Wydarzenia


Ekipa forum
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu
Gwendolyn Grey
AutorWiadomość
Gwendolyn Grey [odnośnik]06.02.20 23:24


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight


Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 24.12.23 14:44, w całości zmieniany 11 razy
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwendolyn Grey [odnośnik]09.02.20 23:32
Głupiec

wieś w hrabstwie Nottinghamshire5 września 1941

Największe chwile grozy, które spadły na Anglię już przeminęły. Wojna wciąż trwała i Gwen, wraz z matką, cały czas nie planowały powrotu do rodzinnego Londynu. Regularny kontakt telefoniczny z ojcem i mężem działał jednak na obydwie kojąco, a nieco ponad pięcioletnia dziewczynka powoli zapominała o grozie z czasu Bitwy o Anglię. To przecież było tak dawno! Jakąś jedną piątą życia temu. Kto by się tym przejmował, skoro początek września był tak pięknie słoneczny, drzewa wspaniale zielone, a wolna przestrzeń wokół tylko zachęcała do biegania, śmiechów i żartów z innymi dziećmi?
Szczególnie, że właśnie dobiegł koniec lekcji. Była dopiero, nie! JUŻ! W pierwszej klasie. Czuła się dorosła i pewna siebie jak nigdy wcześniej. Przecież małe dzieci nie chodzą do szkoły. Tam trafiają tylko te duże! Była już duża, oj tak. Nawet jeśli dalej musiała stawać na palcach, aby do czegokolwiek sięgnąć.
Wiejska szkoła znajdowała się dwa kilometry od domu, w którym pomieszkiwały z matką. Wynajmowały pokój w dużym gospodarstwie, w którym niczego im nie brakowało, ale przypłacały to właśnie brakiem placówek oświaty w zupełnie najbliższej okolicy. Gwen wracała więc pieszo, razem z grupą innych dzieci, pilnowana przez matkę jednego z chłopców. W końcu po co każdy rodzic miałby przychodzić osobno, skoro można przyprowadzić maluchy grupą? Z resztą, nie każde z dzieci miało rodziców w tej okolicy. Większość, jak młoda panienka Grey, trafiły w tę okolicę właśnie z powodu wojny i spora część z nich była pod opieką albo dalekich krewnych, albo zupełnie obcych ludzi. Nie każdy rodzic był w stanie spędzić czas wojny ze swoim potomkiem. Matka Gwen miała to szczęście tylko dlatego, że nigdy nie pracowała i nie miała szczególnego wykształcenia, zaś jej ojciec, mimo trwającej wojny, zarabiał na tyle, by móc samodzielnie utrzymywać rodzinę. Nie było to krocie, ale na ich skromne potrzeby wystarczało.
Szła, trzymając za rękę koleżankę. Obydwie miały warkocze. Annie ciemne i grube. Gwen puszyste i rude, tak rude, jak żadnego innego dziecka z ich grupy. Dziewczynki zazdrościły jej urody. Była ruda, owszem, ale nie miała tylu tych okropnych piegów, które zwykle szpeciły twarze osób o tym kolorze włosów. To idealnie blade lico było przecież w cenie. Gwen przyjmowała komplementy z uśmiechem, chwaląc włosy innych koleżanek, chociaż musiała przed sobą przyznać, że jej rudość była wyjątkowa. Nie to, co tego starszego chłopca, który był z nimi w klasie, bo nie zdał jakiegoś przedmiotu! On był cały w kropki!
Chociaż… te kropki właściwie całkiem podobały się Gwen. Ale wolała tego nie mówić przed koleżankami. Blade lico, tylko to się liczyło! Nawet jeśli właściwie żadna z nich nie mogłaby się nazwać „bladą” po właśnie powoli mijającym lecie.
– Patrz! Koza! – krzyknęła Gwen, wskazując wolną ręką zwierzątko. – Na drzewie!
Faktycznie, pod okoliczną jabłonią pasło się kilka kóz, zaś na najniższej gałęzi, jak gdyby nigdy nic, stała łaciata koza. Machała ogonem, odstraszając owady, bez cienia lęku o to, że spadnie, wcinając właśnie jabłko. Nawet z tej odległości dziewczynki mogły zobaczyć, że zwierzę ogołociło już drzewko ze wszystkich okolicznych liści i owy owoc był prawdopodobnie ostatnią rzeczą, którą kózka dosięgnie z tej pozycji. Jej szyja i tak była już nienaturalnie wygięta.
Annie zaśmiała się serdecznie.
– Gwen! Ta mała tam! Ona też próbuje wejść!
Dziewczynki zatrzymały się, aby obserwować kombinujące kozy. Widocznie trawa już im się znudziła. Gwen nie dziwiła się zwierzątkom. Ile można jeść to samo? Jednocześnie poczuła podziw. Chciałaby kiedyś być tak kreatywna jak ta łaciata koza!
Nie dane było im jednak długo obserwować poczynań zwierząt, po już po chwili do ich uszu dotarło wołanie:
– Gwen! Annie! Pośpieszcie się! Nie będziemy na was czekać! – zawołała pani Adley.
– JUŻ IDZIEMY! – krzyknęła na cały głos Annie. Gwen aż drgnęła. Ciemnowłosa dziewczynka miała najbardziej donośny głos z nich wszystkich.
Pani Adley odwróciła się, pewna, że dziewczynki zaraz dogonią grupę, a wtedy koleżanka Gwen nachyliła się do jej ucha.
– Kto ostatni ten ślimak! – szepnęła i wyrwała się w przód.
Gwen wydała z siebie ciche „ej!” (nigdy nie była najszybsza, więc nie lubiła się ścigać), po czym ruszyła za Annie, wiedząc, że w tych zabawach po prostu trzeba było brać udział. Tak by nie wyjść na głupa. Albo nudziarza. Gwen bardzo, ale to bardzo nie chciała być ani nudziarzem, ani głupem!
Dane było jej jednak zrobić tylko kilka kroków. Spoglądała przed siebie, martwiąc się tylko tym, jak daleko uciekła już Annie, dlatego nie zauważyła kamienia, który wyrósł na jej drodze. To jednak nie było najgorsze. Potknęła się i już łapała równowagę, gdy druga noga przeszkodziła pierwszej. Dziewczynka przechyliła się pod dziwnym kątem, zahaczając nogą o leżącą na ziemi butelkę, rozcinając sobie pończoszkę i skórę. Gwen miała wrażenie, że czas zwolnił. Nigdy jeszcze nie czuła takiego bólu.
Upadła na ziemię – bo i cóż innego miała zrobić? – a w jej oczach natychmiast pojawiły się łzy. Spoglądała na kostkę, czując jedynie ból i przerażenie. Ta krew! Ile krwi!
Pani Adley, zaalarmowana nieco innym dźwiękiem, zareagowała jako pierwsza. Zalana łzami Gwen nie była jednak w stanie tego zobaczyć. Dopiero, gdy poczuła na swoich barkach cudze ręce, uniosła wzrok, widząc kręcącą głową kobietę. Ta westchnęła nerwowo, pochylając się nad dziewczynką.
– I to ja teraz powiem twojej matce? – mruknęła. – Musiałaś sobie zrobić krzywdę? Ech, nic ci nie będzie, do wesela się zagoi – powiedziała ze stoickim spokojem. – Trzymaj tutaj, ściągnę ci drugą pończochę – oznajmiła tylko.
Gwen, zamykając oczy i trzęsąc się z przerażenia, wykonała polecenie kobiety, która zrobiła to, co zapowiedziała. Już po chwili ranna noga Gwen owinięta była drugą pończochą, po chwili tak czerwoną jak sama okolica rany. Nie bolało ani trochę mniej. Przeciwnie wręcz. A spojrzenia otaczających ją dzieci tylko potęgowały negatywne emocje. Ale pani Adley mówiła, bezustannie powtarzała, że wszystko będzie dobrze. To przecież nic takiego, do wesela się zagoi! Głupie dziecko, bardzo głupie. Nie biega się, patrzy się pod nogi! Kazała im przecież tylko przyjść, a nie biec. Annie, to twój pomysł? Wstydź się, teraz, przez ciebie, twoja koleżanka płacze!
Choć Gwen już swoje ważyła, jasnym było, że rozpłakana i roztrzęsiona, nie dojdzie do wsi o własnych siłach. Kobieta wzięła ją więc na ręce, pozwalając rudowłosej dziewczynce płakać opierając głowę o ramię. Regularnie kazała jej się uspokoić, być kobietą, nie dzieckiem, obiecując, że wezwą lekarza, jak tylko dotrą do domu. Ból był jednak zbyt mocny, aby to wystarczyło. Objęcia niemal obcej kobiety nie były wystarczająco kojące.

✬ ✬ ✬

Kolejne dni mijały Gwen w malignie. Rana, choć pozornie niezbyt groźna, okazała się głębsza, niż wydawało się to pani Adley. Szkło też nie było szczególnie czyste: do nogi dziewczynki wdało się zakażenie. Choć lekarz je opanował, był pewny co do jednego: blizna pozostanie na nodze Gwen na zawsze. Dziewczynka jednak jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy.
Tego dnia obudziła się wyjątkowo trzeźwa. Poprzedni dzień spędziła w całości w łóżku, ledwo będąc w stanie wstać. Teraz nie miała z tym problemu. W spojrzeniu dziecka pojawił się ponownie radosny błysk, a jego oczy wędrowały za chadzającymi za oknem indykami i kaczkami. Czuła się na tyle dobrze, że nawet przeszło jej przez myśl, że mogłaby z nimi pobiegać. Gdyby tylko nie noga… Cały czas ją pobolewała i Gwen nie sądziła, że będzie w stanie prędko stanąć na nogi. Może nawet w ogóle? Kto wie, to potworne szkło było naprawdę przeokropne. I straszne. Dziewczynka obiecała sobie, że nigdy nie zostawi szklanej butelki na ulicy. Jeszcze komuś stanie się krzywda! Jak jej!
Drzwi do izby otwarły się, a we framudze stanęła jej matka. Zatroskana i skromnie ubrana, o jasnych oczach i słomianych włosach. Gwen odziedziczyła rudość po swojej babce, nie matce.
– Lepiej ci, gołąbeczko? – spytała matka, podchodząc do córki i przykładając jej dłoń do czoła. W ciągu ostatnich dni to zawsze była pierwsza czynność, którą wykonywała, gdy przychodziła do córki.
Gwen kiwnęła głową, gdy matka usiadła obok jej niewielkiego łóżka.
– Byłam w mieście. Tata dzwonił… Mówiłam, że z tobą trochę lepiej.
– Tata! – wyparowała od razu dziewczynka. – Powiedziałaś mu, że pan Lizus przyniósł mi mysz?
Kobieta zaśmiała się, kiwając głową. Oczywiście! Dla dziecięcego umysłu to była najważniejsza informacja, którą należało przekazywać w pierwszej kolejności.
– Tak, powiedziałam. I wiesz, nie tylko tobie przyniósł. Dziś rano też do mnie przyszedł z jedną.
Zamilkła na chwilę, aby dopiero po kilku sekundach znów zabrać głos. Gwen w międzyczasie ponownie zapatrzyła się na chodzący za oknem drób.
– Gwen?
– Hm? – Spojrzała na rodzicielkę tylko kątem oka. Indyk ganiający największą z kaczek był o wiele ciekawszy od patrzenia się na matkę.
– Nie rób mi tego więcej, dobrze?
– Ale czego? – spytała, w tym momencie kompletnie nie pamiętając o wypadku sprzed tygodnia. Kaczka właśnie zaczęła się odgryzać, rozprostowując skrzydła i atakując indyka dziobem.
Pani Grey pokręciła głowa.
– Ech, dziecko, ty jak zawsze w swoim świecie. Po prostu się nie potykaj więcej. Albo się potykaj… ale nie ląduj na szkle. Patrz pod nogi, dobrze? Słyszysz ty mnie w ogóle?
Kobieta westchnęła przeciągle. Gwen… Chyba się jeszcze nie nauczyła. Doskonale wiedziała, na co spogląda córka i wiedziała, że teraz do niej nie dotrze. Chyba, że zabrałaby się za czytanie po raz kolejny tej samej książki o zwierzątkach, którą ojciec dał jej na poprzednie urodziny. Nie było sensu teraz tłumaczyć jej, czemu powinna być ostrożna i co właściwie miało miejsce przez kilka ostatnich dni. Przez chwilę myślała nawet, że ciało córki nie poradzi sobie z gorączką i wtedy… wtedy…
Wolała o tym nie myśleć. Usiadła na niewielkim, starym fotelu, chwytając w dłoń robótkę i zabierając się za robienie kolejnej serwetki. To przynajmniej pozwalało jej zabić pozostały do końca wojny czas.


