Wydarzenia


Ekipa forum
Theodore Wilkes
AutorWiadomość
Theodore Wilkes [odnośnik]06.03.20 14:19

Theodore Marcus Wilkes

Data urodzenia: 13 I 1927
Nazwisko matki: Borgin
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: wiedźmi strażnik; pracuje pod przykrywką portowego przemytnika
Wzrost: 178 centymetrów
Waga: 81 kilogramów
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: ciemnobrązowe
Znaki szczególne: zgrubienia na dłoniach; jasna, nieregularna blizna biegnąca ukośnie w poprzek brzucha; słabo wyczuwalny zapach dymu papierosowego; zawsze nosi przy sobie trzy rzeczy: notes w skórzanej oprawie, krótki ołówek z pogryzioną końcówką i zegarek kieszonkowy z inicjałami wygrawerowanymi w porysowanym metalu


all the world's a stage,
and all the men and women merely players;
they have their exits and their entrances;
and one man in his time plays many parts,
his acts being seven ages.

Podobno byliśmy skazani na samotność. Tak głosiła rodzinna legenda, którą mój ojciec zwykł powtarzać za każdym razem, kiedy próbował mi wytłumaczyć, dlaczego powinienem polegać wyłącznie na sobie. Nigdy nie udało mi się ustalić, czy rzeczywiście w to wierzył – czy może usprawiedliwiał jedynie fakt, że w istocie nie miał zbyt wielu przyjaciół, otoczony głównie ludźmi, którzy albo byli mu winni przysługę, albo liczyli na jej udzielenie. Na pewien sposób była to cena jaką płacił za pięcie się po szczeblach kariery w Wizengamocie, z jakiegoś powodu lubił jednak zrzucać winę za swoją sytuację na los; w pamięci utkwiły mi więc późne wieczory, kiedy – pochylając się nad szklanką ognistej whisky – opowiadał z rozgoryczeniem o grzechach swojego przodka, którego za zdradę przyjaźni wygnano i przeklęto, upewniając się, że ani jemu, ani jego potomkom, nie będzie dane już nigdzie odnaleźć prawdziwego domu. Wtedy nie rozumiałem jeszcze, co miał na myśli, pojmując prawdziwe znaczenie rzekomego przekleństwa dopiero wiele lat później – choć tak naprawdę do tej pory nie zawierzyłem mu do końca; nawet jeśli prawdą było, że ściany naszej kamienicy częściej niż od śmiechu, drżały od kłótni (zaostrzających się, gdy matka dowiedziała się, że za część swoich kontaktów w Ministerstwie Magii ojciec zapłacił galeonami z rodzinnego majątku, zadłużając mieszkanie), a w czasie wspólnych kolacji głośniej od ostrego szczękania sztućców krzyczało tylko surowe milczenie, to przecież w gruncie rzeczy nigdy nie byłem sam: rzeczywistość w moim przypadku zdawała się zadrwić z przesądów już na samym początku (a może po prostu starała się udowodnić, że nieszczęścia w rzeczy samej zwykły chodzić parami), bo oprócz wątłego zdrowia i niespłaconych długów przodków, zesłała mi Theę.


Przyszliśmy na świat zaledwie minuty po sobie, prawie odbierając życie własnej matce – co później miała w zwyczaju nam wypominać, przy każdej możliwej okazji przypominając, jacy byliśmy niewdzięczni. We wczesnych wspomnieniach zachowałem głównie fakt, że niemal zawsze byliśmy razem, zaskakująco zgodnie dzieląc się wszystkim, co mieliśmy: bezpieczną przestrzenią wspólnego pokoju, nieporadną opieką nad wyliniałym kotem, i zapomnianymi książkami, ściąganymi z najwyższej półki salonowego regału. Te ostatnie, mroczne opowieści o wiedźmach i olbrzymach, szeptane drżącym jeszcze głosem siostry, zapamiętałem szczególnie wyraźnie – ostrzej, być może, niż całą resztę, bo szeroko pojęta codzienność przez długie miesiące zasnuta była mgłą, obleczona poszarpanymi sylwetkami koszmarów, wymykających się z nieszczelnych objęć snów i przysiadających śmiało w nogach mojego łóżka i na wyblakłych obiciach kanap. Nie od razu zorientowano się, że coś było nie tak: że wymyślne imiona, które kierowałem ku pustemu powietrzu, nie były jedynie wytworem mojej pobudzonej powieściami wyobraźni, oraz że wcale nie udawałem, kiedy na uroczystej kolacji z wysoko postawionymi znajomymi ojca robiłem z siebie pośmiewisko, uparcie odmawiając zajęcia miejsca przy stole, i twierdząc, że na wypolerowanym krześle ktoś już siedział. Karano mnie za te wybryki surowo, rozciągając wokół mnie coraz ciaśniej splecioną siatkę zakazów, które jednak w żaden sposób nie przyczyniały się do poprawienia sytuacji – ani nie odpędzały otaczających mnie nieustannie widziadeł, niestrudzonych i wyjątkowo wiernych towarzyszy mojej niedoli. Czasami traktowałem ich niemal jak przyjaciół, ku przerażeniu matki potrafiąc przez długie godziny wygłaszać pozbawione sensu monologi, skierowane w ciemność sypialni (dopiero później dowiedziałem się, że to mogła być jej wina; że czarnomagiczne klątwy, które nakładała za zamkniętymi drzwiami swojej pracowni, osiadały nie tylko na przeklętych przedmiotach, ale też drżały w powietrzu, prześlizgując się przez szpary przy framugach i tkając w kształty dręczących mnie mar); zdarzało się też, że budzili we mnie przerażenie – i to wtedy najczęściej uciekałem pomiędzy pergaminowe strony, do światów, których nie oblepiały smoliste kształty nieuchwytnych potworów. Aż pewnego dnia odebrano mi również i to; późny, jesienny wieczór, odcisnął się w mojej pamięci wyjątkowo mocno, tak samo, jak puste półki i zatrzaśnięta magicznie skrzynia, w której ojciec ukrył moje książki – uznając je za winowajców przynoszącej mu wstyd nienormalności. To wtedy właśnie moi przeklęci przyjaciele pojawili się po raz ostatni – przywołani prawdopodobnie wybuchem niekontrolowanego gniewu, zgromadzili się w salonie tak licznie, jak nigdy wcześniej, wyciągając długie, szponiaste dłonie ku zamkowi kufra; metal pękł z brzękiem, wieko otworzyło się z hukiem – razem z wszystkimi okiennicami, trzaskającymi na wietrze i walczącymi z wdzierającą się do środka ulewą. Ja stałem pośrodku tego chaosu, z chudymi palcami zaciśniętymi w pięści, jeszcze nie wiedząc, że to było moje dzieło – podczas gdy ci, przed którymi starałem się uciec, wymykali się w gęstniejący na zewnątrz mrok, by nigdy już nie wrócić.


