Wejście
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Do domku wchodzi się po skrzypiących, drewnianych schodach. Przed wejściem znajduje się nawet niewielki ganek z bujanym krzesłem!
Wejście i ganek
Do domku wchodzi się po skrzypiących, drewnianych schodach. Przed wejściem znajduje się nawet niewielki ganek z bujanym krzesłem!
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ze stoickim spokojem obserwowała, jak Michael zjawiała się kuchni, za każdym razem nie odnajdując się w nowym porządku, który zaprowadziła. Usłużnie dała mu jego ulubiony kubek, gdy zjawił sie za pierwszym razem, podała masło, kiedy mamrocząc wyruszył na poszukiwania zaginionego masła. Ale przeczuwała, że miarka przebrała się całkowicie, kiedy z zamiarem zrobienia kawy trafił na coś innego. Bawiło ją to, może odrobinę bardziej niż powinno. Powstrzymywała śmiech w sobie, jedynie z rozbawieniem patrząc na niego. Odzywając się dopiero wtedy, kiedy - jak sądziła - granica jej brata, właściwie zaczynała znajdować się już dawno poza akceptowalnym przez niego spektrum. Dlatego też postanowiła wystosować propozycję. Rozwiązanie, które mogłaby rozstrzygnąć ten spór. A przy okazji sprawdzenie, tego czy jest w stanie sobie poradzić Ze spokojem siedziała na stole, wołając po drodze Vincenta. Przez chwilę, sprzeczając się o zwykłe, prozaiczne rzeczy poczuła się lżej. Normalnie. Z zainteresowaniem i wyzwaniem patrzyła na swojego brata, tłumacząc mu po części zasady, które wymyśliła na poczekaniu - a może bardziej stawkę, o którą mieli zawalczyć.
- Pojedynek o kuchnię. - potwierdziła, skinając głową, zadowolona ze swojego pomysłu. Była w tej chwili po prostu genialna. I całkowicie o tym przekonana. Jednocześnie rozbawiona tym - w jakiś sposób - całkowicie niepoważnym pomysłem. Kiedy w kuchni pojawił się Vincent, jasne tęczówki prześlizgnęły się po nim. Coś drgnęło w jej wnętrzu, jednak nie pokazała tego po sobie. Wyrzut uniósł lekko jej brew, jednak nie zepsuł dziwacznego humoru w którym wpadła. Usłużnie oddała głos Michalowi, ale kiedy Vincent odezwał się ponownie, odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się szczerze.
- Nie chodzi o zmywanie. Zlew jest pusty. - zapewniła go, wskazując ruchem głowy na wspomniane miejsce, które zgodnie z jej słowami świeciło pustkami. Ze zdziwieniem spojrzała na Michaela - całkowicie jej nie zrozumiał. Pokręciła lekko głową. A rzucone zaklęcie skwitowała pokręceniem głowy.
- Brr.. zwolnij, Mike. Musimy wyjść, bo nie zamierzam się ograniczać. - powiedziała do brata, zeskakując ze stołu i ruszając w kierunku wyjścia w którym znajdował się Rineheart. Błękit tęczówek zawisł na nim. - Vincent nie będzie sędziował, tylko pomoże Ci odzyskać kuchnie. - wyminęła mężczyznę, klepiąc go lekko w ramię, odwróciła się na pięcie, pokonując kilka kroków tyłem na przód. - Ty chciałeś poćwiczyć. - powiedziała prosto do Reinhearta. Wskazując na niego jedną z dłoni. - A ty marzysz o kuchni w której wszystko stoi jak wcześniej. - wskazała na brata drugą, by zaraz klasnąć dłońmi o siebie. - Wyzywam was obu, jednocześnie. - zadeklarowała, uśmiechając się ładnie przenosząc spojrzenie z jednego, na drugiego. Zabrała z jednej z szafek pas z nakładami w którym znajdowały się eliksiry i zapięła go na pasie. - Zasady są proste. - kontynuowała, poprawiając podwinięte rękawy, przez chwilę skupiając się na nich. - Jest ich całkowity brak. Prawdziwa walka. - zastrzegła, unosząc znad prawego rękawa wzrok który ponownie prześlizgnął się po mężczyznach. - Cóż, może umówmy się, że nie doprowadzicie mnie do nieprzytomności, bo tylko ja wiem, jak dawkować eliksiry i używać magii leczniczej. I odpuśćmy expelliarmusa. A poza tym - wszystkie chwyty dozwolone. - jej dłonie i wzrok prześlizgnęły się po eliksirach w pasie, podniosła wzrok na mężczyzn. - To jak? - zapytała, czekając jeszcze na ich decyzję chwilę, po której odwróciła się na pięcie i ruszyła za drzwi. Trochę wędrowali, kilka minut, nim Just odnalazła polanę, którą widziała wcześniej. Obchodząc wyznaczone przez siebie polę rzucała raz po razie zaklęcia zakrywające ich obecność i wyciszające. Kiedy skończyła stanęła mniej więcej na środku polany, wybierając swoje miejsce. - Wybierzcie miejsce. Omówcie taktykę, czy coś. - powiedziała, sama podskakując kilka razy i obracając głową. - I chyba dacie mi zacząć, jako kobiecie, albo bo jestem w mniejszości?- upewniła się, trochę rozbawiona, obracając różdżkę w palcach, czekając, aż nie dadzą jej znać, że są gotowi.
| szafka
a Justyna ma przy sobie:
Eliksir wiggenowy x3
i Eliksir niezłomności x1
- Pojedynek o kuchnię. - potwierdziła, skinając głową, zadowolona ze swojego pomysłu. Była w tej chwili po prostu genialna. I całkowicie o tym przekonana. Jednocześnie rozbawiona tym - w jakiś sposób - całkowicie niepoważnym pomysłem. Kiedy w kuchni pojawił się Vincent, jasne tęczówki prześlizgnęły się po nim. Coś drgnęło w jej wnętrzu, jednak nie pokazała tego po sobie. Wyrzut uniósł lekko jej brew, jednak nie zepsuł dziwacznego humoru w którym wpadła. Usłużnie oddała głos Michalowi, ale kiedy Vincent odezwał się ponownie, odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się szczerze.
- Nie chodzi o zmywanie. Zlew jest pusty. - zapewniła go, wskazując ruchem głowy na wspomniane miejsce, które zgodnie z jej słowami świeciło pustkami. Ze zdziwieniem spojrzała na Michaela - całkowicie jej nie zrozumiał. Pokręciła lekko głową. A rzucone zaklęcie skwitowała pokręceniem głowy.
- Brr.. zwolnij, Mike. Musimy wyjść, bo nie zamierzam się ograniczać. - powiedziała do brata, zeskakując ze stołu i ruszając w kierunku wyjścia w którym znajdował się Rineheart. Błękit tęczówek zawisł na nim. - Vincent nie będzie sędziował, tylko pomoże Ci odzyskać kuchnie. - wyminęła mężczyznę, klepiąc go lekko w ramię, odwróciła się na pięcie, pokonując kilka kroków tyłem na przód. - Ty chciałeś poćwiczyć. - powiedziała prosto do Reinhearta. Wskazując na niego jedną z dłoni. - A ty marzysz o kuchni w której wszystko stoi jak wcześniej. - wskazała na brata drugą, by zaraz klasnąć dłońmi o siebie. - Wyzywam was obu, jednocześnie. - zadeklarowała, uśmiechając się ładnie przenosząc spojrzenie z jednego, na drugiego. Zabrała z jednej z szafek pas z nakładami w którym znajdowały się eliksiry i zapięła go na pasie. - Zasady są proste. - kontynuowała, poprawiając podwinięte rękawy, przez chwilę skupiając się na nich. - Jest ich całkowity brak. Prawdziwa walka. - zastrzegła, unosząc znad prawego rękawa wzrok który ponownie prześlizgnął się po mężczyznach. - Cóż, może umówmy się, że nie doprowadzicie mnie do nieprzytomności, bo tylko ja wiem, jak dawkować eliksiry i używać magii leczniczej. I odpuśćmy expelliarmusa. A poza tym - wszystkie chwyty dozwolone. - jej dłonie i wzrok prześlizgnęły się po eliksirach w pasie, podniosła wzrok na mężczyzn. - To jak? - zapytała, czekając jeszcze na ich decyzję chwilę, po której odwróciła się na pięcie i ruszyła za drzwi. Trochę wędrowali, kilka minut, nim Just odnalazła polanę, którą widziała wcześniej. Obchodząc wyznaczone przez siebie polę rzucała raz po razie zaklęcia zakrywające ich obecność i wyciszające. Kiedy skończyła stanęła mniej więcej na środku polany, wybierając swoje miejsce. - Wybierzcie miejsce. Omówcie taktykę, czy coś. - powiedziała, sama podskakując kilka razy i obracając głową. - I chyba dacie mi zacząć, jako kobiecie, albo bo jestem w mniejszości?- upewniła się, trochę rozbawiona, obracając różdżkę w palcach, czekając, aż nie dadzą jej znać, że są gotowi.
| szafka
a Justyna ma przy sobie:
Eliksir wiggenowy x3
i Eliksir niezłomności x1
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 14.04.20 20:22, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zupełnie wyłączył proces reakcji na czynniki zewnętrzne. Donośne, niewinne szmery, nie odebrały wypracowanego skupienia, gdy coraz intensywniej wdrażał się w bardziej skomplikowany podrozdział. Ten traktował o pielęgnacji roślin z rodziny jasnotowatych. Spora ilość tekstu, okazała się wyzwaniem, z którym zmagał się od dobrej godziny. Wewnętrzna irytacja, wzmagała się z każdym, kolejnym, brakującym słowem. Czy sprzedawca wcisnął mu jakiś felerny egzemplarz słownika? Nie był również częstym wizytantem kuchni, gdyż niedopity napar, zalegał na powierzchni biurka. Znalazł się tam tylko raz, aby posprzątać wyniesiony talerz i rzucić okiem na pomieszczenie, którego nie znał jeszcze zbyt dobrze. W żadnym wypadku nie przyszło mu do głowy, iż najstarszy z rodzeństwa, mógł posiadać własny, wypracowany układ elementów. Przyzwyczaić się do schematu przechowywania. Wydawał się sensowny, czy faktycznie potrzebował przearanżowania? Opierając ramię o część framugi, założył ręce na klatce piersiowej i bacznie lustrował swych towarzyszy. Brwi pozostawały ściągnięte w sceptycznej reakcji, lecz po chwili, krótki śmiech wstrząsnął sylwetką. Że co proszę? – Pojedynek o kuchnię? – wyrzucił z niedowierzaniem, kręcąc przecząco głową. Zwrot brzmiał humorystycznie, trochę absurdalnie, jednakże sam podkręcał atmosferę. – To co, może szermierka? – propozycja nie była całkowicie bezmyślna – w czasach młodości, podstarzały auror uczył swe dzieci tej trudnej i wymagającej sztuki. Ciemnowłosy był przekonany, że pamięta podstawowe kroki, postawę oraz uchwyt szpady. W tym jednym momencie, błękitne tęczówki zajarzyły się światłem nadziei, gdy ponownie lustrował nimi dwie postaci. Na dłużej zatrzymał się jednakże na blondynce, która w jednej chwili rozniosła dźwięczny, przeciągły śmiech. Spojrzał w stronę zlewu, podążając za jej gestem i odetchnął z ulgą. Zmywanie było jedną z niewielu czynności, których szczerze nienawidził. Mógł całymi dniami oddawać się układaniom i przekładaniom przedmiotów na pułkach. Ale babranie się w specyficznej wodzie? – No macie szczęście. – dodał jeszcze między kolejnymi wypowiedziami, dając do zrozumienia, że jest dziś litościwy. Zakleszczył ramiona w mocniejszym uścisku, gdy zimny podmuch wiatru, wpadł przez uchylone drzwi. Sytuacja, zmieniła się dynamicznie, kobieta ruszała przed siebie wypowiadając ulotne słowa, a on odrobinę się pogubił. – Zaraz, zaraz, co? – odłożył książkę na najbliższą półkę i pospiesznie, wyszedł na drewniane, wilgotne deski ganku. To co miał w końcu robić? Sędziować czy walczyć? Spojrzał na gospodarza wymownie, zdecydowanie zdziwiony propozycją, którą doń wystosowała. Wyzywała na pojedynek? Mieli walczyć w przewadze? – Chcesz walczyć z nami jednocześnie? – zapytał retorycznie, a gdy ta rewolucyjna myśl, przejechała przez wszystkie synapsy, uśmiechnął się pod nosem, robiąc kolejne kroki. – To znaczy, że chcesz być rozwalona na łopatki? – zaczepne spostrzeżenie nie mogło nie wydobyć się z jego ust. Spoglądał na nią podejrzliwie, wydawał się zachęcony. Nie miał sposobności stoczyć z nią walki, jednakże zdawał sobie sprawę jak wysokie umiejętności posiadała. W milczeniu, z poważnym wyrazem twarzy, wysłuchiwał prezentowanych zasad. Brzmiały logicznie – stwarzały namiastkę prawdziwego, niebezpiecznego starcia. Cząstka adrenaliny zakiełkowała w wąskich żyłach, gdy z entuzjazmem wypowiedział: – Jak dla mnie wszystko jasne i wchodzę w to. – skinął głową na potwierdzenie i szybko przekalkulował co będzie mu potrzebne. – Idę tylko po różdżkę i założyć buty. – pech chciał, że stojąc za progiem, odczuwał nieprzyjemne zimno. Na odchodne rzucił jeszcze: – A ty Justine, nie bądź taka pewna siebie. Wiesz jaki los potrafi być zdradliwy? – zbierając odpowiedni ekwipunek, wybiegł na podwórze, idąc za pozostałymi. Obszerna polana wyglądała na idealną arenę treningową. Mężczyzna rozejrzał się po okolicy, zarejestrował również położenie jeszcze łysawych drzew, które mogły wspomagać unik. Zacisnął rękę na głogowej rączce i ustawił się na całkiem dogodnej pozycji. Przymrużone powieki lustrowały profil współlokatorki, która wyraźnie stroiła sobie z nich żarty. Tak bardzo była pewna i rozbawiona? Odwrócił głowę w stronę aurora, czekając na znak. Mogła zaczynać pojedynek, oni na pewno dadzą z siebie wszystko.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30 +3
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
wracamy z szafki
Kiedy jej zaklęcie trafiło w Vincenta, a drugie w Michaela, wiedziała, że to był koniec. Odetchnęła. Udało się, chociaż nie było lekko, przez chwilę w trakcie walki nawet zastanawiała się nad sięgnięciem po patronusa, ale szybko odrzuciła ten pomysł. To nie był dobry moment, a ona miała eliksiry. Przyciągnęła jedną nogę do drugiej, wyprostowała się, opuszczając dłoń. Oddychała ciężej, adrenalina nadal krążyła w jej żyłach. Zaskoczyli ją. Udało im się poprowadzić całkiem niezłą taktykę, chociaż finalnie nie była pewna, czy z obronnymi umiejętnościami Michaela, nie więcej przyniosło bym im trzymanie się blisko siebie. Nieśpiesznie zbliżyła się do Vincenta stając nad jego spetryfikowany ciałem. Jasne tęczówki zawisły na nim, łagodne spojrzenie przemknęło po sylwetce, kucnęła obok i machnęła różdżką zwalniając go z petryfikusa.