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight


Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 24.12.23 14:44, w całości zmieniany 2 razy
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwendolyn Grey [odnośnik]13.02.20 14:46
✬ ✬ ✬ Mag ✬ ✬ ✬

ParyżKwiecień 1955 roku

Josephine Grey mieszkała z córką w Paryżu już od niecałego roku. Życie zaś powoli zdawało się wracać do codzienności. Język przestawał być tak wielką barierą, jak na samym początku, w końcu i ona, i Gwen powoli się go uczyły. Sąsiedzi stawali się coraz bliżsi, nie patrząc już krzywo na „przybyszki z wyspy”. Paryż stawał się znajomy: wiedziały, gdzie skręcić, aby uniknąć tłumów i gdzie kupić najlepsze bagietki. Josephine znalazła miejsce, w którym kupowała najpiękniejsze ozdoby do ich nowego domu, a Gwen odkryła sklepik z tanimi akcesoriami plastycznymi, dzięki czemu mogła cały czas parać się sztuką, bez nadmiernego wykorzystywania matczynego portfela.
Josephine wydawało się też, że Gwen zaczyna godzić się ze stratą ojca i tym, jak potoczyło się jej życie. Nawyk sięgania po różdżkę zaczął się z niej powoli wypleniać. Przestała też używać na co dzień tych dziwnych i niezrozumiałych słów. Nie wspominała już przy niej o żabich oczach, które można byłoby dodać do syropu na kaszel. Nie tłumaczyła, że jednorożce to tak naprawdę jeden z kilku gatunków magicznych koni. Josephine nie musiała się więc martwić, że córka palnie coś głupiego w towarzystwie jej nowych koleżanek, narażając ją na wstyd i tłumaczenia.
Co najważniejsze, początkowe kłótnie, które toczyły ze sobą niemal każdego dnia zaczęły ucichać. Spięcia się zdarzały, owszem, ale to przecież normalne w każdej rodzinie! Widziała, że dziewczyna wciąż ma jej za złe sprawę z ojcem, ale wydawało się, że nowe wspomnienia i nowe życie przysłaniają gorycz wynikający z odkrycia, że jej ukochany tatuś niekoniecznie był szczęśliwy z ukochaną mamusią. Josephine odzyskiwała więc spokój ducha, wierząc, że w końcu stworzą normalną rodzinę. Normalna, z ambitnym zięciem, córką zajmującą się domostwem i nie sięgającej raczej po tę magiczną różdżkę. Pani Grey zawsze starała się wspierać swoje rudowłose dziecko, ale koniec końców, odnosiła wrażenie, że szkoła magii przyniosła w życiu Gwen więcej szkody niż pożytku. Dziewczyna powinna uczęszczać do normalnej, dobrej placówki, po której miałaby konkretny zawód i adekwatną wiedzę. Hogwart wydawał się zaś kobiecie kompletnie oderwany od rzeczywistości, a sama magia dość przerażającą mocą, której przecież nikt nie powinien próbować używać.
Jakoś pod wpływem zmarłego już męża łatwiej je było akceptować całą tę sytuację z córką-czarownicą. Bez niego, pod spojrzeniami nowego ukochanego, coraz krzywiej spoglądała na ukrytą w pokoju magiczną miotłę Gwen, czy na te dziwne książki o astronomii, które przemyciła jakimś cudem do Paryża. Nie miała pojęcia, w jaki sposób: przecież przetrzepała całe torby córki i niczego takiego w nich nie znalazła!
Spojrzenie Gwen na całą sytuację, było – łagodnie rzecz ujmując – inne od matki. Wolała się z nią jednak tym nie dzielić, uśmiechając się i tłumiąc w sobie negatywne emocje. To przecież nie miało sensu! Gdzie miałaby się podziać? Nawet tu, w Paryżu, ledwo była w stanie sprzedać swoją co dziesiątą pracę. Była uzależniona od matki, która wybrała dla nich takie, a nie inne życie. Zaczęła więc uczyć się panowania nad swoimi emocjami i unikania jej, gdy tylko to było możliwe. Siedem lat nauki w Hogwarcie skutecznie je od siebie oddzieliło i sprawiło, że nie znały się na wylot, jak wcześniej, jeszcze przed szkołą. Dlatego pannie Grey było po prostu łatwiej zatajać niektóre elementy życia przed matką, nawet jeśli nigdy nie była dobra w kłamstwie i snuciu intryg. To po prostu nie leżało w jej naturze.
Ojciec odszedł, a na jego miejsce próbował wskoczyć on. Phoneix Mallrone, w połowie Brytyjczyk, w połowie Francuz. Biznesmen. Człowiek wysoki, o pięknym uśmiechu i ciemnych, głębokich oczach. Czarujący, cichy i tajemniczy. Gwen nie dziwiła się, że matka coś do niego poczuła. Ten mężczyzna naprawdę miał w sobie magnetyzm, który nie pozwalał się oprzeć innym. Przynajmniej z daleka.
Bo z bliska był po prostu arogantem. Typem, któremu brakowało ciepła, który nie rozumiał sztuki, który nie miał prawa wiedzieć o magii. Jeśli nie wydałby swojej pasierbicy kościołowi to pewnie próbowałby wykorzystać zdolności Gwen do własnych celów, a ona nie miała zamiaru być przez nikogo wykorzystywana. Nie miała więc zamiaru łamać zakazu matki o unikaniu magii, choć jej powody takiej decyzji były zdecydowanie różne od tych matczynych.
Do niedawna miała to szczęście, że Phoneixa mogła po prostu unikać. Często nie było go w domu, a cotygodniowe niedzielne obiady znosiła odważnie, z podniesionym czołem. W końcu w poniedziałki i tak znikał, wracając przez cały tydzień późnymi wieczorami. To dało się znieść. Jakoś. Ledwo. Bo wciąż w głowie, widząc go i Josephine razem, miała jedną myśl: zdradziłaś tatę, mamo. Na szczęście w nieszczęściu, Phoneix nie wciskał się w jej życie, po prostu akceptując ją jako część wyposażenia domu, która przybyła doń razem z Josephine. A przynajmniej tak wydawało się Gwen, bo TAMTEGO dnia okazało się, że jest jednak trochę inaczej.
To był późny wieczór. Gwen, odziana w koszulę nocną, cicho przemykała do kuchni, aby zabrać stamtąd małą kanapkę. Nie zjadła nic w ciągu dnia, skupiona na tworzeniu nowego obrazu na płótnie (o dziwo, już miała na niego kupca!), więc żołądek odezwał się akurat w tamtym momencie, domagając się czegoś w trybie natychmiastowym.
Gdy przechodziła obok salonu, zza uchylonych drzwi usłyszała nerwową rozmowę. Nerwową i nienaturalną. Phoneix przy Gwen nigdy nie podnosił głosu na Josephine, zawsze był miły i czarujący, choć przy tym bił z niego pewien nienaturalny chłód. Teraz jednak… zachowywał się inaczej. Rudowłosa, czując nagły lęk o rodzicielkę, stanęła pod drzwiami. I zaczęła słuchać.
– Jo, tak nie może być. Ta dziewczyna tylko je, tworzy i śpi. Opłacam jej wszystko. Sukienki, farby, płótna. To kosztuje, nie widzisz? Do pracy się nie nadaje, bo ta jej szkoła, o której mówiłaś… Mniejsza o nią!
– Ona ma dziewiętnaście lat! Dopiero dziewiętnaście! Phoneix, to jeszcze… – Gwen odniosła wrażenie, że Josephine była bliska płaczu.
– …dziecko? Nie, moja droga, to nie jest już dziecko! Jutro na obiad przychodzi mój wspólnik z synem. Chłopak jest dwa lata starzy. Niech się poznają. Ich… ich małżeństwo byłoby dobre dla moich interesów, rozumiesz? Wyjaśnij jej… wyjaśnij jej, że ma być względem niego miła.
– Ale…
– Bez „ale”, Joephine! Jeśli ona ma zostać pod moim dachem, niech się do czegoś w końcu przyda! Poza tym… w tym wieku… nie sądzisz, że to dziwne, że trzyma się z dala od rówieśników?
– To nowy kraj, nowy język, ona straciła ojca! Daj jej czas, proszę…
– Miała blisko rok. Powiedziałem… swoje.
Wtedy Gwen usłyszała, jak ktoś – pewnie Phoneix – gwałtownie się podnosi. Dziewczyna cofnęła się w stronę schodów, chowając się za nimi i licząc, że mężczyzna jej nie zauważy. Gdy wyszedł, otwierając niemal z hukiem drzwi, kucała, błagając samą siebie, aby nie wydać żadnego podejrzanego dźwięku.
Słyszała, jak Phoneix się zatrzymuje. Chyba się rozglądał. Westchnął. I ruszył do kuchni.
Gwen po kilku chwilach, z łzami w oczach, ruszyła ku swojemu pokoju. Jakoś… odechciało jej się jeść.

✬ ✬ ✬

Nie mogła spać. Nie mogła tworzyć. Szlochała, próbując się uspokoić, ale nic z tego nie wychodziło. Myślała, że… nie. Była przekonana, że relacja jej matki z tym mężczyzną dotyczy jej tylko drugorzędnie, ale jednak nie. Phoneix chciał przejąć jej życie. Przywłaszczyć je, wydać ją za mąż, sprzedać jak kobyłę na targu. A to… to było wbrew wszystkiemu, o czym Gwen marzyła. Ślub bez miłości? Traktowanie jak przedmiot? Pewnie nawet nie mogłaby tworzyć! Już znała tych jego wspólników w biznesie! Wszyscy, co do jednego, byli tylko zimnymi draniami, którzy nie rozumieli sztuki i piękna. Liczyły się dla nich tylko pieniądze.
Jeszcze przed świtem ubrała się w brązowo-szary, nierzucający się w oczy strój. Nie wróci do domu. Na pewno nie przed obiadem! Matka… matka nie zdąży jej złapać. Nie rozkaże być w miejscu, w którym Phoneix chciał, by była. Wzięła szkicownik, trochę drobnych na ewentualny posiłek i cicho wymknęła się z domu. Wszyscy jeszcze spali, więc… to wcale nie było takie trudne.
Matka nie miała prawa wiedzieć, że jej córka podsłuchała rozmowę. Jej kochanek też z resztą nie. A zdarzało jej się zaszywać gdzieś na całe dnie… Nie powinna być więc wcale zdziwiona. Co prawda Gwen zwykle informowała, gdzie i po co wychodzi, ale tym razem mogła po prostu powiedzieć, że zapomniała, prawda? Wszyscy mieli ją za chaotyczną i raczej nie zdziwiliby się na takie tłumaczenie.
Zaszyła się na strychu jednego z w połowie opuszczonych budynków mieszkalnych. To miejsce pokazał jej jakiś czas temu uliczny grajek, który trzymał w pomieszczeniu swoje stare, zniszczone instrumenty. Sam mieszkał na parterze budynku i łaskawie pozwolił Gwen czasem w tym miejscu szkicować. Z okiennic był widok na piękną architekturę, ze wspaniałą grą światła o zmierzchu. Zdarzało się więc, że tu wracała. Szczególnie, że matka nie miała pojęcia o tym, gdzie jej rudowłose dziecko czasem się zaszywa. Nie byłaby w stanie jej tu znaleźć, choć znajdowała się ledwie dwie przecznice od ich wspólnego domu.
Nawet go widziała. Tamtego chłopka, który miał przyjść na obiad. Taksówka wysadziła ich niedaleko budynku, w którym przebywała. Byli wyraźnie nieco zagubieni – do kamienicy, w której Phoneix miał mieszkanie czasem naprawdę było ciężko trafić. Nie był szczególnie brzydki, co to, to nie. Prosta sylwetka i jasne, zaczesane do tyłu włosy sugerowały eleganckiego i dość bogatego młodzieńca. Ale ruchy… Ruchy miał jak swój ojciec. Niski i gruby, flegmatyczny i nieziemsko nudny. Gwen rozpoznała współpracownika Phoneixa: tuż po przybyciu do Francji była na obiedzie razem z nimi i matką. To był obleśny, niedelikatny typ, z którego spojrzenia bezustannie buchała arogancja i pogarda dla osób nieco niższego rzędu. Brr. Obrzydliwe.
A Phoneix chciał próbować zaaranżować małżeństwo. Między nią, a synem tego paskudnego człowieka. Wzięła głęboki oddech, a z jej oczu popłynęły łzy. Nie, nie mogła na to pozwolić. To przecież były nowe czasy! Czasy miłości i wolności, a nie aranżowanych związków. Tylko co mogła zrobić, aby od tego wszystkiego uciec?
Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, musiała poczekać jeszcze co najmniej kilka następnych tygodni.