Plaga koszmarów, zakończona długo wyczekiwanym wybuchem magicznych umiejętności, odeszła w zapomnienie niespodziewanie szybko, pozostawiając po sobie jedynie nieprzyjemny posmak – i bezsenność, która od tamtej pory miała towarzyszyć mi już zawsze. Choć widmowe istoty przestały nawiedzać mnie na jawie, wciąż przyciągała je noc; powracały wtedy w snach, przysiadając ciężko na mojej klatce piersiowej i dusząc, sprawiając, że brakowało mi powietrza; w tamtym okresie często śniłem o tonięciu, wyobrażając sobie lodowatą wodę, zalewającą moje płuca, aż wreszcie sen sam w sobie zaczął nieodłącznie kojarzyć mi się właśnie z tym. Wstydziłem się strachu – lecz bałem się zasypiać, co znów skłoniło mnie do szukania azylu wśród zadrukowanych, pożółkłych stronnic, które przewracałem po cichu do wczesnych godzin porannych, zamykając ciążące coraz mocniej powieki dopiero, gdy w pokoju robiło się widno. Samotnym świadkiem mojej codziennej walki (i jednocześnie jedynym w niej sojusznikiem) była Thea; ojciec, odegnawszy wiszącą w powietrzu obawę o ciążącym na mnie charłactwie, na powrót skupił się na ministerialnej karierze i przestał przebywać w domu niemal zupełnie. Podejrzewałem, że oprócz obowiązków, z mieszkania wyganiał go nieustanny płacz dziecka – mniej więcej w tym okresie na świat przyszła moja młodsza siostra, na dłuższy czas całkowicie zaskarbiając sobie uwagę matki. Nie narzekałem zbytnio na ten stan rzeczy, poniekąd ciesząc się z okruchów odzyskanej swobody, pozwalającej mi niepostrzeżenie wymykać się na zatłoczone, londyńskie ulice, fascynujące mnie prawie tak samo, jak losy papierowych bohaterów z kart przygodowych powieści. Początkowo zwiedzałem je w sposób przypadkowy i chaotyczny, bardzo szybko trafiając jednak do dzielnicy portowej; woda, z jakiegoś powodu, ciągnęła mnie ku sobie najmocniej, choć nocne koszmary nauczyły mnie obawiać się jej odmętów. Trzymając się z boku, potrafiłem godzinami przypatrywać się odbijającym od brzegu okrętom, przysłuchiwać się niezrozumiałym okrzykom marynarzy, lub tęsknie spoglądać w stronę chudych dzieciaków z potarganymi włosami i spodniami wytartymi na kolanach, jak śmiejąc się w głos, siadali po turecku na wilgotnym betonie, grając w gargulki. Niejednokrotnie chciałem do nich dołączyć, spoglądali na mnie jednak podejrzliwie, rzucając przezwiskami i uciekając, gdy tylko się pojawiałem. Wiedziałem, dlaczego – wyglądałem inaczej i mówiłem inaczej, a fakt, że od czasu odkrycia magicznych zdolności zdarzało mi się niekontrolowanie transmutować którąś z części ciała (po pierwszym razie ojciec wyjaśnił mi, że dar metamorfomagii co jakiś czas pojawiał się wśród członków naszej rodziny), czynił ze mnie idealny obiekt żartów. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jeśli chciałem zostać wpuszczony do ich świata, musiałem stać się kimś innym – i w ten właśnie sposób narodził się Marcus.