- Daj mi się tym zająć. - poprosiła, machając różdżką raz jeszcze, żeby ściągnąć tego z brata, wsadziła białą różdżkę na chwilę w zęby, żeby najpierw sięgnąć do dłoni i podwinąć rękaw ręki, na której pozostawały ślady po jej własnym rozszczepieniu. Wyciągnęła różdżkę przyciskając ją do skóry i wypowiadając zaklęcie. Błękitne światło zajaśniało, zasklepiając rany kiedy przesuwała ją wzdłuż zranienia. Wędrowała wzrokiem za swoją różdżką. By dźwignąć się do pionu, a później wyciągnąć w jego stronę dłoń. - Pewnie jeszcze plecy, hm? Podciągnij do góry. - poleciała, obchodząc go żeby stanąć za plecami. Pamiętała obicia, które sama zyskała, otłukła sobie nieźle plecy. - Zaskoczyłeś mnie. - przyznała, przyglądając się obiciom, różdżka za chwilę dotknęła pleców. A jej usta wyszeptały kolejną inkantację. - Chociaż obronę przydałoby się podciągnąć. - powiedziała obchodząc go i klepiąc lekko w ramię częstując uśmiechem. Trochę zaczynała się trząść z zimna. - Twoja kolej. - zakomenderowała do brata głową zmuszając go do podejścia. Wsadziła znów różdżkę w w usta łapiąc za rękę i podwijając rękaw. Jego leczenie zajęło chwilę dłużej.
- Nieźle ze sobą współpracujecie. - powiedziała wędrując ścieżką w kierunku domu. Odwróciła głowę, żeby z rozjaśnionym spojrzeniem zerknąć na idących za nią mężczyzn. Wsadziła różdżkę w kieszenie a dłonie uniosła zaplatając je za głową, na karku, czując wilgotne włosy. - Chociaż tego Regressio szybko ci nie daruję. - zapowiedziała, wchodząc na ganek. Tupnęła kilka razy butami i weszła do środka, by zaraz ściągnąć je pomagając sobie piętami bez użycia rąk. Te zajęte były zrzucaniem płaszcza, który zaraz zajął miejsce na wieszaku i odpinaniem pasa, pozbawionego dwóch eliksirów. Ten zaraz wylądował na szafce. - Dlaczego nie zdecydowaliście się zostać przy sobie? - zapytała. Wzdrygnęła się i kichnęła. Zniknęła na chwilę w pokoju Michaela, który zajmowała z Kerstin, żeby zrzucić z siebie szybko przemoczone ciuchy i wrócić.
- To na co macie ochotę? - zapytała wchodząc do salonu, podwijając rękawy jasnej, suchej, koszuli. Cienkie, brzydkie, nierówne blizny wymknęły się spod nich, ale i Vincent i Michael widzieli je już wcześniej. Rzuciła się na fotel, unosząc nogi, żeby przerzucić je przez jego oparcie. Jasnymi tęczówkami wędrując od jednego do drugiego.
| uznajmy, że tyłków wam nie kazałam pokazywać, więc was trochę nadal bolą ;*
Kiedy jej zaklęcie trafiło w Vincenta, a drugie w Michaela, wiedziała, że to był koniec. Odetchnęła. Udało się, chociaż nie było lekko, przez chwilę w trakcie walki nawet zastanawiała się nad sięgnięciem po patronusa, ale szybko odrzuciła ten pomysł. To nie był dobry moment, a ona miała eliksiry. Przyciągnęła jedną nogę do drugiej, wyprostowała się, opuszczając dłoń. Oddychała ciężej, adrenalina nadal krążyła w jej żyłach. Zaskoczyli ją. Udało im się poprowadzić całkiem niezłą taktykę, chociaż finalnie nie była pewna, czy z obronnymi umiejętnościami Michaela, nie więcej przyniosło bym im trzymanie się blisko siebie. Nieśpiesznie zbliżyła się do Vincenta stając nad jego spetryfikowany ciałem. Jasne tęczówki zawisły na nim, łagodne spojrzenie przemknęło po sylwetce, kucnęła obok i machnęła różdżką zwalniając go z petryfikusa.
- Daj mi się tym zająć. - poprosiła, machając różdżką raz jeszcze, żeby ściągnąć tego z brata, wsadziła białą różdżkę na chwilę w zęby, żeby najpierw sięgnąć do dłoni i podwinąć rękaw ręki, na której pozostawały ślady po jej własnym rozszczepieniu. Wyciągnęła różdżkę przyciskając ją do skóry i wypowiadając zaklęcie. Błękitne światło zajaśniało, zasklepiając rany kiedy przesuwała ją wzdłuż zranienia. Wędrowała wzrokiem za swoją różdżką. By dźwignąć się do pionu, a później wyciągnąć w jego stronę dłoń. - Pewnie jeszcze plecy, hm? Podciągnij do góry. - poleciała, obchodząc go żeby stanąć za plecami. Pamiętała obicia, które sama zyskała, otłukła sobie nieźle plecy. - Zaskoczyłeś mnie. - przyznała, przyglądając się obiciom, różdżka za chwilę dotknęła pleców. A jej usta wyszeptały kolejną inkantację. - Chociaż obronę przydałoby się podciągnąć. - powiedziała obchodząc go i klepiąc lekko w ramię częstując uśmiechem. Trochę zaczynała się trząść z zimna. - Twoja kolej. - zakomenderowała do brata głową zmuszając go do podejścia. Wsadziła znów różdżkę w w usta łapiąc za rękę i podwijając rękaw. Jego leczenie zajęło chwilę dłużej.
- Nieźle ze sobą współpracujecie. - powiedziała wędrując ścieżką w kierunku domu. Odwróciła głowę, żeby z rozjaśnionym spojrzeniem zerknąć na idących za nią mężczyzn. Wsadziła różdżkę w kieszenie a dłonie uniosła zaplatając je za głową, na karku, czując wilgotne włosy. - Chociaż tego Regressio szybko ci nie daruję. - zapowiedziała, wchodząc na ganek. Tupnęła kilka razy butami i weszła do środka, by zaraz ściągnąć je pomagając sobie piętami bez użycia rąk. Te zajęte były zrzucaniem płaszcza, który zaraz zajął miejsce na wieszaku i odpinaniem pasa, pozbawionego dwóch eliksirów. Ten zaraz wylądował na szafce. - Dlaczego nie zdecydowaliście się zostać przy sobie? - zapytała. Wzdrygnęła się i kichnęła. Zniknęła na chwilę w pokoju Michaela, który zajmowała z Kerstin, żeby zrzucić z siebie szybko przemoczone ciuchy i wrócić.
- To na co macie ochotę? - zapytała wchodząc do salonu, podwijając rękawy jasnej, suchej, koszuli. Cienkie, brzydkie, nierówne blizny wymknęły się spod nich, ale i Vincent i Michael widzieli je już wcześniej. Rzuciła się na fotel, unosząc nogi, żeby przerzucić je przez jego oparcie. Jasnymi tęczówkami wędrując od jednego do drugiego.
| uznajmy, że tyłków wam nie kazałam pokazywać, więc was trochę nadal bolą ;*
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie spodziewał się tak tragicznego zakończenia. Przynajmniej do momentu, w którym dobra passa, pomyślność zaklęć, odbierały przeciwniczce cenną koncentrację, skupienie oraz duże pokłady siły witalnej. Nie mieli zbyt wiele czasu, aby ustalić wspólną, przewrotną taktykę - wszelkie działania zostały poddane bezwzględnej intuicji, zawrotnemu przypadkowi, a także niezrozumiałej, magnetycznej koneksji. Nie był z siebie zadowolony, karcił w duchu za brak dalekosiężnego myślenia, a także znajomości nieco sprytniejszych inkantacji. Mając wyraźną przewagę, nie byli w stanie rozgromić wojowniczej buntowniczki. Jak to możliwe? Władała potężną, obronną tarczą, strofującą nawet silnie wyprowadzony atak. Co robił przez te wszystkie lata? Dlaczego zaprzestał kształcenia? W którym momencie uznał, iż posiadane umiejętności są wystarczające? Pytania zawisły w kamiennej przestrzeni, gdy resztka świadomości umykała w zalesiony teren. Nie wiedział jak długo trwał w ciasnej, spetryfikowanej pozycji. Dokładny czar uwolnił przemęczone ciało. Rozszerzył źrenice, zakasłał nerwowo zapominając o właściwym oddechu. Wilgoć ubrania przykleiła się do wszystkich członków; poczuł przeszywające, rozdygotane zimo. Zaschło mu w gardle. Pulsujący ból rozciągał się przez całe, potłuczone ciało. Skrzywił się nieznacznie, próbując wykonać pierwszy, delikatny ruch. Błękit tęczówek zawiesił się na niewyraźnej, zacienionej postaci, która w tamtym momencie nachylała się nad marną posturą upadłego wojownika. Zmrużył powieki - ależ wstyd.
Nie odpowiedział. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie cofnąć ręki, zostać z własnymi, ciężkimi, bitewnymi pamiątkami. Lecz ona przysunęła się bliżej, rozpoczynając przygotowania ratownicze. Mokre włosy spływały wokół owalu twarzy, tworząc specyficzną aureolę. Zamroczony potężnym zaklęciem, mógł jedynie subtelnie prześlizgiwać się po znajomych, pociągających wyróżnikach. I choć przy pierwszym, niewygodnym dotyku, coś ciepłego, niezwykle miłego rozlało się pośród wnętrzności, szybko przypomniał sobie o swym nieodpartym oburzeniu. Usta zacisnęły się w ciasną linijkę amortyzując mrowienie sklepianych ran. Wzrok przesunął się na deszczowe niebo, zatapiając w nabuzowanej szarości. Westchnął przeciągle, gdy operacja naprawcza dobiegała końca. Towarzyszka dźwignęła się do pionu wysuwając wspierającą dłoń. Przytrzymał wyraźną niepewność: a gdyby tak podnieść się samemu? Czynność okazała się niewykonalna, gdyż rwący dyskomfort przeszył całą powierzchnię pleców. Zacisnął na niej wąskie palce; stanął na nogi. Lekko zgarbiony, badając otoczenie, podciągnął skrawek ciemnego, przesiąkniętego wodą materiału. Kątem oka dostrzegł statyczne ciało przyjaciela – a więc pokonała ich w ten sam sposób, wspaniale. – Masz zimne ręce. – wybełkotał skrzywiony, gdy wierzch dłoni dotknął obitej struktury. Różdżka przejeżdżała po wystających kręgach, a on zachmurzył się nagle słysząc pochlebcze stwierdzenie: – Czym niby? - przegraną? Niepoukładaną walką, nieskutecznymi atakami? – Wiem. – potwierdził groźniej. Dobrze znał ów słabość. Dawała o sobie znać przez ostatnie miesiące. Miał co do tego pewną teorię, potrzebował speca od różdżek. Żywił nadzieję, że rodzeństwo pomoże mu w odnalezieniu znamienitej osobistości.
Odchrząknął ponownie, czując niesprawność formy. Jeszcze tego brakowało, aby ściągnął na siebie okrutne przeziębienie. Pokręcił głową niepocieszony. Gdy skończyła, odprowadził ją wzrokiem świdrując każdy, najdrobniejszy ruch. Przeciągnął się zamaszyście, rozluźniając obolałe kości. Zakleszczył ramiona, założone na klatce piersiowej, próbując zatrzymać odrobinę ciepła. Czubkiem buta mierzwił gęstą trawę, pogrążony w intensywnych myślach. Czekając aż rozbudzi rosłego sojusznika, analizował pojedynek. Rozprawiał nad każdym zaklęciem, ruchem nadgarstka, alternatywą szybko wykonanego ruchu. Co raz uśmiechał się cynicznie, zawiedziony złą decyzją, niepoprawnym posunięciem. Dlaczego był aż tak bezmyślny? Gdy dwie sylwetki zbliżały się do wydeptanej ścieżki, uniósł wzrok i krzyknął ochryple w stronę Michaela: – Wszystko w porządku? – miał nadzieję, że nie odniósł zbyt dokuczliwych obrażeń. Odchrząknął nieznacznie, idąc nieco z tyłu. Gdy zrównał się z aurorem, wyciągnął w jego stronę dłoń, aby uzupełnić dość cicho, posępnie: – Dzięki za bardzo dobrą walkę i bezbłędną współpracę. – był zawiedziony jedynie sobą. Ciężko znosił porażki, mając świadomość niewystarczających zdolności. Piekielny niedosyt trawił całe wnętrze, gdy z pośpiechem przekraczał próg domostwa. Dreszcz wstrząsnął ciemnym profilem; zrzucając buty od razu ruszył do pokoju, aby przebrać przemoczone ubrania. Pytanie Justine zawisło w powietrzu, liczył na inicjatywę gospodarza. Szybko zmienił garderobę, wybierając jeden z najcieplejszych swetrów. Zmierzwił włosy, przejechał dłonią po przemęczonej twarzy i powłóczystym krokiem ruszył do kuchni. Nie miał ochoty na rozmowy, jednakże nie wypadało pozostawić współtowarzyszy. Kaszlnął kilkukrotnie, ściągnął z półki pozostawioną wcześniej książkę. Zasiadł na krześle w pobliżu okna, otwierając na ostatnio czytanej stronie. Niemalże całkowicie zakrył powierzchnię swej twarzy, udając, że zagłębia się w francuskim nazewnictwie. Nie chciał, aby widzieli jego wyraźne skrzywienie, niezadowolenie, wymalowaną pretensję. Był zły, niepocieszony, wręcz rozczarowany. Może w pewnym stopniu urażony? Westchnął tylko – nie był przecież głodny.