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight


Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 31.07.20 2:06, w całości zmieniany 1 raz
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwendolyn Grey [odnośnik]14.02.20 13:18
✬ ✬ ✬ Kapłanka ✬ ✬ ✬

LondynCzerwiec 1946 roku


To dziś. To był ten dzień.
Poprzednia nauczycielka malarstwa Gwen, miła i urocza panna Alison, zrezygnowała. Przekazała dziesięciolatce, że więcej jej już nie nauczy. Że przekazała jej całą swoją wiedzę i teraz po prostu nadszedł czas na kogoś lepszego. Bardziej utalentowanego, kto wyniesie rudowłose, posiadające dar do łączenia barw dziecko na sam szczyt.
Rodzicom dziewczynki, przed swoim odejściem, ogłosiła zaś, że nie chce jej nigdy więcej na oczy widzieć. To dziecko przynosiło tylko pecha i nagłe, niekoniecznie miłe zdarzenia. Kto to widział, aby drogie pędzle nagle znajdowały się w rękach dziesięciolatki, skoro chwilę wcześniej znajdowały się na najwyższej, zamkniętej na klucz, półce? Albo by kartka nagle zaczynała lewitować, akurat chwilę po tym, jak uczennica narzekała na niewygodną pozycję rysowania? Gwen była miła i zdolna, ale młoda nauczycielka bała się o swoje zdrowie psychiczne i fizyczne, dlatego złożyła rezygnacje jak najprędzej.
Rudowłosej najpierw było smutno z tego powodu. Panna Alison była jej ulubioną nauczycielką, jaką miała do tej pory i naprawdę nie chciała, aby młoda, śliczna kobieta zostawiała ją na pastwę losu jakiejś innej nieznajomej. Rodzice Gwen borykali się zaś z innym problemem. Młoda nauczycielka była naprawdę tania w porównaniu do innych osób zajmujących się rysunkiem i obawiali się, że będą musieli co najmniej zmniejszyć częstotliwość zajęć dziewczynki. A choć zdawali sobie sprawę z tego, że ich dziecko było inne niż pozostałe to jednocześnie doskonale widzieli, ile radości sprawia mu rysowanie.
W każdym razie, dziś był ten dzień. Dzień, w którym Gwen miała poznać nową nauczycielkę. Tę lepszą, która ma rozwinąć jej zdolności. Naprawdę cieszyła się z tego komplementu pani Alison, choć nie zgadzała się z twierdzeniem, że nie nauczyłaby jej czegoś nowego. Młoda artystka naprawdę potrafiła ładnie rysować! O wiele lepiej od niej samej.
Zajęcia miały odbyć się tuż po szkole, w rodzinnym salonie. Rodzice zwykle przesiadywali wtedy w kuchni, o ile w ogóle byli w domu. Tym razem tata miał być nieobecny, a mama czekała razem z nią na nową nauczycielkę. Gwen nie wiedziała kogo się spodziewać, ale miała naprawdę wielką nadzieję, że znów trafi pod protekcję miłej i radosnej artyski. Lubiła takich ludzi.
– Tylko nie ekscytuj się za mocno – upomniała ją matka, widząc jak rudowłosa dziewczynka nie potrafi usiedzieć na kanapie. – Wiesz, co się wtedy dzieje? Prawda? Skup się na rysowaniu. I bądź miła dla pani Smith!
Gwen kiwnęła głową.
– Nic się teraz nie stanie, mamo! – zapewniła, podskakując na sofie. W dokładnie tej chwili zdjęcia znajdujące się w ramkach na komodzie pomknęły w stronę dziewczynki, lądując u jej stóp. – Od teraz! – obiecała.
Josephine pokręciła głową.
– Posprzątaj to, Gwen.
Dziewczynka, doskonale wiedząc, że to jej wina (czuła przecież, jak coś w jej żołądku się przewraca, gdy zaczynała działać jej MOC), zabrała się za zbieranie ramek, a następnie ruszyła do komody, aby ustawić je na miejsce. Na takie rzeczy nie można było narzekać, prawda? A może jednak… Brak panowania nad niezrozumiałymi mocami czasami bywał przerażający, choć z drugiej strony dziesięciolatka potrafiła coraz skuteczniej je wykorzystywać dla własnej korzyści. Skoro nie mogła tego zmienić, mogła z tym chociaż próbować żyć! Poza tym ktoś już jej mówił, że dzięki temu uda jej się dostać do prawdziwie specjalnej szkoły. Takiej elitarnej i wyjątkowej. Nie mogła się tego doczekać. Ciekawe, czy skoro to tak dobra placówka, to czy nauczą ją tam jak naprawdę dobrze rysować? Chciałaby, naprawdę tego by chciała!
Akurat odkładała ostatnią ramkę, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Natychmiast pomknęła na przedpokój, zatrzymując się metr przed drzwiami. Joephine akurat je otwierała.
Gwen zamarła z przerażenia, gdy do pomieszczenia weszła ONA.
Pani Smith była wyjątkowo wysoka. Miała długi, szpiczasty nos i staromodny płaszcz, a surowy wyraz jej twarzy wcale nie wydawał się Gwen zachęcający. Oczy dziewczynki otwarły się ze zdziwienia, gdy Josephine witała młodą nauczycielkę. Rudowłosa tak zdziwiła się aparycją nowej nauczycielki, że zapomniała o grzeczności. Już po chwili matka rzuciła jej więc karcące spojrzenie.
– Gwen! – zwróciła jej uwagę.
Dziewczynka wciągnęła gwałtownie powietrze do płuc.
– Dz… dzień dobry, pani Smith!
Kobieta uniosła brew.
– No, Alison mówiła mi, że jesteś dobrze wychowanym dzieckiem, Gwen – stwierdziła. Jej głos był skrzeczący i nieprzyjemny. – Czy aby na pewno? Ja nie uczę niegrzecznych dzieci.
– Ja… ja jestem grzeczna, pani Smith! Naprawdę! Prze… przepraszam! – wydukała dziewczynka.
– No cóż, dobrze… zobaczmy, co potrafisz – stwierdziła, zerkając na matkę Gwen.
– Tak, tak, oczywiście, zapraszam do salonu – powiedziała Josephine, prowadząc kobietę przez korytarz. Gwen szła tuż za nią.

✬ ✬ ✬

Zajęcia były doprawdy okropne. Pani Smith nie robiła nic poza krytykowaniem Gwen (a przynajmniej ona miała takie wrażenie), bezustannie każąc jej rysować nudne kółka i kreski, zamiast pozwolić jej na stworzenie swoich artystycznych wizji. Pod koniec dziewczynka była tak wymęczona, że nawet poduszki za nią zaczęły delikatnie drgać, jakby zapraszając ją do spania. Nie mogła jednak sobie na to pozwolić, bo nauczycielka bezustannie wymagała więcej i więcej, a przed wyjściem kazała dziewczynce narysować coś na kolejne spotkanie.
Gwen, po zajęciach, była rozbita do tego stopnia, że nie potrafiła powstrzymać płaczu po wyjściu pani Smith. Matka musiała spędzić kilka godzin, aby namówić swoją córkę, aby dała kobiecie szanse. Może dużo wymagała… ale czy to nie powinno jej czegoś nauczyć? Przecież to nie przez pochwały człowiek zdobywa wiedzę, prawa?
Zawsze skora na perswazję rodziców dziewczynka, uległa matce. Trzy lekcje! I ani jednej więcej. Po trzech lekcjach na pewno zrezygnuje. Pani Smith nie będzie jej mówić, jak ma tworzyć swoją sztukę! Jak ma rysować! Przecież ona już wiedziała, pani Alison jej to powiedziała! A Gwen ufała bardziej młodej i uroczej nauczycielce, niż wrednej i wymagającej kobiecie, która prawie w ogóle się nie uśmiechała.

✬ ✬ ✬

Minęły lata. Gwen wróciła do Londynu z Francji, zaczynając pracę w Muzeum Brytyjskim. Niemal zapomniała już, jak źle się czuła na pierwszych zajęciach z panią Smith. Koniec końców, okazało się, że kobieta o skrzeczącym głosie nauczyła ją wszystkich podstaw, dzięki którym powoli mogła zaczynać zarabiać na sztuce. Gdyby nie ona… kto wie, kim Gwen teraz by była?
Nie myślała jednak o niej za często. Anomalie i sprawa związana z matką skutecznie zapełniały jej umysł, podobnie jak szkolenie, które miało pozwolić jej swobodnie oprowadzać gości po budynku. Rozpoczynała nowe, samotne życie i zastanawianie się nad czasem przeszłym niekoniecznie jej sprzyjało.
I pewnie nie pomyślałaby o pani Smith ani razu, gdyby któregoś dnia nie przeszła przed katedrą i nie rzuciłaby spojrzenia na nekrologi. Elaine Smith zmarła dwa dni temu, wskutek nagłego wybuchu. Nienaturalnego… niecodziennego. Niewyjaśnionego. Dziewczynę zmroziło. Przez niemal godzinę stała przed tablicą, zastanawiając się, jak mogło do tego dojść? I czy to na pewno była TA pani Smith?
Gdy obok tablicy przechodził ksiądz, spytała się o kobietę. Potwierdził, że zmarła była wysoka, dość poważna. Coraz bardziej wiekowa, ale trzymała się naprawdę dobrze. I często bywała w Kościele. Chyba nawet codziennie. A w niedzielę uczyła dzieci w świetlicy podstaw rysunku, za darmo. Ksiądz uznał, że musiało jej się nudzić. Nie miała bliskiej rodziny, bo jedyny syn zmarł w trakcie wojny, więc szukała kontaktu z ludźmi w jakikolwiek inny sposób.
Gwen podziękowała duchownemu, przełykając głośno ślinę i próbując nie płakać. Zapisała sobie datę pogrzebu w kalendarzu i obiecała sobie, że odwiedzi grób kobiety.

✬ ✬ ✬

Tak też zrobiła. Odziana w ciemną sukienkę, kupiła najpiękniejszy bukiet kwiatów, jaki znalazła w lokalnej kwiaciarni. Lilie pachniały przepięknie, zawracając Gwen w głowie, ale przecież nie mogła ich sobie zostawić. Były… były dla zmarłej.
Na ceremonii było może piętnaście osób. O pani Smith niewielu pamiętało. Była samotną, starzejącą się i niezbyt miłą kobietą, chociaż… chociaż przecież tyle osób na pewno zawdzięczało jej pracę nad swoim talentem. Gwen na pewno! A doskonale wiedziała, że nie była jedyną uczennicą kobiety w tamtym czasie.
Przykrość Gwen potęgował fakt, że otaczający ją mugole co chwilę doprowadzali anomalie do szaleństwa. Ksiądz miał świński nos, jedna z kobiet zaczęła unosić się z piskiem w trakcie mszy, a gdy trumna spoczęła w ziemi, jeden z panów podpalił okoliczne drzewo. Wydarzeniu brakowało więc odpowiedniej powagi, za to wokół panował przestrach i chaos.
Gwen westchnęła, nie mogąc wiele zrobić. Jej talenty magiczne były mocno ograniczone, a przy takiej ilości mugoli wolała nie ryzykować i nie rzucać czarów, zwłaszcza, że sama mogła tylko wywołać gorszą anomalię. Niech to! Co działo się z tą magią?
Opuściła cmentarz jako ostatnia, klękając przed nowo usypaną mogiłą i ostrożnie kładąc bukiet na kopcu. Brakowało na nim kwiatów, nie był obsypany jak wszystkie inne, nowe mogiły, które widziała tego dnia. Najchętniej wykupiłaby cały sklep, aby tylko pani Smith mogła mieć taki pogrzeb, na jaki zasługiwała, ale ograniczone fundusze po prostu jej na to nie pozwalały.
Wzdychając, ruszyła do domu, zerkając przez ramią na mogiłę. To przez anomalie. Te straszne anomalie wywołane nieobliczalną magią. Przez chwilę zwątpiła w sens swojej magicznej edukacji. Po co w ogóle uczęszczała tyle lat do Hogwartu, skoro nie była w stanie tego powstrzymać? Skoro magia i tak robiła swoje? Gdyby tylko wiedziała, jak mogłaby pomóc! Ten gest, przybycie na pogrzeb niemal zapomnianej przez świat nauczycielki rysunku, było na ten moment wszystkim, na co mogła się w ogóle zdobyć. Oby spalone Ministerstwo zostało szybko odbudowane, a magia ponownie opanowana. Inaczej nie było przecież powodu, aby absolwenci szkoły magii nazywali się czarodziejami, prawda?
Gdy wróciła do pustego mieszkania, zaszyła się w swojej sypialni, ponownie szkicując kreski i koła – takie same, jakie pani Smith kazała szkicować jej na pierwszych zajęciach.