Miał moje oczy i włosy tego samego koloru, lecz bardziej potargane; mieszkał w Londynie od niedawna, wychowywany przez starszą ciotkę – ojciec, marynarz i podróżnik, większą część roku spędzał poza domem, wracając co kilka miesięcy i przywożąc ze sobą drobne pamiątki oraz fascynujące opowieści. To tymi ostatnimi wkupiłem się w łaski portowych dzieciaków, nieświadomych, że niestworzone historie o dalekich wyspach, ukrytych skarbach i morskich potworach, tworzyłem sam – opierając je o te zaczerpnięte z książek, do których powracałem tyle razy, aż wytarły się w mojej pamięci, mieszając się z prawdziwymi wspomnieniami. Szczegóły zapisywałem w niewielkim notesie w oprawie z ciemnej skóry, który dostałem w prezencie od Thei; tam też szkicowałem, przytępionym ołówkiem wyrysowując pierwsze nieporadne mapy i karykaturalne sylwetki niezwykłych istot, napotkanych przez istniejącego jedynie w mojej wyobraźni ojca. Czy czułem wyrzuty sumienia? Nie; nigdy nie przyszłoby mi do głowy rozpatrywanie tego w kategorii kłamstwa, bo jeżeli była jakaś nauka, którą wyniosłem z domu, jako syn skorumpowanego sędziego i parającej się nakładaniem klątw czarownicy, to stanowiło ją przeświadczenie, że prawda była względna – zależna od tego, jak się ją przedstawiło. Marcusem stałem się więc bez moralnych zahamowań, błyskawicznie wsiąkając w rzeczywistość tętniącą w czarodziejskim porcie, tak różną od tej, którą znałem – pełną kolorowych przedmiotów przywiezionych z najdalszych zakątków świata, które kupcy wystawiali na magicznym targu, historii bardziej żywych i prawdziwszych niż te, w których się zaczytywałem, wspaniałych, potężnych okrętów i uwijających się na nich marynarzy. Spędzałem w ich otoczeniu całe dnie, stopniowo ucząc się ich poprzetykanego przekleństwami i charakterystycznymi wstawkami języka, a także podłapując pojedyncze słowa od innych: francuskich artystów i rosyjskich handlarzy ze złotymi zębami, sprawiającymi, że wyglądali trochę jak piraci z ruchomych ilustracji. Wszystkie te eskapady utrzymywałem w tajemnicy, wiedząc, że gdyby tylko dowiedział się o nich ojciec, skończyłyby się tak szybko, jak się zaczęły; bez skrupułów okłamywałem więc matkę, opowiadając jej o kolejnych nudnych odwiedzinach u synów jej znajomych. Wychodząc z kamienicy, proste spodnie i koszulę chowałem szczelnie pod materiałem wełnianego płaszcza – który zrzucałem z siebie w pierwszym napotkanym zaułku, pozostawiając starannie złożony materiał za stertą pokruszonych cegieł, gdzie miał na mnie czekać – aż przybiegnę tam kilka godzin później, spiesząc się, by zdążyć przed kolacją, z oczami błyszczącymi podejrzanie od z trudem powstrzymywanej ekscytacji.


Koniec mojej kradzionej wolności nadszedł w dniu, w którym ja i Thea otrzymaliśmy bliźniacze listy z Hogwartu – bo początkowo tak właśnie traktowałem konieczność wyjazdu do szkoły. Nie spieszyło mi się do pozostawiania za sobą portu, który z czasem stał się dla mnie domem, choć gorycz rozłąki osładzała wizja czekającej na horyzoncie przygody; podróż do Szkocji może i nie mogła równać się zwiedzaniu dalekich krajów, stanowiła jednak okazję do opuszczenia Londynu, a obecność siostry dodatkowo dodawała mi pewności siebie. Tiara Przydziału nie zastanawiała się długo przed umieszczeniem mnie w Slytherinie, ale choć jednym z przymiotów Domu Węża miała być ambicja, to ja sam przez długi czas na tle pozostałych uczniów nie wyróżniałem się właściwie niczym. Nie byłem duszą towarzystwa, nie otaczał mnie wianuszek znajomych, nie zostałem też gwiazdą szkolnej drużyny Quiddticha, ani mistrzem pojedynków; moje oceny z większości przedmiotów były znośne – lecz nic poza tym, żadna z nauczanych na zamku dziedzin nie okazała się moją życiową pasją. Przyzwoicie radziłem sobie na zajęciach z obrony przed czarną magią, przez parę miesięcy pilnie przykładałem się też do nauki transmutacji – zainteresowanie tą drugą tracąc jednak z chwilą, w której udało mi się w zadowalającym stopniu opanować zmiany zachodzące w mojej aparycji. Raz czy dwa zdarzyło mi się zabłysnąć na historii magii, wtedy, gdy temat zszedł akurat na jedno z wydarzeń, o których w przeszłości czytałem, ale oprócz tego byłem po prostu przeciętny; trochę z własnej winy – bo nauka nie tyle sprawiała mi trudność, co szybko traciłem nią zainteresowanie, myślami odpływając w stronę okrętowych masztów, jeden po drugim znikających za linią horyzontu.