Nie odpowiedział. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie cofnąć ręki, zostać z własnymi, ciężkimi, bitewnymi pamiątkami. Lecz ona przysunęła się bliżej, rozpoczynając przygotowania ratownicze. Mokre włosy spływały wokół owalu twarzy, tworząc specyficzną aureolę. Zamroczony potężnym zaklęciem, mógł jedynie subtelnie prześlizgiwać się po znajomych, pociągających wyróżnikach. I choć przy pierwszym, niewygodnym dotyku, coś ciepłego, niezwykle miłego rozlało się pośród wnętrzności, szybko przypomniał sobie o swym nieodpartym oburzeniu. Usta zacisnęły się w ciasną linijkę amortyzując mrowienie sklepianych ran. Wzrok przesunął się na deszczowe niebo, zatapiając w nabuzowanej szarości. Westchnął przeciągle, gdy operacja naprawcza dobiegała końca. Towarzyszka dźwignęła się do pionu wysuwając wspierającą dłoń. Przytrzymał wyraźną niepewność: a gdyby tak podnieść się samemu? Czynność okazała się niewykonalna, gdyż rwący dyskomfort przeszył całą powierzchnię pleców. Zacisnął na niej wąskie palce; stanął na nogi. Lekko zgarbiony, badając otoczenie, podciągnął skrawek ciemnego, przesiąkniętego wodą materiału. Kątem oka dostrzegł statyczne ciało przyjaciela – a więc pokonała ich w ten sam sposób, wspaniale. – Masz zimne ręce. – wybełkotał skrzywiony, gdy wierzch dłoni dotknął obitej struktury. Różdżka przejeżdżała po wystających kręgach, a on zachmurzył się nagle słysząc pochlebcze stwierdzenie: – Czym niby? - przegraną? Niepoukładaną walką, nieskutecznymi atakami? – Wiem. – potwierdził groźniej. Dobrze znał ów słabość. Dawała o sobie znać przez ostatnie miesiące. Miał co do tego pewną teorię, potrzebował speca od różdżek. Żywił nadzieję, że rodzeństwo pomoże mu w odnalezieniu znamienitej osobistości.
Odchrząknął ponownie, czując niesprawność formy. Jeszcze tego brakowało, aby ściągnął na siebie okrutne przeziębienie. Pokręcił głową niepocieszony. Gdy skończyła, odprowadził ją wzrokiem świdrując każdy, najdrobniejszy ruch. Przeciągnął się zamaszyście, rozluźniając obolałe kości. Zakleszczył ramiona, założone na klatce piersiowej, próbując zatrzymać odrobinę ciepła. Czubkiem buta mierzwił gęstą trawę, pogrążony w intensywnych myślach. Czekając aż rozbudzi rosłego sojusznika, analizował pojedynek. Rozprawiał nad każdym zaklęciem, ruchem nadgarstka, alternatywą szybko wykonanego ruchu. Co raz uśmiechał się cynicznie, zawiedziony złą decyzją, niepoprawnym posunięciem. Dlaczego był aż tak bezmyślny? Gdy dwie sylwetki zbliżały się do wydeptanej ścieżki, uniósł wzrok i krzyknął ochryple w stronę Michaela: – Wszystko w porządku? – miał nadzieję, że nie odniósł zbyt dokuczliwych obrażeń. Odchrząknął nieznacznie, idąc nieco z tyłu. Gdy zrównał się z aurorem, wyciągnął w jego stronę dłoń, aby uzupełnić dość cicho, posępnie: – Dzięki za bardzo dobrą walkę i bezbłędną współpracę. – był zawiedziony jedynie sobą. Ciężko znosił porażki, mając świadomość niewystarczających zdolności. Piekielny niedosyt trawił całe wnętrze, gdy z pośpiechem przekraczał próg domostwa. Dreszcz wstrząsnął ciemnym profilem; zrzucając buty od razu ruszył do pokoju, aby przebrać przemoczone ubrania. Pytanie Justine zawisło w powietrzu, liczył na inicjatywę gospodarza. Szybko zmienił garderobę, wybierając jeden z najcieplejszych swetrów. Zmierzwił włosy, przejechał dłonią po przemęczonej twarzy i powłóczystym krokiem ruszył do kuchni. Nie miał ochoty na rozmowy, jednakże nie wypadało pozostawić współtowarzyszy. Kaszlnął kilkukrotnie, ściągnął z półki pozostawioną wcześniej książkę. Zasiadł na krześle w pobliżu okna, otwierając na ostatnio czytanej stronie. Niemalże całkowicie zakrył powierzchnię swej twarzy, udając, że zagłębia się w francuskim nazewnictwie. Nie chciał, aby widzieli jego wyraźne skrzywienie, niezadowolenie, wymalowaną pretensję. Był zły, niepocieszony, wręcz rozczarowany. Może w pewnym stopniu urażony? Westchnął tylko – nie był przecież głodny.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30 +3
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie miała pojęcia, jake mysli przechodzą przez głowę Vincenta. W jej oczach ukazał się jako sprawny czarodziej, który, by podciągnięciu obrony, byłby jeszcze groźniejszym przeciwnikiem, niż był już teraz. Oczywistym było, że wszystko było kwestią chwili, szczęścia. Istniało duże prawdopodobieństwo, że to ona byłaby wielką przegraną. Nie oczekiwała długo, nie dawała im leżeć w septryfikowaniu godzinami, czy nawet minutami chełpiąc się zwycięstwem. Wygrała, porządek w kuchni należał do niej. Najpierw skierowała kroki do Rinehearta, ten znajdował się bliżej.
- Prosiłam. - powiedziała do niego, kiedy zaraz po ściągnięciu zaklęcia spróbował się poruszyć. Kucnęła, zaczynając zajmować się ranami. Nie podnosiła wzroku, choć czuła przez chwilę, że on spogląda na nią. W końcu podniosła się wyciągając rękę patrząc z góry jak waha się, czy za nią złapać. Przeszła za niego, jedną z dłoni ledwie wyczuwalnie dotykając posiniaczonego ciała.
- Nie marudź. - poprosiła i zaśmiała się łagodnie, zajmując się dalszym leczeniem, wypowiadając kolejne magiczne formuły. Zadane pytanie sprawiło, że przerwała na chwilę.
- Skutecznością. - odpowiedziała nieświadoma kolejnych myśli, które przechodziły przez głowę Vincenta. Dopiero złowrogie potwierdzenie sprawiło, że uniosła lekko brew. Klepnęła lekko plecy i pociągnęła za materiał by zasłonić gołą skórę wychodząc przed niego. Cofała się do tyłu, rzucając mu jeszcze spojrzenie z przekrzywionej głowy. Nie powiedziała jednak nic więcej, odwracając się na pięcie i skupiając na naprawieniu brata. Ten przypadek był trochę bardziej skomplikowany, ale leżał w zasięgu jej umiejętności. Podobało jej się to, że Vincent złapał dobry kontakt z Michaelem, chociaż - jak podejrzewała - to się na niej kiedyś zemści. Ta cała męska solidarność i inne takie. Zerknęła za plecy wędrując do domu mierząc ich uważnym spojrzeniem. Tego jednego mogła być pewna.
Wróciła po krótkiej chwili tylko na kilka sekund wskakując na fotel, jasne tęczówki wędrowały za Vincentem, brew uniosła się lekko, a ona sama dźwignęła się do góry by powędrować za nim do kuchni. Popatrzyła na książkę nienaturalnie blisko twarzy, marszcząc nos i mrużąc lekko oczy.
- Skocz do piwnicy, Mike. - powiedziała spoglądając na brata. - Weź jakieś dżemy, masz te od mamki Ginny? Zrobimy naleśniki. - poleciła bratu, układając dłonie na jego plecach i popychając go w odpowiednim kierunku. Gdy ten wyszedł sama skierowała swoje kroki w stronę niewzruszonego Vincenta. Wysunęła się przed niego unosząc dłoń i wsuwając wskazujący palec na książkę, którą pociągnęła lekko zmuszając go, żeby odciągnął ją od twarzy.
- Wiele razy widziałam jak czytasz, ale nigdy tak. Możesz w ogóle wyostrzyć na słowa? - zapytała przekrzywiając lekko głowę. Próbując nie uśmiechnąć się na uroczo naburmuszoną minę. To był tylko trening. Każde z nich miało wyjść z niego z tym, co można było poprawić. Tym, co można było pod szlifować. Pociągnęła książkę dalej, mając nadzieję, że pozwoli jej na to. - Pomożesz mi? - spytała, wyciągając na usta uśmiech. - Mąka stoi na tej wysokiej półce. - dodała zachęcająco, ciągnąć książkę jeszcze trochę w dół. Taka mała, taka niska przecież do niej nie sięgnie. Mogłaby łapiąc za różdżkę, ale przecież wcale nie o to chodziło. - Do niej możesz się krzywić, ale osobiście wolę jak się uśmiechasz. - przyznała ze spokojem, badając spojrzeniem jego zamiary, czekając na decyzję. Mógł chodzić zły, ale nie lubiła kiedy chował się i zamykał udając, że jest w porządku.
- Prosiłam. - powiedziała do niego, kiedy zaraz po ściągnięciu zaklęcia spróbował się poruszyć. Kucnęła, zaczynając zajmować się ranami. Nie podnosiła wzroku, choć czuła przez chwilę, że on spogląda na nią. W końcu podniosła się wyciągając rękę patrząc z góry jak waha się, czy za nią złapać. Przeszła za niego, jedną z dłoni ledwie wyczuwalnie dotykając posiniaczonego ciała.
- Nie marudź. - poprosiła i zaśmiała się łagodnie, zajmując się dalszym leczeniem, wypowiadając kolejne magiczne formuły. Zadane pytanie sprawiło, że przerwała na chwilę.
- Skutecznością. - odpowiedziała nieświadoma kolejnych myśli, które przechodziły przez głowę Vincenta. Dopiero złowrogie potwierdzenie sprawiło, że uniosła lekko brew. Klepnęła lekko plecy i pociągnęła za materiał by zasłonić gołą skórę wychodząc przed niego. Cofała się do tyłu, rzucając mu jeszcze spojrzenie z przekrzywionej głowy. Nie powiedziała jednak nic więcej, odwracając się na pięcie i skupiając na naprawieniu brata. Ten przypadek był trochę bardziej skomplikowany, ale leżał w zasięgu jej umiejętności. Podobało jej się to, że Vincent złapał dobry kontakt z Michaelem, chociaż - jak podejrzewała - to się na niej kiedyś zemści. Ta cała męska solidarność i inne takie. Zerknęła za plecy wędrując do domu mierząc ich uważnym spojrzeniem. Tego jednego mogła być pewna.
Wróciła po krótkiej chwili tylko na kilka sekund wskakując na fotel, jasne tęczówki wędrowały za Vincentem, brew uniosła się lekko, a ona sama dźwignęła się do góry by powędrować za nim do kuchni. Popatrzyła na książkę nienaturalnie blisko twarzy, marszcząc nos i mrużąc lekko oczy.
- Skocz do piwnicy, Mike. - powiedziała spoglądając na brata. - Weź jakieś dżemy, masz te od mamki Ginny? Zrobimy naleśniki. - poleciła bratu, układając dłonie na jego plecach i popychając go w odpowiednim kierunku. Gdy ten wyszedł sama skierowała swoje kroki w stronę niewzruszonego Vincenta. Wysunęła się przed niego unosząc dłoń i wsuwając wskazujący palec na książkę, którą pociągnęła lekko zmuszając go, żeby odciągnął ją od twarzy.
- Wiele razy widziałam jak czytasz, ale nigdy tak. Możesz w ogóle wyostrzyć na słowa? - zapytała przekrzywiając lekko głowę. Próbując nie uśmiechnąć się na uroczo naburmuszoną minę. To był tylko trening. Każde z nich miało wyjść z niego z tym, co można było poprawić. Tym, co można było pod szlifować. Pociągnęła książkę dalej, mając nadzieję, że pozwoli jej na to. - Pomożesz mi? - spytała, wyciągając na usta uśmiech. - Mąka stoi na tej wysokiej półce. - dodała zachęcająco, ciągnąć książkę jeszcze trochę w dół. Taka mała, taka niska przecież do niej nie sięgnie. Mogłaby łapiąc za różdżkę, ale przecież wcale nie o to chodziło. - Do niej możesz się krzywić, ale osobiście wolę jak się uśmiechasz. - przyznała ze spokojem, badając spojrzeniem jego zamiary, czekając na decyzję. Mógł chodzić zły, ale nie lubiła kiedy chował się i zamykał udając, że jest w porządku.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
W ogromnym, splątanym natłoku myśli, nie dostrzegał wyraźnych zalet przeprowadzonego spotkania. Niemalże całkowitej poprawności rzuconych zaklęć, pomyślnych prób dawno nieużywanych inkantacji, wspaniałej, bezsłownej współpracy z rosłym, zdolnym sojusznikiem, dzięki któremu huczne zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki. Bliźniacze, grafitowe obłoki spowiły zintensyfikowany umysł. Okrutne wątpliwości wdarły się zaraz po przebudzeniu. Cichy głos podszeptywał wyraźne popełnione błędy, wszelkie najdrobniejsze zawahania. Strofował nabyte umiejętności, sprowadzał do rangi słabeusza. Wszczepiał wąskie nitki zazdrości, poruszające przede wszystkim zaawansowanie, nabytą moc oraz różnicę wieku. Był zmartwiony, niepocieszony; takie odczucia miały nie odstępować zachmurzonego towarzysza przez resztę deszczowego dnia.
Ból, który owładnął całym ciałem zdawał się wypalać wszystkie tkanki. Gdy bezdenne próby powstania zakończyły się fiaskiem, a on usłyszał karcący pogłos, przekręcił oczami w wymownym niezadowoleniu. Co ona mogła wiedzieć? Stała tuż nad nim bez najmniejszego draśnięcia. Pozwoliła, aby w prosty sposób unicestwili się wzajemnie, stracili odpowiednie pokłady potrzebnych sił witalnych. Jeszcze te tajemnicze eliksiry – tego nie miał zamiaru jej podarować. Cielesne udręki zelżały nieznacznie, z drobną pomocą dźwignął się do góry. Chłód zatańczył na odsłoniętych skrawkach skóry, wnikał pomiędzy zmoczoną tkaniną. Kichnął gwałtownie, potrząsając głową w niemałym zdumieniu. A może to reakcja na mróz kobiecego dotyku? Słuchał jak w skupieniu mamrocze lecznicze formuły. Marszczył czoło, a gdy rzuciła wątpliwym słowem prychnął znacząco. Skutecznością? Tylko tyle? – Skuteczność to nic wielkiego. Na niewiele się zdaje, gdy czary są za słabe. I przybliżają do porażki. - odpowiedział bez emocji, płytko. Wzruszył ramionami, przez co napotkał kolejną, karcącą dezaprobatę. Westchnął ciężko nie chcąc zagłębiać ów tematu. Dopadł go ból istnienia i nie zamierzał tego ukrywać.
W miarę sprawnym tempem wrócili do podnóża chaty. Ciężkie krople rozpoczęły rozmydlony koncert, zalewając świat łzawą kąpielą. Zmieniając zawilgocone rzeczy, słyszał delikatny szmer rozmów połączony z akompaniamentem deszczu. Przez krótką chwilę, stojąc w drewnianym progu, zastanawiał się czy powinien dołączyć. Senna aura zapraszała do typowej izolacji, sprzyjała pochłonięciu i przepadnięciu we własnych, burzliwych troskach. Kultura wymagała zupełnie innego postępowania. Bezgłośnie, pokasłując lekko naruszył przestrzeń niewielkiej kuchni. Łapiąc za lekturę usadowił się w najbardziej rozświetlonym zakątku. Drobne łezki urządzały wyścig na szklanej, zakurzonej strukturze szyby. Zatrzymał na nich swój wzrok, aby następnie ukierunkować go na skomplikowane, francuskie sylaby. Zmarszczył brwi – nie rozumiał ani słowa. Ukryty za pożółkłą stronicą, czuł jak czyjeś spojrzenie, sceptycznie, mocno przewierca się przez chropowatą konstrukcję. Melodyjny głos zaproponował potrawę, wysyłając gospodarza na produktowe poszukiwania. Uniósł brew w lekkim zaciekawieniu oraz podejrzeniu. Czyżby coś kombinowała? Usłyszał jak posuwiste kroki zbliżają się do sylwetki. Drewniana podłoga odznaczała ludzką obecność, ciemny cień zatańczył na przeciwległej stronie. Westchnął ciężko, gdy uparta dłoń odciągała lekturę. Wywrócił teatralnie oczami, odsuwając tom tylko odrobinę. Błękitne tęczówki osiadły na zaciekawionej twarzy. Były pretensjonalne, odrzucające, zadawały niewypowiedziane pytanie: dlaczego mi przeszkadzasz? Usta pozostawały niewzruszone, zaciśnięte w ciasną linijkę. – Oczywiście. Ostatnio mam problemy ze wzrokiem. Chyba muszę zainwestować w okulary. – skłamał bez zawahania, przekrzywiając głowę lekko w prawą stronę. Czyżby była rozbawiona? Ale czym? Jego zachowaniem, postawą, a może reakcją? Czyż nie miał powodu do wątpliwości? Jeżeli przestanie przejmować się każdą, nawet spontaniczną, nieprawdziwą walką, jakie szanse przyniesie mu los? To nie był pierwszy raz w ciągu ostatnich miesięcy, kiedy dostawał potężny, nieunikniony łomot. Magia płatała mu figle, a on coraz gorzej radził sobie z jej kontrolą. A czy tak naprawdę z czymkolwiek radził sobie zadowalająco? Znów westchnął wymownie, odkładając książkę na niewielką półkę. Dźwignął się do góry, czując dyskomfort dolnych partii ciała. Skrzywił się wypowiadając siłowe: – Pomogę. – podszedł do blatu i spoglądając w górę, bez trudu sięgnął po papierową torebkę. Nie obyło się bez siarczystego kichnięcia, białych drobinek ozdabiających ciemny sweter. Otrzepał tkaninę, posłał w jej stronę wymuszony grymas uśmiechu, mówiąc: – Proszę. Taki uśmiech wystarczy? – oddał składnik i posłusznie usłuchał dziewczęcej woli. Leniwie podsunął się do krzesła i opadł bezwładnie. Widział, że cały czas na niego patrzy, szuka odpowiedzi, otwartości. – No co? Czemu tak patrzysz? – zapytał głupkowato, aby zaraz uzupełnić: – Jestem zmęczony. Nie mam też nastroju. To pewnie przez pogodę. – zapewnił, przypominając sobie fakt, iż bardzo dużo ludzi cierpiało z powodu zmiennego ciśnienia. Mógł być jednym z nich, prawda?
Ból, który owładnął całym ciałem zdawał się wypalać wszystkie tkanki. Gdy bezdenne próby powstania zakończyły się fiaskiem, a on usłyszał karcący pogłos, przekręcił oczami w wymownym niezadowoleniu. Co ona mogła wiedzieć? Stała tuż nad nim bez najmniejszego draśnięcia. Pozwoliła, aby w prosty sposób unicestwili się wzajemnie, stracili odpowiednie pokłady potrzebnych sił witalnych. Jeszcze te tajemnicze eliksiry – tego nie miał zamiaru jej podarować. Cielesne udręki zelżały nieznacznie, z drobną pomocą dźwignął się do góry. Chłód zatańczył na odsłoniętych skrawkach skóry, wnikał pomiędzy zmoczoną tkaniną. Kichnął gwałtownie, potrząsając głową w niemałym zdumieniu. A może to reakcja na mróz kobiecego dotyku? Słuchał jak w skupieniu mamrocze lecznicze formuły. Marszczył czoło, a gdy rzuciła wątpliwym słowem prychnął znacząco. Skutecznością? Tylko tyle? – Skuteczność to nic wielkiego. Na niewiele się zdaje, gdy czary są za słabe. I przybliżają do porażki. - odpowiedział bez emocji, płytko. Wzruszył ramionami, przez co napotkał kolejną, karcącą dezaprobatę. Westchnął ciężko nie chcąc zagłębiać ów tematu. Dopadł go ból istnienia i nie zamierzał tego ukrywać.
W miarę sprawnym tempem wrócili do podnóża chaty. Ciężkie krople rozpoczęły rozmydlony koncert, zalewając świat łzawą kąpielą. Zmieniając zawilgocone rzeczy, słyszał delikatny szmer rozmów połączony z akompaniamentem deszczu. Przez krótką chwilę, stojąc w drewnianym progu, zastanawiał się czy powinien dołączyć. Senna aura zapraszała do typowej izolacji, sprzyjała pochłonięciu i przepadnięciu we własnych, burzliwych troskach. Kultura wymagała zupełnie innego postępowania. Bezgłośnie, pokasłując lekko naruszył przestrzeń niewielkiej kuchni. Łapiąc za lekturę usadowił się w najbardziej rozświetlonym zakątku. Drobne łezki urządzały wyścig na szklanej, zakurzonej strukturze szyby. Zatrzymał na nich swój wzrok, aby następnie ukierunkować go na skomplikowane, francuskie sylaby. Zmarszczył brwi – nie rozumiał ani słowa. Ukryty za pożółkłą stronicą, czuł jak czyjeś spojrzenie, sceptycznie, mocno przewierca się przez chropowatą konstrukcję. Melodyjny głos zaproponował potrawę, wysyłając gospodarza na produktowe poszukiwania. Uniósł brew w lekkim zaciekawieniu oraz podejrzeniu. Czyżby coś kombinowała? Usłyszał jak posuwiste kroki zbliżają się do sylwetki. Drewniana podłoga odznaczała ludzką obecność, ciemny cień zatańczył na przeciwległej stronie. Westchnął ciężko, gdy uparta dłoń odciągała lekturę. Wywrócił teatralnie oczami, odsuwając tom tylko odrobinę. Błękitne tęczówki osiadły na zaciekawionej twarzy. Były pretensjonalne, odrzucające, zadawały niewypowiedziane pytanie: dlaczego mi przeszkadzasz? Usta pozostawały niewzruszone, zaciśnięte w ciasną linijkę. – Oczywiście. Ostatnio mam problemy ze wzrokiem. Chyba muszę zainwestować w okulary. – skłamał bez zawahania, przekrzywiając głowę lekko w prawą stronę. Czyżby była rozbawiona? Ale czym? Jego zachowaniem, postawą, a może reakcją? Czyż nie miał powodu do wątpliwości? Jeżeli przestanie przejmować się każdą, nawet spontaniczną, nieprawdziwą walką, jakie szanse przyniesie mu los? To nie był pierwszy raz w ciągu ostatnich miesięcy, kiedy dostawał potężny, nieunikniony łomot. Magia płatała mu figle, a on coraz gorzej radził sobie z jej kontrolą. A czy tak naprawdę z czymkolwiek radził sobie zadowalająco? Znów westchnął wymownie, odkładając książkę na niewielką półkę. Dźwignął się do góry, czując dyskomfort dolnych partii ciała. Skrzywił się wypowiadając siłowe: – Pomogę. – podszedł do blatu i spoglądając w górę, bez trudu sięgnął po papierową torebkę. Nie obyło się bez siarczystego kichnięcia, białych drobinek ozdabiających ciemny sweter. Otrzepał tkaninę, posłał w jej stronę wymuszony grymas uśmiechu, mówiąc: – Proszę. Taki uśmiech wystarczy? – oddał składnik i posłusznie usłuchał dziewczęcej woli. Leniwie podsunął się do krzesła i opadł bezwładnie. Widział, że cały czas na niego patrzy, szuka odpowiedzi, otwartości. – No co? Czemu tak patrzysz? – zapytał głupkowato, aby zaraz uzupełnić: – Jestem zmęczony. Nie mam też nastroju. To pewnie przez pogodę. – zapewnił, przypominając sobie fakt, iż bardzo dużo ludzi cierpiało z powodu zmiennego ciśnienia. Mógł być jednym z nich, prawda?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30 +3
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ha! Pomimo sromotnej porażki i utraty kuchni, ten pojedynek to była w sumie świetna zabawa! Michael, mimo że osłabiony i sparaliżowany, obudził się w całkiem niezłym humorze. Zapewne to obietnica obiadu zdołała go rozchmurzyć zanim zdążył zacząć roztrząsać ich przegraną. Just radziła sobie na polu walki... o wiele lepiej niż mógł się spodziewać, lepiej niż wielu aurorów, a była przecież dopiero kursantką. Może w normalnej sytuacji starszy brat powinien być zawiedziony przegraną z młodszą siostrzyczką, ale jej popis w przedziwny sposób uspokoił Michaela. Od miesięcy, odkąd dowiedział się o Zakonie, zamartwiał się w końcu o Just i Gaba. Jego brat był aurorem, ale siostra była dopiero na początku szkolenia. I choć wiedział, jaka jest zdolna, to dzisiaj zobaczył jak radzi sobie z dwoma przeciwnikami.
Skoro dała radę im, to da radę każdemu. W ważniejszych sprawach niż kuchnia.
-Co będzie na obiad? - wypalił, gdy tylko Just uśmierzyła jego ból i przywróciła energię sparaliżowanym mięśniom. Żołądek wygrał z honorem.
Uśmiechnął się do Just, przeniósł spojrzenie na Vincenta i zamarł. Rineheart strzelał właśnie typowego męskiego focha, Michael znał to z doświadczenia. Tknięty empatią, uświadomił sobie, że Vincent nie wie przecież o... walkach w ważniejszych sprawach niż kuchnia, że mógł podejść do całej sprawy nazbyt poważnie. Mike poczuł ukłucie winy, że wmieszał w to Rinehearta, że brunet przeżywał to mocniej od niego samego.
-To ja dziękuję, dobrze mieć cię u boku, Vincent. Przy walce o nową kuchnię - plan kupna nowego domu kiełkował w nim coraz mocniej i wszyscy domownicy usłyszeli już o tym mniej lub bardziej otwarte wzmianki -zrobimy zasadę bez eliksirów. - zażartował, aby rozchmurzyć mężczyznę. Puścił perskie oko do Just, wierząc, że nie weźmie dowcipu do siebie.
Ale atmosferę dało się kroić nożem, a siostra wysłała go do piwnicy, jak jakieś...
...trzecie koło u wozu.
Och. Ach.
Michael przypomniał sobie nagle te kilka(naście) gestów i minek, które miał okazję spostrzec, gdy Just rzuciła barierę antymagiczną i stał bezużytecznie kilka metrów od szamoczącej się pary. Czyżby... czyżby...
...och. Jeszcze raz rzucił spojrzenie na nadąsanego Vincenta i miał swoją odpowiedź.
-Ja...sne, już idę do piwnicy! - zapewnił nieco nazbyt pośpiesznie, zniknął na schodach, a w piwnicy (magicznie wyciszonej!) swobodnie dostał ataku śmiechu.
Kto by pomyślał!
Nad poważnymi konsekwencjami i poważną rozmową z Vincentem zastanowi się potem, na razie bardziej obchodziło go to, że wreszcie poznał jakiegoś adoratora siostry (i mieszkał z nim pod jednym dachem, tą ironię też musi rozważyć... na spokojnie....ojej) i, chwała Merlinowi, nie był nim Matthew Bott.
Usiłując stłumić śmiech, odczekał kilkadziesiąt sekund aby dać gołąbkom trochę prywatności, a potem na oślep sięgnął po słoik z dżemem i wybiegł z piwnicy.
-Wróciłem! W czym mogę pomóc? - zapowiedział jeszcze ze schodów (nie chciał przypadkiem zobaczyć zbyt wiele), a potem wrócił do kuchni i zmierzył Just i Vincenta uważnym spojrzeniem.
-A to dżem. - wcisnął słoik siostrze do rąk.
raz dwa trzy, nie wiem co wziąłem z półki!
1 - To nie dżem, to tarte buraczki
2-20 - to pasta pomidorowa
21-40 - to lukrecjowe żelki, które przywiozłem z Norwegii
41-60 - to dżem truskawkowy
61-75 - to dżem morelowy
75-99 - to wiśnie w alkoholu
100 - to magiczny włoski krem czekoladowo-orzechowy
Skoro dała radę im, to da radę każdemu. W ważniejszych sprawach niż kuchnia.
-Co będzie na obiad? - wypalił, gdy tylko Just uśmierzyła jego ból i przywróciła energię sparaliżowanym mięśniom. Żołądek wygrał z honorem.
Uśmiechnął się do Just, przeniósł spojrzenie na Vincenta i zamarł. Rineheart strzelał właśnie typowego męskiego focha, Michael znał to z doświadczenia. Tknięty empatią, uświadomił sobie, że Vincent nie wie przecież o... walkach w ważniejszych sprawach niż kuchnia, że mógł podejść do całej sprawy nazbyt poważnie. Mike poczuł ukłucie winy, że wmieszał w to Rinehearta, że brunet przeżywał to mocniej od niego samego.
-To ja dziękuję, dobrze mieć cię u boku, Vincent. Przy walce o nową kuchnię - plan kupna nowego domu kiełkował w nim coraz mocniej i wszyscy domownicy usłyszeli już o tym mniej lub bardziej otwarte wzmianki -zrobimy zasadę bez eliksirów. - zażartował, aby rozchmurzyć mężczyznę. Puścił perskie oko do Just, wierząc, że nie weźmie dowcipu do siebie.
Ale atmosferę dało się kroić nożem, a siostra wysłała go do piwnicy, jak jakieś...
...trzecie koło u wozu.
Och. Ach.
Michael przypomniał sobie nagle te kilka(naście) gestów i minek, które miał okazję spostrzec, gdy Just rzuciła barierę antymagiczną i stał bezużytecznie kilka metrów od szamoczącej się pary. Czyżby... czyżby...
...och. Jeszcze raz rzucił spojrzenie na nadąsanego Vincenta i miał swoją odpowiedź.
-Ja...sne, już idę do piwnicy! - zapewnił nieco nazbyt pośpiesznie, zniknął na schodach, a w piwnicy (magicznie wyciszonej!) swobodnie dostał ataku śmiechu.
Kto by pomyślał!
Nad poważnymi konsekwencjami i poważną rozmową z Vincentem zastanowi się potem, na razie bardziej obchodziło go to, że wreszcie poznał jakiegoś adoratora siostry (i mieszkał z nim pod jednym dachem, tą ironię też musi rozważyć... na spokojnie....ojej) i, chwała Merlinowi, nie był nim Matthew Bott.
Usiłując stłumić śmiech, odczekał kilkadziesiąt sekund aby dać gołąbkom trochę prywatności, a potem na oślep sięgnął po słoik z dżemem i wybiegł z piwnicy.
-Wróciłem! W czym mogę pomóc? - zapowiedział jeszcze ze schodów (nie chciał przypadkiem zobaczyć zbyt wiele), a potem wrócił do kuchni i zmierzył Just i Vincenta uważnym spojrzeniem.
-A to dżem. - wcisnął słoik siostrze do rąk.
raz dwa trzy, nie wiem co wziąłem z półki!
1 - To nie dżem, to tarte buraczki
2-20 - to pasta pomidorowa
21-40 - to lukrecjowe żelki, które przywiozłem z Norwegii
41-60 - to dżem truskawkowy
61-75 - to dżem morelowy
75-99 - to wiśnie w alkoholu
100 - to magiczny włoski krem czekoladowo-orzechowy
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Miała dobry humor. Chociaż była zmęczona, głodna i przemoczona. Na wszystko jednak dało się odpowiednio zaradzić. Wystarczyło tylko poczynić odpowiednie przygotowania. Na ten moment zajmowała się jednak tymi, którzy potrzebowali trochę pomocy przy dojściu do normy. Obicia prawdopodobnie będą musiały odpocząć mimo magii do jutra. Ale sądziła, że wszyscy wyciągnęli coś dzisiaj z tego spotkania. Wypowiadała kolejne słowa skupiając się na zaklęciach. Dlatego powiedziała jedynie tak niewiele. Słowa, które wypowiedział uniosły jej brwi ku górze. Klepnęła lekko plecy, pociągając za sweter, by nie wystawiał dłużej skóry na zimny wiatry i przeniosła się na chwilę przed niego.
- To nie twoje czary były za słabe, Vinnie. - powiedziała, ruszając w stronę brata, stawiając kroki do tyłu rozłożyła ręce na boki uśmiechając się szczerze. - Pokazałeś więcej niż myślisz. - dodała jeszcze, odwracając się na pięcie, by zająć się bratem.
- Jeszcze nie wiem. - odpowiedziała Michaelowi. Uwinęła się w miarę szybko, wędrówka nie trwała długo, choć nie dało się nie zauważyć humoru w jaki wpadł Rineheart. Idąc przed nimi zastanawiała się, czy jest sposób którym może przekonać Vincenta, że poradził sobie naprawdę dobrze i nie są to tylko słowa marnych pocieszeń. Słowa Michaela sprawiły, że odwróciła głowę i spojrzała na niego robiąc minę niewiniątka. Wchodząc na ganek, nie miała żadnych nowych pomysłów.
Zapewnienie Michaela, gdy z jej ust potoczyła się prośba by skoczył do piwnicy pojawiła się jakoś… za szybko. Zmarszczyła brwi, odprowadzając go chwilę wzrokiem. Jeden mężczyzna w jednej chwili, przydałaby jej się Hanka, jakoś łatwiej było z nią. Mimo to skierowała swoje kroki do Vincenta, który zdawał się za bardzo starać wyglądać na pogrążonego w książce. Kilka słów, gestów, spotykające się spojrzenia, uśmiech, zachęta. Nic nie działało.
- Terefere. - odpowiedziała mu jedynie na odpowiedź-wymówkę, kompletnie wyssaną z palca. Oboje wiedzieli, że z jego wzrokiem wszystko było w porządku. Skierowała kroki za nim, kiedy podniósł się zgadzając się na pomoc. - No już, Rineheart. - dodała jeszcze, wysuwając biodra i uderzając nimi o jego bok lekko. Zwrot o uśmiechu zdawał się jeszcze bardziej nie trafiony. Odebrała od niego mąkę, niebieskimi tęczówkami obserwują wymuszony grymas. Wywróciła oczami patrząc jak opada na krzesło. Odłożyła mąkę na bok, układając rękę na biodrze.
- Yhym. - mruknęła jasno dając znać, że zapewnienie, które właśnie wystosował w żaden sposób do niej nie trafia. Wzruszyła lekko ramionami i wydęła usta, robiąc krok w jego stronę. Jej dłoń uniosła się, a palec wskazujący dotknął czoła i popchnął głowę. Już otwierała usta, żeby coś powiedzieć kiedy pojawił się Michael. Złączyła wargi, trochę zaskoczona jego powrotem odbierając, czy raczej przyjmując wciśnięty w dłonie słoik.
- Ah, hm, tak. - odpowiedziała, odkładając szkło na stół na zwracając na słoik na ten moment większej uwagi. Przemknęła po kuchni zbierając potrzebne produkty i za chwilę marszcząc brwi. - Albo na razie nie. - stwierdziła do jednej z misek wrzucając potrzebne produkty; mleko mąkę, jajka trochę soli, wody i oleju. Stuknęła różdżką, wprawiając kuchenne przyrządy w ruch. - Możesz wyciągnąć talerze. - stwierdziła w końcu - i jak je nasmażę to wy nakładacie dżem do środka. - zdecydowała odnajdując się po chwili przy kuchence na której pojawiła się patelnia. Tonks złapała za gotowe już ciasto, skupiając się na smażeniu.
- To nie twoje czary były za słabe, Vinnie. - powiedziała, ruszając w stronę brata, stawiając kroki do tyłu rozłożyła ręce na boki uśmiechając się szczerze. - Pokazałeś więcej niż myślisz. - dodała jeszcze, odwracając się na pięcie, by zająć się bratem.
- Jeszcze nie wiem. - odpowiedziała Michaelowi. Uwinęła się w miarę szybko, wędrówka nie trwała długo, choć nie dało się nie zauważyć humoru w jaki wpadł Rineheart. Idąc przed nimi zastanawiała się, czy jest sposób którym może przekonać Vincenta, że poradził sobie naprawdę dobrze i nie są to tylko słowa marnych pocieszeń. Słowa Michaela sprawiły, że odwróciła głowę i spojrzała na niego robiąc minę niewiniątka. Wchodząc na ganek, nie miała żadnych nowych pomysłów.
Zapewnienie Michaela, gdy z jej ust potoczyła się prośba by skoczył do piwnicy pojawiła się jakoś… za szybko. Zmarszczyła brwi, odprowadzając go chwilę wzrokiem. Jeden mężczyzna w jednej chwili, przydałaby jej się Hanka, jakoś łatwiej było z nią. Mimo to skierowała swoje kroki do Vincenta, który zdawał się za bardzo starać wyglądać na pogrążonego w książce. Kilka słów, gestów, spotykające się spojrzenia, uśmiech, zachęta. Nic nie działało.
- Terefere. - odpowiedziała mu jedynie na odpowiedź-wymówkę, kompletnie wyssaną z palca. Oboje wiedzieli, że z jego wzrokiem wszystko było w porządku. Skierowała kroki za nim, kiedy podniósł się zgadzając się na pomoc. - No już, Rineheart. - dodała jeszcze, wysuwając biodra i uderzając nimi o jego bok lekko. Zwrot o uśmiechu zdawał się jeszcze bardziej nie trafiony. Odebrała od niego mąkę, niebieskimi tęczówkami obserwują wymuszony grymas. Wywróciła oczami patrząc jak opada na krzesło. Odłożyła mąkę na bok, układając rękę na biodrze.
- Yhym. - mruknęła jasno dając znać, że zapewnienie, które właśnie wystosował w żaden sposób do niej nie trafia. Wzruszyła lekko ramionami i wydęła usta, robiąc krok w jego stronę. Jej dłoń uniosła się, a palec wskazujący dotknął czoła i popchnął głowę. Już otwierała usta, żeby coś powiedzieć kiedy pojawił się Michael. Złączyła wargi, trochę zaskoczona jego powrotem odbierając, czy raczej przyjmując wciśnięty w dłonie słoik.
- Ah, hm, tak. - odpowiedziała, odkładając szkło na stół na zwracając na słoik na ten moment większej uwagi. Przemknęła po kuchni zbierając potrzebne produkty i za chwilę marszcząc brwi. - Albo na razie nie. - stwierdziła do jednej z misek wrzucając potrzebne produkty; mleko mąkę, jajka trochę soli, wody i oleju. Stuknęła różdżką, wprawiając kuchenne przyrządy w ruch. - Możesz wyciągnąć talerze. - stwierdziła w końcu - i jak je nasmażę to wy nakładacie dżem do środka. - zdecydowała odnajdując się po chwili przy kuchence na której pojawiła się patelnia. Tonks złapała za gotowe już ciasto, skupiając się na smażeniu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie spodziewał się po sobie aż tak gwałtownej reakcji. Niewidzialna moc ugodziła w czuły punkt powodując dyskomfort oraz silne niezadowolenie. Cały, wcześniejszy entuzjazm wyparował wraz z ostatnią, pomyślną inkantacją. Czuł absolutny niedosyt, rozczarowanie brakiem odpowiednich, wystarczających umiejętności. Był za słaby, niezupełnie silny, aby stawić czoło potężniejszemu wrogowi. Zagubił się, a okrutne, karcące myśli blokowały dopływ świeżego powietrza oraz świadomych uwag. Leżąc na wilgotnej ziemi konfrontował sprzeczne postanowienia. Jedno z nich wtłaczało nową, angażującą motywację. Zachęcało do szybkiego działania, kształcenia, wzięcia sprawy w swoje ręce. Drugie zaś działało przeciwnie. Proponowało rezygnację, stagnację. Zamknięcie na świat zewnętrzny, rozważanie popełnionych błędów. Współgrało z nieprzyjazną pogodą oraz przenikliwym bólem kończyn promieniującym po całym ciele. I na co mi to było. Stojąc zatopiony w soczystej trawie spoglądał w zachmurzone niebo. Ściągnięte brwi oraz usta zaciśnięte w ciasną linijkę były nader wymowne. Żałość, zniechęcenie oraz niemoc zagościła na całej twarzy. Czuł jak zmęczone powieki opadają bezwładnie zatopione w niewyrażonym smutku. Westchnął. Nie przeniósł na nią wzroku, gdy zgrabnie prześlizgnęła się przed zgarbiony, obolały profil: – Mhm. – wybełkotał jedynie przekręcając oczami. Odwrócił się bokiem, chcąc kątem oka śledzić kobiece poczynania. Przez chwilę przytrzymał wzrok na bezwładnej sylwetce gospodarza - byli przecież tak blisko. Wolnym, posuwistym krokiem ruszył po różdżkę, którą przez chwilę obracał w wąskich palcach. Przejechał po wyraźnym wyszczerbieniu, wrócił pamięcią do niedawnego, styczniowego incydentu. Zamyślił się, musiał zebrać kilka podstawowych informacji, znaleźć odpowiedzi na nurtujące, czekające zbyt długo pytania. Kiedy udało się przywrócić minimalne siły witalne, ruszyli w stronę domu. Idąc nieco z tyłu, pokiwał głową w zrozumieniu - niemej podzięce wystosowanej przez walecznego sojusznika. Zdawał sobie sprawę, iż przekazywał mu jedynie słowa otuchy. Ciemnowłosy wiedział swoje - trwał przy tym bezgranicznie.
Zajmując wygodne miejsce w odseparowanym azylu, próbował skoncentrować uwagę na rozlanych, niezrozumiałych literach. Deszcz uderzał w zakurzoną szybę skutecznie odciągając zbawienne skupienie. Oddychał nierównomiernie – każda myśl skierowana ku niedawnej walce była odrębnym, niezdejmowalnym głazem. Dobre usytuowanie krzesła pozwoliło na obserwowanie wnętrza kuchni, krzątaniny sylwetek. Rosła, męska zachowywała się nienaturalnie, spoglądała dość podejrzliwe, pospiesznie wykonała siostrzane rozkazy. Czyżby czegoś się domyślał? Rineheart uniósł brew i odchrząknął. Mniejsza, kobieca zatrzymała przenikliwy, spostrzegawczy wzrok na okładce roślinnego atlasu. Przenikała przez cienkie stronice, trafiała w samo sedno. Musiał wytrzymać. Gdy zmusiła go do odpowiedzi, a następnie zareagowała w charakterystyczny sposób, wewnętrzny głos zaśmiał się donośnie. Czyż nie było mu dane choć raz, publicznie zatopić się w okrutnej rozpaczy, osobistym rozczarowaniu? Pokiwał głową z niedowierzaniem decydując na kolejne dobitne westchnięcie. Podniósł się z krzesła bardzo powolnie, siłowo, jakby każdy ruch sprawiał rwącą, dokuczliwą bolączkę. Próbowała z każdej strony, lecz on zdawał się zrezygnowany, niewzruszony, tym razem niepokonany. Skierował oczy ku górze, gdy zmieniła taktykę. Czy musiała zaczepiać, drążyć, nie przestawać?
– Justine… – wyrzucił karcąco, może trochę odpychająco chcąc zniechęcić do podejmowania kolejnych, wymyślnych działań. Podał wymagany składnik, po czym pospiesznie powrócił do niedawnej pozycji. Zdejmując lekturę z niewielkiej półki zatrzymał wzrok na zniesmaczonej twarzy blondynki. No co? Nie spuszczał jej z oczu, gdy przybliżała się gwałtownie; otwierała usta, aby znów wypowiedzieć plątaninę słów. Jeszcze chwila, aż… Starszy Tonks zjawił się tak nagle. Zastał pozostałych domowników w całkiem sugestywnej pozycji. Coś nieprzyjemnego prześlizgnęło się po żołądku - nagle poderwał się do góry i wyjął słoik z tajemniczą zawartością z drobniejszych, dziewczęcych rąk: – Ja się tym zajmę. – odpowiedział nieskładnie, sprytnie odwracając uwagę. Przesłał w ich stronę sztuczny, wymuszony uśmiech i odszedł w przeciwległy kąt. Zapadła cisza przerywana przez miarowy dźwięk mieszanych składników oraz rozgrzanego tłuszczu. Łamacz stał w bezruchu zastanawiając się nad kolejnym krokiem. Dłoń spoczywała na nakrętce smakołyku. Twarz była ściągnięta w zamyślonym grymasie, coś nurtowało go od środa. Unosząc brodę, odwrócił głowę ku towarzyszom i nieco niepewnie, cicho wypowiedział: – Mogę mieć do was pytanie? – zaczął przenosząc wzrok z jednego na drugie. Kiedy myśl wydobyła się na powierzchnię wrócił do obowiązków. Obejrzał szkło z każdej strony, zadziwiony niespotykaną barwą owocu. Odkręcił wieko oceniając zawartość. Dziwny, bardzo intensywny, słodkawy zapach uderzył w nozdrza. Kichnął niemalże od razu. Co to do cholery jest? Zmarszczył nos niechętnie. Umoczył najmniejszy palec w żelowej konsystencji i zwilżył koniuszek języka. Znajomy, ostry posmak rozniósł się po wszystkich kupkach smakowych. Skrzywił się wyraźnie i wyrzucił: – No Michael, niezłe zbiory masz w tej swojej spiżarence. – zaczął pozbywając się obrzydliwego uczucia. Uniósł słoik w stronę pozostałych: – O mały włos nie zjedliśmy naleśników z skondensowaną lukrecją. – głos zadrżał od rozbawienia. Jak to się stało? – Skąd to masz? – zapytał jeszcze zaciekawiony, odstawiając słoik jak najdalej od siebie. Czyż taka ilość ów zioła nie była stosowana w przypadku leczenia dolegliwości skórnych? Ciekawe, naprawdę ciekawe.
Zajmując wygodne miejsce w odseparowanym azylu, próbował skoncentrować uwagę na rozlanych, niezrozumiałych literach. Deszcz uderzał w zakurzoną szybę skutecznie odciągając zbawienne skupienie. Oddychał nierównomiernie – każda myśl skierowana ku niedawnej walce była odrębnym, niezdejmowalnym głazem. Dobre usytuowanie krzesła pozwoliło na obserwowanie wnętrza kuchni, krzątaniny sylwetek. Rosła, męska zachowywała się nienaturalnie, spoglądała dość podejrzliwe, pospiesznie wykonała siostrzane rozkazy. Czyżby czegoś się domyślał? Rineheart uniósł brew i odchrząknął. Mniejsza, kobieca zatrzymała przenikliwy, spostrzegawczy wzrok na okładce roślinnego atlasu. Przenikała przez cienkie stronice, trafiała w samo sedno. Musiał wytrzymać. Gdy zmusiła go do odpowiedzi, a następnie zareagowała w charakterystyczny sposób, wewnętrzny głos zaśmiał się donośnie. Czyż nie było mu dane choć raz, publicznie zatopić się w okrutnej rozpaczy, osobistym rozczarowaniu? Pokiwał głową z niedowierzaniem decydując na kolejne dobitne westchnięcie. Podniósł się z krzesła bardzo powolnie, siłowo, jakby każdy ruch sprawiał rwącą, dokuczliwą bolączkę. Próbowała z każdej strony, lecz on zdawał się zrezygnowany, niewzruszony, tym razem niepokonany. Skierował oczy ku górze, gdy zmieniła taktykę. Czy musiała zaczepiać, drążyć, nie przestawać?
– Justine… – wyrzucił karcąco, może trochę odpychająco chcąc zniechęcić do podejmowania kolejnych, wymyślnych działań. Podał wymagany składnik, po czym pospiesznie powrócił do niedawnej pozycji. Zdejmując lekturę z niewielkiej półki zatrzymał wzrok na zniesmaczonej twarzy blondynki. No co? Nie spuszczał jej z oczu, gdy przybliżała się gwałtownie; otwierała usta, aby znów wypowiedzieć plątaninę słów. Jeszcze chwila, aż… Starszy Tonks zjawił się tak nagle. Zastał pozostałych domowników w całkiem sugestywnej pozycji. Coś nieprzyjemnego prześlizgnęło się po żołądku - nagle poderwał się do góry i wyjął słoik z tajemniczą zawartością z drobniejszych, dziewczęcych rąk: – Ja się tym zajmę. – odpowiedział nieskładnie, sprytnie odwracając uwagę. Przesłał w ich stronę sztuczny, wymuszony uśmiech i odszedł w przeciwległy kąt. Zapadła cisza przerywana przez miarowy dźwięk mieszanych składników oraz rozgrzanego tłuszczu. Łamacz stał w bezruchu zastanawiając się nad kolejnym krokiem. Dłoń spoczywała na nakrętce smakołyku. Twarz była ściągnięta w zamyślonym grymasie, coś nurtowało go od środa. Unosząc brodę, odwrócił głowę ku towarzyszom i nieco niepewnie, cicho wypowiedział: – Mogę mieć do was pytanie? – zaczął przenosząc wzrok z jednego na drugie. Kiedy myśl wydobyła się na powierzchnię wrócił do obowiązków. Obejrzał szkło z każdej strony, zadziwiony niespotykaną barwą owocu. Odkręcił wieko oceniając zawartość. Dziwny, bardzo intensywny, słodkawy zapach uderzył w nozdrza. Kichnął niemalże od razu. Co to do cholery jest? Zmarszczył nos niechętnie. Umoczył najmniejszy palec w żelowej konsystencji i zwilżył koniuszek języka. Znajomy, ostry posmak rozniósł się po wszystkich kupkach smakowych. Skrzywił się wyraźnie i wyrzucił: – No Michael, niezłe zbiory masz w tej swojej spiżarence. – zaczął pozbywając się obrzydliwego uczucia. Uniósł słoik w stronę pozostałych: – O mały włos nie zjedliśmy naleśników z skondensowaną lukrecją. – głos zadrżał od rozbawienia. Jak to się stało? – Skąd to masz? – zapytał jeszcze zaciekawiony, odstawiając słoik jak najdalej od siebie. Czyż taka ilość ów zioła nie była stosowana w przypadku leczenia dolegliwości skórnych? Ciekawe, naprawdę ciekawe.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30 +3
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Badawczym spojrzeniem przesunął po podrywającym się tak nagle z miejsca Vincencie, potem przeniósł wzrok na plecy zaprzątniętej gotowaniem Just. Swoje myśli zachował jednak dla siebie, tym bardziej, że burczało mu w brzuchu. Nie ma co rozpraszać siostry. Chętnie otworzył szafkę, aby wyciągnąć talerze...
-...ale tu są teraz szklanki... - zauważył, marszcząc lekko brwi. Wtem przypomniał sobie, że zgodnie z zasadami pojedynku przegrał kuchnię i nie ma tu już nic do powiedzenia. Westchnął cicho, postanowiwszy przyjąć porażkę z godnością.
-Mhm, już ich poszukam. - mruknął i faktycznie, talerze były w szafce obok. No dobrze, będzie musiał od teraz otwierać dwa razy więcej szafek niż zwykle, ale może w końcu przyzwyczai się do nowego porządku. Może.
Rozproszony kuchennym labiryntem, przeniósł na Vincenta nieobecne spojrzenie, gdy ten się odezwał. Huh, pytanie? Od kiedy pyta się pozwolenie na zadanie pytania? Jeśli chce się komuś oświadczyć przy jej ojcu, albo jeśli chce się kogoś oskarżyć o nielegalną działalność dla Harolda Longbottoma lub Zakonu Feniksa - przemknęło mu przez myśl, ale może był zbyt paranoiczny albo miał zbyt bujną wyobraźnię. Miał szczerą nadzieję, że jego myśli poniosła popojedynkowa głupawka, a Rineheart zaraz spyta "gdzie są widelce". O sprawach sercowych siostry nie chciał rozmawiać wcale (lub wcale nie chciał rozmawiać o nich przy siostrze), a jeśli Vincent domyślił się czegoś o ich dziwnym trybie życia... cóż, wtedy chyba uraziłby nawet dumę Michaela. Najstarszy Tonks zaczął mieć podejrzenia dopiero wtedy, gdy Justine straciła nogę w listopadzie, a od początku kwietnia cała rodzina zachowała wszystkie kończyny.
-Jasne, pytaj! - odparł z pokerową twarzą, ale odruchowo przeniósł spojrzenie na Just. W razie tych kłopotliwych pytań, to Gwardzistka powinna decydować w co wtajemniczyć ich gościa.
Zerknął niespokojnie na słoik, gdy Vincent odkręcił pokrywkę i po kuchni rozszedł się zapach lukrecji... Zaraz, co? Jak to się stało? Michael zalał się lekkim rumieńcem, nie zamierzając się przyznać, że w piwnicy rozpamiętywał pojedynek (i nie tylko) zamiast czytać etykiety. Konfitury zrobione przez mamę Tonks miały zresztą etykiety, ale te zdążył wyjeść w okresie żałoby po matce; dżemy i przetwory, które kupił sam były zdecydowanie mniej uporządkowane. Może Just miała rację w sprawie konieczności porządków. Na słoiku z lukrecją nie było naklejone nic, ale Vince i tak bezbłędnie rozpoznał co to.
-Ugh, co? Znaczy, po pierwsze lukrecja nie jest taka zła... - zaczął bez przekonania, ale potem i jemu kąciki ust drgnęły w tłumionym rozbawieniu i musiał zmierzyć się z prawdą o swej przewinie. -...ale przepraszam, na tej samej półce mam też dżemy. Przywiozłem to z Norwegii. Just, próbowałaś kiedyś północnych smakołyków? A Ty, Vince, skąd wiesz co to? - zagaił, nie pamiętając, aby częstował kiedykolwiek siostrę swoimi... uhm, pamiątkami. Po pierwsze, były obrzydliwe, a po drugie po powrocie z Norwegii był bardziej zajęty przystosowywaniem się do likantropii niż przeglądaniem słoików.
-...ale tu są teraz szklanki... - zauważył, marszcząc lekko brwi. Wtem przypomniał sobie, że zgodnie z zasadami pojedynku przegrał kuchnię i nie ma tu już nic do powiedzenia. Westchnął cicho, postanowiwszy przyjąć porażkę z godnością.
-Mhm, już ich poszukam. - mruknął i faktycznie, talerze były w szafce obok. No dobrze, będzie musiał od teraz otwierać dwa razy więcej szafek niż zwykle, ale może w końcu przyzwyczai się do nowego porządku. Może.
Rozproszony kuchennym labiryntem, przeniósł na Vincenta nieobecne spojrzenie, gdy ten się odezwał. Huh, pytanie? Od kiedy pyta się pozwolenie na zadanie pytania? Jeśli chce się komuś oświadczyć przy jej ojcu, albo jeśli chce się kogoś oskarżyć o nielegalną działalność dla Harolda Longbottoma lub Zakonu Feniksa - przemknęło mu przez myśl, ale może był zbyt paranoiczny albo miał zbyt bujną wyobraźnię. Miał szczerą nadzieję, że jego myśli poniosła popojedynkowa głupawka, a Rineheart zaraz spyta "gdzie są widelce". O sprawach sercowych siostry nie chciał rozmawiać wcale (lub wcale nie chciał rozmawiać o nich przy siostrze), a jeśli Vincent domyślił się czegoś o ich dziwnym trybie życia... cóż, wtedy chyba uraziłby nawet dumę Michaela. Najstarszy Tonks zaczął mieć podejrzenia dopiero wtedy, gdy Justine straciła nogę w listopadzie, a od początku kwietnia cała rodzina zachowała wszystkie kończyny.
-Jasne, pytaj! - odparł z pokerową twarzą, ale odruchowo przeniósł spojrzenie na Just. W razie tych kłopotliwych pytań, to Gwardzistka powinna decydować w co wtajemniczyć ich gościa.
Zerknął niespokojnie na słoik, gdy Vincent odkręcił pokrywkę i po kuchni rozszedł się zapach lukrecji... Zaraz, co? Jak to się stało? Michael zalał się lekkim rumieńcem, nie zamierzając się przyznać, że w piwnicy rozpamiętywał pojedynek (i nie tylko) zamiast czytać etykiety. Konfitury zrobione przez mamę Tonks miały zresztą etykiety, ale te zdążył wyjeść w okresie żałoby po matce; dżemy i przetwory, które kupił sam były zdecydowanie mniej uporządkowane. Może Just miała rację w sprawie konieczności porządków. Na słoiku z lukrecją nie było naklejone nic, ale Vince i tak bezbłędnie rozpoznał co to.
-Ugh, co? Znaczy, po pierwsze lukrecja nie jest taka zła... - zaczął bez przekonania, ale potem i jemu kąciki ust drgnęły w tłumionym rozbawieniu i musiał zmierzyć się z prawdą o swej przewinie. -...ale przepraszam, na tej samej półce mam też dżemy. Przywiozłem to z Norwegii. Just, próbowałaś kiedyś północnych smakołyków? A Ty, Vince, skąd wiesz co to? - zagaił, nie pamiętając, aby częstował kiedykolwiek siostrę swoimi... uhm, pamiątkami. Po pierwsze, były obrzydliwe, a po drugie po powrocie z Norwegii był bardziej zajęty przystosowywaniem się do likantropii niż przeglądaniem słoików.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Powstrzymywała się. Zrozumiała to szybko, jeszcze na leśnej polanie, kiedy jej oczy trafiały na jego profil, lub gdy widziała kłębiącą się niepewność i smutek w oczach. Hamowała rosnącą chęć uniesienia dłoni i ulokowania jej na policzku, jakby gest ten mógł pomóc. Jakby mimowolnie poszukiwała kontaktu z jego ciałem skórą, nim samym. Ale nie mogła sobie przecież na to pozwolić, mimo wszystko pamiętała, że tamtego dnia wyszła, kiedy chciał by została. Nie powinna przekraczać granic. Choć w chwili spokoju, odprężenia, te zdawały się niknąć, blednąć jakby celowo by zmusić ją do przejścia dalej mimo, że wstrzymywała samą siebie.
Naprawdę uważała tak, jak powiedziała. Miała na myśli każde jedno słowo, które wypadło z jej ust. Zaskoczył ją. Nie spodziewała się, że będzie tak skuteczny, jeśli szło o uroki. Widocznym od razu było, że te są dla niego łatwiejsze, niźli obrona. Pamiętała jednak jak zaczynała. Pamiętała frustrację, pamiętała ilość niecelnych czarów i przełamanych obron. Można powiedzieć, że miał pecha, że jego przeciwnikiem była właśnie ona. Ćwiczenia, którym się poddawała przyniosły rezultaty. Poświęciła się doskonaleniu całkowicie, rozpoczęła kur aurorski, by niezmiennie i ciągle używać zaklęć, trenować, wypowiadać inkantacja nawet w środku nocy zbudzona ze snu, poprawić swoje reakcje i celność. Ale nie robiła tego tylko na kursie. Robiła to też za nim potęgując szybkość własnego rozwoju. Poprawiła się, urosła w siłę, choć nadal czuła czasami, że nie potrafi zbyt wiele.
Próbowała różnymi sposobami wlać w niego to, co sama dzisiaj czuła. Odprężenie, może radość. Mimo wszystko, to był dobry trening i nie powinien być dla siebie aż tak surowy. Jednak każde z jej działań zdawało się nie przynosić żadnych skutków. Kiedy wypowiedział jej imię uniosła głowę, żeby spojrzeć na niego łagodnie, wzruszając przy tym ramionami z miną niewiniątka. Wędrowała za nim, chcąc pozostać nieugiętą w doprowadzeniu do końca tego, co postanowiła. Jej palec znalazł się na jego czole, usta rozchyliły się, mając zamiar powiedzieć coś, to jednak miało pozostać na zawsze zachowane w niej. Kuchnia na powrót miała trzech gości. Opuściła rękę, kiedy Vincent poderwał się naglę zabierając od niej słoik. Zmarszczyła lekko brwi, ale nie pytała o nic jedynie zgadzając się skinieniem głowy.
- Czy to tylko mnie się zdarza Michael, że ludzie ostatnio coraz częściej pytają mnie o to, czy mogą mnie o coś zapytać? - zwróciła się do brata znad patelni, na której smażyła już naleśnika. Poczuła na sobie spojrzenie brata, jednak nie zerknęła w jego kierunku. Nie dopowiadając nic więcej, bo jej brat chwilę wcześniej wyraził zgodę na pytanie o pytanie.
Odwróciła głowę znad patelni ku mężczyzną dopiero, kiedy na światło dzienne wyszła sprawa lukrecji i Norwegii. Zmarszczyła brwi.
- Wątpliwe, ale ten widok mnie średnio przekonuje. - stwierdziła rozbawiona, powracając swoje skupienie do patelni z której ściągnęła naleśnika i nalała nową porcję ciasta.
Naprawdę uważała tak, jak powiedziała. Miała na myśli każde jedno słowo, które wypadło z jej ust. Zaskoczył ją. Nie spodziewała się, że będzie tak skuteczny, jeśli szło o uroki. Widocznym od razu było, że te są dla niego łatwiejsze, niźli obrona. Pamiętała jednak jak zaczynała. Pamiętała frustrację, pamiętała ilość niecelnych czarów i przełamanych obron. Można powiedzieć, że miał pecha, że jego przeciwnikiem była właśnie ona. Ćwiczenia, którym się poddawała przyniosły rezultaty. Poświęciła się doskonaleniu całkowicie, rozpoczęła kur aurorski, by niezmiennie i ciągle używać zaklęć, trenować, wypowiadać inkantacja nawet w środku nocy zbudzona ze snu, poprawić swoje reakcje i celność. Ale nie robiła tego tylko na kursie. Robiła to też za nim potęgując szybkość własnego rozwoju. Poprawiła się, urosła w siłę, choć nadal czuła czasami, że nie potrafi zbyt wiele.
Próbowała różnymi sposobami wlać w niego to, co sama dzisiaj czuła. Odprężenie, może radość. Mimo wszystko, to był dobry trening i nie powinien być dla siebie aż tak surowy. Jednak każde z jej działań zdawało się nie przynosić żadnych skutków. Kiedy wypowiedział jej imię uniosła głowę, żeby spojrzeć na niego łagodnie, wzruszając przy tym ramionami z miną niewiniątka. Wędrowała za nim, chcąc pozostać nieugiętą w doprowadzeniu do końca tego, co postanowiła. Jej palec znalazł się na jego czole, usta rozchyliły się, mając zamiar powiedzieć coś, to jednak miało pozostać na zawsze zachowane w niej. Kuchnia na powrót miała trzech gości. Opuściła rękę, kiedy Vincent poderwał się naglę zabierając od niej słoik. Zmarszczyła lekko brwi, ale nie pytała o nic jedynie zgadzając się skinieniem głowy.
- Czy to tylko mnie się zdarza Michael, że ludzie ostatnio coraz częściej pytają mnie o to, czy mogą mnie o coś zapytać? - zwróciła się do brata znad patelni, na której smażyła już naleśnika. Poczuła na sobie spojrzenie brata, jednak nie zerknęła w jego kierunku. Nie dopowiadając nic więcej, bo jej brat chwilę wcześniej wyraził zgodę na pytanie o pytanie.
Odwróciła głowę znad patelni ku mężczyzną dopiero, kiedy na światło dzienne wyszła sprawa lukrecji i Norwegii. Zmarszczyła brwi.
- Wątpliwe, ale ten widok mnie średnio przekonuje. - stwierdziła rozbawiona, powracając swoje skupienie do patelni z której ściągnęła naleśnika i nalała nową porcję ciasta.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Musiał pokonać osobiste frustracje. Nadzwyczaj ciężko znosił wszelkie porażki, jeszcze ciężej te, dotyczące zmarnowanego potencjału i niewykorzystanego czasu. Najwidoczniej wieloletnia nieobecność nie była do końca efektywna. Progres, który uczynił w porównaniu do przeciwników był tak bardzo znikomy, niekompletny, niespełniony. Zbyt często podążał za utartymi schematami obcując z niepodważalną, nierozerwalną teorią. Nie dawał z siebie wszystkiego, nie wykorzystywał zdolności fantazyjnej wyobraźni, mocnej pamięci, czy chłonnego umysłu. Całkowicie porzucił praktyczne poczynania, żywe pojedynki ze zwodniczym, przebiegłym przeciwnikiem. Dostał za swoje uświadamiając tak istotne aspekty. I choć pragnął udoskonalenia, kolejnych prób, ciągłego rozwoju – nie wierzył w siebie. Nie dopuszczał pokrzepiających słów wypowiadanych przez pewną siebie blondynkę. Te rozpadały się w kuchennym eterze, rozpływały w strugach rzęsistego, kwietniowego deszczu. Był surowy, przygaszony i nieprzekonywalny. Schował się za nieprzepuszczalną kotarą obojętności, niezadowolenia i grafitowej pochmurności. Idealnie komponował się z popołudniową, zamgloną aurą.
Nie dawała za wygraną próbując przekonać go do swych racji w każdy, możliwy sposób. Nie pozwalała na chwilę odosobnienia ulokowaną w ciemnym kącie obszernego pomieszczenia. Zdanie, z którym zapoznawał się już po raz setny, wyparowało momentalnie. Dziewczyna kręciła się wokół, przeszkadzała, mówiła coś, czego nie chciał w tym momencie słuchać, a może po prostu nie chciał do siebie dopuścić? Była przecież tak blisko. Palec wskazujący znalazł się na czole. Jego dłoń wędrowała do góry, aby odepchnąć nadgarstek, lecz czyjaś obecność przerwała, ów dziwny akt. Odetchnął ciężko widząc rozbawioną sylwetkę gospodarza. Poderwał się z drewnianego siedziska odbierając składnik. Udając się w ustronne miejsce, czekając na obustronne pozwolenie, odwrócił się do rodzeństwa prześlizgując nieco ciemniejszą barwę spojrzenia. Prawe biodro oparł na wystającym skrawku blatu, oplótł się lewym ramieniem i wyrzucił niepewnie: – Czy mieliście kiedyś taką sytuację, że magia kompletnie was nie usłuchała? – dźwięk smażonych naleśników odrobinę go rozpraszał. Koncentrował się na jednym punkcie w okolicach podłogi: – Nie mam tu na myśli samego, nieudanego zaklęcia, a konsekwencji, które to zaklęcie za sobą przynosiło. Magia stawała się wtedy tak nieposłuszna, że wyrządzała krzywdę na przykład mi jako rzucającemu zaklęcie, komuś z zewnątrz, ewentualnie niszczyła pomieszczenie, otoczenie, cokolwiek innego. – podniósł wzrok i ponownie utkwił go w zajętych sylwetkach. – Czy coś takiego was kiedyś spotkało? – odchrząknął kontynuując: – A druga sprawa, czy znacie kogoś zaufanego, godnego polecenia, który mógłby zerknąć fachowym okiem na różdżkę? – swych problemów z obroną doszukiwał się również w tym wymiarze. Głogowe drewno miała skazę, niewielki uszczerbek powstały na jednej z bardziej wymagających misji. Przez pewien czas zastanawiał się czy defekt nie wpływa na działanie magicznego narzędzia. Im bardziej przeciążał ów broń, nie powodował nieprzychylnych, niechcianych konsekwencji? Na sam koniec, finalizując pytania rozłożył ręce i rzucił bardzo blady uśmiech. Właśnie z takimi problemami czaił się przez kilka ostatnich minut. Pospiesznie odwrócił się do szafek, wykonując polecone zadanie. Otwarty słoik wypełniony dziwną, hebanową mazią odstraszał potencjalnego konsumenta. Ze skwaszoną miną powąchał zawartość, aby później zaśmiać się pod nosem, zdając sobie sprawę z czym przyszło im się mierzyć. Tonks zdecydowanie nie znał swojej spiżarni: – No nie jest taka zła, ale znam zdecydowanie więcej jej przeciwników niż zwolenników. – wypowiedział podsuwając słoiczek w stronę Justine. Niech sama oceni czy pasta nadaje się do przygotowywanego specjału. Na kolejne pytanie, odwrócił się do i oparł plecy na wystającej, drewnianej krawędzi. Otrzepał ręce spoglądając na aurora: – Skąd wiem? Chcąc nie chcąc znam się całkiem dobrze na roślinach. Akurat lukrecja jest bardzo dobrze znaną ingrediencją. Ma wiele właściwości leczniczych, kosmetycznych, wspomaga między innymi odporność, niweluje jakieś stany zapalne. Mimo swojego parszywego smaku, jest dość cenna. – wyrzucił szybko z wyraźną pasją w nieco zmienionym głosie. Niewinne pytanie o dobrze znane hobby pobudziło do działania. Apetyczny zapach potrawy przypomniał mu również o skrywanym od kilku godzin głodzie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie dawała za wygraną próbując przekonać go do swych racji w każdy, możliwy sposób. Nie pozwalała na chwilę odosobnienia ulokowaną w ciemnym kącie obszernego pomieszczenia. Zdanie, z którym zapoznawał się już po raz setny, wyparowało momentalnie. Dziewczyna kręciła się wokół, przeszkadzała, mówiła coś, czego nie chciał w tym momencie słuchać, a może po prostu nie chciał do siebie dopuścić? Była przecież tak blisko. Palec wskazujący znalazł się na czole. Jego dłoń wędrowała do góry, aby odepchnąć nadgarstek, lecz czyjaś obecność przerwała, ów dziwny akt. Odetchnął ciężko widząc rozbawioną sylwetkę gospodarza. Poderwał się z drewnianego siedziska odbierając składnik. Udając się w ustronne miejsce, czekając na obustronne pozwolenie, odwrócił się do rodzeństwa prześlizgując nieco ciemniejszą barwę spojrzenia. Prawe biodro oparł na wystającym skrawku blatu, oplótł się lewym ramieniem i wyrzucił niepewnie: – Czy mieliście kiedyś taką sytuację, że magia kompletnie was nie usłuchała? – dźwięk smażonych naleśników odrobinę go rozpraszał. Koncentrował się na jednym punkcie w okolicach podłogi: – Nie mam tu na myśli samego, nieudanego zaklęcia, a konsekwencji, które to zaklęcie za sobą przynosiło. Magia stawała się wtedy tak nieposłuszna, że wyrządzała krzywdę na przykład mi jako rzucającemu zaklęcie, komuś z zewnątrz, ewentualnie niszczyła pomieszczenie, otoczenie, cokolwiek innego. – podniósł wzrok i ponownie utkwił go w zajętych sylwetkach. – Czy coś takiego was kiedyś spotkało? – odchrząknął kontynuując: – A druga sprawa, czy znacie kogoś zaufanego, godnego polecenia, który mógłby zerknąć fachowym okiem na różdżkę? – swych problemów z obroną doszukiwał się również w tym wymiarze. Głogowe drewno miała skazę, niewielki uszczerbek powstały na jednej z bardziej wymagających misji. Przez pewien czas zastanawiał się czy defekt nie wpływa na działanie magicznego narzędzia. Im bardziej przeciążał ów broń, nie powodował nieprzychylnych, niechcianych konsekwencji? Na sam koniec, finalizując pytania rozłożył ręce i rzucił bardzo blady uśmiech. Właśnie z takimi problemami czaił się przez kilka ostatnich minut. Pospiesznie odwrócił się do szafek, wykonując polecone zadanie. Otwarty słoik wypełniony dziwną, hebanową mazią odstraszał potencjalnego konsumenta. Ze skwaszoną miną powąchał zawartość, aby później zaśmiać się pod nosem, zdając sobie sprawę z czym przyszło im się mierzyć. Tonks zdecydowanie nie znał swojej spiżarni: – No nie jest taka zła, ale znam zdecydowanie więcej jej przeciwników niż zwolenników. – wypowiedział podsuwając słoiczek w stronę Justine. Niech sama oceni czy pasta nadaje się do przygotowywanego specjału. Na kolejne pytanie, odwrócił się do i oparł plecy na wystającej, drewnianej krawędzi. Otrzepał ręce spoglądając na aurora: – Skąd wiem? Chcąc nie chcąc znam się całkiem dobrze na roślinach. Akurat lukrecja jest bardzo dobrze znaną ingrediencją. Ma wiele właściwości leczniczych, kosmetycznych, wspomaga między innymi odporność, niweluje jakieś stany zapalne. Mimo swojego parszywego smaku, jest dość cenna. – wyrzucił szybko z wyraźną pasją w nieco zmienionym głosie. Niewinne pytanie o dobrze znane hobby pobudziło do działania. Apetyczny zapach potrawy przypomniał mu również o skrywanym od kilku godzin głodzie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30 +3
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Obserwował Vincenta z pewnym rozbawieniem, widząc tą nadąsaną minę, pewne zacięcie w spojrzeniu. Czy bolała go tak przegrana, czy przegrana z Justine? Faktycznie, porażka dwóch facetów w starciu z drobną kobietą była nieoczekiwana, ale Vince wydawał się wyjątkowo przygnębiony, za to siostra miała wyjątkowo dobry humor. Ten pojedynek toczył się o coś innego niż kuchnia, a Michael był tu chyba piątym kołem u wozu. Przynajmniej dostanie pyszne naleśniki.
-Zaraz znajdę normalne konfitury. - obiecał, zakręcając i odkładając na bok słoik z lukrecją.
-Jesteśmy wśród swoich, możesz pytać o co chcesz. -rzucił przyjacielsko do Vincenta, starając się ukryć rozbawienie. Spodziewał się jakiegoś lekkiego pytania o to, ile razy przegrał sparing, albo gdzie teraz będą trzymać przyprawy. Zaraz jednak spoważniał, bo z magią, zwłaszcza nieposłuszną, nie było żartów.
-Cóż, całe anomalie tak wyglądały. Jeden mój kolega rozwalił pomieszczenie Chłoszczyściem. - zaczął ostrożnie. -Ale pamiętam takie sytuacje również z Klubu Pojedynków. Czasami spotykały mnie, czasami byłem ich świadkiem. Zupełnie jakby... presja, którą nakładamy na siebie, którą używamy do pętania magii, wybuchała, obracała się przeciw nam. Nie jestem teoretykiem, więc mogę się mylić, łącząc to ze stresem, ale tak mi się wydaje. - skonkludował. Większość pomyłek wynikała z rozkojarzenia, stresu, te wyjątkowe sytuacje też zdawały się z tym łączyć. -Sklep Ollivanderów zamknął się pierwszego kwietnia, ale moglibyśmy skontaktować cię z kimś z rodziny. Lord Ulyssess jest mistrzem w kwestiach różdżkarstwa. - zaproponował. Ekonomia nie znosi pustki, ciekawe kto będzie teraz specjalistą od różdżek w Londynie? Nie znał nikogo, kto mógłby dorównać Ollivanderom. Oby odbiło się to na jakości różdżek Rycerzy, hehe.
To jednak nie czas ani miejsce na tematy polityczne. Mike uśmiechnął się ciepło, słysząc wywód o właściwościach lukrecji, widząc błysk w oku Vincenta. Wreszcie wracał do siebie, może zdoła zapomnieć o goryczy przegranej. Przypomną sobie obaj, jak nie będą mogli niczego znaleźć w tej kuchni.
-Możesz sobie wziąć tą lukrecję i wykombinować z niej coś... zdrowotnego. - zaproponował, w duchu gotując się na herbatę z lukrecją czy jakieś inne wywary współlokatora, ech. -Ale do naleśników chyba jednak nie pasuje.
-Zaraz znajdę normalne konfitury. - obiecał, zakręcając i odkładając na bok słoik z lukrecją.
-Jesteśmy wśród swoich, możesz pytać o co chcesz. -rzucił przyjacielsko do Vincenta, starając się ukryć rozbawienie. Spodziewał się jakiegoś lekkiego pytania o to, ile razy przegrał sparing, albo gdzie teraz będą trzymać przyprawy. Zaraz jednak spoważniał, bo z magią, zwłaszcza nieposłuszną, nie było żartów.
-Cóż, całe anomalie tak wyglądały. Jeden mój kolega rozwalił pomieszczenie Chłoszczyściem. - zaczął ostrożnie. -Ale pamiętam takie sytuacje również z Klubu Pojedynków. Czasami spotykały mnie, czasami byłem ich świadkiem. Zupełnie jakby... presja, którą nakładamy na siebie, którą używamy do pętania magii, wybuchała, obracała się przeciw nam. Nie jestem teoretykiem, więc mogę się mylić, łącząc to ze stresem, ale tak mi się wydaje. - skonkludował. Większość pomyłek wynikała z rozkojarzenia, stresu, te wyjątkowe sytuacje też zdawały się z tym łączyć. -Sklep Ollivanderów zamknął się pierwszego kwietnia, ale moglibyśmy skontaktować cię z kimś z rodziny. Lord Ulyssess jest mistrzem w kwestiach różdżkarstwa. - zaproponował. Ekonomia nie znosi pustki, ciekawe kto będzie teraz specjalistą od różdżek w Londynie? Nie znał nikogo, kto mógłby dorównać Ollivanderom. Oby odbiło się to na jakości różdżek Rycerzy, hehe.
To jednak nie czas ani miejsce na tematy polityczne. Mike uśmiechnął się ciepło, słysząc wywód o właściwościach lukrecji, widząc błysk w oku Vincenta. Wreszcie wracał do siebie, może zdoła zapomnieć o goryczy przegranej. Przypomną sobie obaj, jak nie będą mogli niczego znaleźć w tej kuchni.
-Możesz sobie wziąć tą lukrecję i wykombinować z niej coś... zdrowotnego. - zaproponował, w duchu gotując się na herbatę z lukrecją czy jakieś inne wywary współlokatora, ech. -Ale do naleśników chyba jednak nie pasuje.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie potrafiła zrozumieć frustracji, które widocznie psuły humor Vincenta. Wygrała - to był fakt. Ale to w jaki sposób ta dwójka porozumiała się na polu bitwy szybciej, niż sądziła. A Vincent, okazał się sprawniejszy w samym pojedynkowaniu się niż myślała. Do tego potrafił skorzystać z własnej kreatywności, co kiedyś mogło uratować mu życie. To był trening - nauka dla nich wszystkich, ona sama miała wyciągnąć odpowiednie wnioski z tego, co dzisiaj robili. A jednak tylko w niego uderzyło to tak bardzo. Po części domyślała się dlaczego. Miała swoje własne przemyślenia ale je na razie odłożyła na później.
Próbowała jakoś poprawić mu humor, a może zwyczajnie lubiła, kiedy był obok. Zły, wesoły, zirytowany. Może była w stanie jakoś na to zadziałać? Trudno jednak było znaleźć właściwą drogę. Nie wiedzieli się długo i jeszcze brakowało, by ponownie potrafili zrozumieć się tak jak wcześniej. Jej dłoń uniosła się, żeby dotknąć czoła należącego do mężczyzny, jednak nim otworzyła usta wrócił Michael, przerywając krótką chwilę. Chociaż zdawało się, że jej działa bardziej go drażniły, niźli pomagały przegnać zły humor. Ręce zawisły jej w powietrzu, kiedy pozbawił ją słoika. Przez chwilę trzymała je tak, spoglądając za nim, by w końcu wzruszyć ramionami. Kiedy pytanie, które go dręczyło wypadło na powierzchnię spojrzała ku niemu odrobinę marszcząc brwi.
- Oczywiście, że tak. - odpowiedziała chwilę przed bratem, układając dłonie na biodrach. Kiedy ten się odezwał zamilkła marszcząc nos i słuchając go uważnie. - … czasem myślę, że magia jest prawie jak żywa. Podatna na ukształtowanie, ale też trudna do całkowitej kontroli. Łatwo potrafi się wymknąć z rąk, a nawet uderzyć rykoszetem. - dodała jeszcze do tego co powiedział Mike. Wzruszyła ramionami opuszczając dłonie. - Ully nie powinien odmówić pomocy. Możemy napisać do niego później sowę. - zwróciła się w kierunku Rinehearta posyłając mu krótki uśmiech. Zajęła się zamiast tego przygotowywaniem ciasta na naleśniki. Już po chwili po kuchni rozniósł się zapach należący właśnie do nich. Kiedy nalała kolejną porcję ciasta i usłyszała słowa dotyczące lukrecji obróciła się w stronę Vincenta unosząc jedną z brwi ku górze. Wyciągnęła rękę, żeby odebrać słoik i pierwsze co zrobiła, to podetknęła ją pod nos wąchając, nie będąc do końca pewną jakie ma odczucia co do samego zapachu. Uniosła tęczówki kontronie na Vincenta, a później wsadziła palec zanurzając go w specyfiku, ostrożnie go próbując. Zaraz jej usta skrzywiły się odwróciła głowę, wysuwając słoik na powrót w kierunku Rinehearta z niemą prośbą by zabrał to od niej. - Może powinniśmy ją włożyć do leków zamiast do spiżarni. - rzuciła na nowo zajmując się naleśnikami. Kilka znajdowało się już na talerzu. - Dawaj Mike raz jeszcze. Tylko tym razem weź coś… odpowiedniego. - wypowiedziała do brata, bo wiedziała, że za kilka chwil jedzenie będzie gotowe, talerze rozstawione. Nic, tylko jeść. I to właśnie chwilę później już robili, choć kilka było przypalonych, Just uszy trzęsły się z zadowolenia. Walka zawsze zabierała siły. Po niej przychodził czas na chwilę słodkiego lenistwa.
| zt?
Próbowała jakoś poprawić mu humor, a może zwyczajnie lubiła, kiedy był obok. Zły, wesoły, zirytowany. Może była w stanie jakoś na to zadziałać? Trudno jednak było znaleźć właściwą drogę. Nie wiedzieli się długo i jeszcze brakowało, by ponownie potrafili zrozumieć się tak jak wcześniej. Jej dłoń uniosła się, żeby dotknąć czoła należącego do mężczyzny, jednak nim otworzyła usta wrócił Michael, przerywając krótką chwilę. Chociaż zdawało się, że jej działa bardziej go drażniły, niźli pomagały przegnać zły humor. Ręce zawisły jej w powietrzu, kiedy pozbawił ją słoika. Przez chwilę trzymała je tak, spoglądając za nim, by w końcu wzruszyć ramionami. Kiedy pytanie, które go dręczyło wypadło na powierzchnię spojrzała ku niemu odrobinę marszcząc brwi.
- Oczywiście, że tak. - odpowiedziała chwilę przed bratem, układając dłonie na biodrach. Kiedy ten się odezwał zamilkła marszcząc nos i słuchając go uważnie. - … czasem myślę, że magia jest prawie jak żywa. Podatna na ukształtowanie, ale też trudna do całkowitej kontroli. Łatwo potrafi się wymknąć z rąk, a nawet uderzyć rykoszetem. - dodała jeszcze do tego co powiedział Mike. Wzruszyła ramionami opuszczając dłonie. - Ully nie powinien odmówić pomocy. Możemy napisać do niego później sowę. - zwróciła się w kierunku Rinehearta posyłając mu krótki uśmiech. Zajęła się zamiast tego przygotowywaniem ciasta na naleśniki. Już po chwili po kuchni rozniósł się zapach należący właśnie do nich. Kiedy nalała kolejną porcję ciasta i usłyszała słowa dotyczące lukrecji obróciła się w stronę Vincenta unosząc jedną z brwi ku górze. Wyciągnęła rękę, żeby odebrać słoik i pierwsze co zrobiła, to podetknęła ją pod nos wąchając, nie będąc do końca pewną jakie ma odczucia co do samego zapachu. Uniosła tęczówki kontronie na Vincenta, a później wsadziła palec zanurzając go w specyfiku, ostrożnie go próbując. Zaraz jej usta skrzywiły się odwróciła głowę, wysuwając słoik na powrót w kierunku Rinehearta z niemą prośbą by zabrał to od niej. - Może powinniśmy ją włożyć do leków zamiast do spiżarni. - rzuciła na nowo zajmując się naleśnikami. Kilka znajdowało się już na talerzu. - Dawaj Mike raz jeszcze. Tylko tym razem weź coś… odpowiedniego. - wypowiedziała do brata, bo wiedziała, że za kilka chwil jedzenie będzie gotowe, talerze rozstawione. Nic, tylko jeść. I to właśnie chwilę później już robili, choć kilka było przypalonych, Just uszy trzęsły się z zadowolenia. Walka zawsze zabierała siły. Po niej przychodził czas na chwilę słodkiego lenistwa.
| zt?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Wejście
Szybka odpowiedź