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwendolyn Grey [odnośnik]06.05.20 17:58
✬ ✬ ✬ Cesarzowa ✬ ✬ ✬
LondynLipiec 1954
Karta odwrócona


Lipiec był najtrudniejszym miesiącem w jej dotychczasowym życiu. Nie potrafiła się z tym pogodzić. Nie potrafiła zrozumieć. Nie potrafiła normalnie funkcjonować.
Będąc w szkole nigdy nie dostawała z domu złych wieści. W Londynie zawsze wiodło się dobrze. Matka i ojciec zawsze byli szczęśliwą parą. Tatuś regularnie dostawał dodatki do pensji i właściwie równie często awansował. Mieszkanie po dziadkach Gwen, które przeszło na jej rodziciela, było z resztą wynajmowane, dzięki czemu rodzina co miesiąc dostawała spory zastrzyk gotówki. Matula spędzała czas w domu, dbając o ich wspólne lokum, regularnie spotykając się z przyjaciółkami i innymi bliskimi. Często pół żartem, pół serio narzekała również na ilość skarpet do cerowania. Sąsiedzi, wiedząc, że Josephine ma całkiem sprawne ręce, nie raz i nie dwa prosili ją o pomoc, przez co zdarzały się dni, że pani Grey bezustannie szyła i naprawiała stare stroje.
Gwen czuła więc, że jej rodzina jest wewnętrznie stabilna i spokojna; że żyje tak, jak żyć powinna. Skromnie i bogobojnie, ale całkiem szczęśliwie.
A potem skończyła szkołę i budowany przez rodziców obraz ich rodziny runął jak domek z kart.
To było dwa dni po pogrzebie. Końcówka lipca była upalna, a panna Grey wciąż nie potrafiła dojść do siebie. Jej ojciec chorował od co najmniej roku. Gdy w poprzednie wakacje pożalił jej się na kaszel, myślała (i on chyba też myślał), że to tylko przeziębienie. A potem było coraz gorzej, chociaż w Boże Narodzenie udawał, że to jedynie zimowa grypa. W czerwcu jednak trafił do szpitala i już z niego nie wyszedł. Przynajmniej nie żywy.
Nie mówili jej nic, obawiając się o szkolne egzaminy, jednak gdy wróciła do rodzinnego domu, nie dało się tego faktu dłużej ukrywać. Gwen poczuła się więc oszukana: mogła przecież inaczej rozmawiać z ojcem! Mogła spróbować znaleźć magicznego uzdrowiciela! Mogła… tak wiele mogła wcześniej!
A gdy wróciła z Hogwartu, było już za późno.
Pogrążona w żałobie, krążyła po domu. Jej matki nie było. Rudowłosa krążyła więc po mieszkaniu bez celu, nie mając ochoty ani na tworzenie, ani na czytanie, ani oglądanie telewizji, ani… w ogóle na nic! Nie wiedziała, co powinna ze sobą począć. Jej ojciec zmarł. Matka była bez pracy, a oszczędności po małżonku prędko się skończą. Sama Gwen, jeśli chciała cokolwiek zdziałać w magicznym świecie, potrzebowała szkoleń i dalszej nauki, a jako mugolka, nie miała ukończonej żadnej istotnej szkoły. Chciała tworzyć, chciała malować… ale sztuka wymagała adekwatnych warunków. Przecież nie stanie się wybitną malarką ot tak, bez żadnej artystycznej szkoły i finansów, tworząc po godzinach.
Wtem jej uwagę przykuł leżący na stole list. List z dziwnym znaczkiem, jakimś takim droższym? I na pewno nie brytyjskim. Panna Grey zmarszczyła brwi. Jej rodzina, od przynajmniej trzech pokoleń związana z Londynem, nie często przyjmowała zagraniczne listy. Może to jakieś kondolencje od znajomych ojca? Albo… albo koleżanek mamy? Mogła się spodziewać wszystkiego, przecież przez siedem lat niemal nie było jej w rodzinnym domu.
Jej dłonie sięgnęły po kopertę. Nawet, jeśli list był kierowany do jej matuli to kondolencje przecież mogła przeczytać. Może… może ktoś zawarł w liście jakąś anegdocie o tacie? Tak bardzo, bardzo by tego pragnęła. Miała poczucie, że dzięki temu mógłby stać się jej bliższy. Mógłby znów się tu pojawić, znów tu być. Przynajmniej w jakimś sensie.
Rozwinęła skrawek drogiego, mlecznego papieru. List, a właściwie liścik, nie był długi. Został zapisany wyraźnie męskim, dość szorstkim, lecz czytelnym charakterem pisma.

Droga Josephine,
przesyłam ci bilety na prom. Oczekuję Ciebie i Twej córki w Paryżu, tak jak rozmawialiśmy. Naprawdę myślisz, że dziewczyna przyjmie tę wieść bez problemu? W każdym razie, wszędzie będzie wam lepiej, niż z tym potworem. Liczę, że jego pogrzeb obejdzie się bez większych problemów.
Pamiętaj, że cię ko…

Zgniotła list w ręce, po chwili dostrzegając w kopercie funty oraz kolejne świstki papieru. Na prom.
W oczach panny Grey pojawiły się łzy.
Wrzuciła kopertę i list do kominka, wraz z całą zawartością. A następnie sięgnęła po różdżkę. Już po chwili koperta oraz zwinięty w kulkę list zajęły się ogniem.

✬ ✬ ✬

Matka znalazła ją w stanie nie do pozazdroszczenia. Oczy Gwen były załzawione, a całe mieszkanie zdawało się wywrócić do góry nogami. Młódka wpadła w szał, własnoręcznie i częściowo za pomocą różdżki, przewracając meble i wyszukując listów. Dokumentów. Czegokolwiek, co byłoby kolejnym dowodem o zdradzie matki. Albo zdradach.
Gdy Josephine pojawiła się w domu, panna Grey siedziała skulona na podłodze, z różdżką w ręku. Dziewczyna, nie mając już na nic sił, uniosła jedynie spojrzenie, gdy jej rodzicielka weszła do pomieszczenia, zdziwiona i przerażona.
Być może Josephine w pierwszym momencie pomyślała, że Gwen po prostu w ten sposób próbuje sobie poradzić z żałobą. Że przecież dziewczyna dopiero co straciła ojca, że dopiero co skończyła szkołę. Mogła stracić panowanie nad swoimi magicznymi zdolnościami, prawda? To zdarzało jej się w dziecięcych latach. Czemu nie mogłoby się zdarzyć i teraz?
A potem zobaczyła spojrzenie córki. Pełne złości i nienawiści. Oszukałaś mnie, mamo – mówiło. Josephine nie potrzebowała dalszych wyjaśnień.
– Gwen, ja ci to wszystko…
– Nic mi nie musisz wyjaśniać, mamo – warknęła dziewczyna. – Wyprowadzam się – powiedziała tylko, ochrypłym głosem. Musiała krzyczeć. Krzyczeć i płakać: dotarło do jej matki.
– Gwen, ty nic nie rozumiesz – powiedziała, starając się brzmieć stanowczo, jednak jej głos drżał.
– Jak nie rozumiem! Zdradzałaś go, mamo! Zdradzałaś, gdy był chory, gdy umierał!
– Gwen! Sama powtarzasz, że miłość przychodzi nagle i niespodziewanie, prawda?! Nie pomyślałaś o tym?! Gwen! Patrz na mnie!
– Nie będę! Nie chcę cię widzieć! Już nigdy, nigdy więcej! – krzyczała dziewczyna, zatykając uszy rękoma.
Josephine wzięła głęboki oddech, spoglądając na Gwen.
– Nie chciałam ci o tym mówić tak od razu, młoda panno. Jeśli chcesz się wynieść, proszę bardzo. Jak jednak się utrzymasz? Nie masz normalnej szkoły, a po tej co zrobisz?! Sama mówiłaś, że potrzebujesz szkoleń, nie pamiętasz?! A skąd ja ci wezmę na nie pieniądze? Pomyślałaś o tym?! A Phoneix… Phoneix to prawdziwy mężczyzna, panno Grey. Zapewni ci to, czego potrzebujesz, rozu…
– Ja potrzebuje mojego ojca, mamo! Nie jakiegoś… jakiegoś dziwnego nieznajomego! – krzyknęła, wstając i tupiąc.
– To go sobie wskrześ, skoro znasz się na magii – warknęła jedynie pani Grey, odwracając się na pięcie i idąc w stronę kuchni. Gwen została sama. Ze łzami w oczach i roztrzęsionymi dłońmi, nie mając pojęcia, co powinna zrobić.
Bo matka przecież miała rację co do jednego. Bez konkretnych finansów nie uda jej się nic osiągnąć, nic zrobić. Będzie żyła na ulicy? W jaki sposób? Przecież nie poradzi sobie, zginie przy pierwszej lepszej okazji. Oczami wyobraźni widziała już ulice nocą, po której plątałaby się pozbawiona domu. Ulicę pełną gwałcicieli i zbirów. Czarnoksiężników i morderców. A każdy z nich z lepszymi zdolnościami od jej. Bo cóż ona potrafiła? Znała kilka niezbyt silnych uroków? Parę obronnych zaklęć? I potrafiła malować. Z tym to na pewno wyżyje w rynsztoku Londynu.

✬ ✬ ✬

Minął tydzień. Długi, wlokący się w nieskończoność tydzień, w trakcie którego panna Grey zamieniła z rodzicielką zaledwie kilka koniecznych słów. Czuła, że jest przyszpilona do ściany i że nie ma najmniejszego wyboru. Chcąc nie chcąc, musiała wyruszyć z matką do Francji, przynajmniej tymczasowo. Nie tworzyła, nie szukała kontaktu z innymi, nie potrafiła usiedzieć na miejscu. Niespokojna. Zagubiona. Oszukana i samotna, wahając się pomiędzy rozsądnym wyjechaniem z matką, a szaloną próbą rozpoczęcia magicznego życia pozbawionego krewnych.
Jednak nawet na promie starałą sie trzymać z dala od niej. Gdy ta szła do kuchni, Gwen zmierzała do ich kajuty. Gdy ta wracała, panna Grey szła na pokład, aby wpatrywać się w morze. Przy tym starała się opanować wymiotny odruch i chęć przemienienia wszystkich wokół w gęsi. Wszak jeśli statek by zatonął, jej matka może przynajmniej dostałaby nauczykę.
Brakowało jej jednak odwagi do tak śmiałych czynów. Teraz potrafiła tylko stać. Stać, opierając się o metalowy płotek oddzielający ją od wielkiej wody, marząc tylko o tym, by jej żołądek przestał się buntować. Och, i jeszcze o tym, by rzucić się w głąb wielkiej wody. W końcu to byłoby dopiero coś. Poetycka śmierć wiernej córki, która nie potrafiła znieść zdrady matki! A kto wie, może uratowałoby ją jakieś kelpie? Bądź wąż morski? Wszak w legendach dziewoje o czystym sercu zawsze są ratowane z opresji.
Ale ona nie miała czystego serca, prawda? Skaziła je magią i wściekłością skierowaną ku własnej matce. Wąż bądź kelpie by się więc nie pojawiło, a ona sama po prostu by zatonęła. Może i poetycko, może i piękne… ale chyba nie była na to jeszcze gotowa. Pytanie brzmiało jednak, czy kiedykolwiek będzie.
Spróbowała się więc ponownie skupić na poczynaniach własnej rodzicielki, nie mogąc zrozumieć, jak ta mogła zachować się w taki sposób. Nie sądziła, aby Josephine kierowała prawdziwa miłość do Phoneixa. Przecież kochała jej ojca! Nie mogła kochać dwóch mężczyzn na raz! Jednocześnie jednak nie chciała też wierzyć w to, że kobieta mogła być aż tak perfidna. Specjalnie go znalazła? Po to, aby zapewnić jej byt po śmierci małżonka? Josephine nigdy nie była aż tak mądra. I dlaczego malowała jej ojca jako potwora? Tato przecież zawsze był tak dobry i kochany, nigdy nikomu nie robił krzywdy! Powinna podać matce Veritaserum, powinna wyciągnąć z niej wszystkie informacje. Potrafiła je przecież uwarzyć. Ingrediencje znajdzie gdzieś w Paryżu; tam przecież na pewno mają jakiś odpowiednik ulicy Pokątnej. Poda matce o trzeciej, gdy będzie popijała swoją ukochaną, zieloną herbatkę i plotkowała z przyjaciółką. A później… później ją wypyta o wszystko. Z detalami. I gdy dowie się wszystkiego odejdzie raz na zawsze. Josephine już nigdy więcej jej nie spotka. Nigdy! Ukradnie pieniądze Phoneixa, wróci do Londynu, odwiedzi grób ojca… a potem… potem… będzie żyć. Choćby na ulicy. Odwiedzając codziennie grób ojca.
Ale i na to brakowało jej teraz odwagi. Była tchórzem. Jednym, wielkim tchórzem, nie wartym ani magii, ani miłości swojego ojca.


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwendolyn Grey [odnośnik]25.06.20 22:03
✬ ✬ ✬ Cesarz ✬ ✬ ✬
HogwartWrzesień 1952

Wcale nie cieszyła się na rozpoczęcie swojego szóstego roku nauki w Hogwarcie.
Wakacje minęły o wiele zbyt szybko. Panna Grey spędziła je niemal w całości w mieście, jedynie na krótki tydzień wybierając się z bliskimi na podróż po Szkocji. Zwiedzone zamki oraz inne historyczne miejsca zafascynowały Gwen, wzbudzając w niej podziw i sprawiając, że czuła się tak zainspirowana, jak chyba nigdy wcześniej.
To jednak nie ta wycieczka sprawiała, że wakacje okazały się aż tak wyjątkowe. Okazało się bowiem, że jej dawna koleżanka – jedna z tych, z którymi spędzała czas w dzieciństwie na wsi, w trakcie wojny – wprowadził się do bloku tuż obok. Rudowłosa nastolatka była niezwykle rada z tej znajomości. Jako, że w trakcie roku szkolnego przebywała poza Londynem większość z jej mugolskich znajomości została zerwana bądź spłycona. Brakowało jej wspólnych tematów z dawnymi kolegami i koleżankami. Nie mogą też do końca opowiadać o swojej szkole, a że nigdy nie była najlepsza w kłamstwie, w ogóle unikała tego tematu poza rodzinnym domem, więc koniec końców przy niemagicznych znajomych często milczała, raczej tylko słuchając. Mimo że przecież nie była z natury cicha. Lubiła rozmawiać. Słowo za dużo oznaczałoby jednak problemy nie tylko ze szkołą, ale pewnie też z tym całym Ministerstwem Magii. Albo co gorsza, koleżanki uznałyby ją za dziwaczkę. Naprawdę, musiała bardzo pilnować się, aby trzymać język za zębami.
A tu proszę! Odnowiona znajomość sprzed lat, połączona ze wspólnymi zainteresowaniami i wspólnym poczuciem humoru. Gwen miała nadzieję, że w końcu znalazła bliską sercu przyjaciółkę. Już dawno nie bawiła się tak świetnie w kinie, na zakupach, czy nawet – na wyjściu na lody. A tu znów zbliżał się wrzesień, wieszczący kres tej wspaniałej znajomości. Bo przecież dziewczyna nie będzie miała czasu, by do niej pisać, prawda?
Kolejnym powodem była nauka, której w Hogwarcie zaznać nie mogła. Bo Hogwart nie uczył przecież sztuki artystycznej, a magicznej. Tylko więc w wakacje miała okazję poznać nowe techniki i zrozumieć wykonywane przez siebie błędy. A Gwen tego lata była absolutnie zauroczona w szkicowaniu starodawnych budynków i ruin, bezustannie nawiązując do odwiedzin w Szkocji. I to jednak zmierzało ku końcowi.
Najważniejsze było chyba jednak to, że… to miał być JEGO ostatni rok nauki. Bertie Bott, jawiący się jej wciąż jako niezwykle utalentowany i charyzmatyczny czarodziej, miał w ciągu najbliższych dziesięciu miesięcy ukończyć Hogwart. A jeszcze nawet nie zdążyła zamienić z nim ani słowa! I pewniej już nigdy nie zdąży. Ale przynajmniej mogła napawać się jego obecnością w tym samym budynku. A potem zniknie, rozpłynie się w tym wielkim świecie i już nigdy, ale to nigdy się nie zobaczą.
To naprawdę będzie najgorszy rok w Hogwarcie. Rok, w którym będzie tęsknić za tworzeniem jak nigdy wcześniej. Rok, w którym będzie próbować pisać listy do prawie-przyjaciółki, na które pewnie i tak nie dostanie odpowiedzi. I długi rok pożegnania z młodym panem Bottem, którego po tym czasie już na pewno nigdy, ale to nigdy nie zobaczy. Przecież on pewnie zrobi wielką karierę w Ministerstwie Magii bądź czymś podobnym. A ona? Ona pewnie nigdy później nawet nie postawi stopy na Pokątnej! Jak mogłaby go spotkać ponownie?!
Z takim nastawieniem wsiadła do pociągu na Peronie 9 i ¾, znajdując znajomych ze swojego domu i zajmując miejsce razem z nimi. Puchoni byli w większości całkiem mili i Gwen właściwie nie miała nic przeciwko nim. Uśmiechała się więc, od czasu do czasu rozmawiając, ale nie czuła się wcale zaangażowana w rozmowę. Jej myśli krążyły daleko stąd. Były w Szkocji, były w Nottinghamshire; krążyły gdzieś przy ciemnowłosym chłopaku i przyszłym cukierniku, który również siedział gdzieś w tym pociągu, po raz ostatni zmierzając w stronę Hogwartu. Na pewno jednak nie była w pełni obecna w przedziale, ze znajomymi, których znała przecież od lat. Nie potrafiła się wczuć w ich żarty i dobre nastroje. Nie podzielała ich ciekawości co do wydarzeń i lekcji w nowym roku szkolnym.
Aż tu nagle…
– Gwen? Słyszałaś? – dotarło do niej niespodziewanie.
Rudowłosa wyrwała się z zamyślenia.
– Hm? Co? O czym słyszałam? – spytała, spoglądając na ciemnowłosą dziewczynę siedzącą naprzeciwko niej. Loczek opadł jej na czoło, a wielkie, jasne oczy spoglądały wprost na nią.
– Masz, zobacz – powiedział tym razem chłopak siedzący po jej prawej. Był rok młodszy, jednak nawet siedząc przewyższał ją o głowę.
Puchonka sięgnęła po „Proroka codziennego”. Jej rodzice nie kupowali magicznej prasy, więc przez całe dwa miesiące była właściwie odcięta od informacji z magicznego świata. Zmarszczyła brwi, skupiając się na artykule.
– Grin… Grindewald? To ten sam, który pokonał tego profesora, tak? Dumbledore’a? – spytała, zerkając pytająco na znajomych, którzy pokiwali głową. Wydawali się wyraźnie zmartwieni, co wprowadziło Gwen w zakłopotanie. Mimo pięciu poprzednich lat spędzonych w Hogwarcie, wiele imion i nazwisk nie mówiło jej szczególnie wiele, a nawet jeśli to niektóre z detali wypadały jej z pamięci. Po chwili jednak niektóre z elementów zaczęły układać się w całość w głowie panny Grey: – To on… on nie lubi… takich jak ja, prawda?
Brązowowłosa koleżanka siedząca przed nią pokiwała głową.
– T… tak. I to chyba oznacza, że wojna czarodziejów dotarła do Hogwartu. To nie będzie dobry rok, Gwen – powiedziała, a w jej oczach malowało się prawdziwe zmartwienie.

✬ ✬ ✬

Nie dane było jej poznać Albusa Dumbledore’a. Mężczyzna zmarł dwa lata przed jej przybyciem do Hogwartu i dla panny Grey był właściwie zupełnie obcą personą, o której wiele słyszała, ale z którą nie czuła się szczególnie związana. Inni uczniowie często wyrażali się o nim niemalże z czcią; jej do takiej postawy było zdecydowanie daleko.
Mimo tego, była gorąco przekonana, że gdyby to właśnie Albus Dumbledore wygrał tamten pojedynek, okazując się zdolniejszym czarodziejem od profesora Grindewalda, świat wyglądałby zdecydowanie inaczej. Na pewno były spokojniejszy. A Hogwart na pewno nie wyglądałby tak, jak wyglądał teraz.
Pierwsze dwa tygodnie września 1952 roku były absolutną katorgą. Zwłaszcza, że nie było w szkole nikogo, kto mógłby otoczyć ją ochronnym płaszczem. Jeszcze dwa lata temu mogłaby liczyć na Johnatana, który na pewno byłby jej wsparciem. Chłopak ukończył już jednak Hogwart, a panna Grey sama była w niemal najstarszym roczniku szkoły. To ona powinna więc pełnić rolę mentorki. Nie czuła się jednak na siłach, Cała ta sytuacja zdawała się ją przerastać.
Oczywiście, już wcześniej nie zawsze było kolorowo. Ślizgoni regularnie podstawiali nogi młodszym uczennicom, a gdy dotarło do nich, jakie pochodzenie ma panna Grey, w trzeciej klasie urządzili nawet krótki i paskudny spektakl z jej udziałem, doprawiając wszystko wyzywaniem jej od „szlam”. Początkowo wcale nie przejęła się tym słownictwem; dopiero po czasie koleżanka z dormitorium wyjaśniła jej, co to słowo oznacza w magicznym żargonie.
Ale to, co działo się teraz…
Nauczyciele, chcąc nie chcąc, w dużej mierze byli zmuszeni traktować ją gorzej. Ostrzej niż pozostałych uczniów, jednocześnie nie poświęcając jej wystarczającej ilości czasu. Bo przecież uwaga winna się skupiać na tych o dobrym pochodzeniu, jak to tłumaczył profesor Grindewald. Prefekci Ślizgonów i Krukonów traktowali ją tak, jakby w ogóle nie istniała bądź jakby była pozbawioną emocji lalką. Część z uczniów nie wahała się jej popychać i śmiać się z niej korytarzach, przy przyzwoleniu dyrektora, który zdawał się wręcz cieszyć z takiego obrotu spraw.
Mimo tego, starała się zachowywać jak wcześniej. Szkicowała na korytarzach, szukając ustronnych miejsc, ale nie przejmując się za bardzo obecnością innych uczniów. Wychodziła na spacer po lekcjach, czasem nawet odwiedzając miejsca, w których nauczyciel opieki nad magicznymi stworzeniami trzymał słodkie i urocze zwierzątka. Sama nie miała nawet sowy, więc spoglądanie na małe pufki skutecznie poprawiało jej nastrój. Wieczorami starała się siedzieć w pokoju wspólnym, rozmawiając i jedząc smakołyki z Miodowego Królestwa.
Aż przyszedł ten dzień. Wychodziła właśnie z klasy, po lekcji obrony przed czarną magią, w której nauczyciel – o dziwo – zamiast uczyć ich zaklęć obronnych, podał im kilka inkantacji czarów czarnomagicznych.
– Żebyście wiedzieli, przed czym macie się bronić – mówił. – Profesor Grindewald uważa, że musicie mieć świadomość takich rzeczy.
Dodał następnie, że jeśli kogoś interesuje ta dziedzina i chce ją zgłębić w celu poznania wroga, kilka podręczników z Działu Ksiąg Zakazanych znajduje się na jego biurku. Chętni mogą je zabrać i przynieść za tydzień. Gwen w pierwszej chwili zmroziło, ale próbowała to sobie racjonalnie wyjaśnić. Była w tym wszak jakaś logika, prawda? Sama przez chwilę pomyślała, aby taką książkę z biurka profesora zabrać… Ale Ślizgoni dotarli do biurka przed nią, zabierając jej wszystkie egzemplarze nim zdążyła się namyślić nad pomysłem.
Gdy popołudniu spędzała zaś czas w kącie dziecińca, siedząc na trawie i pisząc esej na temat bahanek (których, nawiasem mówiąc, nigdy nawet nie widziała na oczy), usłyszała, że ktoś zbliża się w jej stronę. W pierwszej chwili nie zareagowała. Wtedy jednak do jej uszu dotarły krzyki:
– Hej, Grey! Co się tak chowasz? Nie powinnaś się uczyć, jak wykryć wroga?
– Hahahaha, naprawdę, ona myśli, że się tak czegoś nauczy? Szlama! Choćby jej miotłą do głowy wbijali, do niej i tak nic nigdy nie dotrze!
– Chodźcie, chłopaki, zobaczymy, jak te wrogie zaklęcia działają, co?
W jej stronę zbliżała się grupa trzech innych szóstoklasistów: dwóch Ślizgonów i jeden Krukon, który jednak mimo niebieskiej szaty wcale nie trzymał się na uboczu. To niższy, jasnowłosy chłopak z domu węża wyraźnie nie czuł się w tej sytuacji zbyt komfortowo.
To jednak nie miało dla panny Grey szczególnego znaczenia. Przyparta do ściany, wpatrywała się na uczniów z przerażeniem wymalowanym na twarzy. Nie wiedziała, co ma powiedzieć. Wyższy, jasnowłosy Ślizgon zauważył to i nie omieszkał się nie zaśmiać.
– No, dla mnie to ona wygląda raczej jak manekin, nie jak szlama nawet. Ej, chłopaki? Próbujemy? – spytał, wyciągając różdżkę i celując nią w Gwen. – Cruritus! – krzyknął jedno z zaklęć, które podano im w trakcie lekcji.
Choć Gwen daleko było do mistrza w dziedzinie czarowania to jakimś cudem udało jej się w porę wyciągnąć różdżkę. Tyle tylko, że rzucić zaklęcia już po prostu nie zdążyła. Poczuła nagłe swędzenie w okolicy nadgarstka; gdy podrapała się odruchowo, poczuła pieczenie i krew pod palcami. Z ust wydarło się jej ciche syknięcie.
– Co… co wy robicie? – wydusiła z siebie niespodziewanie.
– Nie widzisz? Ćwiczymy – stwierdził ze śmiechem, jak gdyby nigdy nic Krukon. – No… to moja kolej! Cruritus!
Tym razem jednak różdżka Gwen była już wyciągnięta.
– Protego! – krzyknęła, wstając z miejsca.
Zaklęcie nie tylko się uformowało, ale też – ku zdziwieniu dziewczyny – skutecznie odbiło zaklęcie. Co gorsza, czarnomagiczna klątwa sama z siebie chyba też uszkodziła Krukona (to tak działa? Nikt im nie mówił). Gwen nie miała czasu jednak nad tym się zastanawiać. Korzystając z okazji, wstała, zostawiając pisany esej na trawie, czmychając do środka budynku. Szła jak najprędzej, mając w głowie tylko jedną myśl: musiała szybko dotrzeć do pokoju wspólnego.
I najlepiej z niego nie wychodzić. A jak już to robić – to tylko w miejsca, w których nie będzie innych uczniów. Miała rację: to naprawdę miał być najgorszy czas spędzony w tej szkole. Ale wcale nie z powodu utraconych znajomości, czy zbliżającej się tęsknoty za chłopcem, z którym nie zamieniła nigdy nawet ani słowa.


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwendolyn Grey [odnośnik]10.07.20 14:48
✬ ✬ ✬ Wiara ✬ ✬ ✬

Gdzieś w Górach PennińskichWakacje 1949
Pozycja odwrócona



– Panienko? Panno Grey? – usłyszała szept kobiety tuż nad swoim uchem.
Spojrzała w jej stronę nieco nerwowa, zaskoczona tym, że ktoś się do niej odzywa. Niewielka, drewniana kapliczka położona wśród urokliwych wzgórz Gór Pennińskich sprzyjała kontemplacji w ciszy i  Gwen nie spodziewała się, że ktoś się do niej odezwie. Nawet jeśli tym kimś był pani Axton, towarzysząca jej rodzinie od kilku dni ich wakacyjnej wyprawy. Samotna, dość młoda kobiet przybyła w te okolice aby odpocząć i odnaleźć spokój, jak to sama mówiła. Nie chciała się jednak bardziej otworzyć, choć matka rudowłosej naprawdę starała się wydobyć z nowej znajomej więcej informacji.
– Tak? – Uniosła głowę, pamiętając, aby zachować spokój i ciszę. Poza nimi w kapliczce nie było nikogo, jednak szacunek do świętego miejsca nie pozwalał młodej dziewczynie podnosić głosu.
– Jak panienka myśli, czy Bóg naprawdę wybacza? – spytała. Gwen zmarszczyła delikatnie brwi, widząc, że oczy kobiety wyrażają głęboki smutek, a jej głos jest bliski załamania.
– Pastor Hailey mówił na wczorajszej mszy, że tak – odpowiedziała, przywołując kazanie nieco otyłego, lokalnego duchownego: – O ile człowiek żałuje za swoje grzechy i stara się o poprawę.
Pani Axton pokręciła głową, spoglądając na ołtarz.
– Ale takich rzeczy chyba nie wybacza. – Po twarzy kobiety spłynęła pojedyncza łza: – Widzi panienka… mój narzeczony… on… chyba zmarł przeze mnie. Ja… znalazłam księgę, wedle której przyrządzając specyfik… on naprawdę się we mnie zakocha. Szatan uwiódł mnie na pokuszenie, spróbowałam… wypił ten specyfik i… i… następnego dnia…
Szloch wstrząsnął jej ciałem. Gwen uniosła dłoń, delikatnie kładąc ją na plecach kobiety.
– Pani Axton! Ale przecież takie cuda nie działają, to był tylko głupi błąd! To przecież… przecież nie jest pani wina – powiedziała, przełykając ciężko ślinę.
– Jakże głupi! Ta księga… przekazała mi ją moja babka, każąc zachować dla potomnego, który… który w wieku lat jedenastu dostanie list przyniesiony przez nocnego ptaka. Szalona staruszka już była, jakże mogłam… Smaży się pewnie teraz w piekle i wkrótce ja też będę się smażyć. – Kobieta rozpłakała się na dobre.
Gwen zmroziło, bo słowa kobiety brzmiały zbyt znajomo, aby mogły być tylko przypadkiem. Nieruchomo i bez słowa czekała, aż kobieta się uspokoi, lecz sama nie potrafiła uspokoić swoich myśli.

✬ ✬ ✬

Bóg był częścią jej wakacyjnego życia. Rodzina regularnie uczęszczała do kościoła, czasem bywając też u londyńskiego pastora na obiedzie. Wszyscy znajomi państwa Grey’ów wierzyli, że ich ukochana i jedyna córka uczy się w anglikańskiej szkole z internatem. Nikt więc nawet nie raczył podważać bogobojności Gwen. Ona zaś, choć nie najlepsza w kłamstwie, skutecznie nauczyła się zmieniać ten temat, prędko skupiając się na malarstwie czy najpiękniejszej sukni, którą widziała ostatnio w jednym z kolorowych pism matki. Josephine zaś zawsze przekonywała ją, że Bóg jest istota pełną zrozumienia. To, że niemagiczni nie wiedzą powszechnie o dzianiu magii nie mogło przecież oznaczać, że osoby obdarzone talentem nie będą mogły dostąpić jego chwały, prawda?
To wydawało się na tyle logiczne, że panna Grey po prostu temat ten uznawała za zamknięty. W wakacje zmieniała się w posłuszną katoliczkę, aby w trakcie roku szkolnego odsuwać kwestię wiary na dalszy plan, nie interesuje się nią zbytnio. Bóg ją przecież kocha i rozumie, że w szkole magii wiara nie była najwygodniejszym tematem. A Gwen i tak czuła się wystarczająco inna.
Zwierzenia pani Axton zmieniły jednak coś w sercu panny Grey. Bo choć kobieta w oczach Gwen nie była niczemu winna (niemagiczna nie mogła wszak uwarzyć amortencji, a tym bardziej przypadkiem nałożyć jakiejś klątwy!) to przecież ich wiara mówiła wyraźnie o tym, że czary są dziełem zła. Że nie przynoszą niczego dobrego i że należy je tępić… a ona, chcąc nie chcąc, z nich korzystała. Miała dar i musiała nauczyć się nad nim panować. Jeśli zaś tak… czy to możliwe, że również spłonie w piekle? Że Bóg nie będzie chciał na nią spoglądać, że nawet nie rozważy sytuacji, w której się znajdowała?
Przemierzając nieszczególnie trudny szlak, trzymała się z dala od swoich rodziców. Towarzyszył im pastor wraz z żoną. Pani Axton zaś została w domu, jako że poprzedniego dnia źle stanęła i pobolewała ją noga.
Rodzice zauważyli, że ich pociecha jest tego dnia jakaś cichsza i bardziej speszona, jednak pozwalali jej iść własnym tempem. Może myśleli, że to kwestia zbliżającego się wyjazdu. Zarówno oni, jak i wszyscy nowo poznani znajomi, głęboko wierzyli, że panna Grey zauroczyła się w synu przyjaciela pastora Hailey’a tylko dlatego, że pierwszego dnia zarumieniła się, gdy ten podał jej upuszczone jabłko. Gwen zwróciła uwagę na niego tylko dlatego, że przypominał nieco Bertiego Botta i w pierwszej chwili wzięła go właśnie za młodego czarodzieja, jednak prędko zorientowała się, że jednak są dwiema różnymi osobami. Z mugolskim chłopakiem zaś zdawało się nie łączyć nią nic. Był zbyt głośny i zbyt niegrzeczny. Państwo Grey jednak byli ślepi na jakiejkolwiek argumenty przeciw.
W końcu jednak Gwen wzięła się na odwagę. Dogoniła wycieczkę, zrównując krok z pastorem.
– Panie Hailey? – zapytała, aby zwrócić na siebie uwagę.
– Tak, dziecko? – spytał pastor, spoglądając na nią ciepłym, nieco rozmytym spojrzeniem, przerywając rozmowę z ojcem Gwen.
– Mogę… mogę się o coś spytać? – powiedziała, zerkając na rodziców. Matka Gwen natychmiast zrozumiała o co chodzi, zaczynając głośno zagadywać żonę pastora o rosnące wokół grzyby. Nie minęła chwila, a wraz z pozostałymi oddaliła się nieco od wielebnego oraz swojej córki, pozwalając im na chwilę samotności.
W międzyczasie pastor odpowiedział:
– Tak, tak, oczywiście, pytaj dziecko.
Gwen wzięła głęboki oddech.
– Czy… czy pastor myśli… że czarownice… i że… używanie czarów… to coś naprawdę złego? – spytała niepewnym tonem.
– Och, dziecko, oczywiście, że tak! Jak w księdze wyjścia Bóg rzekł: czarownicy nie zostawisz przy życiu! Skąd to takie nagłe zainteresowanie, dziecko?
Panna Grey, nieco speszona, spojrzała na pastora:
– Ja… tylko… taką książkę czytałam. Taką z fantazjami nierealnymi! I tam bohaterka… czyniła magię w dobrej wierze, ale zastanawiała się nad tym to… to i ja się zastanawiam!
Pastor Hailey pokręcił głową.
– Dziecko drogie, takich rzeczy nie powinnaś czytać! Magia to zły pomysł, drogie dziecko! Taka panienka jak ty nie powinna o takich rzeczach czytać. Może powinienem porozmawiać z twoimi rodzicami? – zaczął zastanawiać się na głos.
– Nie, nie! Panie pastorze, proszę, oni o tym nie wiedzą, to przypadkiem tylko, koleżanka ze szkoły mi dała tę książkę i… i… ja już jej nie będę czytać, obiecuje!
– Dobrze, dobrze. Pójdź później do Anne, ona przekaże ci jakieś dobre lektury, które taką młodą damę jak ty na pewno uspokoją i pocieszą! Nie szukaj prawdy w takich głupich książkach, to tylko krzywdę ci zrobi! Jak napisano, kto zaś zwróci się do wywoływaczy duchów i do wróżbitów, by naśladować ich w cudzołóstwie, to zwrócę swoje oblicze przeciwko takiemu i wytracę go spośród jego ludu. – zakończył swoją wypowiedź, kiwając głową do samego siebie.
– T… tak. Oczywiście, tak zrobię – powiedziała, ponownie tracąc werwę i entuzjazm.

✬ ✬ ✬

Czy więc naprawdę czekało ją tylko potępienie? Wieczorem, spędzając czas w kapliczce, spoglądała na ołtarzyk, nie wiedząc, czy w ogóle powinna tu być. Niemagiczni nie bez powodu ignorowali istnienie Boga. Nie słyszała, aby ktokolwiek w szkole poruszał ten temat, mimo że przy jej rodzinnym stole pojawiał się nader często. Była potępiona, prawda? Jej matka musiała o tym wiedzieć. To pewnie dlatego tak starała się, aby córka w kościele zawsze zachowywała się wzorowo. Aby zawsze uchodziła za ideał cnót; tak, by inni nie zorientowali się, że jest potępiona i zasługuje tylko na Piekło. To na pewno musiał być ten powód.
Sięgnęła dłonią do czoła, próbując wykonać znak krzyża. Zawahała się jednak. Nie powinna. Przecież nie powinna, skoro Bóg i tak jej nienawidzi! Zwłaszcza, że nie było tu nikogo, przed kim musiała udawać. Czemu miałaby być hipokrytką?
Przełknęła ciężko ślinę, wstając z miejsca. Jeśli Bóg nie chce jej w swoich szeregach to… to… nie będzie jej miał. Przestanie tu przychodzić. Nie będzie sprzeciwiała się matce, grzecznie udając chrześcijankę, ale niech z Najwyższym postawią sobie sprawę jasno. On nie chce jej – więc ona nie chce jego. Nie będzie się więcej modlić. Nie będzie przepraszać za swój dar. Będzie dobrym człowiekiem – ale bez tego, który ją odrzucił.
Chciało jej się płakać. Wzięła jednak głęboki oddech, próbując się opanować. Jej znajomi ze szkoły, ich rodzice, nauczyciele… Oni wszyscy żyli bez Boga. I byli szczęśliwi. Więc to chyba kłamstwo, że to wiar przynosi prawdziwe szczęście, prawda? Powinna żyć tak jak oni. Nie przejmując się tym tematem, skutecznie go ignorując. Wykonując jedynie polecenia matki tak, aby przypadkiem nie narobić rodzicom wstydu. Bo choć jej Bóg ją odrzucał, jej opiekunowie byli jej bliscy. I nie miała zamiaru ich ranić tylko dlatego, że ktoś na górze nie chce roztaczać nad nią pieczy.
Wstała z miejsca. Nie miała zamiaru klęczeć przed ołtarzem. Nie czuła się już sługa, nie czuła się córką. Oświecenie zdało się przyjść dosłownie w ciągu krótkiej chwili, jednej myśli, która przeważyła wszystko. Gwen nie miała zamiaru się jednak dłużej wahać. Przyjrzał się pięknemu, choć dość skromnemu ołtarzowi po raz ostatni, a następnie skinęła głową.
– Do widzenia – powiedziała, odwracając się na pięcie. Była przecież dobrze wychowana, prawda? Skoro nie miała zamiaru już tu wracać (a przynajmniej nie z własnej woli, nie sercem, nie duszą) należało się z Bogiem odpowiednio pożegnać. Nawet, jeśli tak naprawdę był od lat na nią zły i obrażony, nie mając zamiaru nigdy odpowiadać jej na wezwania i modlitwy, nie ciesząc się wcale z oddawaniem mu czci.
Do widzenia. Zobaczymy się wtedy, gdy będziesz zsyłał mnie w otchłań Piekieł. Ale nie martw się, nim to się stanie – znajdę sobie swoje własne niebo na ziemi – myślała, naiwnie i melodramatycznie, czując się tak, jakby właśnie wygrała największą z bitw swojego życia.


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwendolyn Grey [odnośnik]30.07.20 13:04
✬ ✬ ✬ Kochankowie ✬ ✬ ✬
HogwartCzerwiec 1953 & lipiec 1957


Cóż znaczy „kochać”? Biblioteczne księgi nie chciały odpowiedzieć jej na to pytanie. Zawierały wiedzę z każdej z dziedzin magicznych, od zielarstwa, przez numerologię, na wróżbiarstwie kończąc. Literatury jednak, uczącej życia, zawsze na półkach regałów brakowało. Gwendolyn przywoziła więc książki ze sobą, z Londynu, zaszywając się nocami pod kołdrą z różdżką. Strony przewijały się wtem zaś prędzej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Nie łatwo jej było jednak znaleźć siebie na kartach romantycznych powieści czy poematów. „Romeo i Julia” poruszały jej serce i sprawiły, że pragnęła kochać kogoś miłością odwzajemniona tak bardzo, jak poczyniła to panna Kapulet. Jane Austen czarowała słowem, jednak wspaniała „Duma i uprzedzenie” opowiadały o wyższych sferach, do których nigdy nie należała. Nie mogła więc nawet marzyć o miłości odwzajemnionej przez bogatego człowieka. Poza tym pan Darcy, chociaż niewątpliwie pociągający, był zdaniem nastolatki zbyt zdystansowany, zbyt zamknięty. O wiele bardziej podobał jej się pan Bingley, ale miłość między nim, a Jane Bennet od samego początku była zbyt szczęśliwa.
Dopiero, gdy otwarła „Nęzników” poczuła to delikatne uniesienie, to zrozumienie, które przyniosła jej literatura. Być może sama powieść nie należała do jej ulubionych, ale Eponina! Tak, ta dziewczyna po prostu była nią samą, a Mariusz był Bertie Bottem. Zakochana, ale gotowa wypuścić ukochanego z rąk, gdy ten postanowi odejść; jednocześnie z głębokim przekonaniem, że jeśli przyjdzie jej oddać swój żywot za tego młodzieńca, niewątpliwie też by to zrobiła. Bo cóż jest romantyczniejszego od śmierci w samym środku walki, przynosząc cudzy list miłosny od ukochanej tego, który powinien być twój… tylko o tym nie wie? Cóż jest wspanialszego od poświęcenia poprzez śmierć, zasłaniając miłość swego życia swoim ciałem, dając mu w ostatnim prezencie najwspanialszym z darów – szansę na doczekanie kresu swoich dni w czasach pokoju i dostatku? Nic, zaiste! Absolutnie nic!
Być może w Hogwarcie nie toczyła się wojna. Być może nie mogła oddać swego życia na placu bitwy, pokazując swoje poświęcenie. Być może. Ale mogła poświęcić się w inny sposób. Dać mu wolność, pozwolić mu być sobą. Wszak przez tyle lat jej nie zauważał, mimo że była tak niedaleko! Musiałaby być potworą, aby teraz, w te ostatnie dni roku szkolnego, wplątać go w swe sidła.
To nie był prosty rok nauki. Z dala od Johntana, z dyrektorem, który nie popierał takich jak ona, była w niezwykle nieprzyjemnej sytuacji. Jedynie myśl o młodym, przystojnym czarodzieju trzymała ją przy życiu. Codziennie wstawała z łóżka tylko po to, aby ukradkiem dojrzeć go na korytarzu. Aby dojrzeć tego lekkodusznego, radosnego chłopca, który przecież powinien być przy jej boku, choć los nigdy nie zechciał bliżej spleść ich ścieżek. Pozostały jej więc tylko marzeni o tym, że kiedyś, po skończeniu szkoły, znów się spotkają. I że wtedy los będzie dla nich bardziej łaskawy.
Skąd miała wiedzieć wtedy, stojąc pod rozłożystym dębem na błoniach, jak to wszystko się zakończy? Skąd mogła wiedzieć, że decyzja, aby do niego nie podchodzić i nie podawać mu tego napisanego w środku nocy listu doprowadzi do takiego końca? Nie miała daru jasnowidzenia, a nawet jeśli by miała to przecież niełatwo było o tak precyzyjne przewidzenie przyszłości kilka lat w przód.
Spoglądała więc tylko na chłopca ukradkiem, tak jak przyszło jej to robić przez kilka poprzednich lat. Obserwowała jego śmiech i jego rozmowy z kolegami, szkicując w cieniu dębu. Na kartce zaś stopniowo pojawiało się jezioro i otaczająca go łąka; złocista plaża i woda delikatnie muskana wiatrem. Uczniowie odpoczywający po lekcjach i cieszących się na nadchodzące wakacje. A w prawym, dolnym rogu oni: Bertie Bott i jego przyjaciele, których nigdy wokół niego nie brakowało.
A w kieszeni Gwen list. Ciężki i pełen pięknych słów. List, który tego samego wieczoru spłonął, podpalony różdżką w szkolnej toalecie, a następnie bestialsko spuszczony w otchłań kanalizacji. Nie mogła mu przecież powiedzieć, bo przecież była Eponiną. Poświęcała się dla niego, czyż nie?
I była pewna, że nigdy więcej się nie spotkają. Że on zostanie potężnym czarodziejem, a ona będzie wiodła życie czarownicy, która utknęła na zawsze w niemagicznym świecie. Że wyjdzie za mąż za mugola, gdy Bertie Bott oświadczy się piękności, w której żyłach płynie krew wiły. Że on wespnie się na szczyt, gdy jej przyjdzie opieka nad dziećmi i pogrzebane plany związane z artystyczną karierą. Bo kto mógłby docenić kogoś takiego, jak ona? Szlamę, bez ukończonej artystycznej szkoły, z brakiem wizji na niemagiczne studia. Gdyby nie Bertie Bott i żywione do niego uczucia te sześć lat już teraz mogłaby uznać za zupełnie zmarnowane.

✬ ✬ ✬

Szesnastolatka nie mogła przecież wiedzieć, jak potoczy się ich wspólny los. Nie mogła wiedzieć, że tuż po ukończeniu szkoły jej relacja z rodziną zacznie się psuć. Że wyjedzie do Francji, tylko po to, aby po dwóch latach wrócić. Że mimo próby życia wśród mugoli, jej talenty i tak będą sprawiały, że przez swoją inność coś będzie ciągnęło ją do magicznej części Londynu. Że już we wrześniu 1956 roku będzie próbowała odbudować szkolne relacje, przypadkiem wpadając na Bertiego Botta, wtedy, w kawiarni.
W czerwcu szóstego roku swojej nauki w szkole magii nie mogła wiedzieć, że spotkawszy Botta po latach, jej uczucia okażą się słabsze, niż jej się wydawało. Że wąs i praca w formie kelnera sprawią, że wyląduje pod stołem, przestając marzyć o jasnowłosym cukierniku? Że zamiast niego zauroczy się w bogaczu, niczym Elizabeth Bennet? Tyle, że życie nie było przecież powieścią; romans z Arturem Longbottomem nie mógł trwać wiecznie i właściwie zakończył się, nim na dobre się rozpoczął.
Nie mogła też wiedzieć, że Bertie Bott okaże się jej partnerem w interesach. Że okaże się mieszkaniodawcą jej najlepszego przyjaciela. Że będzie gotów pomóc jej w nauce czarów. Że w tak młodym wieku i mimo tylu utrudnień losu otworzy własny lokal, stając się kimś. I że ona będzie mu w tym pomagać!
Nie połączyła ich bliższa przyjaźń. Nie mogła. Było jej przecież zbyt głupio z powodu tego, co działo się w szkole. Cóż miała zrobić? Przyjść i powiedzieć: byłam w tobie zakochana, ale już nie, nie musisz się martwić? Nie była dobrym kłamcą, więc w towarzystwie Bertiego nigdy nie czuła się w pełni swobodnie. Choć jednak zauroczenie nie wróciło, wrócił podziw. Podziw dla tego młodego, radosnego chłopaka, tak uradowanego przez możliwość tworzenia swoich słodkich wypieków. A potem podziw dla członka Zakonu, który mimo młodego wieku, staje w pierwszym szeregu.
Teraz, po latach, pojawiła się możliwość. Nie zrobiła tego w czasach szkolnych, ale tym razem mogła naprawdę próbować go chronić. Pomóc eliksirami. Wspomóc różdżką. Wiedziała przecież, z czym mierzy się Anglia. Wojna rozrywała ich wspólny świat na strzępy, więc rolą ich wszystkich – jej także – była próba uratowania tego, co tylko się dało. Dawnych wspomnień. Przyjaźni. Miłości i ludzkiego współczucia. Bertie Bott był zaś po tej samej stronie konfliktu i stał się inspiracja. Wszak jeśli kelner i cukiernik może walczyć to czemu nie ona? Bycie malarzem nie oznaczało zaraz bycia słabym. A silnym można być na wiele sposobów.
Bardzo chciała być silną. Naprawdę bardzo.
W dalszym ciągu nie wiedziała jeszcze tylu rzeczy. Bo i skąd miała? Śmierć ojca sprawiła, że poczuła powiew kostuchy na swoim karku. Jednak mimo wszystko, odejście rodzica było czymś naturalnym. To oni powinni odchodzić pierwsi, przekazując pałeczkę młodszemu pokoleniu, prawda?
Nienaturalnym była jednak wojna, zabierająca młodych i dzielnych, których rolą miało być tworzenie nowego świata. Nienaturalnym było psucie ich marzeń i pragnień poprzez jedno krótkie, zabarwione na zielono zaklęcie. Nienaturalnym było, aby ktoś ledwie rok starszy od niej opuszczał ten świt w tak szybki, tak głupi sposób. Kim trzeba być, aby zgasić spojrzenie młodego, pełnego werwy człowieka?
Dlatego jednej z lipcowych nocy 1957 roku mogła jedynie stać nad brzegiem otaczającym Oazę z każdej strony, wpatrzona w horyzont. Dlatego mogła ściskać w dłoni pustą kartkę, na której nie było już żadnych słów. Bo gdy śmierć przychodzi, żadne słowa i żadne działania tego nie zmienią. Zrozumiała zaś, że nigdy nie była dość silna. Zdawała się otaczać ją jedynie bezsilność. Cóż była warta jej różdżka, skoro ONI i tak byli silniejsi? Jej przywiązanie, miłość, blizny pokrywające ramiona, próba ratowania mugoli i niesienia pomocy – jakie to miało znaczenie, skoro ci, do których była przywiązana i tak mogli odejść w ciągu jednej nocy?
Nie bacząc na letnią sukienkę okrywającą jej ciało, zaczęła iść głąb morskiej otchłani. Fale delikatnie obmywały jej ciało, sprawiając, że jej skóra pokrywała się gęsią skórką. Najpierw pragnęła iść głębiej i głębiej, prosto w noc, ciemność i w nicość. Zatrzymała się jednak, gdy woda sięgnęła jej piersi. Wzięła głęboki oddech, czując opór, jaki przy tym stawiała jej woda. Wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i na kilka chwil zanurzyła się w morskiej otchłani.
Stała na rozdrożu. Musiała wybrać. Próbować być silną dla tych, którzy pozostali? Czy może wciąż kryć się w cieniu, nie potrafiąc być w pełni tym, kim być powinna? Bertie mógł być opłakiwany przez lata, podobnie jak wszyscy inni, których stracili. To byłoby łatwiejsze. Wygodniejsze.
Ale woda miała przecież dar oczyszczania. Zmywała smutek, pozwalała na dokonanie się katharsis. Tak jak rodzice ochrzcili ją w kościele poprzez zanurzenie w święconej wodzie, tak teraz przepełniona białą magią ciecz mogła dać jej sił, których potrzebowała. Ile jednak była w stanie udźwignąć na swoich barkach? Czy to nie będzie zbyt wiele?
Wynurzyła się z wody, a jej włosy mokrymi puklami oblepiły jej twarz. Wzięła głęboki oddech. Potem kolejny.
I wtedy zdała sobie sprawę, jak śmiertelnie zimna jest woda otaczająca wyspę. Na ostatni moment przymknęła oczy, próbując opanować szloch, aby następnie odwrócić się w stronę brzegu i powoli ruszyć na niewielką plażę.


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwendolyn Grey [odnośnik]26.10.20 12:55
✬ ✬ ✬ Rydwan ✬ ✬ ✬
Paryż & LondynPrzełom kwietnia i maja 1956 roku



Czekała na list jak na szpilkach. Nie mogła usiedzieć w miejscu, codziennie pytając się sąsiadki, czy wiadomość już przyszła. Przesyłka nie miała się bowiem pojawić w domu jej matki i ojczyma: co to, to nie. Natychmiast przewidzieliby jej plan, natychmiast powstrzymaliby ją przed jego realizacją, a na to nie mogła sobie pozwolić. Miała już dosyć Francji, Paryża, tego zbyt bogato zdobionego mieszkania, bezustannie narzekającego ojczyma i matki, na którą każdego dnia miała mniejszą ochotę patrzeć. Nie odzywały się do siebie od tygodnia i panna Grey nawet nie miała zamiaru podejmować próby naprawienia ich relacji. Ona już wiele z siebie dała. Teraz była kolej Josephine Grey. Jeśli zależało jej na córce, musiała w końcu przyznać się do winy. Do zdrady, jakiej dopuściła się względem ich rodziny.  Mijało jednak coraz więcej czasu. Kobieta była coraz bardziej zaangażowana w nowy związek i zdawała się coraz bardziej zapominać o swoim zmarłym mężu, przestając również interesować się emocjami własnego dziecka. Nic dziwnego, że po ostatniej kłótni Gwen straciła resztki nadziei i podjęła decyzje. Nie mogła już dłużej tu zostać.
Problem polegał na tym, że mając ledwo dwadzieścia lat nie łatwo było uciec do innego kraju. Zwłaszcza, gdy finanse były znacznie ograniczone, a całe życie spędziło się pod kloszem, jako posłuszna i dobrze urodzona dziewczyna, która dotychczas nigdy nie przejawiała żadnych rewolucyjnych zachowań. To było trudne. I przez wzgląd organizacji, i psychicznego ciężaru. Gdyby rozmawiała z matką na pewno już by się jej wygadała. Trwające milczenie na szczęście pomagała jej w zachowaniu tajemnicy.
Na szczęście w nieszczęściu miała w kieszeni tajną broń. No, nie do końca w kieszeni, raczej w torebce. Ale różdżka miała być jej pomocna. Ojczym nie miał pojęcia o nadzwyczajnych umiejętnościach pasierbicy, a matka chyba po prostu o nich zapominała, bo Gwen raczej z nich po prostu nie korzystała, przynajmniej nie przy niej. W swoim pokoju, wieczorami, regularnie wyciągała bowiem zeszyt w którym miała zanotowane co ciekawsze czary z czasów szkolnych i próbowała swoich sił, używając prostych i nieszczególnie głośnych czy destrukcyjnych czarów. Tak dla wprawy.
Aby jednak uciec, musiała najpierw się do tego przygotować. Wiedzieć, że w Londynie będzie miała gdzie mieszkać oraz co jeść. Mieszkanie było mniejszym problemem. W spadku po ojcu dostała klucze do mieszkania, przepisanego tylko na nią. Nie miała jednak dużych oszczędności. Drobne, które zarobiła na swoich obrazach mogły wystarczyć jedynie na podróż do Anglii i kilka kolejnych dni życia. Musiała być więc absolutnie pewna, że gdy wróci do swojego ukochanego miasta po prostu będzie miała pracę.
Dlatego codziennie o piętnastej odwiedzała mieszkającą niedaleko Adrienne. Dziewczyna mieszkała z matką i była od niej nieco młodsza. I choć Josephine polubiła jasnowłosą, drobną studentkę, to ani ona, ani jej rodzicielka nie przepadały za ojczymem Gwen. Zgodziły się jej wiec pomóc w organizacji całej ucieczki, a w szczególności w przekazywaniu korespondencji. Zapukała więc do drzwi. Matka Adrienne natychmiast je otworzyła, doskonale wiedząc, kiedy może spodziewać się rudowłosej. Ta nie czekała, natychmiast wchodząc do środka i po wymianie pierwszych, powitalnych zdań, natychmiast wypaliła:
– Przyszło coś do mnie?
Wtedy zza drzwi prowadzących do salonu wyszła Adrienne:
– Gwen! Przyszło, przyszło, zobacz!
Dziewczyna niemal wbiegła do przedpokoju, wręczając Gwen list. Rudowłosa poczuła, jak zaczynają jej drżeć palce. Czy… czy to było to? Chwyciła kopertę w dłoń. Spojrzała pytająco na dwie stojące obok niej kobiety.
– No otwórz, na co czekasz! – zachęciła ja koleżanka.
– Sprawdź, Gwen, to przecież z Muzeum – dodała jej matka spokojniejszym tonem. Na jej twarzy malował się delikatny uśmiech: – Mój przyjaciel naprawdę mocno cię polecił, a dyrektorowi zależy na sprawdzonych osobach.
Panna Grey przygryzła wargi, ale nie miała zamiaru dłużej się powstrzymywać. Powoli i ostrożnie otwarła list. Zaczęła go czytać. Raz, drugi, trzeci… Tak, aby upewnić się, że wszystko dobrze zrozumiała. Że napisane na maszynie słowa wcale ją nie okłamują, że…
– Przyjęli mnie! – powiedziała radośnie. – Mam pracę w muzeum! Och, pani Caron, tak bardzo pani dziękuje! – powiedziała w nieco łamanym francuskim, niemal rzucając się kobiecie na szyję. Poczuła, jak do jej oczu napływają łzy wzruszenia.
– Och, nie martw się dziecko, to sama przyjemność, napra…
–  NAPRAWDE to wiele dla mnie znaczy – podkreśliła, oddalając się od kobiety i przytulając Adrienne: – To chyba najbardziej szalona rzecz, jaką robię w życiu, ale naprawdę, tak bardzo wam dziękuję.

✬ ✬ ✬

Informacja o tym, że została przyjęta do pracy, była jedynie pierwszym etapem jej Wielkiej Ucieczki. A właściwie nie pierwszym, ale na pewno tym, który pozwolił ruszyć całą maszynę w ruch. Adrienne wraz z matką pomogły jej w znalezieniu pociągu w godzinach, w których jej matki oraz ojczyma nie było w domu, a potem zsynchronizowanego z nim promu. Trudniejsze było jednak pakowanie się. Gwen skutecznie zmniejszyła część ze swoich rzeczy, dzięki czemu mogła wziąć ich więcej, niż gdyby magią nie władała, ale wciąż nie była w stanie wziąć wszystkiego. Poza tym musiała – a właściwie nie musiała, ale uznała, że będzie to przydatne – zdezorientować nieco pracującą dla ojczyma gosposię. Tak, aby przypadkiem kobieta nie wydala jej zbyt szybko. Najlepiej byłoby, gdyby mogła zaaplikować jakieś wspomnienia w jej umysł, ale to była magia zdecydowanie zbyt trudna dla czarownicy, która od skończenia szkoły używała czarów jedynie w tajemnicy i z wielką ostrożnością. Miała jednak inny pomysł, który mógł jej odrobinę pomóc. Matce Gwen opowiadała raczej o czarach bardziej użytkowych, albo zabawnych (jak transmutacja), wiec nie powinna się od razu domyślić…
Mając wiec ze sobą zdecydowanie zbyt ciężką jak na rozmiary torbę zajrzała ostrożnie przez otwarte drzwi kuchni, w której przebywała gosposia. Ostrożnie wyciągnęła różdżkę, celując w niczego nieświadomą:
– Confundus! – szepnęła. Różdżka jednak nie posłuchała. Spróbowała jeszcze raz: – Confundus! – Tym razem się udało. Kobieta wydawała się być kompletnie zdezorientowana. Postanowiła wiec spróbować z jeszcze jednym czarem: – Muffliato!
I tym razem się udało. Gwen naprawdę źle czuła się z tym, że rzuca zaklęcia na kobietę, która względem niej zawsze była dobra i sprawiedliwa, ale… wolała nie ryzykować. A przecież nie sięgała po żadne bardziej krzywdzące czary. Zaklęcia niedługo miną i nic jej nie powinno być, czyż nie?
Nie miała jednak czasu, aby nad tym dłużej myśleć. Skoro już zaszła tak daleko… trzeba było po prostu uciekać. Jak najprędzej.
Wyszła tyłem, tak jak umówiła się z Adrianne i jej matką. W ciemnym samochodzie czekał już wuj dziewczyny: niegdysiejszy żołnierz, który od początku był wtajemniczony w cały plan. Gwen natychmiast wsiadła do samochodu, rozglądając się wokół. Nikt chyba nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Większość osób o tej porze była albo w pracy, albo zajmowała się domowymi obowiązkami. Pora obiadowa zbliżała się nieubłaganie.
– Dzień dobry – przywitała się.
Mężczyzna uśmiechnął się do niej:
– Jest panna pewna co do tej decyzji?
– Nigdy nie byłam bardziej – powiedziała, choć jej glos trząsł się z nadmiaru emocji. – Odstawi mnie Pan tylko na peron?
– Tak, im szybciej wrócę, tym lepiej.
Kiwnęła głową. To było jasne.

✬ ✬ ✬

I potem była trasa. W łazience dworca zmieniła barwę włosów na niemal czarną. Jej włosy były pierwszą rzeczą, na którą będą zwracały uwagę osoby poszukujące jej i nawet, jeśli Adrinanne oraz jej rodzina się wygada, będzie pamiętać ja jako rudą. To więc wydało się Gwen niemal kluczowe. Potem wsiadła w pociąg, siedząc niczym na szpilkach, chociaż osoby wokół bezustannie próbowały z nią rozmawiać. Gwen skryła się jednak za gazetą, nie chcąc, aby ktokolwiek zwrócił na nią uwagę. Choć pociąg pędził niczym rydwan, panna Grey miała wrażenie, że czas dłuży jej się nieubłaganie. Po kolei przyszedł czas na prom, a potem na kolejny pociąg pędzący do Londynu. Tam bilet dziewczyna musiała kupić już sobie sama, choć sama świadomość bycia na brytyjskim wybrzeżu sprawiała, że odetchnęła z ulgą.
A potem stanęła przed drzwiami znajdującego się na ostatnim piętrze kamienicy mieszkania. Wyciągnęła klucz. Otworzyła drzwi.
Była w domu. Samym domu swoich dziadków, który kojarzyła z dziecięcych lat i którego nie odwiedzała od dawna. Dalsza rodzina zadbała jednak o to, aby mieszkanie nie popadło w zupełna ruinę. Było puste i pachniało kurzem, ale wciąż było całkiem jasne i zadbane, choć nieszczególnie duże. Gwen odetchnęła pełną piersią.
Jutro wyśle matce list. Poinformuje, że jest bezpieczna i nie chce kontaktu, dopóki Joephine nie wróci po rozum do głowy. Pojdzie też do muzeum na pierwszą rozmowę związaną z pracą. A potem… potem będzie po prostu lepiej. Będzie wolną, młodą kobietą… czarownicą? Nieszczególnie może utalentowaną w kwestii magii (przynajmniej we własnym odczuciu), ale jednak nie muszącą się już ukrywać przed ojczymem i niepochlebnymi spojrzeniami matki, gdy wspominała o szkole czarów. To będzie nowe, wspaniałe życie. Być może w samotności (na razie?), być może z trudnym początkiem oraz ranami, które zadała jej najbliższa rodzina w ciągu ostatnich dwóch lat… ale własne, na swoich zasadach.
Zamknęła za sobą drzwi. Zapaliła światło. Czuła się zmęczona i głodna, jednak wiedziała, że niewiele znajdzie w lodówce. Zajrzała do łazienki, sprawdziła kran. Usiadła w salonie na kanapie. Ta wydawała się wciąż w dobrym stanie. Będzie musiała kupić kilka książek, parę kwiatów. Uzupełnić zapasy malarskie, aby móc zacząć realizować kilka zleceń, które także pomogła jej załatwić pani Caron. Miała dużo pracy i wiele do ułożenia, start nie będzie łatwy. Ale teraz to chyba nie miało już znaczenia. Skoro poradziła sobie w szkole czarów, skoro dała rade dotrzeć tu z Francji… to nic już chyba nie mogło jej przeszkodzić w dalszym darzeniu do szczęścia. Była silniejsza, niż przypuszczała, a była absolutnie przekonana, ze każde kolejne doświadczenie tylko ją w tym umocni.


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Gwendolyn Grey
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Możesz odpowiadać w tematach