Przekonany o własnej niewidzialności, tym bardziej zdziwiłem się, gdy mniej więcej w połowie piątego roku znalazłem na swoim parapecie zaproszenie na jedno ze spotkań Klubu Ślimaka. Prawie na nie nie poszedłem – doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, że jedynym, co miałem do zaoferowania, było bycie synem własnego ojca – ale ostatecznie wygrała ciekawość. Tylko raz, powiedziałem sobie wtedy, z rezerwą przekraczając progi komnat opiekuna domu – nie wiedząc jeszcze, że wizja, którą roztoczą przede mną jego podopieczni, nazywający samych siebie Rycerzami Walpurgii, na dłuższy czas całkowicie pochłonie moje myśli. Świat rządzony przez czarodziejów i wolny od mugoli początkowo mógł wydawać się nierealistyczną mrzonką, im dłużej jednak nad tym myślałem, tym bardziej zaczynał brzmieć jak konieczność; nie jak coś, o czym mogliśmy wyłącznie marzyć, ale jak coś, co zrobić musieliśmy – by nie pozwolić na zniszczenie wszystkiego, co znaliśmy. Zdaję sobie sprawę, że podszedłem do tego z charakterystyczną dla młodego wieku porywczością, porzucając rozwagę i dając się porwać niosącym się po prywatnych komnatach słowom, poniekąd czułem się jednak, jakby po kilkunastu latach ściągnięto ze mnie obscuro, do tamtego momentu uniemożliwiające mi dostrzeżenie oczywistego: że niepotrzebnie żyliśmy w ukryciu, że bez sensu poddawaliśmy się narzucanym nam ograniczeniom – chroniącym tych, który na ochronę nie zasługiwali. Nie, nie zacząłem nagle dręczyć mugolaków na korytarzach, nie widząc żadnego celu w obrzucaniu ich wyzwiskami, zresztą – personalnie nie odczuwałem w ich kierunku ślepej nienawiści, ale w którymś momencie złapałem się na tym, że przestałem traktować ich jak zbiór jednostek; że w moich oczach stali się bardziej bezosobową grupą, która prędzej czy później będzie musiała zniknąć. Nie wiedziałem co prawda, co sam mógłbym w tym kierunku zrobić, nie miałem też pojęcia, jak – ale po raz pierwszy odkąd pamiętałem, pragnąłem czegoś równie mocno, co podróży; i to właśnie te wzniosłe myśli towarzyszyły mi, kiedy opuszczałem Hogwart, pewien, że tuż za rogiem czeka na mnie misja, mająca nieodwracalnie zmienić świat, który znałem.


Jak można było się spodziewać, rzeczywistość szybko zweryfikowała moje plany, studząc zapał i zalewając umysł codziennością – materializującą się pewnego dnia w postaci wyników owutemów, dostarczonych do naszego mieszkania przez szkolną sowę. Skłamałbym, mówiąc, że spodziewałem się cudów, od samego początku zdając sobie sprawę, że moje osiągnięcia naukowe nie otworzą mi drogi do świetlanej kariery w Ministerstwie Magii, ale ojciec wpadł w szał; nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej lub później widział go w podobnym stanie, był to też jedyny raz, kiedy wyciągnął w moim kierunku różdżkę – uspokojony dopiero przez matkę i siostry, być może przerażone tym, do czego mogłaby doprowadzić stoczona przez nas walka. Wiedziałem, że nie mówił poważnie, kiedy w gniewie kazał mi się wynosić, targające mną emocje nie pozwoliły mi jednak na danie mu okazji do ochłonięcia. Spakowałem walizkę w pośpiechu, nie do końca jeszcze wiedząc, co właściwie robię – a wieczorem tego samego dnia już siedziałem na pokładzie statku mającego w ciągu następnych kilku tygodni przeciąć w poprzek Morze Północne, żeby finalnie przybić do wybrzeży Norwegii. Czy miałem pomysł, co dalej? Nie; byłem tylko dzieciakiem, przez większość życia zamkniętym w rodzinnym mieście lub bezpiecznych murach szkockiego zamku, nienauczonym pracy ani pokory, posiadającym na własność tylko kilka drobiazgów, błyskawicznie pustoszejącą sakiewkę monet i garstkę przyjaciół, z którymi w miarę upływu czasu traciłem kontakt, gasnący szybko bez regularnych, podsycających go spotkań. Zderzenie z prawdziwym życiem odczułem więc boleśnie, niejednokrotnie rozważając powrót na tarczy do Anglii i przywleczenie się z opuszczoną głową pod drzwi domu, na to jednak nie pozwoliła mi duma – zmuszająca mnie wreszcie do zaakceptowania faktu, że w obliczu (dosyć dosłownego) wylądowania w głębokiej wodzie, mogłem albo utonąć, albo nauczyć się pływać. Wybrałem opcję drugą, a gdy wreszcie dobiliśmy do norweskiego portu, nie zszedłem na ląd – zamiast tego dołączając do załogi okrętu, na którego pokładzie spędziłem ostatnie tygodnie. Znów stałem się Marcusem – i tak też się przedstawiałem, decydując się na pozostawienie przeszłości za linią horyzontu, zgodnie z wczesnymi naukami ojca ucząc się polegać wyłącznie na sobie.


Na morzu spędziłem rok, stopniowo stając się częścią życia, o którym jako dziecko mogłem tylko marzyć – choć raczej pozbawionego beztroskiej podniosłości, bijącej od żyjących jedynie w mojej wyobraźni opowieści. Wbrew pozorom, większość czasu upływała mi na pracy – na statku i nad samym sobą, bo przestawienie się na codzienność wypełnioną wyrzeczeniami nie przyszło mi ot, tak; towarzysząca mi (niezmiennie) bezsenność czyniła konieczność zrywania się o świcie katorgą, nauczyłem się jednak odpowiednio ją wykorzystywać, późne wieczory spędzając w portowych miasteczkach, gdzie – najprościej mówiąc – poznawałem ludzi: starszych marynarzy o językach rozplątanych alkoholem, przemytników, uciekinierów szukających azylu, sprzedawców i kupców, prostych rzezimieszków i doświadczonych podróżników. Obserwowałem ich – zwracając szczególną uwagę na to, jak mówili, poruszali się i wyglądali, wnioski zapisując w tym samym notesie, który kiedyś otrzymałem od siostry – a z którym nie rozstawałem się nigdy, w którymś momencie – wiedziony przezornością – zaczynając nosić go w uszytym na wymiar woreczku ze skóry wsiąkiewki. Wtedy jeszcze nie miałem w tym większego celu, podróże dokumentując głównie dla zabicia dłużących się w nieskończoność, nocnych godzin – zwłaszcza wtedy, gdy gardło miałem już zbyt zdarte, by przyłączyć się do śpiewania szant, a karty wyjątkowo nie układały się po mojej myśli. Do gry w te ostatnie okazałem się mieć szczególną smykałkę, nie raz i nie dwa wygrywając w porcie małą fortunę – choć dosyć szybko zorientowałem się, że czarodzieje nie patrzyli na mnie zbyt przychylnie, gdy zbytnio mi się powodziło. Za zaoszczędzone pieniądze kupowałem drobiazgi, przesycone symbolizmem pamiątki, które razem z listami wysyłałem Thei; tylko z nią nigdy nie zerwałem kontaktu, otrzymywanych wiadomości chwytając się niczym koła ratunkowego, chroniącego przed dręczącą mnie samotnością – sprawiającą, że mimowolnie przypominałem sobie o rzekomo ciążącym na moim nazwisku przekleństwie. To również przez nią zatęskniłem za domem, i to ona namówiła mnie do powrotu – a przynajmniej taką wersję przyjąłem, nie do końca chcąc pogodzić się ze świadomością, że zwyczajnie brakowało mi Londynu.


Do kraju wróciłem bez fanfar i czerwonego dywanu, czekającego na mnie w angielskim porcie, ale również bez awantur; długie miesiące musiały skutecznie ugasić wywołany przeze mnie pożar, a może krew naprawdę była gęstsza od wody – bo gdy pojawiłem się w progu rodzinnej kamienicy, ojciec nie zatrzasnął mi drzwi przed nosem, zamiast tego pojednawczo ściskając mi dłoń. Mimo wszystko nie zdecydowałem się jednak na ponowne zamieszkanie z rodzicami, dochodząc do wniosku, że dzielenie przestrzeni z rodzeństwem nie wchodziło już w grę, ale za galeony zarobione na statkach udało mi się wynająć własne mieszkanie. Tymczasowo – wiedziałem, że prędzej czy później pustoszejąca skrytka zmusi mnie do znalezienia pracy, a że szorowanie kufli w Dziurawym Kotle czy wielogodzinne stanie za kontuarem niezbyt mi się uśmiechało, nieco łagodniej spojrzałem na propozycje wysuwane przez ojca. Dosyć ograniczone; jego wpływy w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów nie sięgały na tyle daleko, by całkowicie ukryć moje braki w edukacji, Wizengamot wciąż pozostawał więc poza moim zasięgiem (co częściowo budziło we mnie ulgę), ale wiedźmia straż rozpoczynała właśnie proces przyjęć na szkolenie wstępne – przez który dzięki paru szepniętym w odpowiednim momencie słowom udało mi się przebrnąć, nawet pomimo widowiskowo oblanego egzaminu z uroków. Ten zresztą odszedł w niepamięć niedługo po rozpoczęciu kursu, gdy okazało się, że i tak niemal wszystkiego musiałem nauczyć się od zera. Początkowo chciałem zrezygnować, niezbyt widząc siebie w roli stróża prawa, ale wrodzony upór kazał mi zacisnąć zęby – a im więcej czasu mijało, tym bardziej doceniano moje wysiłki. Nie, nie przodowałem na wszystkich zajęciach, wciąż nie potrafiąc odnaleźć w sobie zapału do ćwiczenia uroków, ale punkty, które traciłem na sprawdzianach z magii ofensywnej, nadrabiałem gdzieś indziej: z maskowaniem i aktorstwem radziłem sobie bez trudu, częściowo dzięki odziedziczonemu po przodkach darowi metamorfomagii, a częściowo dlatego, że wcielanie się w inne role nieświadomie ćwiczyłem przecież od dziecka. Całkiem nieźle szło mi też z defensywą, a rok, który spędziłem obracając się w portowym środowisku sprawił, że język używany w półświatku drobnej przestępczości nie stanowił dla mnie bariery nie do pokonania. Byłem dobry – a mogłem być jeszcze lepszy, i ta świadomość – nowa, której do tej pory nie dała mi ani nauka w Hogwarcie, ani moje dobrowolne wygnanie – wystarczyła mi do podjęcia decyzji o kontynuowaniu szkolenia.  


Na koniec trzyletniego kursu dostałem od ojca kieszonkowy zegarek i spojrzenie przepełnione aprobatą, które wyryło się w mojej pamięci niemal tak samo wyraźnie jak dzień, w którym kazał mi się wyprowadzić z domu. Nie osiadłem jednak na laurach, doskonale zdając sobie sprawę, że czekały mnie kolejne cztery lata nauki – jeszcze trudniejszej, bo opartej na prawdziwej pracy w terenie oraz obłożonej odpowiedzialnością; niepełną, owszem, jednak wiedźmi strażnik, do którego mnie przydzielono, nie pozostawił mi złudzeń, już pierwszego dnia wyjątkowo obrazowo informując mnie, co się ze mną stanie, jeżeli popełnię jakieś idiotyczne potknięcie. Nie potrzebowałem dużo czasu, by jednoznacznie stwierdzić, że go nie znoszę – ale jemu jeszcze mniej zajęło zaskarbienie sobie mojego bezwarunkowego szacunku. Podążałem więc za nim krok w krok, obserwując sposób, w jaki pracował, i ucząc się wszystkiego, czego tylko mogłem, choć początkowo wiedzę czerpałem głównie z suchych raportów, które jako żółtodziobowi kazano mi uzupełniać. Czasami wykonywałem te zadania z pokorą, czasami bywałem niecierpliwy, wyrywając się do przodu, gdy nikt tego ode mnie nie oczekiwał – wtedy gasił mój zapał bezlitośnie, finalnie decydując się jednak zaufać mi na tyle, by zacząć wypuszczać mnie w teren, przydzielając zdobywanie mniej istotnych informacji. Wypracowana z trudem swoboda pozwoliła mi na odnowienie kontaktów z dzielnicą portową, która na pewien sposób znów wciągnęła mnie w swoje objęcia – choć postępowałem już ostrożniej, starając się nie zapominać o roli, w jaką przyszło mi się wcielić. Lawirowanie między dwoma światami okazało się znacznie trudniejsze, niż początkowo mi się wydawało, a im więcej czasu mijało, tym mniej ufałem własnemu otoczeniu. Ze względów oczywistych, o tym, czym tak naprawdę się zajmowałem, wiedziało niewielu: większość sądziła, że pomagałem ojcu, żyjąc na jego garnuszku, podczas gdy inni w ogóle nie znali mnie pod prawdziwą twarzą i nazwiskiem – a wszystko to sprawiało, że kłamanie stało się dla mnie czymś naturalnym, normalnym, właściwym. Koniecznym; nie potrafiłem inaczej – i nawet nie próbowałem, gdzieś w międzyczasie akceptując fakt, że być może rzeczywiście była mi pisana samotność.

A później na mojej drodze pojawiła się ona.


Miała być tą na zawsze. Wiedziałem o tym już w pierwszej chwili, w której ją spotkałem – a przynajmniej taka myśl zaświtała mi wtedy w głowie, wytrącając mnie z równowagi bardziej niż niespodziewane zderzenie na korytarzu Ministerstwa Magii. Miała oczy w kolorze morza podczas sztormu i najpiękniejszą twarz, jaką widziałem w życiu, jasną, otoczoną burzą ciemnych loków; kiedy ją poznałem, była w trakcie stażu, ucząc się łamać klątwy – i to dlatego skierowano mnie właśnie do niej, gdy jedna z operacji, w której brałem udział, otarła się o środowisko runistów. Współpracowaliśmy przez kilka tygodni, w trakcie których coraz bardziej ją poznawałem – orientując się, ku własnemu zaskoczeniu, że naprawdę chciałem to zrobić – i że wcale nie kierowały mną wyrachowane pobudki wiedźmiego strażnika. Nie, nie wierzyłem w miłość, przekonany, że była to tylko jedna z iluzji, które ludzie tkali wokół siebie, a mimo to nie potrafiłem się od niej uwolnić: od pasji, która odbijała się w jej głosie, kiedy rozprawiała o runach, i od uważnego spojrzenia, którym obdarzała mnie, gdy mówiłem, opowiadając jej więcej, niż komukolwiek innemu. Wiedziała, jak słuchać, a ja pozwoliłem sobie jej zaufać, wpuszczając ją coraz głębiej do mojego świata: pozwalając, by poznała moje sekrety, pozostawiła odciski szczupłych palców na strzeżonych zazdrośnie kartach dziennika (dopiero po czasie odkryłem, że ukryła tam więcej niż tylko to, pojedyncze runy i słowa, których nie rozumiałem, i nie rozumiem do tej pory), by dowiedziała się o moich marzeniach i planach, o wizji świata, którą od czasów Hogwartu pielęgnowałem, wreszcie – by moja pościel przesiąkła lekkim zapachem suszonych ziół, jaki ze sobą nosiła. Nie była moją pierwszą, ale była jedyną, której nie postrzegałem w kategoriach ulotnego romansu, równie fałszywego co większość mojego życia; była prawdziwa, i przez chwilę prawdziwie byłem w stanie wyobrazić sobie naszą przyszłość, wspólne podróże w poszukiwaniu zapomnianych klątw i odległych zakątków świata. Wiedziony jednym z tych uczuć, kupiłem nawet pierścionek – nim jednak zdążyłem włożyć go na jej palec, czy choćby wyciągnąć z obitego aksamitem pudełeczka, kryształowy zamek pozorów rozsypał się w proch, a zapomniane przekleństwo zaśmiało mi się w twarz – uświadamiając mnie, że jedyna osoba, której postanowiłem nigdy nie okłamywać, oszukiwała mnie od samego początku, udając kogoś, kim tak naprawdę nie była. Kiedy się o tym dowiedziałem (przypadkiem, naprawdę; mało brakowało, a bym się oświadczył), prawie zaśmiałem się w głos, doceniając subtelny paradoks sytuacji – a później zatrzasnąłem za sobą drzwi, nie wyjaśniając jej niczego.


Uciekłem w pracę, pozwalając, by zamiast zawodu, stała się moim życiem, rozpaczliwie starając się odciąć nie tylko od przeszłości, ale również od teraźniejszości, szarpanej powracającą jeszcze przez długi czas (właściwie – do dzisiaj) mieszaniną żywych wspomnień. Kilka miesięcy wcześniej udało mi się ukończyć czteroletni kurs, działałem już więc samodzielnie, jako Marcus coraz mocniej wsiąkając w świat portowych przemytników i handlarzy artefaktami – zgodnie zresztą z poczynioną przeze mnie sugestią. Zdawałem sobie sprawę z ryzyka, z jakim wiązało się odkrycie mojej prawdziwej tożsamości, była to jednak rola, do której niejako przygotowywałem się przez całe życie – i grałem ją w sposób tak przekonujący, że momentami udawało mi się oszukać samego siebie. Ostrzegano mnie, by nie angażować się za bardzo, pozostając gdzieś z boku, zignorowałem jednak wszystkie te przestrogi, odnawiając dawne znajomości i znów dołączając do załogi jednego z okrętów. Nie wypływałem już co prawda w długie kursy, specyfika pracy w wiedźmiej straży wymagała ode mnie pozostawania przez większość czasu na miejscu, ale nie przeszkodziło mi to w wytrwałym ściąganiu kolejnych warstw przestępczego półświatka – w którym tonąłem równie mocno, co w tym prawdziwym, nie wzbraniając się przed hazardem, używkami, nielegalnym handlem – i czarną magią; z tą ostatnią zetknąłem się nie po raz pierwszy, w naszym rodzinnym domu niejednokrotnie w moje ręce wpadały gromadzone przez matkę księgi, ale dopiero gdy znalazłem sobie nauczyciela, zacząłem pojmować potęgę, jaką za sobą niosła. Przez cały ten czas regularnie pojawiałem się w Ministerstwie Magii, zachowując pełną swobodę działań tak długo, jak długo osiągałem oczekiwane ode mnie wyniki – a z tymi nie miewałem problemów, ucząc się stopniowo, na ile mogłem sobie pozwolić, by nie zaalarmować żadnej ze stron. Informacje przekazywane przełożonym filtrowałem starannie, dostarczając im na tacy poszukiwanych przestępców i udaremniając przemyty, ale jednocześnie przezornie trzymając ich z daleka od swoich: rodziny matki i ludzi, z którymi łączyło mnie coś na wzór wzajemnej lojalności (może nawet przyjaźni, choć nauczony doświadczeniem, używałem tego słowa wyjątkowo niechętnie). Kiedy w kwietniu pięćdziesiątego szóstego wsiadałem na pokład Lunatyka, oprócz kilkunastu nieświadomych niczego pasażerów przewożącego w ładowni niewielki transport śnieżki, spodziewałem się krótkiego rejsu w tę i z powrotem, kompletnie nie przejmując się ostrzeżeniem sprzedanym mi za kilka knutów przez portową wróżbitkę – miał być to jednak ostatni raz, kiedy świadomie zignorowałem wygłoszoną mi przepowiednię.


Majowy wybuch anomalii zastał nas na pełnym morzu, choć wtedy rzecz jasna jeszcze nie wiedziałem, co właściwie się stało. Nocne niebo powleczone zielenią i błyskawice uderzające we wzburzoną taflę wody wyglądały jak koniec świata – lub jak początek tych wszystkich koszmarów o tonięciu, które śniłem jako dziecko. Tym razem jednak nie byłem w stanie się obudzić, krzyk nie mógł odpędzić burzy, ani odegnać przerażających obrazów: masztów łamiących się jak wykałaczki, ludzi wypadających za burtę, ognia zajmującego żagle – i wodnego wiru, największego, jaki widziałem w życiu, który jako ostatni wyrył się w mojej pamięci, nim całą resztę powlekła ciemność. Obudziłem się wiele tygodni później – w czarodziejskim miasteczku u wybrzeży Norwegii, początkowo nie potrafiąc sobie nawet przypomnieć, jak miałem na imię. Uzdrowiciele, którzy się mną zajmowali, również tego nie wiedzieli – bo kiedy fale wyrzuciły mnie nieprzytomnego na brzeg, miałem już swoją twarz, żaden z ocalałych członków załogi Lunatyka nie był więc w stanie wskazać mojej tożsamości. Powiedzieli mi, że ledwie przeżyłem, a paskudna blizna biegnąca w poprzek mojego brzucha kazała mi wierzyć, że mówili prawdę – ale choć moje ciało poradziło sobie z ranami, to umysł przypominał rozmoknięte karty książki, leżącej na morskim dnie tak długo, że cały atrament rozmył się i przestał być czytelny. Nie, nie utraciłem pamięci całkowicie, moje wspomnienia wciąż były na swoim miejscu – ale wydawały się nieostre i nieuporządkowane, jak poruszone fotografie, na których nie mogłem w żaden sposób skupić wzroku. Odzyskiwałem je stopniowo, odkrywszy, że choć cały mój dobytek zaginął w czasie sztormu, wciąż miałem przy sobie kieszonkowy zegarek z inicjałami wyrytymi w metalu oraz oprawiony w skórę dziennik – ukryty w poszewce, do której tylko ja sam byłem w stanie sięgnąć. To on pomógł mi poukładać w całość własną przeszłość – a przynajmniej tę jej część, którą udało mi się w nim uwiecznić; reszta wracała (i wraca do tej pory) w postaci drobnych fragmentów większej układanki, wywoływanych na powierzchnię przez drobiazgi: znajomy zapach, dotyk palców, nuty melodii lub zapamiętane słowa, kierujące mnie ku rzeczom wcześniej zapomnianym.


Nie powróciłem do Anglii od razu, przez jakiś czas korzystając z zaproponowanej mi przez jednego z uzdrowicieli gościny i zwyczajnie starając się dojść do siebie, z dala od niepokojących doniesień o szarpiących moim rodzinnym krajem anomaliach. O tym, że udało mi się przeżyć, początkowo poinformowałem tylko najbliższą rodzinę, po paru miesiącach ciszy wysyłając list do Thei – i to od niej dowiedziałem się też, że Ministerstwo Magii uznało mnie za zaginionego. Mimo wszystko nie zdecydowałem się na wyprowadzenie ich z błędu, orientując się, że bycie pojedynczą cyfrą zasilającą statystyki dotyczące anomalii właściwie mi odpowiadało, zapewniając czas, którego potrzebowałem, by odzyskać szczątkowe poczucie normalności. Nie byłem jednak w stanie całkowicie zamknąć się na dochodzące z Wielkiej Brytanii wieści: po raz pierwszy zatęskniłem za domem tuż po nowym roku, kiedy usłyszałem o zakończeniu kataklizmu, który niemal odebrał mi życie, jednak dopiero zamknięcie Londynu dla mugoli zmusiło mnie do pozostawienia za sobą azylu, w którym zaszyłem się niemal na rok. Świat, który znałem się zmieniał – a ja nie chciałem już dłużej oglądać tych zmian z trybun, zwłaszcza, gdy tak bardzo przypominały te same młodzieńcze mrzonki, które w przeszłości uznawałem za niemożliwe. Początkiem kwietnia ponownie wsiadłem więc na statek, mający zabrać mnie z powrotem do kraju – a niedługo później zgłosiłem się do biura wiedźmiej straży, sygnalizując swoją gotowość do powrotu do pracy. Nieco innej, niż zapamiętałem, bo i miasto było inne – zacząłem jednak uczyć się go na nowo, stopniowo przypominając sobie zapomniane ścieżki i nie dziwiąc się, gdy nowe rozkazy, które otrzymałem, okazały się nie dotyczyć już nielegalnych pojedynków ani transportów diablego ziela, a operacji prowadzonych przez tych, którzy za wszelką cenę starają się zburzyć zaprowadzony przez nową władzę porządek.


I pray you,
do not fall in love with me,
for I am falser than vows made in wine.


Patronus: Sokół wędrowny symbolizuje wolność, swobodę umożliwiającą przemieszczanie się na dalekie odległości, spostrzegawczość i skoncentrowanie na osiągnięciu postawionego sobie celu; przez większość życia pozostaje jednak samotny.

Kiedy Theodore przywołuje patronusa, przypomina sobie moment, w którym po raz pierwszy wszedł na podkład statku – lub którąś z późniejszych podróży, wszystkich, nie licząc tej ostatniej, przerwanej przez anomalie.


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 15 +2 (różdżka)
Zaklęcia i uroki: 0 Brak
Czarna magia: 5 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 15 +3 (różdżka)
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 10 Brak
Zwinność: 5 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
francuskiI1
rosyjskiI1
norweskiI1
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Historia magiiI2
KłamstwoIV40
PerswazjaI2
SpostrzegawczośćII10
Ukrywanie sięI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Brak-0
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Brak -0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I½
Literatura (tworzenie prozy)I½
Muzyka (śpiew)I½
RysunekI½
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI½
Walka wręczI½
PływanieI½
ŻeglarstwoII7
Taniec współczesnyI½
GenetykaWartośćWydane punkty
Metamorfomagia-0
Reszta: 1

Wyposażenie

różdżka, sowa, woreczek ze skóry wsiąkiewki



it's a small crime
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler

count my cards
watch them fall
blood on a marble wall

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t8204-theodore-wilkes https://www.morsmordre.net/t8449-aurora https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f164-old-woolwich-road-55 https://www.morsmordre.net/t8383-skrytka-bankowa-nr-1979#243577 https://www.morsmordre.net/t8450-theodore-wilkes
Re: Theodore Wilkes [odnośnik]27.05.20 1:47

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana

INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Częściowa amnezja.
UMIEJĘTNOŚCI
metamorfomagia

Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Theodore Wilkes Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Theodore Wilkes [odnośnik]27.05.20 1:47


KOMPONENTY płatki ciemiernika, strączki wnykopieńki

[09.07.20] Ingrediencje (kwiecień-czerwiec)
[20.08.20] Kryształ (lipiec-wrzesień)

BIEGŁOŚCI[20.08.20] Wsiękiewka (kwiecień-czerwiec): +1 PB

HISTORIA ROZWOJU[31.03.20] Karta postaci, -50 PD
[10.05.20] Rejestracja różdżki
[04.07.20] Osiągnięcie (Genealog): +60 PD
[20.08.20] Wykonywanie zawodu: +50 PD
[20.08.20] Wsiękiewka (kwiecień-czerwiec): +60 PD
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Theodore Wilkes Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Theodore Wilkes
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach