potrafiąc zrozumieć problemów, z jakimi mierzyli się jej rówieśnicy, jeśli chodzi o przedmiot eliksirów. Rozumiała je, nie posiadała problemu z przyswojeniem wiadomości, ich tajemnic, wymagań oraz sekretów. Swoją drogę obrała po pierwszym, udanym przyrządzeniu eliksiru. Stała wtedy przed niewielkim, cynowym kociołkiem przyglądając się wrzącej zawartości mętnego wywaru w pięknym, złocisto — miedzianym kolorze, chyba pierwszy raz w życiu czując pełnię zadowolenia z samej siebie. To właśnie wtedy podjęła decyzję, aby ruszyć tą drogą, nawet ze świadomością, że nie będzie ona łatwa. I tak krok po kroku, skrupulatnie zbierała informacje dotyczące uprawnień oraz umiejętności, jakie będzie potrzebowałaby zacząć wprowadzać plan w życie. Systematycznie i sumiennie powiększała swoją wiedzę o odpowiednie zagadnienia, nie raz przypłacając światły cel brakami w życiu towarzyskim czy rodzinnym. Chciała osiągnąć coś, nie będąc w stanie dokładnie tego czegoś określić. Marzyła jej się dobra posada w szpitalu Świętego Munga; badania naukowe; niewielki domek gdzieś, pod Londynem z ogródkiem, gdzie mogłaby hodować ingrediencje i własnym, dużym łóżkiem z miękkimi poduchami. Kocie. Wycieczce do Francji. Kto wie, może nawet mężczyźnie, który potrafiłby uszanować i pokochać jej pragnienie wiedzy i bystry umysł, nie sprowadzając jej jedynie do roli matki i gosposi? Prawdę mówiąc, o tej kwestii myślała naprawdę niewiele, bardziej zajęta nauką i obowiązkami, co chwila spadającymi na jej barki. Jeśli się nie uczyła, pełniła obowiązki prefekta, prefekta naczelnego oraz pojawiała się na spotkaniach Klubu Ślimaka, by podpytywać ulubionego nauczyciela o jego tajemnice — większe bądź mniejsze, zawsze jednak związane z tajnikami przyrządzania eliksirów.
Nie odpuściła przez wszystkie siedem lat nauki w Hogwarcie, nie odpuściła również po szkole. Długie, wakacyjne godziny spędzała nad książkami, dokształcając się, aby móc przystąpić do egzaminów na wymarzony kurs w katedrze alchemii i uzdrowicielstwa przy Klinice Magicznych Chorób i Urazów Świętego Munga. Z zaskoczeniem odkryła, że zdała egzaminy jako jedna z lepszych w grupie... Niestety niekorzystne zbiegi okoliczności sprawiły, że nie mogła do niego przystąpić, co złamało jej niewinne serduszko. Nie poddała się jednak, mimo wielu chwil słabości najzwyczajniej przełożyła swoje plany trochę w czasie. Dopiero teraz była w stanie stwierdzić, że było warto się przemęczyć. Spędzić te wszystkie wieczory w paskudnym Parszywym Pasażerze,w towarzystwie podejrzanych, podłych klientów wyciągających lepkie dłonie w kierunku jej delikatnego ciała. Ćwiczyć warzenie eliksirów na plugawych truciznach, które dolewała tym, których najtrudniej było znieść w tawernie wuja, by w końcu iść na kurs. Nie ten wymarzony, lecz w jej pojęciu równie wystarczający kurs, prowadzony przez Ministerstwo Magii, by w końcu stanąć na progu szpitala, z teczką dokumentów w dłoni.
Rozmowa o pracę była dla niej stresująca. Nie tylko dlatego, że chodziło o pracę, którą wymarzyła sobie przed laty, ale i fakt, że była to jej pierwsza, prawdziwa rozmowa, z prawdziwym pracodawcą. Szybkiej rozmowy z wujem Boyle z pewnością nie mogła tak nazwać. Bała się. Z początku ze stresu plątał się jej język, a dłonie niebezpiecznie drżały, rozlewając kropelki wody z niewielkiej szklanki. Na szczęście po wyjaśnieniu wagi sytuacji pracodawca okazał się wyrozumiały. Spokojnie wypytywał ją o szkołę, o egzaminy, powód rezygnacji z kursu i kurs Ministerstwa, by w końcu podziękować jej za spotkanie i obiecać odesłanie listu z odpowiedzią.
Nie wierzyła, w to co czytała. Czy naprawdę przyjęli ją do wymarzonej pracy? Ach, ten dzień był jednym z najszczęśliwszych w jej życiu! Spełniło się jedno, z jej najskrytszych marzeń, wypełniając jej serce nadzieją, ale i chęciami do działania.
Panna Burroughs była przyzwyczajona do wysokiego tempa pracy, jak i życia. Ostatnie lata spędziła w biegu. Wpierw oscylując między Parszywym pasażerem (gdzie całe dnie spędzała na nogach, lawirując między stolikami i męskimi dłońmi) a mieszkaniem mamy, wymagającej stałej opieki. Później, wcale nie było łatwiej. Do jej podstawowych obowiązków doszedł kurs w Ministerstwie Magii, mający zapewnić jej miejsce w szpitalu, który sprawił, że sama obarczyła się dodatkowym ciężarem, w postaci nadrabiania wszelkich, możliwych różnic programowych. I mimo iż chodziła przemęczona, a worki pod oczami maskował wspomagany magicznie makijaż, Frances wiedziała, że to wszystko w odpowiednim momencie jej zaprocentuje, umożliwiając podążanie wybraną w dawnych latach droga, do której wzdychało dziewczęce serduszko.
Może dlatego, nie umiała teraz wpaść w spokojny rytm pracy szpitala Świętego Munga?
Z początku chciała się wykazać. Udowodnić, z czego jest zrobiona i jak wiele jest warta. Przez pierwszy miesiąc brała nadgodziny każdego, pojedynczego dnia. Przykładała się do każdego eliksiru oraz starała się budować pozytywne relacje, nawet jeśli było to utrudnione przez przekonanie wielu alchemików o niższości kursu prowadzonego przez Ministerstwo Magii. Powoli jednak zaskrabiała sobie szacunek oraz odrobinę sympatii i jedynie jej przełożony zerkał na nią z obawami i czymś, przypominającym troskę. Nikt w końcu nie chciał problemów w miejscu pracy, którym się zarządzało, prawda? Panna Burroughs zrozumiała to dopiero w połowie drugiego miesiąca, gdy podczas przerwy śniadaniowej utraciła przytomność, z przemęczenia osuwając się w stan odrętwienia i braku świadomości. Po podstawowych badaniach odbyła wtedy rozmowę z przełożonym, dostając reprymendę za przepracowywanie się. Pracownie alchemiczne nie były gwarną i tłoczną tawerną wuja. Tutaj nie liczył się czas, a dokładność, ukochana przez nią perfekcja oraz bezpieczeństwo i bystrość umysłu alchemika. Frances ze zdumieniem przyjęła pouczenie oraz pierwszy od dawna dzień wolny, mający na celu pozwolić jej odpocząć... Tylko jak to się robiło? Nie pamiętała. Lata ciężkiej nauki a później pracy i obowiązków sprawiły, że dziewczyna utraciła jakże ważną w życiu równowagę. Przepracowywała się, stale brnąc do przodu, byleby zniwelować dystans dzielący ją od spełnienia jej marzeń gubiąc zdolność do zwykłego, prostego odpoczynku, pozwalającego jej naładować rozładowane baterie.
Pierwszy dzień był najgorszy. Blondynka nie wiedziała, co powinna z sobą zrobić. Usiąść do książek? A może rozpocząć spóźnione, wiosenne porządki w mieszkaniu? Pomóc komuś z rodziny w pracy? Nie, nie mogła. Jeśli chciała dożyć spełnienia swoich marzeń, musiała odzyskać równowagę. Ponownie nauczyć się zdrowego zbilansowania swojego życia do poziomu, niebędącego chorowitą pracowitością, lecz zdrowym, logicznym i dobrze działającym podziałem. Ze swoim problemem udała się do matki pewna, że ta udzieli jej odpowiednich rad. Zamiast tego jednak rodzicielka zabrała ją na zakupy na pobliskim targu, kawę z ciastkiem w pobliskiej kawiarni oraz długi, przyjemny spacer po jednym z parków. Z początku Frances nie widziała sensu w tych działaniach. Bo czy nie było to marnotrawieniem czasu, jaki mogła poświęcić na coś, bardziej istotnego? Dopiero wieczorem, gdy przyjemne odprężenie rozlało się nie tylko po jej mięśniach, ale i  umyśle, do dziewczyny dotarło, że tak naprawdę, matka uczyła ją odpoczynku. Subtelnie pozwalała córce oswoić się z zapomnianym pojęciem, będąc pewną, że w odpowiednim momencie eteryczna blondynka wyciągnie z tego odpowiednie wnioski.
Frances rozpoczęła wprowadzanie zmian powoli. Stopniowo, aby nie narazić się na ten okrutny szok, jakiego doświadczyła podczas pierwszego od dawna, wolnego dnia. Dzień po dniu zmniejszała odrobinę czas przeznaczony na pracę oraz naukę, odrobinę podnosząc ilość czasu, przeznaczoną na odpoczynek. Systematycznie i skrupulatnie dążyła do określonego momentu, który uznała za iście złoty środek.
A gdy nadszedł dzień, gdy w końcu odzyskała równowagę, pierwszy raz od dawna odetchnęła pełną piersią. Panna Burroughs doświadczyła wtedy rzadkiego przekonania, że wszystko jest tak, jak powinno. Miała wymarzoną pracę, mogła dalej się rozwijać, jednocześnie nie zaniedbując ani rodziny, ani przyjaciół... Ani siebie oraz swoich potrzeb, które przez tyle długich lat zsuwała do kąta świadomości, przekładając nad nie obowiązki, zrzucone na jej barki przez otoczenie.  
A przecież dbanie o własne, dobre samopoczucie było czymś, tak bardzo przyjemnym! Blondynka wysnuła swoje rytuały, których uparcie się trzymała niezależnie od okoliczności, pozwalając jej wyciszyć się. Zachować tę wspaniałą równowagę oraz przeczucie, że jej życie idzie odpowiednim torem. Odetchnąć pełną piersią i zwyczajnie cieszyć się tym, co miała oraz miejscem, w którym przyszło jej być.
Ku swojemu zaskoczeniu, panna Burroughs odkryła, że odpowiednio wyważony tryb życia, poprawia nie tylko jej samopoczucie, ale i wyniki w pracy. Wypoczęta nie miała problemu, aby się skupić; oddać wszystkie swoje myśli zajęciu, jakie wykonywała, nie widząc niczego, poza przygotowywanym eliksirem. Dziewczyna miała wrażenie, że nie tylko ona zauważała te zmiany. Współpracownicy wydawali się milsi, a z oczu przełożonego zniknęła dziwna troska, co młoda alchemiczka traktowała jako dobry omen. W końcu czyż nie pojęła jednej z najważniejszych prawd nie tylko pracy, ale i życia?
Równowaga zdawała się mieć wielkie znaczenie, nie tylko w zdrowym trybie życia. Potrzebna była przy warzeniu najróżniejszych eliksirów, relacjach międzyludzkich oraz wszelkich, możliwych przedsięwzięciach. A Frances ( co prawda nie bez trudu) udało się pojąć sposoby, w jakie mogła zadbać o zachowanie tej cudownej równowagi w jej życiu. W końcu, skoro udało jej się to jeden raz, z pewnością udałoby się i kolejny, gdyby jej równowaga znów zostałaby zachwiana przez jakieś, nieprzewidziane przez nią wydarzenia.
A poczucie równowagi, jawiło jej się jako coś, iście wspaniałego.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Frances Burroughs [odnośnik]17.02.20 9:39
Diabeł
LondynWycinki z różnych okresów


Nie wiedziała, kiedy zaczęła brnąć w te wszystkie kłamstwa. Od dawna zdawały się one nieodzowną częścią jej życia.
To wszystko zaczęło się gdzieś po przeprowadzce do portowych doków, gdy ojciec gnił dwa metry pod ziemią, ich mieszkanie poszło pod młotek, a oni skończyli na garnuszku wujostwa... Gdy matka zdawała się przechodzić dziwną depresję, bądź załamanie nerwowe, spowodowane tymi wszystkimi wydarzeniami. Miała wtedy ledwie sześć, może siedem lat z każdym jednak dniem coraz bardziej rozumiała, że mama potrzebuje pomocy. Właśnie wtedy, powoli rodzina zaczęła zrzucać na nią kolejne obowiązki, które dziewczynka nauczyła się przyjmować z udawanym uśmiechem, nie chcąc zawieść matki.
Z wiekiem, te udawane uśmiechy przerodziły się w maskę perfekcji, za którą się chowała. Uśmiechała się, rzucała uprzejme dzień dobry znanym sąsiadom (tym, którzy jej nie przerażali) i kurtuazyjne zapytania o samopoczucie. Zaczęła dbać o to, jak się prezentowała, uznając to za jeden z większych kluczy do ukrycia tego, czego nie chciała nikomu pokazywać. Układała starannie włosy, dobierała eleganckie stroje, wyróżniające ją z portowego otoczenia. Chciała stać się ideałem, uosobieniem perfekcji. W końcu, czy ktokolwiek chciałby zgłębiać się w szczegóły jej życia, jeśli sprawiałoby wrażenie perfekcyjnego? Panna Burroughs byłą pewna, że to właśnie to zapewni jej spokój.
Z wierzchu będąc uśmiechniętą, dobrze wychowaną panną w środku rozpadała się, pod wpływem pęknięć na jej duszy spowodowanych żałobą, nadmiarem obowiązków, zmęczeniem i żalem do starszego brata. Przez długie lata wypracowywała w sobie umiejętność skutecznego kłamania. Utrzymywania odpowiedniego wyrazu twarzy, niepozwalania wybić się z pantałyku, stwarzania pozorów i bycia odbieraną w taki sposób, w jaki chciała być odbierana. Z początku nie było to dla niej żadną wadą. Wręcz przeciwnie, gdzieś w środku uważała to za jedną, ze swoich najlepszych zalet.  Była pewna, że to właśnie te kłamstwa zapewniają jej bezpieczeństwo, nie pozwalają, aby ktokolwiek ją zranił, zauważając te, najsłabsze punkty, które mogły ją złamać.
Po wielu latach nie zauważyła nawet, jak bardzo te kłamstwa weszły jej w skórę. Przypadkiem, zatraciła w nich siebie. Nie raz Frances miała wrażenie, że nie potrafi już wyrażać szczerych silnych emocji. I o ile faktycznie żywo z kimś rozmawiała, gdy ten ją zainteresował, uśmiechała się, gdy coś ją rozbawiło bądź rumieniła się, gdy jakiś mężczyzna ją onieśmielał... Nie potrafiła jednak szczerze przyznać się do tego, co czuje. Nie raz siedziała przy kuchennym stole, po raz kolejny obserwując poznaczonego siniakami i rozcięciami brata, nie potrafiąc powiedzieć mu tego, co czuje. Jak bardzo rozczarowana jest, że zostawia ją za każdym razem, gdy ona go potrzebowała... Jak bardzo sądziła, że marnuje się, wtapiając w to podłe otoczenie... Jak bardzo nieraz go potrzebowała i jak cholernie mocno go kochała... Nie potrafiła mu tego powiedzieć. Szczere słowa, dotyczące jej silnych emocji nie potrafiły przejść jej przez gardło. Kisiła w sobie to, co nie potrafiło znaleźć ujścia, powierzchownie sprawiając wrażenie obojętnej. Niewzruszonej. Przywykła do ukrywania emocji do tego stopnia, że nie zdawało jej się to już nawet dziwne. Tak samo, jak kłamstwa, które coraz częściej przemykały do jej codziennego życia. W końcu lepiej było udawać, że nie wiedziała nic o interesach wuja, rzucić uprzejmym "dzień dobry" niż doprowadzać do konfliktów... I mimo iż nie raz chciała to zmienić, nie potrafiła. Strach był zbyt wielki.

***

Strach towarzyszył jej od zawsze, stając się jej największym wrogiem. Panna Burroughs bała się od zawsze, zdawać by się również mogło, że bała się wszystkiego, co mogło pojawić się na jej drodze.
Jako mała dziewczynka obawiała się ciemności do tego stopnia, że spała przy niewielkiej, zawsze włączonej lampce, nie chcąc, aby pokój pogrążył się w zupełnej ciemności. Bała się przerażających wilków, o których przeczytała w książce, której nie powinna czytać. Wielkich, wściekłych, ze śliną spływającą z wielkich kłów, chcących rozerwać jej krtań na strzępy. Z czasem strach przed ciemnością zanikł, gdy odkryła w niej piękne, gwieździste niebo. To nie oznaczało jednak że przestała się w ogóle bać.
Strach towarzyszył jej na każdym kroku życia. Czy to w szkole, obawiając się odrzucenia bądź zrobienia pierwszego kroku w kierunku chłopca, który się jej podobał. Strach ją paraliżował.
Dokładnie pamiętała pierwszy raz, gdy była tak przerażona, że nie potrafiła wykonać żadnego ruchu. Miała wtedy jakieś piętnaście, może szesnaście lat. Mimo iż było lato, pochmurny londyński wieczór spowił uliczki półmrokiem. Nie miała wracać o tej porze, zasiedziała się jednak w miejskiej bibliotece nad księgą, którą z pewnością można było uznać, za większą od niej. Pospiesznie przemierzała nieprzyjazne uliczki, chcąc jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznej kamienicy, pod czujnym okiem wuja Boyle, zapewniającego jej bezpieczeństwo. Bała się. Nigdy nie lubiła chodzić ulicami portowych doków w samotności, obawiając się tych wszystkich podejrzanych typów i nieprzyjaznych spojrzeń, jakie potrafiła napotkać na swojej drodze. Skręcała właśnie w przedostatnią uliczkę przed swoim domem... Gdy zauważyła scenę, jakiej nigdy nie chciała widzieć. Jeden z tych paskudnych, obleśnych typów przypadł jakąś dziewczynę, niewiele starszą od niej do muru. Właśnie wtedy, strach zaczął ją paraliżować. Chciała jej pomóc. Chciała uchronić ją przed podłym losem, jaki miał przysporzyć jej srebrny nóż. Chciała... Zamiast tego jednak odwróciła się, by biegiem przedostać się do znajomego, podłego budynku Parszywego Pasażera, schować się za stojącymi za nim skrzynkami. Strach ją pożarł. Nie pozwalał jej się ruszyć, napędzając jej dziewczęce serce przerażeniem, sprawiającym, że wyrywało się jej z piersi. Płakała, słysząc krzyki biednej dziewczyny. Płakała, przez bardzo długi czas po tym, gdy krzyki ustały... I płakała, gdy znalazł ją wujek oraz kilka dni później, gdy dowiedziała się, że biedna dziewczyna została złożona w jednym z grobów na pobliskim cmentarzu.
Strach dopadał ją nie tylko w takich, ekstremalnych sytuacjach. Każdego, kolejnego dnia był jedną z jej największych przeszkód. Bała się wychylać, wyrażać jasno tego, co siedziało w jej głowie, okazywać silnych uczuć... Bała się żyć pełnią życia, oddychać pełną piersią i prowadzić swoje życie, tak jak chciała. Podejmować ryzykowne decyzje, wyjść ze swojej bańki bezpieczeństwa, jaką utworzyła wokół swojej osoby. Przerażały ją pojedynki na zaklęcia oraz poruszanie się samotnie wieczorami po dokach. Obawiała się sytuacji, w których była wyrzucana ze swojej strefy komfortu, bądź stawiana pod murem podjęcia decyzji, które miały mieć wpływ na szersze grono. Wolała chować się w swojej pracowni pełnej ingrediencji i kociołków, niż wychylać się. Bała się nawet czytać o wydarzeniach, mających miejsce w świecie czarodziejów w obawie przed tym, czego mogła się dowiedzieć.

***

Była za to jedna rzecz, której panna Burroughs się nie obawiała, mimo iż taka panna jak ona, powinna być tą rzeczą przerażona. W końcu dobrze wychowane, eleganckie panny nie powinny uciekać się do tak podłych, plugawych rzeczy.
Wszystko zaczęło się od Parszywego Pasażera, a raczej wuja Boyle, wychodzącego z jakże abstrakcyjną propozycją, aby odpracowała w tawernie dług, jaki miała u niego zaciągnąć na kurs alchemiczny w Ministerstwie Magii. Ten pomysł nie podobał jej się od samego początku. W końcu... Nie pasowała tam. Jej miejsce było w czystych, zadbanych dzielnicach Londynu, a nie brudnej, pełnej podejrzanych ludzi tawernie, będącej uosobieniem wszystkiego, co niemoralne i złe. Nie miała jednak innego wyjścia, nawet jeśli tutejsza klientela szczerze ją przerażała. Już pierwszego dnia napotkała kłopoty w postaci śliskich, lepkich łapsk marynarzy, próbujących zbadać jej delikatne ciało. Łapsk, od których nie było ucieczki. Frances nigdy nie potrafiła się bronić. Uroki nie były jej mocną stroną, a świadomość pojedynku sprawiała, że przez jej ciało przechodziły nieprzyjemne dreszcze przerażenia. Nie należała również do osób, które mogły pochwalić się tężyzną fizyczną. Zawsze była raczej drobnej, delikatnej budowy. Nigdy również nie potrafiła się bronić — całą wiedzę z tego zakresu, odziedziczył jej starszy brat. Będąc wystawioną na zagrożenia, podjudzana przez przyszywaną siostrę uciekła się do jedynej rzeczy, jaka mogła zapewnić jej bezpieczeństwo. Podstawowe trucizny poznała jeszcze w Hogwarcie, po szkole rozszerzając tę wiedzę o kolejne, dodatkowe substancje w ramach przygotowania do egzaminów na kurs Świętego Munga, na który ostatecznie nie mogła się udać. Wychodziła z założenia, że gdyby przyszło jej pracować w placówce leczniczej, powinna znać działania większości, szkodliwych eliksirów — chociażby po to, by wiedzieć, jak zapobiec ich działaniom. Posiadanie niewielkiej buteleczki szkodliwego płynu dodawało jej pewności siebie, której tak bardzo jej brakowało. Nic więc dziwnego, że gdy przyszło jej pierwszy raz zmierzyć się z klientelą Parszywego, miała przy sobie buteleczkę trucizny.
Ponoć pierwszy raz, pamięta się najlepiej. Panna Burroughs doskonale pamiętała pierwszy raz, gdy przyszło jej otruć podłego Willa. Pamiętała nerwy oraz ekscytację, gdy zauważyła, że jej eliksir działa poprawnie a typy bardziej parszywe niż ta tawerna, dostają nauczkę za swoje podłe czyny. Z czasem zaczęła czerpać z tego dziwną przyjemność. Odczuwała zadowolenie, widząc, jak ci mężczyźni, stwarzający dla niej (i nie tylko dla niej) bezpośrednie zagrożenie wili się w konwulsjach. Cierpieli za wszystkie grzechy, jakie wyrządzili i te wszystkie, brudne myśli, jakie przechodziły przez ich głowy, na widok niewinnych, bezbronnych panien. Frances była okrutnie zaskoczona tym, jak wielką przyjemność jej to sprawiało. Poczucia dziwnej, nieokreślonej sprawiedliwości oraz władzy, jaka wiązała się z potajemnym dolewaniem plugawych eliksirów do cienkiego alkoholu, zamawianego przez pijanych marynarzy. Eteryczna blondynka nie miała przed tym najmniejszych oporów, nie posiadała również żadnych wyrzutów sumienia za te czyny, doskonale wiedząc, że nauczka się im należała.
To w połączeniu z kłamstwem, tak skrzętnie opanowywanym przez te wszystkie, długie lata oraz niewinną prezencją (bo kto mógłby ją podejrzewać?) czyniło z niej niemal idealną trucicielkę. A panna Burroughs zdawała się w tym doskonale odnajdywać, ku swojemu zaskoczeniu oraz obawie, że to właśnie upodabnia się do podłego otoczenia... Nie miała jednak innej możliwości, aby się bronić.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Frances Burroughs [odnośnik]18.02.20 1:12
Wieża
Londyn 23 Lutego 1957 roku

Śniła.
A może jedynie wydawało się jej, że jest pogrążona w spokojnych objęciach Morfeusza, tak naprawdę trafiając do jakiegoś innego, dziwnego wymiaru sprawiającego, że śniła na jawie? Nie była jednak w stanie tego jednoznacznie stwierdzić.
Miała wrażenie, że już kiedyś widziała miejsce, w którym się znalazła. Z pewnością jednak wcześniej w nim nie była, w jej życiu nigdy nie przyszło jej wyjechać gdziekolwiek dalej poza zatłoczony Londyn. Może znała to miejsce z jakiegoś obrazu bądź ilustrację w którejś z ksiąg. A może widziała je wcześniej w jakimś śnie bądź swojej wyobraźni?
To miejsce, w którym teraz stała przypominało jej miejsce jednej ze starych baśni. Nie pamiętała czy ta baśń należała do czarodziejskiego świata, czy może pochodziła z mugolskich książek jej ojca. Jak przez mgłę pamiętała jednak, jak matka czytała ją jej przed snem, jeszcze zanim ojciec odszedł w zaświaty. W tamtej baśni była dokładnie taka sama wieża, przed jaką teraz stała. Wysoka, sprawiająca wrażenie sięgającej nieba wieża. A może faktycznie kończyła się w niebie? Dziewczyna nie była w stanie tego stwierdzić, mając wrażenie, że białe, puchate chmury chowają znaczną jej część. Wieża stała pośrodku niewielkiej, dość przytulnej polanki otoczonej gęstym, ciemnym lasem przypominającym roślinny mur. Miała wrażenie, że otacza ją spokój. Niebo było błękitne, promienie słońca przyjemnie muskały jej blade ciało, a do jej uszu docierał świergot leśnych ptaków...
Tylko co ona tutaj robiła?
W baśni, jaką czytała jej matka, w wieży zamknięta była piękna księżniczka porwana przez złą czarownicę (swoją drogą, stereotyp złej, brzydkiej i złośliwej czarownicy zawsze cholernie zniesmaczył pannę Burroughs) w delikatnej wersji baśni, księżniczkę ratował przystojny, śpiewający książę na białym rumaku. W mniej delikatnej wersji księżniczka została wywieziona na pustelnię, książę, dowiadując się, że więcej jej nie zobaczy, wyskoczył z wierzy a ciernie wyłupiły mu oczy. Oczywiście nawet w tej, niedelikatnej wersji musiało dojść do pozytywnego zakończenia, książę w końcu odnajduje swoją księżniczkę, podążając za jej śpiewem, by żyli długo i szczęśliwie. To zakończenie, zawsze wydawało się jej naciągane, nadal jednak nie potrafiła pojąć swojej obecności w tym miejscu. W końcu... Nie była piękną księżniczką. Nie posiadała również odwagi książąt na białych koniach. W zasadzie... Sytuacja, powoli zaczynała wywoływać w niej strach. Dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę, nie wiedząc, co powinna zrobić. Udać się do ciemnego lasu? Zbiór drzew zdawał się ścisły i przeraźliwy, z pewnością było tam ciemno, a w najbliższej okolicy Frances nie widziała żadnego przerzedzenia, które prowadziłoby w głąb lasu. Ach, co powinna zrobić? Nie wiedziała ile tak stała, wodząc wzrokiem między wieżą a skrajem lasu, miała jednak wrażenie, że gdzieś, spomiędzy gęstej roślinności wpatrują się w nią błyszczące, przerażające ślepia. A może jedynie się jej wydawało? A może wyobraźnia płatała jej figle? Ostrożnie przejechała dłonią w miejscu, gdzie powinna znajdować się jej różdżka, materiał jej szaty nie wskazywał jednak na to, aby miała ją przy sobie. Również kieszonka, w której trzymała eliksir obronny, była pusta. Coraz większa dawka strachu wdawała się do jej serca, a gdy usłyszała coś, na kształt dziwnego powarkiwania nieprzyjemny dreszcz przeszedł po jej plecach. Nie, nie mogła tu zostać, pozostawało jej więc udać się w kierunku wieży. Ostrożnie stawiając stopy, ciągle obserwując ścianę lasu i lśniące ślepia podążające za każdym, nawet najmniejszym jej krokiem. W końcu jej plecy oparły się o zimny kamień wieży. Tylko... Jak miała do niej wejść? Jeśli dobrze pamiętała, wieża z baśni opowiadanej przez matkę nie posiadała ani drzwi, ani schodów. Nadal zerkając w kierunku ściany lasu, panna Burroughs przejechała dłonią po murze. Z pewnością musiało być jakieś wyjście, czyż nie? Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust. Och, co miała zrobić w tej podłej sytuacji? Dziewczyna okrążyła wieżę, uważnie stawiając kroki, by nie wywołać niebezpieczeństwa czającego się gdzieś w leśnych czeluściach. Nie znalazła jednak nic, co pozwoliłoby jej wejść do środka. A może jednak się myliła? Może faktycznie powinna ruszyć w przeciwnym kierunku? Ach, skąd ona miała to wiedzieć! I gdy już myślała, że wszystko zostało tracone z lasu, zaczęły wychodzić wilki. Przeraźliwie wielkie, z futrem jeżącym się na karku i wielkimi kłami szczerzącymi się w jej kierunku. Frances poczuła, jak strach ją paraliżuje. Nie mogła się ruszyć, obserwując jak wilki zbliżają się w jej kierunku. Czy naprawdę miała tak umrzeć? W dziwnym miejscu pożarta przez paskudne wielkie bestie... Łzy zaczęły wypływać z jej oczu, a serce wyrywać się z piersi w ataku paniki. W tym momencie wieża jawiła się jej jako coś bezpiecznego. Miejsce, w którym mogła się skryć przed krwiożerczymi wilkami. W jednym chyba jedynym zrywie serca, panna Burroughs odwróciła się do muru, by powoli zacząć wspinać się po wystających kamieniach. Czuła ból rozlewający się po jej mięśniach; pękającą skórę palców, nieprzyzwyczajonych do tak wielkiego wysiłku, w końcu... była alchemikiem, nie sportowcem. Powoli, pięła się do góry, raz stopa osunęła się jej z kamienia, jedynie o cal mijając zębiska skaczącego w jej kierunku wilka. Nie, nie mogła tak umrzeć. Przecież, jeszcze kilka metrów... Jeszcze kilka wyciągnięć ramion i podciągnięć a ona znajdzie się w bezpiecznej wieży. Ukrytej w potężnych murach czarownicy z pewnością nie groziłoby nic złego, czyż nie? Musiała jedynie wyciągnąć dłoń po raz ostatni...
Ciężko dysząc opadła na podłogę wieży. Pachniała starymi książkami i świeżymi ziołami. Zupełnie tak, jak jej niewielka kawalerka, przepełniona ingrediencjami i książkami. Delikatny uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy łapała oddech do piersi, próbując przywrócić sobie normalny rytm oddechu. Ach, nie sądziła, że będzie to tak proste. Ostrożnie uniosła głowę, by rozejrzeć się po wnętrzu... Z zaskoczeniem zauważyła, że znajduje się pośrodku swojego salonu. Widziała znajome drzwiczki od pracowni, kanapę, na której spała i wystający z kuchennej części stolik, przy którym jadała śniadania. Co to miało znaczyć? Przecież jej mieszkanie nie znajdowało się w wieży, a kamienicy należącej do wuja Boyle... Coś, w tym wszystkim jej nie pasowało. Nim jednak zdążyła odkryć, co w tym wszystkim jej nie pasuje, usłyszała kolejne warczenie. Z przestrachem uniosła się do siadu, by zauważyć kolejnego, jeszcze większego wilka. Zwierzę zjeżyło się, by przyprzeć wątłe ciało do parapetu. Frances czuła smród mokrego futra, ciepły oddech na jej bladej skórze i ogromny ból, gdy zwierzę wgryzło się w jej krtań.
Wypadki przez okno i...


***

Frances wyrwała się ze snu, przerażona i zlana potem unosząc się do siadu. Czuła jak serce wali jej w piersi, napędzane strachem, nawet jeśli to był zwykły sen. A może nie? Dziewczyna przyłożyła dłonie do łabędziej szyi, uważnie jeżdżąc palcami po swojej skórze i sprawdzając, czy jest cała. Nie znalazła jednak żadnych rozcięć czy śladów krwi. W następnym odruchu dziewczyna sięgnęła po różdżkę, leżącą na stoliku obok kanapy, by wyczarować w pomieszczeniu światło. Uważnie szukała każdego, nawet najmniejszego śladu obecności przerażających wilków, które zaatakowały ją we śnie. Mieszkanie zdawało się jednak nieskażone niczyją obecnością, dokładnie takie, jakie pozostawiła przed pójściem spać. Panna Burroughs odetchnęła z ulgą, dopiero gdy wyjrzała przez niewielkie okno w kuchni i upewniła się, że widzi Parszywego Pasażera, zamiast dziwnej polany otoczonej ciemnym, nieprzyjaznym lasem.
Co ten sen miał oznaczać? Frances stała nad czajniczkiem, czekając na herbatę i nie mogąc zapomnieć o tym, co podsunęła jej wyobraźnia. Nawiedzało ją dziwne wrażenie, że ten sen, nie był zwykłym snem, lecz czymś więcej, czymś w rodzaju dziwnej, niezrozumiałej dla niej przepowiedni. A może jedynie tak się jej wydało, przez dziwny, nieprzyjemny realizm tego całego snu?
Z filiżanką w dłoni, eteryczna blondynka wróciła na kanapę i okryła nagie nogi ciepłym kocem. Powoli uspokajała zszargane nerwy, uspokajając oddech, popijając ziołowy napar oraz próbując rozszyfrować znaczenie snu. Ale czy to miało jakikolwiek sens? Panna Burroughs nigdy nie wierzyła we wróżby czy przepowiednie. Do tego stopnia, że nawet nie zastanawiała się nad uczęszczaniem na lekcje wróżbiarstwa. Teraz jednak... Przyświadczało ją dziwne, niezrozumiałe dla niej przeczucie, że nie był to zwykły koszmar senny. Tak, jakby jej podświadomość próbowała przekazać jej coś istotnego przez te dziwne obrazy. Tylko o co mogło chodzić? Nie miała najmniejszego pojęcia. W pierwszym momencie odebrała sen, jako zapowiedź czegoś, co mogło jej zagrażać. Ale czy nie była bezpieczna? Pod czujnym okiem wuja, nie szukając zwady i ukrywając to, co mogło jej najbardziej zaszkodzić, czuła się bezpiecznie. Trwała w swojej bańce, unikając wszystkiego, co mogło być dla niej jakimkolwiek zagrożeniem. Dlaczego więc miała dziwne poczucie, jakby jej świat miał zadrżeć w posadach? Jakby wszytko co do tej pory znała, co miało zapewnić jej bezpieczeństwo, miało zadrżeć w swoich posadach. Zmienić tor i stać się dla niej zagrożeniem. Ale co w takim wypadku miała zrobić? Bała się jakichkolwiek zmian; tego, co nieznane oraz tego, o czym nie miała najmniejszego pojęcia. Czuła się dobrze, tkwiąc w miejscu. W swojej bezpiecznej niczym niezaburzonej otoczce. Ach, nie chciała tego zmieniać, nawet jeśli czasem uważała to trwanie w miejscu za jedną, ze swoich największych wad. Ale przecież nie trwała całkowicie w miejscu, kształciła się, rozwijała swoje umiejętności, cały czas jednak trzymając się tego, co jest jej znane; tego, co zapewniało jej bezpieczeństwo, przynajmniej w jej pojęciu.
W tamtym momencie nie miała jeszcze pojęcia, że niedługo powoli będzie musiała zacząć podejmować kroki, aby wyjść ze swojej otoczki. Jedno było pewne - blondynka zapamięta ten sen, na długi czas.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Frances Burroughs [odnośnik]20.02.20 17:39
Gwiazda
Zapomniane jezioroSierpień 1953 roku


Słodkie, letnie powietrze napełniło płuca młodej czarownicy. Przerwa między długimi miesiącami nauki w murach szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, nigdy nie wydawała jej się tak przyjemna i beztroska, jak dzisiejszego, jakże niespodziewanego dnia.
Zwykle, gdy wracała w rodzinne strony, do niewielkiego mieszkania w dokach, mieszczącego się naprzeciwko Parszywego Pasażera, nie posiadała wiele czasu dla siebie. Powrót wiązał się z ponownym zarzucaniem obowiązków na jej barki przez rodzinę. Znów musiała pomagać matce i pilnować, aby dbała o swoje zdrowie; zajmować się młodszym rodzeństwem (nie raz spędzając z nimi długie godziny nad ich lekcjami); pomagać w obowiązkach domowych nie tylko u siebie, ale i czasem u wujostwa by w wolnych chwilach (których nie było wiele) móc poświęcić się nauce. Musiała w końcu odrobić zadane lekcje, przygotować się do zbliżających się wielkimi krokami egzaminów końcowych, na co niestety nie zawsze miała czas. Obowiązki narzucane przez rodzinę męczyły ją, zwłaszcza gdy we wrześniu, miała rozpocząć ostatni rok nauki, co równało się z egzaminami końcowymi. Doskonale wiedzieli, jak wielkie plany miała na przyszłość, mimo to miała nieraz wrażenie, że rodzina robi wszystko, aby tych planów nie spełniła; odciąga ją od nauki, jakby nie wierzyli w jej możliwości, a dalekosiężne plany na przyszłość uznawali za dziecięce marzenia oraz mrzonki. Frances podejrzewała, że mogą nie wierzyć w jej zdolności, bądź uważać jej plany za co najmniej głupie. Ona jednak wierzyła, że jest w stanie osiągnąć swój cel; zdobyć odpowiednie wykształcenie, osiągnąć coś i wynieść się z podłych, brudnych doków, do których tak bardzo nie pasowała. Nie sądziła, aby faktycznie była jej pisana przyszłość w tym miejscu, gdzie każdy, źle postawiony krok mógł prowadzić do paskudnych wypadków z rąk jeszcze bardziej paskudnych marynarzy, którzy kręcili się po portowych uliczkach. W końcu miała całkiem bystry umysł, dryg do nauki i jeszcze większe chęci, aby poszerzać swoją wiedzę oraz wielkie marzenia o odkryciach, o jakich jeszcze nikomu się nie śniło.
Już od samego początku, gdy tylko panna Burroughs przekroczyła próg rodzinnego mieszkania, została zasypana opowieściami... I obowiązkami. Ciepłe jak na Anglię, letnie dni mijały... W zasadzie nawet nie była w stanie stwierdzić, kiedy jej mijały. Od czerwca miała wrażenie, że wstaje, rzuca się w wir obowiązków i nim zdąży się obejrzeć bądź wypić południową kawę, świat ukrywa się w ciemnościach późnej nocy. Przez pierwsze trzy tygodnie, nie miała, nawet kiedy usiąść do książek, by w końcu, w podrywie złości i skrajnego uporu siedziała niemal do rana, by dążyć do swego celu, śpiąc ledwie po trzy, czasem cztery godziny w czasie, gdy jej rówieśnicy odpoczywali na wakacjach. Wytrzymała w takim trybie do połowy sierpnia. Wtedy też, z łzami bezsilności spływającymi po policzkach, poszła do matki, oświadczając, że to nie może tak dłużej wyglądać; że młodsze rodzeństwo również mogłoby pomóc (o starszym bracie, wolała nie wspominać) a ona nie jest tylko po to, aby wiecznie wypełniać obowiązki matki i wszystkich wokół. To był pierwszy i jedyny raz, gdy pozwoliła sobie na zupełne otwarcie się przed matką i wylanie tych wszystkich żali, jakie się w niej mieściły. A później spakowała swoje książki, kilka ubrań, trochę jedzenia i pieniędzy, po czym najzwyczajniej w świecie deportowała się z mieszkania.
Długo myślała nad tym, gdzie mogłaby iść. Już kilka dni wcześniej czuła, że potrzebuje wyrwania się z rodzinnego otoczenia, aby nie stracić zmysłów; móc spokojnie nadrobić wszystkie rzeczy do szkoły i chociaż przez jedną, krótką chwilę móc zwyczajnie odetchnąć. Nie znała za dobrze Londynu, nie znała również i Anglii. Dopiero gdy wstała z krzesła, miejsce pojawiło się w jej głowie. Do tej pory, była tam ledwie dwa razy i nie miała pojęcia, czy do tamtego miejsca dało się dotrzeć w inny sposób, niż używając teleportacji. Kiedyś, kilka lat temu babcia zabrała ją tam na weekend, a panna Burroughs miała wrażenie, że nikt inny o tamtym miejscu nie wiedział. A może była to jedynie iluzja, którą uparcie sobie wmawiała? Nie wiedziała. W tamtym jednak momencie nie znała innego miejsca, gdzie mogłaby się podziać.
Na miejscu zjawiła się po południu. Słońce było jeszcze na horyzoncie, a to miejsce zdawało się wyglądać tak, jak je zapamiętała. Gęsty, lecz przyjaźnie wyglądający las otaczający swoją ścianą niewielką polanę oraz błękitne, czyste jezioro, nieopodal którego stała niewielka, drewniana chatka. Uśmiech pojawił się na buzi zmęczonej dziewczyny, gdy tylko ujrzała to miejsce, będące słodkim wspomnieniem bardziej beztroskich lat. Starała się zagłuszać wyrzuty sumienia, jakie się w niej pojawiały w końcu... Może nie powinna zostawiać tak matki? Może powinna zagryźć zęby i przetrzymać to najgorsze, a naukę nadrobić w Hogwarcie? Z westchnieniem, Frances przekierowała swoje myśli na to, co było tu i teraz. Ruszyła więc w kierunku niewielkiego domku, z uśmiechem odkrywając, że kluczyk do niego nadal był ukryty w tym samym miejscu, co przed laty. Ostrożnie, przekroczyła jego próg. W takich momentach nie trudno było nie kochać magii. Kilka, prostych ruchów różdżki wystarczyło, aby w kominku zapalił się ogień, herbata zaczęła się gotować a kurz, zalegający w pomieszczeniu zniknął. Cisza, jaka panowała w okolicy, zdawała się cudowna, kojąca, sprawiająca, że mięśnie blond dziewczęcia rozluźniały się, tak jakby dopiero teraz zostały wypuszczone z dziwnych pęt. Potrzebowała tego. W tym momencie całą sobą była pewna, że tego potrzebowała. Odrobiny ciszy, spokoju i czasu przeznaczonego tylko i wyłącznie dla niej.
Resztę popołudnia spędziła nad książkami. Na dużym, dębowym stole rozłożyła wszystkie potrzebne księgi, kałamarze, pióra i pergaminy zamiarem spokojnego nadrobienia zaległości, jakie natworzyły jej się przez domowe obowiązki. Zaczęła od przeczytania tego, co do tej pory napisała, finalnie decydując, że wszystkie wypracowania nie są na odpowiednim poziomie oraz kończąc ich żywot w niewielkim kominku. W końcu, skoro miała czas, mogła zrobić wszystko tak, jak powinna. Dokładnie, z charakterystyczną dla siebie perfekcyjnością, bez zmęczonego umysłu.
Dopiero wieczorem stwierdziła, że na dziś wystarczy jej nadrabiania zaległości. W końcu nie tylko to miała zrobić podczas tego, niedokładnie zaplanowanego wyjazdu, czyż nie? Miała również odpocząć, naładować baterie i wrócić spokojniejsza, wypoczęta i silniejsza. A może to właśnie takie życie było jej pisane? Spędzone w samotni, z dala od ludzi, z którymi i tak zdawała się nie dogadywać... Spędzone pośród ksiąg, zwojów i eliksirów. Spokojne oraz uporządkowane. Eteryczna blondynka wyszła z chatki, by z filiżanką usiąść na niewielkich schodkach, prowadzonych na ganek. Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku nieba, z zachwytem odkrywając całą symfonię gwiazd i konstelacji. Ach, chyba jeszcze nigdy w życiu, nie widziała takiej ilości gwiazd na jednym kawałku nieba. Zawsze podobały jej się gwiazdy. Ich zimne piękno, tajemniczość oraz swego rodzaju, osobiste oraz nieosiągalne ciepło. Frances przeszła się w kierunku jeziora, by usiąść na drewnianym pomoście, a później oprzeć o niego i plecy, aby mieć lepszy widok na płótno nieba.
Chciałaby być gwiazdą. Piękną, tajemniczą, roztaczającą swego rodzaju dziwny, zachwycający blask. Takie gwiazdy, z pewnością miały cudowne życie. Frances wyobrażała sobie, że są szanowane, eleganckie i pełne gracji... Oraz mają wiedzę, o jakiej nie marzyło się ludziom. W końcu wisiały tak, obserwując to, co dzieje się na ziemi od wieków i lat świetlnych, o wiele dłużej niż czarodzieje stąpali po tym świecie. Z pewnością takie gwiazdy znały najskrytsze sekrety ludzkości, znały przepisy na najróżniejsze, nawet najmniej znane eliksiry oraz widziały księgi, które zdążyły rozpłynąć się w proch ze starości. Myśli panny Burroughs powędrowały w kierunku nieskończonej wiedzy. Czy na pewno chciałaby taką posiąść? Nie, raczej nie, miała wrażenie, że jest zbyt skromna, aby wiedzieć wszystko. Zadowoliłaby się odpowiednią znajomością arkan eliksirów i powiązanej z nimi astronomii, może jeszcze anatomii, aby móc podawać bardziej zaawansowane mikstury lecznicze. Kto wie, może kiedyś pozna receptury nawet na te eliksiry, które tworzą organy? Tak, z pewnością używają takich w Mungu, gdzie kiedyś przyjdzie jej pracować. A może jeszcze mogła być taka jak piękne gwiazdy? Słyszała kilka razy, że posiada urodę oraz odpowiednią figurę, nawet jeśli sama, nie do końca to dostrzegała. Ale przecież, przy odrobinie starania z pewnością mogłaby choć trochę przypominać gwiazdę, roztaczać podobne piękno. Udawanie szczęśliwej, do tej pory udawanie szczęśliwej, wychodziło jej całkiem nieźle. Może więc udawanie gwiazdy, również całkiem nieźle by jej wyszło? W dziewczynie narodziła się chęć, aby spróbować.
Do Londynu wróciła po półtora tygodnia. Dziesięciu długich dniach, spędzonych w samotności na siedzeniu nad księgami, spacerach oraz pływaniu w zimnej wodzie jeziora. Wróciła jakby odmieniona, trochę inna niż wtedy, gdy postanowiła deportować się z mieszkania. Wydawała się spokojniejsza, bardziej uśmiechnięta i zadowolona. Tak, jakby wszelkie burze, jakie pojawiły się w jej środku ustały, pozostawiając po sobie nie wzburzoną, spokojną taflę. Uśmiechała się częściej, chętniej zajmowała się rodzeństwem, w trudnych chwilach odnosząc się do gwiazd. W końcu były silne. I jeśli ona chciała być, choć odrobinę do nich podobna, również powinna. Oczywiście nie stać ją było na pełnię siły. Nadal cholernie się bała, nie była pewna siebie... Nadal miała wiele wątpliwości... To nie oznaczało jednak, że nie mogła udawać, czyż nie? Po raz kolejny kłamstwo stało się jej dziwny sposobem na życie i ucieczkę od słabości.
Nawet w szkole zdawać by się mogło, że znajomi zauważyli w niej różnicę. Częściej posyłali jej uśmiechy; częściej zagadywali ją w pokoju wspólnym bądź zapraszali do wspólnej nauki, bądź spacerów po błoniach. Panna Burroughs była zaskoczona skutkami, jakie wywołała ta niewielka (bądź przeciwnie — ogromna) zmiana.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Frances Burroughs [odnośnik]20.02.20 17:39
Księżyc
Londyn8 marca 1957 roku

Tej nocy nie mogła spać. Godziny mijały, a Frances przewracała się z boku na bok, nie mogąc odejść w objęcia Morfeusza. Rzadko miewała kłopoty ze snem, zwykle zmęczona obowiązkami zasypiała szybko, w mocny sen, z którego później miewała problemy, aby się wyrwać. Dzisiaj jednak zasypianie zdawało się dla niej wielkim problemem; czymś, niemal niemożliwym do osiągnięcia bez odpowiednich wspomagaczy, jak eliksir snu.
Ósmy marca.
Dzień kobiet.
Dzień, w którym przyszła na świat Frances Burroughs, pierwsza córka państwa Burroughs. Alchemiczka, niemogąca odnaleźć się w otaczającym ją świecie.
Blondynka nie wiedziała, co jest takiego w dniu urodzin, że wywoływał w niej melancholię. Dziwne poczucie przemijania i upływającego czasu. W końcu z każdym kolejnym rokiem, każdymi kolejnymi urodzinami była coraz starsza; lata mijały, a ona z każdym, kolejnym rokiem coraz bardziej zbliżała się do śmierci.
Blondynka wstała z łóżka, by zaparzyć ziołową herbatę i usiąść na ulubionym, kuchennym blacie. Oprzeć ramię o gładką taflę okiennej szyby i zerknąć przez nią, na brudną portową ulicę i Parszywego Pasażera przepełnionego marynarzami, oślizgłymi, podłymi typami i portowymi dziwkami.
Dwadzieścia jeden lat. Zdawać by się mogło, że to niewiele. Czym było dwadzieścia jeden lat, wobec miliardów lat istnienia tej ziemi? Zapewne niczym wielkim, zwykłym ziarnkiem piasku, w wielkiej pustyni życia. Ona jednak miała wrażenie, że dla zwykłego, nawet posługującego się magią śmiertelnika, nie był to okres długi. Za każdym razem, w ten jeden, szczególny dzień w roku ( o którym niestety, jej rodzina zapominała, mimo iż Frances zawsze pamiętała o ich urodzinach) nawiedzały ją poważne rozważania, dotyczące tego, czy wykorzystała odpowiednio czas, jaki spędziła na tej ziemi; ile jest rzeczy, które powinna zrobić lepiej; rzeczy i sytuacji, których żałowała... Niewykorzystanych szans, przegapionych okazji, wspomnień, które mogła mieć, lecz te ją ominęły. Dzień urodzin był więc dla niej dniem swoistej melancholii i corocznego podsumowywania całokształtu swojego istnienia. Siedziała więc tak, oświetlona blaskiem księżyca wkradającego się do jej mieszkania przez niewielkie okno i rozmyślała.
W tej chwili jednak sukcesy zdawały się mieć mniejsze zdarzenie niż wszystkie porażki, oraz niewykorzystane szanse. W taką noc, jak ta panna Burroughs zastanawiała się, jakby jej życie potoczyło się, gdyby podejmowała inne decyzje w życiu; gdyby umiała zapanować nad strachem, opanować wątpliwości i odważyć się sięgnąć po to, o czym marzyło jej serce... Gdzie by teraz była? Jak wyglądałoby jej życie? W jej głowie pojawiały się same, piękne scenariusze sprawiające, że rzeczywistość jawiła jej się w szarych, nieprzyjemnych dla niej barwach. Pozostawała więc przy snuciu pięknych, wzniosłych teorii.
Kto wie, może gdyby nie bała się sięgnąć po marzenia, nie byłaby teraz taka samotna? Kto wie, może gdyby zdobyła się na odwagę i podeszła do któregoś z chłopców, który się jej podobał, nie mieszkałaby teraz sama? Może trwałaby teraz u boku krukona, gryfona, albo i byłego nauczyciela alchemii, z kursu Świętego Munga? Może z którymś z nich, mieliby domek na przedmieściach Londynu? Niewielki, acz przytulny. Z własnym ogródkiem, gdzie mogłaby hodować rośliny na ingrediencje alchemiczne; z sypialnią mieszczącą duże, miękkie łóżko z masą poduch; przytulną kuchnią z dużym stołem i niewielkim tarasem, gdzie mogłaby latem jadać śniadania. Może razem zgłębialiby te nauki, które były najbliższe ich sercom? Kto wie, może teraz, zamiast spędzać długie godziny nad księgami, zgłębiając wiedzę, planowałaby właśnie własny ślub oraz wesele? Niewielkie, kameralne, ledwie dla garstki najbliższych osób z obu stron, z pewnością nie chcieliby niczego wielkiego. Zamiast tego jednak... Zamiast tego miała swoją niewielką kawalerkę. Zastawioną najróżniejszymi doniczkami z roślinami, wykorzystywanymi do eliksirów; przytulną, lecz czasem nieznośnie pustą, nawet jeśli w tym samym budynku mieszkała prawie cała jej rodzina; położoną w jednej, z najpodlejszych dzielnic Londynu, po której nie raz bała się sama chodzić. Ciche westchnienie wyrwało się z dziewczęcej piersi. Czyżby marnowała swoje życie, poświęcając je nauce? Jej matka z pewnością zgodziłaby się z tą teorię. Pani Burroughs, jak bardzo kochała córkę i była z niej dumna, tak martwiła się o jej przyszłość; bała się, że córka pozostanie zupełnie sama na tym świecie, bez nikogo na kogo mogłaby liczyć; nikogo w kim miałaby oparcie w ciężkich chwilach; nikogo, kto pomógłby jej nieść ciężkie brzemię życia... Jej matka zawsze widziała, że Frances jest inna. Ostaje od rówieśników oraz otoczenia, w którym przyszło jej żyć. Nic więc też dziwnego, że takie obawy pojawiały się w jej głowie.
Frances nie potrafiła jednak przełamać swojej nieśmiałości, poczucia braku wartości oraz strachu, jakie powstrzymywały ją przed sięgnięciem po to, czego nigdy nie przyszło jej zaznać. Może jednak nie wszystko stracone? Może miała szansę, aby spełnić inne tęsknoty jej serca? Może chociaż na nie, potrafiła się odważyć?
Każdego roku, w każde swoje urodziny żałowała, że musiała poświęcić wycieczkę do Francji. Marzyła o odwiedzeniu tego, jak nie raz czytała, magicznego kraju już od dawna. W zasadzie, zanim jeszcze pojechała do Hogwartu, a Tiara Przydziału przydzieliła ją w szeregi Ravenclaw. Szkołą, jaką sobie wymarzyła, było Beauxbatons. Magiczna, ponoć zachwycająco piękna szkoła, gdzie latało się na aetonach, a nimfy śpiewały podczas posiłków... Ach, jakże chciałaby zobaczyć ją na własne oczy! Niestety, rodziny nie było stać, aby uczyła się poza granicami Anglii, to jednak nie zgasiło jej pragnienia zwiedzenia pięknego, eleganckiego kraju. Zawsze zastanawiała się, czy Paryż jest tak piękny, jak o nim opowiadano; jak to jest wspiąć się na sam czubek wieży Eiffla; zwiedzić piękne galerie Luwru bądź zjeść śniadanie na Polach Elizejskich; odwiedzić stare winiarnie pełne słodkiego wina i zobaczyć malownicze pejzaże, jakie rozciągały się w wiejskich okolicach... Miała okazję. Miała wielką szansę, aby jechać i zwiedzić wymarzony kraj, lecz wtedy... Wtedy pojawiły się komplikacje. Gdzieś w środku czuła żal do matki, że znów zrzuciła obowiązki na jej barki właśnie w takim momencie. Momencie, gdy miała spełnić swoje marzenia; gdy kupiony bilet na wycieczkę, za oszczędności uzbierane przez lata, czekał na nią w szufladzie starego, rozpadającego się biurka obok paszportu oraz listy rzeczy, jakie miała ze sobą zabrać. Cholernie bolało, gdy po odważeniu się, aby zakupić bilet okazało się, że nie może jechać, gdyż jej starszy brat, jak zawsze nawalił.
Frances upiła łyk, stygnącej już herbaty, przenosząc spojrzenie z okna gdzieś, w kierunku wielkiego regału wypełnionego książkami. Miała wrażenie, jakby faktycznie marnowała swoje życie. Chowając się za strachem, w półmroku alchemicznych pracowni unikała życia pełną piersią, nie potrafiąc tego zmienić. Nie miała w sobie wystarczająco siły, aby pokonać to paraliżujące poczucie strachu, wynikające z niepewności oraz nieświadomości. Ale może... Może kiedyś się odważy? Może nadejdzie taki dzień, kiedy pokona własne słabości i jeszcze zobaczy pola lawendy oraz winorośli.
I jedynie jedno z jej marzeń, zdawało się najbardziej możliwe do realizowania. Szaroniebieskie spojrzenie przejechało po roślinach ustawionych doniczkach i niewielkim stosie ksiąg, zalegającym na stoliku kawowym. Zawsze marzyła o zgłębianiu tajników wiedzy, zwłaszcza tej związanej z eliksirami. Od dawna były jej pasją i na razie, panna Burroughs miała wrażenie, że akurat spełnianie tego celu idzie jej całkiem nieźle. Nie pamiętała, na którym roku dowiedziała się o istnieniu Nicolasa Flamela, nie potrafiła jednak nadziwić się wiedzy, jaką posiadał ten uczony, ani dokonań, jakie osiągnął w zaciszu swojej pracowni. Po tych wszystkich, pełnych pasji opowieściach, jakimi nakarmił ją profesor od ukochanych eliksirów, panna Burroughs zapragnęła wielkich odkryć. Wynalezienia czegoś, co sprawiłoby, że zapisze się na kartach pamięci; opanowania arkan eliksirów, opanowania wszystkich, nawet najmniejszych tajemnic, jakie wiążą ze sobą mikstury oraz wszystkie, możliwe ingrediencje; poznania zależności między nimi a innymi dziedzinami... Nie prowadziła jeszcze badań, nie czując się na siłach, aby je przeprowadzać. Marzyła jednak, aby kiedyś, gdy opanuje już wiedzę na tyle, aby czuć się w tym wszystkim silnie, rozpocząć pracę czysto naukową. W głowie miała tysiące pomysłów na eliksiry, które mogły nie być jeszcze znane, znała kierunki, w których chciałaby podążać, ośrodki w ludzkim ciele, na które chciała oddziaływać, których rzeczy wytrzymałość chciała sprawdzać najróżniejszymi miksturami... Potrzebowała jedynie więcej wiedzy, trochę więcej odwagi i kogoś, kto chciałby z nią współpracować nad niektórymi kwestiami... I nie miałby nic przeciwko tematom, w które chciała się zgłębiać.
Frances czuła, że chociaż to jedno marzenie uda jej się kiedykolwiek spełnić. W końcu... czy nie to robiła przez praktycznie całe życie? Porzucała wszystkie inne szanse na rzecz nauki; zgłębiania i poszerzania wiedzy w nadziei, że w końcu nadejdzie oto ten dzień, gdy rozpocznie rozwijanie się w tym, bardziej naukowym kierunku. Panna Burroughs doskonale wiedziała, że potrzebuje jeszcze wiele się nauczyć, aby móc wstąpić w ten, jakże wielki okres. A szpital Świętego Munga z pewnością jej to umożliwiał. Jej przełożony nie tylko nauczył ją wielu rzeczy, ale i zdawał się przychylny pracownikom, którzy chcieli się rozwijać. Podsuwał księgi, informował o konferencjach oraz miejscach, gdzie można było znaleźć interesujące informacje...
Ciche bicie zegara przykuło uwagę blondynki. Czwarta nad ranem. Godzina, która w jednej z książek, jaką przyszło jej kiedyś przeczytać, określana była mianem godziny wilka. Późno. Wychodziła do pracy za zaledwie kilka godzin. Dziewczyna odłożyła filiżankę na kuchenny blat, by ostrożnie się z niego zsunąć i wrócić do łóżka. Okryta cienkim kocem zasnęła w końcu, z nadzieją na lepsze jutro.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Frances Burroughs [odnośnik]20.02.20 17:39
Słońce
LondynPołowa 1956 roku

Życie eterycznej blondynki nie należało do tych, w pełni usłanych miękkimi płatkami róż. Dziewczyna pokusiłaby się nawet o stwierdzenie, że w kwestii szczęścia wiele w nim brakowało oraz było w nim raczej więcej nieszczęść i trosk, niż tych pięknych, szczęśliwych chwil. W swoim krótkim, dwudziestojednoletnim życiu, panna Burroughs była prawdziwie, szczerze i niezaburzenie szczęśliwa (przez kilka pięknych, cudownych chwil) ledwie dwa razy.
Pierwszy raz miał miejsce jeszcze, gdy uczęszczała do szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, gdy udało jej się spełnić swoje dziecięce marzenie. Podczas czwartego roku nauczania, na zajęciach z Opieki nad Magicznymi Zwierzętami Frances udało się namówić nauczycielkę przedmiotu, aby pozwoliła jej jeszcze przed klasą zobaczyć piękne, magiczne stworzenie. Magiczność tej istotny przerosła największe oczekiwania dziewczyny. Było piękne, majestatyczne; o sierści tak białej, że znajdujący się wokół niego śnieg wydawał się szary i brudny. Złote kopyta, którymi stworzenie nerwowo grzebało w ziemi, zdawały się lśnić, jakby były zrobione z prawdziwego, szczerego złota. Pamiętała ten zachwyt, jaki przepełnił jej serce, gdy zobaczyła piękne zwierzę; miękkość jego jedwabistej sierści; przyjemny zapach, jaki się od niego unosił... Pamiętała również jak stała z czołem delikatnie opartym o pysk stworzenia, wodząc palcami po jego szyi; spoglądając w ciemne, mądre ślepia w czasie, gdy z jej własnych, szaroniebieskich oczu płynęły potoki łez. Był to pierwszy raz, gdy przyszło jej uronić łzy szczęścia i z pewnością tego nie zapomni.
Dziewczyna wiele by dała, aby móc zobaczyć jednorożca jeszcze jeden raz, nawet jeśli miałby być to ostatni raz w jej życiu. Chciałaby móc znów poczuć to szczęście, którego nie potrafiła opisać zwykłymi ani niezwykłymi słowami, poczuć pod palcami miękkość sierści i zajrzeć w ciemne, mądre ślepia.
Tamten dzień, z pewnością był najszczęśliwszym w jej życiu, a szczęśliwych chwil w nim nie było zbyt wiele.
Drugim dniem, gdzie była prawdziwie oraz szczerze szczęśliwa był dzień, w którym dostała sowę, potwierdzającą przyjęcie jej do świętego Munga.
Wiele długich lat pracowała na ten sukces, mimo iż ni była do końca pewna, czy to odpowiednia placówka do spełniania jej marzeń. Kto wie, może lepiej byłoby jej w jakiejś jednostce badawczej Ministerstwa? Nie wiedziała, szpital jednak był tym miejscem, które obrała sobie na pierwszy cel.
Już od pierwszego roku nauczania w szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, panna Burroughs wiedziała, w jakim kierunku chciała iść. Eliksiry pochłonęły nie tylko jej umysł, ale i serce. Nie wyobrażała sobie siebie w innej dziedzinie... No może potrafiłaby odnaleźć się w jakimś rezerwacie jednorożców, dalej jednak zapewne brakowałoby jej zdobywania wiedzy oraz długich godzin spędzanych w ciemnych pracowniach alchemicznych. Frances przez całe życie spędzała długie godziny nad księgami, nieraz nie przesypiając nocy bądź zaniedbując ( i tak niezbyt owocne) życie towarzyskie, byleby osiągnąć swój cel. Cały, długi rok, jaki spędziła pracując w podłym Parszywym Pasażerze omijając tłuste, brudne łapska marynarzy, aby wuj pomógł jej sfinansować kurs w Ministerstwie Magii, gdy okazało się, że nie będzie mogła pójść na kurs, organizowany przez szpital Świętego Munga. Sypiała po trzy, może cztery godziny dziennie, aby połączyć kurs, obowiązki w domu, kilka zmian w tawernie wuja oraz dodatkową naukę, którą chciała wyrównać poziom (nawet jeśli nie była do końca pewna, czy jest co wyrównywać) między jej kursem a kursem organizowanym przesz szpital, ot tak, na wszelki wypadek.
Zdarzały się chwile, gdy wątpiła w obrany przez siebie cel; nie raz podczas bezsennych nocy zastanawiała się, czy to wszystko ma jakikolwiek sens. Może jednak nie była stworzoną do wielkich, naukowych czynów? Może powinna porzucić wielkie marzenia, dotyczące pracy w szpitalu oraz rozwijania się w alchemicznej sztuce? Za każdym razem jednak dochodziła do tego samego wniosku — nie mogła się poddać, musiała się pozbierać, zebrać w sobie, by odrzucić wszelkie wątpliwości i dalej dążyć wyznaczoną przez siebie ścieżką.
W końcu nadszedł pamiętny dzień rozmowy o pracę, która była dla dziewczyny bardzo stresującym przeżyciem. Pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji i pomimo kilku książek na ten temat, jakie przeczytała, panna Burroughs nie miała najmniejszego pojęcia, jak i na co powinna się przygotować. Z przezornością naszykowała więc świadectwo ze szkoły, dokumenty potwierdzające zdanie egzaminów wstępnych na kurs Munga (nie mając pojęcia, czy to w ogóle jej się przyda) oraz dokumenty potwierdzające wykwalifikowanie w dziedzinie alchemii, wystawione przez Ministerstwo Magii.
Z początku nerwy oraz stres sprawiły, że język nieprzyjemnie się jej plątał, serce próbowało wyrwać się jej z piersi, a dłonie niebezpiecznie drżały, gdy próbowała unieść szklankę z wodą do ust. Na szczęście przyszły przełożony zdawał się wyrozumiały dla nerwów młodej alchemiczki. W końcu każdy kiedyś przez to przechodził, czyż nie? Dziewczyna denerwowała się całą, długą rozmowę trwającą ponad godzinę. A może trwała dużo więcej? Dziewczyna nie była w stanie tego powiedzieć, mając wrażenie, że czas zatrzymał się podczas tego spotkania w gabinecie, rozmywając swoje granice. Odpowiadała na pytania, opowiadając o szkole, stanowisku prefekta... Tym, jak została zaproszona do uczestniczeniu w spotkaniach Klubu Ślimaka; o egzaminach na kurs w katedrze alchemii i uzdrowicielstwa przy Klinice Magicznych Chorób i Urazów Świętego Munga; niezbyt przyjemnym powodzie, dla którego musiała zrezygnować (co zamknęła w kilku niewielkich, zgrabnych i po zbytych emocji słów); o kursie Ministerstwa Magii, by w końcu zakończyć niewielkim, zgrabnym udowodnieniem swojej wiedzy, jaką posiadała, również polegającej na odpowiadaniu na najróżniejsze pytania. Spotkanie zakończyło się obietnicą wysłania sowy z odpowiedzią, sprawiając, że pannie Burroughs nie pozostało nic innego, niż czekać.
Aż do tej pory, Frances nie sądziła, że cierpliwość nie jest jej mocną stroną. Oczekiwanie na odpowiedź w tak ważnej oraz istotnej dla niej kwestii była dla niej istną katorgą. Wiele razy odtwarzała w głowie swoją rozmowę o pracę, zastanawiając się, czy przypadkiem nie popełniła jakiegoś błędu; czy może przypadkiem nie palnęła jakiejś głupoty, która przekreśliła jej szansę na to stanowisko... A może po prostu nie była wystarczająco dobra? Te wszystkie, nieprzyjemne myśli ustały dopiero po kilku, naprawdę długich dniach; pewnego ranka, gdy nieznana jej sowa przyniosła list, zalakowany znakiem szpitalu.
Okazało się, że te wszystkie nieprzespane noce, wszystkie poświęcenia i wszystkie godziny spędzone na ślęczeniu nad podręcznikami opłaciły się, przynosząc odpowiedni rezultat, będący pierwszym stopniem do spełnienia jej marzeń.
Ach, jakże piękny był to dzień! Frances nigdy w życiu nie czuła się tak zadowolona i dumna z samej siebie. W tym dniu wszelkie wątpliwości i niepewności zniknęły z jej umysłu. Czuła się pewnie ze swoimi umiejętnościami w końcu, gdyby ich nie posiadała, z pewnością nie dostałaby tej pracy, ani nie została zaproszona już następnego dnia, aby podpisać umowę o pracę. Musiała mieć odpowiednie umiejętności i w jakiś, niewielki sposób zaimponować przyszłemu (a raczej obecnemu) przełożonemu. Było to dla niej uczucie nowe, nieznane i nie do końca zrozumiane dziś jednak... Dziś nie miała zamiaru tego analizować i rozkładać na najmniejsze czynniki. Dziś nie był na to czas, był jednak czas na niewielkie świętowanie. Dziewczyna od razu pokazała list matce, aby oznajmić jej dobre wieści. Następnie udała się do wuja, chcąc również jemu ukazać list, nie, tylko aby się pochwalić, ale i udowodnić mu, że zainwestowanie w nią (nawet jeśli układ obejmował jej pracę w podłej tawernie) było dobrą decyzją. Kto wie, może jeszcze kiedyś będzie potrzebowała pomocy bądź wpływów wuja? W zasadzie... wiedziała, czego chciała. Mieszkanie w niewielkim mieszkanku wraz z matką i rodzeństwem bywało uporczywe, a jeśli miała oddać się naukowej ścieżce kariery, potrzebowała spokoju. Swojego kąta i miejsca, gdzie będzie mogła przygotowywać eliksiry.
Zdawać by się mogło, że wuj Boyle zrozumiał, jak korzystne potrafi być posiadanie wykształconego alchemika. Frances była niemal pewna, że nawet uśmiechnął się na chwilę, gdy z uśmiechem na ustach oznajmiła mu o tym, że przyjęli ją w szeregi alchemików świętego Munga. Następnie, trochę nieśmiało dziewczyna zaczęła temat mieszkania, uznając, że wuj Boyle będzie odpowiednią osobą, aby pomóc jej w znalezieniu własnego kąta, takiego, na który byłoby ją stać przy zapewne niewielkiej, pierwszej pensji. Okazało się, że wybrała dobrze, gdyż kamienica, w której mieszkali, posiadała niewielkie, jednopokojowe mieszkanko, w którym mogła zamieszkać za niewielkie grosze. Ach, czyż wszystko nie układało się tak, jak powinno? Panna Burroughs obiecała wujowi, że jeśli pomoże jej z niewielkim remontem, ona będzie warzyć dla niego eliksiry, jeśli będzie ich potrzebował. Przez te wszystkie lata nauczyła się, że wuj nie robi niczego bezinteresownie... A ona miała bardzo wiele do zaoferowania,zwłaszcza że znała receptury na te, najbardziej szkodliwe dla czarodzieja eliksiry. Nie myliła się, zakładając, że ten układ otworzy jej drzwi... W zasadzie do jedynej pomocy, jaką mogła otrzymać w swoim życiu. Przy braku zainteresowaniu brata oraz niestabilności matki, pozostawał jej tylko wuj, nawet jeśli za jego pomoc zawsze musiała się w jakiś sposób odwdzięczać. Teraz jednak to zdawało się nie mieć największego znaczenia. W tym jednym dniu wszystkie negatywne uczucia i wspomnienia bladły w blasku zadowolenia z siebie, dumy oraz zwykłego szczęścia, z osiągnięcia czegoś, co zdawało się kamieniem milowym na jej drodze do wyznaczonego wcześniej przez siebie celu. Panna Burroughs miała wrażenie, że teraz będzie już lepiej, o wiele prościej osiągnąć jej cel. W końcu wkraczała na schody alchemicznej kariery, miała być otoczona ingrediencjami, kociołkami oraz osobami, które również podzielały jej pasję. W tym wszystkim była przekonana, że tak, łatwiej będzie się jej rozwijać. Wieczór dziewczyna spędziła z rodziną. Przy cieście i filiżance herbaty świętując otrzymanie wymarzonej pracy.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Frances Burroughs [odnośnik]20.02.20 17:40
Sąd ostateczny
LondynDruga połowa 1956 roku

Panna Burroughs w ostatnim czasie doświadczyła niezliczonej ilości pierwszych razów. Nie były jednak one związane z niczym nieprzyzwoitym, a raczej... nowymi doświadczeniami, z jakimi przyszło się jej zmierzyć. Pierwszy raz była na prawdziwej rozmowie o pracę (niepolegającej na płakaniu w ramię wuja), pierwszy raz podpisała kontrakt z pracodawcą oraz przeprowadzała pierwszy remont, w swoim pierwszym, zupełnie własnym mieszkaniu, nawet jeśli było ono niewielką klitką. Dziewczyna miała wrażenie, że oto powoli, jeden etap w jej życiu dobiega końca. Tak, jakby jej dzieciństwo miało od tej pory pozostać w przeszłości, a ona miała powoli rozpocząć wchodzenie w etap dorosłości. W ciągu ledwie kilku tygodni w jej życiu zmieniło się wiele, mimo iż pozornie zdawać by się mogło, że są to rzeczy dość błahe, niemające większego znaczenia oraz z pewnością nieistotne sprawiając, że Frances robiła kolejny całkiem spory krok w swoim życiu.
Do tej pory panna Burroughs była przekonana, że to utrzymanie szkolnego dyplomu wiąże się z zakończeniem okresu dzieciństwa. W swej naiwności była pewna (jak pewnie i cała masa młodych czarodziejów), że magicznie po ukończeniu szkoły człowiek staje się odpowiedzialny; nagle dowiaduje się, czego chce od swojego życia i co ważniejsze, poznaje drogę, jaką powinien podążać, aby osiągnąć swoje życiowe cele oraz marzenia swego serca. Wie, jak powinien żyć, aby osiągnąć satysfakcję oraz szczęście ze swojego życia. Jakże wielkim rozczarowaniem dla niej był dzień, gdy pakowała swoją skrzynię, aby, niestety, raz na zawsze opuścić mury Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Żadne rozwiązanie magicznie nie pojawiło się w jej głowie; nie naszła jej myśl, podsuwająca tę jedną, odpowiednią drogę, jaką powinna podążać. Nie dostała żadnego poradnika do życia, wskazówek czy wielkiego olśnienia, odkrywającego tajemnicę życia. Wręcz przeciwnie, Frances miała wrażenie, że nie zmieniło się w niej nic; nie doznała nagle magicznej przemiany w dorosłego, rozsądnego czarodzieja, chociaż... Rozsądna, była od zawsze. Zawsze również wiedziała, jaką drogą chce podążać, mimo iż wielu, spośród jej znajomych nie mogło pochwalić się taką wiedzą, na swój temat. Najlepszym przykładem zdawał się dla niej jej brat, który w jej opinii po ukończeniu szkoły błądził we mgle, szukając czegoś, o czym nie miał pojęcia. A może po prostu zmiana nie była jej pisana? Może przyszło jej już urodzić się dorosłej i nie mieć nigdy doświadczyć beztroskiego dzieciństwa czy szalonej młodości. W zasadzie, patrząc na swoje życie, dziewczyna była skłonna zgodzić się z tą, jakże smutną historią.
Dwa i pół roku minęło od momentu, gdy panna Burroughs ze świetnymi ocenami opuściła jakże lubianą przez nią szkołę. Przez ten czas przeszła przez wiele — od niespełnionych marzeń, które do tej pory na samo wspomnienie raniły jej serce; przez pracę w podłej tawernie wuja, pewnej obślizgłych łap marynarzy, próbujących dorwać się do jej delikatnego ciała; chorobę matki, opiekowanie się nią, rodzeństwem oraz zajmowanie wszystkim innym, co było z tym związane; całą kolekcję nieprzespanych nocy, zarwanych nad podręcznikami oraz kurs alchemiczny i egzaminy, potwierdzające jej wykwalifikowanie w dziedzinie przyrządzania eliksirów.  Dwa i pół roku, podczas których nie czuła się wcale doroślej, niż za czasów, kiedy jako prefekt przechadzała się szkolnymi korytarzami, z podręcznikami w dłoni pędząc z jednych zajęć na kolejne. Tak, jakby utknęła w miejscu; w jakiejś dziwnej zawiesinie między dzieciństwem a dorosłością, jakby świat był przekonany, że dziewczyna nie jest jeszcze gotowa, na rozpoczęcie nowego rozdziału w życiu. A może faktycznie, mimo tych wszystkich przejść, nie była jeszcze gotowa, aby wykonać ten jakże ważny krok w swoim życiu? Nie była pewna, miała jednak niemal stuprocentową pewność, że przez te dwa i pół roku, nie przyszło jej się zmienić; że była tą samą Frances, co wtedy... Może trochę bardziej zmęczoną, troszkę przygaszoną i odważniejszą w kwestii własnej obrony, gdyż w tym czasie miała już spore doświadczenie w doprawianiu alkoholu podłymi truciznami tak, aby nikt nie był w stanie tego zauważyć, bądź nie wyczuł smaku trucizny przy pierwszych łykach, nim rozpoczęła swoje działanie. W swojej głowie starała się odbierać to niczym zwykłe, niewinne eksperymenty alchemiczne bądź działania naukowe, mające na celu zapoznanie się z ich działaniem... Nigdy nie była dobra w zaklęciach ofensywnych, nie była również silna, więc korzystała z tego, co miała.
Dopiero teraz, gdy stała przed wielkim, siedmiopiętrowym szpitalem faktycznie poczuła, że wkracza w dorosłe życie. Oto miała rozpocząć uczciwą pracę w wymarzonym zawodzie, po której wróci do własnego (nawet jeśli było wynajmowane, panna Burroughs uznawała je za własne) mieszkania, by dalej przygotowywać je do tego, aby było zdatne do zamieszkania według jej standardów, urządzenia go tak, żeby czuła się w nim dobrze, a i było przyjemne do odpoczynku. W końcu będzie zarabiać dla siebie, nie musząc się z nikim dzielić swoimi zarobkami, co egoistycznie uznawała za coś, naprawdę wspaniałego. W końcu będzie ją stać na te wszystkie księgi, kociołki i ingrediencje, jakich potrzebowała, aby rozwijać się w swoim rzemiośle.
Dziewczyna wzięła głębszy oddech, po czym z sercem ściśniętym stresem ostrożnie weszła do szpitala. Nieśmiało witając się w rejestracji, ruszyła w kierunku gabinetu, w którym wcześniej przyszło jej przechodzić rozmowę kwalifikacyjną zgodnie z instrukcjami, jakie dostała w liście. Przełożony posłał jej delikatny uśmiech, wskazał jej miejsce przy biurku i tak rozpoczęła się procedura podpisywania wszelkich dokumentów. Frances była zaskoczona ilością całej dokumentacji, jaką musiała wypełnić; nie narzekała jednak, wypełniając wszytko skrupulatnie zgrabnym, eleganckim pismem, by każdą z kartem przyozdobić na dole swoim podpisem. A gdy to się zakończyło, dowiedziała się, jak dokładnie wygląda dzień oraz przebieg pracy, by rozpocząć niewielką wycieczkę po szpitalu, obejmującą zaprezentowanie jej pracowni, stołówki oraz miejsc, które były istotne przy wykonywaniu jej pracy. Musiała przyznać, że nie znała szpitala od tej strony... W zasadzie nie znała go prawie w ogóle i była zaskoczona ilością sal, pomieszczeń oraz labiryntem korytarzy, jakie znajdowały się w tym budynku, który z zewnątrz wyglądał dość niepozornie. A gdy obowiązkowa wycieczka się skończyła, Frances została przydzielona na jeden z oddziałów, gdzie otrzymała listę przedstawiającą zapotrzebowanie na eliksiry, dziewczyna mogła spokojnie rozpocząć pracę.
Uśmiech pojawił się na twarzy blondynki, gdy przekroczyła próg pracowni. Ach, uwielbiała pracownie alchemiczne, a ta, w której przyszło jej pracować, wydawała jej się być wspaniała i cudowna! Z porządnym, stabilnym stołem; całym tuzinem kociołków najróżniejszej wielkości i z różnorakich materiałów (niektórych z nich, nie miała okazji nigdy wcześniej widzieć na oczy); z wielką szafką pełną najróżniejszych ingrediencji; pogrążoną w przyjemnym półmroku sprzyjającym pracy. Panna Burroughs rozpaliła świece w pracowni, aby widzieć, co będzie robić, po czym zabrała się za dokładnie przygotowywanie miejsca pracy do warzenia. Ach, nie mogła wymarzyć sobie lepszego stanowiska! Pracowania bardzo przypadła jej do gustu, a co najważniejsze, mogła spokojnie zajmować się tym, co uwielbiała oraz co wychodziło jej chyba najlepiej ze wszystkich, magicznych dziedzin. Nie przeszkadzał jej brak światła (chociaż musiała poprosić przełożonego o kilka, dodatkowych świec, aby nie popsuła sobie wzroku, ślęcząc nad księgami) ani specyficzny zapach suszonych ingrediencji czy warzonych właśnie eliksirów. Lubiła to, mimo iż miała świadomość, że te upodobania mogą być dość nietypowe, jak na młodą pannę.
Z pracy wyszła z delikatnym uśmiechem rozciągniętym na jej ustach, zadowolona z pełnionego stanowiska; z nowymi chęciami, jakie się w niej pojawiłyby dalej trzymać się ułożonego niegdyś planu; z głową pełną najróżniejszych pomysłów na swoją przyszłość... Dorosłą przyszłość, gdyż panna Burroughs miała nieodparte wrażenie, że oto właśnie w pełni weszła w ten nowy, nie do końca znany jej etap swojego życia. Uwielbiała Szkołę Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie; tęskniła za wysokimi murami, pokojem wspólnym Ravenclaw spowitym w jej ulubionych barwach i kominkiem, przed którym spędzała długie wieczory. Szkoła, mimo iż trochę samotna jawiła się jej w jasnych, ciepłych wspomnieniach. Pomimo to jednak cieszyła się, że właśnie oto zostawiała tamten okres za sobą, aby rozpocząć coś nowego, z pewnością większego niż wcześniej. Bo czy nie każdy musiał w końcu zrobić krok naprzód? Wyrwać się z zawieszenia i ruszyć w kierunku swoich marzeń? Frances była przekonana, że udając się na rozmowę o pracę w szpitalu Świętego Munga oraz dostając tam pracę, właśnie taki krok wykonała. Była bliżej spełnienia swoich skrytych marzeń; mogła rozpocząć dorosłe życie na własny rachunek, chociaż odrobinę wyrywając się z trochę toksycznego otoczenia swojej rodziny. Od teraz, mogła zacząć żyć tak, jak zawsze chciała. Według własnych rytuałów, rytmu dnia oraz przekonań.
Dni mijały. Powoli i niespiesznie płynęły swoim rytmem, minuta za minutą, godzina za godziną i dniem za dniem. Wśród tych dni, panna Burroughs spędzała naprawdę spory wycinek swojego czasu w pracy. W półmroku, pośród ingrediencji oraz kociołków, przyrządzając mikstury lecznicze w między czasie zgłębiając wiedzę. Niekiedy wychodziła, głównie w przerwie obiadowej, aby zapoznać się z rytmem oraz funkcjonowaniem szpitala. Poznawała ścieżki, dowiadywała się, z kim można było zamienić kilka, uprzejmych słów oraz do kogo, raczej nie powinna się odzywać. Chłonęła otoczenie, powoli się z nim zaznajamiając oraz oswajając się z nim, ostrożnie stawała się częścią nie tylko szpitalnego społeczeństwa, ale i społeczeństwa dorosłych czarodziejów. Odkrywała to, co do tej pory nie było jej znane nie tylko w pracy, ale i w dorosłym życiu, poznawała wszelkie zalety, ale także i wady dorosłego, w pełni samodzielnego życia, w którym nie kryła się za spódnicą matki (mimo iż nadal, korzystała  z dobroci wujka oraz dorabiając sobie na boku eliksirami). Miała nawet piękny plan, aby rozpocząć pracę nad własnym charakterem, mimo iż jeszcze przez długie miesiące, pozostanie to jedynie wzbudzającym strach planem.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Frances Burroughs [odnośnik]20.02.20 17:40
Świat
LondynStyczeń 1957 roku

Frances Burroughs zawsze była pewna, że nie wyróżnia się niczym wielkim, na tle tych wszystkich innych czarownic, jakie chodziły po tym świecie. Niewysoka, drobnej budowy blondynka o włosach sięgających wątłych ramion. Szaroniebieskie spojrzenie, zwykle skupione na kociołkach bądź kartach ksiąg, bądź wodzące po otoczeniu, malinowe usta zwykle ułożone w idealnie wyćwiczonym, uprzejmym uśmiechu. Ot, nieposiadająca niczego, co wybijałoby ją na tle innych, sprawiając, że rzucałaby się w oczy. Oczywiście nie licząc brudnych, portowych uliczek. Na ich tle zawsze wyróżniała się elegancją i niewinnością, jakiej te podłe zaułki z pewnością nigdy nie widziały. I nawet jeśli parę razy słyszała, że jest najzwyczajniej w świecie ładna, ona sama jednak nigdy się nad tym nie zastanawiała ( i częściowo, również tak o sobie nie myślała). Bo czy powinna zastanawiać się nad tym, czy wpasowuje się w obecne kanony piękna? Dziewczyna zdawała sobie sprawę z tego, że postrzeganie piękna jest sprawą indywidualną, zależną od bardzo wielu, najróżniejszych czynników i preferencji, a roztrząsanie pewnych kwestii doprowadzało do drastycznego pogorszenia nastroju. Nie widziała jednak sensu, aby się tym przejmować, w momencie, gdy przecież na świecie był co najmniej milion o wiele ważniejszych spraw niż coś, co przemija z biegiem lat. Panna Burroughs od zawsze ceniła sobie coś, co zdawało się jej być o wiele bardziej istotnego — inteligencję, dobre maniery, ogładę, oczytanie oraz ogólne obycie. Lubiła ludzi światłych, żądnych wiedzy, umiejących poszukiwać nowych rozwiązań oraz nieosiadających na laurach. Frances była nieśmiała. I niepewna siebie. Odkąd pamiętała, miała problem z nawiązywaniem silnych, stabilnych relacji. Niezależnie czy chodziło o rodzinę, czy osoby, które mogłyby być jej bliskie, odkąd tylko była w stanie sięgnąć pamięcią zawsze pojawiał się w niej jeden problem — brak zaufania. Nie potrafiła przełamać się w sobie na tyle, aby potrafić otworzyć się przed drugim człowiekiem, wyjawić jakiekolwiek, skrycie ukrywane sekrety, często słysząc niewygodne pytanie, jeszcze bardziej uciekając w swoją skorupę i kryjąc się pod obojętnymi maskami. To skutecznie utrudniało zawieranie jakichkolwiek, mocniejszych więzi. Potrzebowała sporo czasu, aby komuś zaufać; nabrać pewności, że może chociaż odrobinę się otworzyć, bądź pozwolić sobie na wypowiedzenie własnego zdania, bądź opinii. Z osobami światłymi, oczytanymi, dzielącymi podobne zainteresowania i pociąg do nauki rozmawiało się jej prościej. Łatwiej przychodziło jej otworzenie się, przytaczanie swojego zdania oraz wdawanie się w długie dyskusje... Prościej przychodziło jej również wypracowanie niewielkiego zaufania, pozwalającego, aby poczuła się swobodniej w ich towarzystwie. O ile dziewczyna sądziła, że nie wyróżnia się wyglądem, tak była niemal pewna, że wyróżnia się charakterem, chociaż sama nie uznałaby tego za pozytywną cechę. Doświadczenia (chociaż z pewnością nie aż tak złe, jakie przechodzili inni czarodzieje) jakie miały miejsce w jej życiu, odcisnęły na dziewczynie specyficzne, nieraz dla niej niezrozumiałe piętno; pozostawiły po sobie ślady, których nie potrafiła w żaden sposób wymazać bądź chociażby jakkolwiek zamaskować, by uciec przed ich jakże fatalnym oddziaływaniem. Panna Burroughs miała świadomość, że to właśnie te ślady, jakie pozostawił na jej osobowości przewrotny Los, utrudniają jej normalne życie, które nie byłoby przepełnione niepewnością i paraliżującym ją strachem. A może to był dopiero początek jej drogi? Może było jej przeznaczonym, aby przejść przez to wszystko, aby w końcu móc się rozwinąć? Rozkwitnąć niczym najpiękniejsze kwiaty podczas wiosennych, coraz dłuższych i coraz cieplejszych dni? Nie wiedziała.
Początek roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego sprawiał jednak, że pannę Burroughs nawiedziło przeczucie, iż zmierzała w kierunku okrutnego rozstaju dróg, gdzie przyjdzie podjąć jej decyzję, którą z dróg dalej wybierze. W końcu wchodziła w poważny wiek dwudziestu jeden lat. Doskonale wiedziała, że rodzina ponownie zaczyna mieć w jej kierunku pewne... oczekiwania. Za każdym razem, gdy odwiedzała mieszkanie, mieszczące się piętro nad jej kawalerką, sytuacja wyglądała podobnie. Mama dziewczyny kroiła zwykle świeżo robione ciasto, parzyła gorącą herbatę i sadzała ją przy stole. Wszystko rozpoczynało się od krótkiej, słodkiej rozmowy dotyczącej codziennych spraw, problemów, rozterek, oraz oczywiście spraw związanych z pracą panny Burroughs. Dopiero po tej, standardowej wiązance przechodziło do tej, najgorszej części matczynej troski.
-Wiesz, Frances czasem się o Ciebie naprawdę martwię. - Zaczynała matka blondynki, z miną zbitego szczeniaka, uważnie przyglądając się córce zielonymi oczyma. Nie potrafiła jej zrozumieć, chciała jednak dla swojej pociechy jak najlepiej. Jak chyba każda matka, stąpająca po tej ziemi. - Niepokoi mnie, że jesteś sama, Frances. Powinnaś znaleźć jakichś przyjaciół, zacząć wychodzić do ludzi... Trochę się otworzyć, pomyśleć o ustatkowaniu się... Kochanie jesteś śliczna i mądra, na pewno znajdzie się wielu, odpowiednich, dobrze ułożonych kawalerów, z którymi mogłabyś ułożyć sobie życie i którym zawróciłabyś w głowie. Powinnaś dać im szansę... Dać sobie szansę. Szansę na szczęśliwe życie. Nie chcę, abyś została sama jak... - Ach, nie musiała kończyć, aby panna Burroughs doskonale wiedziała, o co chodzi. Nie zostać samej jak ona... Nawet jeśli matka nie została zupełnie sama, gdyż zawsze mogła liczyć na wujostwo Boyle oraz swoje dzieci. Blondynka, mimo ukrytych chęci była niemal pewna, że jej nigdy nie przyjdzie założyć rodziny. Była zbyt nieśmiała, aby podejść do mężczyzny, który by się jej spodobał... Jednocześnie czując się dla nich, zupełnie niewidzialną (czego poczucie zapewne zapewniało jej niskie poczucie własnej wartości).
-Nie jestem sama, mamo. Mam rodzeństwo i znajomych... Poza tym dobrze wiesz, że chwilowo mam ważniejsze rzeczy na głowie. - Panna Burroughs odpowiedziała wymijająco, powoli starając się przekierować rozmowę na inny tor. Nie lubiła, gdy ten temat powracał, nawet jeśli była w stanie zrozumieć troskę matki. Ona sama chciała dla rodzeństwa jak najlepiej i była niemal pewna, że gdyby któreś z nich szło podobną ścieżka, również mogłaby mieć obiekcje oraz troski. Niestety, matka zdawała się coraz bardziej zakręcać na tym jednym temacie, jakże niewygodnym dla Frances. Bo przecież mama doskonale wiedziała, jaka jest. Nie powinna wymagać od niej nagłej zmiany o sto osiemdziesiąt stopni, czyż nie?
-Ależ Frances, nie wiesz, o czym mówisz. Czarownica w twoim wieku powinna żyć czymś innym niż tylko pracą! Tak nie można i dobrze o tym wiesz. Potrzebujesz czegoś więcej poza tymi swoimi eliksirami i ciemną pracownią. - Z tygodnia na tydzień, zmienianie tematu stawało się coraz cięższe, a matka sprawiała wrażenie coraz bardziej zaciętej w swoich, coraz mniej subtelnych namowach oraz przekonywaniach. W poniedziałki zmiana tematu przychodziła dziewczynie całkiem pomyślnie, bez większego nakładu sił. We wtorki, środy oraz czwartki temat był jedynie napomniany, bardzo powierzchownie, lecz w piątki i niedziele, mama zdawała się dla panny Burroughs niemal nie do zniesienia. Do tego stopnia, że dziewczyna starała się w te dni nie odwiedzać matki, nawet jeśli unikanie jej było dość ciężkie, przez fakt mieszkania w jednej kamienicy. Jeśli ona nie przychodziła przez dłuższy czas do mamy, mama składała wizytę jej, kilka razy dziennie mijając drzwi blondynki.
Frances doskonale wiedziała, czego chciała od życia już od pierwszego roku nauki w szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. A raczej, miała wrażenie, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, za czym tęskni jej serce. Chciała osiągnąć wielkie rzeczy w swojej dziedzinie; piąć się po szczeblach kariery, rozpocząć badania naukowe i zasłynąć w świecie uczonych czarodziejów; chciała zebrać się w końcu na odwagę, by ponownie kupić bilety na wycieczkę, która marzyła się jej od najmłodszych lat; wyrwać się w końcu z paskudnych doków, do których jakże bardzo nie pasowała... Kto wie, może kupić domek na przedmieściach, który czasem przewijał się przez jej marzenia?
Frances w swoim życiu obrała jasną, ściśle określoną drogę, jaką chciała podążać. Była pewna, że ta droga zapewni jej szczęście oraz satysfakcję... Im częściej jednak mama przekierowywała rozmowę na te tory, tym bardziej panna Burroughs zaczynała zastanawiać się nad sensem swojej podróży. Bo czy na pewno to, do czego dążyła, miało jej przynieść szczęście? Czy mogła mieć pewność, że na końcu tej drogi, z czystym sumieniem, wyjątkowo przed nikim nie kłamiąc, będzie mogła powiedzieć, że przeżyła życie szczęśliwie i odczuwa z niego satysfakcję? Czy mogła mieć gwarancję satysfakcji, jeśli osiągnie swoje cele? Nie wiedziała. Niepewność co jakiś czas wkradała się do jej serca, zasiewając w nim wątpliwości. Nie wiedziała, jak można zdobyć pewność, czy podąża się odpowiednią drogą. Czy było to w ogóle możliwe? Nie sądziła, aby istniała na tym świecie jakakolwiek księga, z której można by było dowiedzieć się, jak nabrać pewności w kwestii obranej przez siebie drogi.
A może... A może mogła podążać nie tylko jedną drogą? Nie raz przekonała się, że potrafi dobrze rozplanować swój czas, może więc mogła spełniać się w więcej niż jednej kwestii? Ta wizja, nie wiedzieć czemu zawsze wywoływała uśmiech na jej twarzy. Gdzieś w środku, skrycie marzyła o znalezieniu kogoś, przy kim czułaby się bezpiecznie; kogoś, kto potrafiłby ją zrozumieć, uszanować jej chęć rozwijania się i nie zamknął w klatce, pozwalając jej błyszczeć... I tylko jedna rzecz stała jej na przeszkodzie, aby wypróbować swoją teorię — nieśmiałość. W połączeniu z brakiem pewności siebie stanowiła barierę, niemal nie do przekroczenia.
Na szczęście Frances czuła, że jeszcze nie nadszedł czas podejmowania ważnych decyzji. Miała przeczucie, że ów czas się zbliża. Nie było to jednak teraz, jeszcze nie. Teraz mogła na spokojnie zastanowić się nad wszystkimi drogami, na chłodno przekalkulować swoje chęci oraz zamiary, trwając w bezpiecznym, spokojnym zawieszeniu przypominającym jej coś, w rodzaju podszytej niepokojem ciszy przed wielką burzą.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Frances Burroughs
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach