Marcelius Sallow
AutorWiadomość
where the runaways are runnin' the night
Wartość żywotności postaci: 260
żywotność | zabronione | kara | wartość |
81-90% | brak | -5 | 210 - 234 |
71-80% | brak | -10 | 184 - 209 |
61-70% | brak | -15 | 158 - 183 |
51-60% | potężne ciosy w walce wręcz | -20 | 132 - 157 |
41-50% | silne ciosy w walce wręcz | -30 | 106 - 131 |
31-40% | kontratak, blokowanie ciosów w walce wręcz | -40 | 80 - 105 |
21-30% | uniki, legilimencja, zaklęcia z ST > 90 | -50 | 54 - 79 |
≤ 20% | teleportacja (nawet po ustaniu zagrożenia), oklumencja, metamorfomagia, animagia, odskoki w walce wręcz | -60 | ≤ 53 |
10 PŻ | Postać odczuwa skrajne wycieńczenie i musi natychmiast otrzymać pomoc uzdrowiciela, inaczej wkrótce będzie nieprzytomna (3 tury). | -70 | 1 - 10 |
0 | Utrata przytomności |
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 23.12.23 4:19, w całości zmieniany 16 razy
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
1951 | Sheila | Hogwart
- Też tak mówię, dlatego chłopców nazywam od kwiatków, bo wam się trzeba zajmować, chociaż mówicie, że nie i upieracie się, że jesteście niezależni. Ale potem widzę, jak wszystkim trzeba prać, gotować i sprzątać, dlatego jesteście jak kwiaty. Piękni, ale jak się nie zajmiesz, to robi się problem. – Parsknęła lekko, patrząc w tym momencie na Marcela. Oczekiwała, że się oburzy i zaprotestuje, że powie coś jeszcze, ale ona znała prawdę. Nawet jeżeli dziadek był kochany, tak widziała, jak wraca do wozu i po prostu oczekuje gotowego posiłku. Chłopcy z Hogwartu nie byli cyganami, ale podejście mieli niemal identyczne.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 23.12.23 3:48, w całości zmieniany 3 razy
12, wieczór | Hannah | Londyn
Mrzonki, nie nadawał się do tego. Nie rozumiał, skąd w jej głosie wzięło się rozżalenie, ale nie zamierzał jej narażać - patrol zjawi się tu lada moment, był tego pewien. Podbiegł za nią kilka kroków, przy pierwszym zakręcie podskakując, by chwycić się dłońmi pobliskiego muru; podciągnął się na nim, na moment przysiadł, odprowadzając dziewczynę spojrzeniem. Zniknęła gdzieś w nocnym mroku - nawet się na niego nie obejrzała. Miał nadzieję, że trafi w bezpieczne miejsce, cokolwiek tu robiła i czegokolwiek tu szukała.
5, wieczór | Maeve | Londyn
Rycerze Walpurgii. Oczywiście, że o nich słyszał - choć wolałby nie, wolałby, żeby to było możliwe nie wiedzieć o nich niczego. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Czy tacy przychodzili do cyrku, nie wiedział, czy tacy byli w cyrku, miał nadzieję, że nie - zagrażali przecież bezpośrednio jemu, choć mial nadzieję, że ci, których znal, którzy znali jego, którzy potrafili powiązać jego tożsamość z jego mugolską matką pozostawali ciasnym zamkniętym kręgiem osób dość mu bliskich, by nie musiał się tej informacji lękać. Czy było tak naprawdę, nie mógł do końca wiedzieć. Zdawało mu się, że pana Carringtona interesowało niewiele poza pieniędzmi - tak długo, jak długo on dostarczał ich jemu, mógł liczyć na jego łaskawość. A może tak mu się tylko wydawało. Dostrzegał blask szklanej fiolki, zastanawiając się nad tym, jak nisko upadł - rozmawiając o tym, czy zgodzi się donosić w zamian za eliksir, który mógł go ocalić. Jak daleko zaszedł świat - i jak bardzo nie może się już z tej drogi cofnąć. Miał nie pytać nawet po co. Ktoś uznałby, że to wygodne, ale on nigdy nie był wygodny. Nie chciał nigdy być jak swój ojciec. Nie mógłby spokojnie spać, nie wiedząc, czy jego działania nie szkodziły niewinnym - ale nikt powiązany z Rycerzami nie mógł być niewinnym.
10, wieczór | Cillian | Anglia
Na miejscu zjawił się nieco przed czasem. Do odległego miasteczka przeniósł go świstoklik, stamtąd na miotle skierował się we wskazane miejsce. Jakkolwiek ekstrawaganckie na sfinalizowanie transakcji się ono nie wydawało, doceniał krajobraz i piękno tego miejsca - dzikiego, niemal pierwotnego. Tak innego od Londynu, mglistego, brudnego i - przede wszystkim - przekrwionego. Lekka kurtka z naciągniętym na głowę kapturem chroniła go przed wiatrem, w kieszeni miał sakiewkę - o magicznie pomniejszonej wadze i magicznie zaklętą tak, by parzyła każdego, kto dotknie ją bez odpowiedniego powołania. Domyślał się, że wewnątrz niej znajdowało się dużo pieniędzy, najpewniej więcej, niż kiedykolwiek wcześniej widział na oczy - ale słyszał też, że stworzonko, które miało trafić do cyrku, było tego warte. A on - był też tego stworzonka zwyczajnie ciekaw. Zdarzało mu się biegać na posyłki, był jednam z najmłodszych, którzy mogli to robić, a zawsze mogło mu za to wpaść trochę dodatkowego knuta. Co jakiś czas sprawdzał, czy sakiewka wciąż leży w jego kieszeni - gdyby ją zgubił, nie wypłaciłby się pewnie z tego do końca życia. Zatrzymał się nad skałą pochyloną nad wybrzeżem; zaskoczył z miotły na głaz, przez chwilę obserwując spienione morskie wody, w tafli których odbijało się zachodzące słońce. Powietrze pachniało tutaj inaczej niż w mieście. Lepiej. I sceneria też wydawała się przyjemniejsza - bez wszechobecnych patroli Ministerstwa Magii.
12, wieczór | Tangwystl | Arena Carringtonów
Prostolinijność Tangwystl miała w sobie coś bardzo uroczego - i coś bardzo zagrażającego jednocześnie, Marcel nie miał zwyczaju konfrontować się ze swoim życiem, wypierając następujący po sobie ciąg zdarzeń, żył zbyt szybko, by zatrzymać się z refleksją nad czymkolwiek, a od pierwszego kwietnia, odkąd zaczęła się rzeź, zaczął żyć jeszcze szybciej. Wracanie do przeszłości w taki sposób, rozgrzebywanie niewygodnych tematów i zmuszanie go do konfrontacji z nimi, wywoływał u niego popłoch. Ojcowska rada wypowiedziana przez Tangwystl gdzieś zdołała przemknąć przez te mury i okopy, jego ojciec nigdy mu niczego nie radził - zostawił go bardzo wcześnie. Czy rzeczywiście był w tym dobry, był. Czy rzeczywiście nie miał czasu, pewnie by go znalazł, to tylko list. Ich drogi rozeszły się dwiema różnymi ścieżkami, nie chciał tego trzymać sztucznie, choć słowa dziewczyny zdradzały, że patrzyła na to nieco inaczej. Wtedy, kiedy się odsuwał, czasy były inne, wtedy wiedział, że sobie poradzi sama. Dziś, dziś wszystko było inne, sypało się jak domek ułożony z kart.
13, południe | Steffen | Arena Carringtonów
- To nie twoja wina - odparł w końcu, to nie on umieścił go na listach gończych, to nie on pozbawił go tchu. Nie powinien się obwiniać. Ale wiedział, że będzie. Znał go przecież dość dobrze, a mimo wbitych drzazg i zabliźnionych ran, miał przed sobą tego samego Steffena, co przed paroma miesiącami, swojego przyjaciela. - Został bohaterem - oznajmił z całą determinacją, w jaki był w stanie przekuć swój gniew. Tak, bohaterem, poszukiwano go za sprzeniewierzenie się władzy. Cokolwiek zrobił, zrobił to dobrze, zwrócił na siebie uwagę. - Słyszysz mnie, Steff? Bohaterem! Chcieli ukarać go przykładnie i został przykładem, bo wszędzie walają się plakaty, na których on - uśmiechnięty - został skreślony czerwonym atramentem. Tak jak skreślić mogą dzisiaj każdego. Ale przecież nie ma i nie będzie na to nigdy naszej zgody! - Jeśli Bertie nie bał się sprzeciwić, jeśli Bertie nie bał się działać, dlaczego on miałby? Dlaczego Steffen miałby? Dlaczego ktokolwiek miałby? Marcel był bardzo młody, najpierw robił, potem myślał, a jedyne, co naprawdę potrafił, to uciekać przed patrolami policji, ale znalazłszy wtedy ten plakat, prócz goryczy i żalu poczuł też podziw.
14, popołudnie | Morgan | Arena Carringtonów
Utrzymanie równowagi szło mu już całkiem nieźle, choć znacznie słabiej radził sobie ze sterowaniem tym zwierzęciem; o ile jako tako potrafił poradzić sobie siedząc w siodle, o tyle samo podczas ćwiczeń wolał mieć kogoś, kto trzyma lonżę. Bywały jednak i dni takie, że większość pracowała, zabawiając gości występami, a jemu nie wolno było marnować czasu - wtedy gnał ze Skoczkiem w zasadzie na oślep; ni prędkość, ni trasa, nie robiły większej w tym przecież większej różnicy, istotny był tylko chód na trzy takty. Najlepiej nie za szybko, ale w tej materii już nie bardzo mogli się dogadać. Lubił woltyżerkę, była prostsza od tego, co robił na co dzień i wydawała się przyjemną odskocznią, ćwiczył mięśnie, łącząc przyjemne z pożytecznym, kiedy akurat nie mógł dostać się na trapezy. Brakowało mu w ruchach perfekcji, kołyszący się grzbiet konia nie był tak pewnym podłożem jak drżąca lina, ale wyćwiczona taneczna gracja i doświadczenie nabrane przy bardziej precyzyjnej akrobatyce dawały o sobie znać. Niekontrolowanemu Skoczkowi, zwłaszcza na otwartej przestrzeni, zdarzało się czasem rzucić przed siebie cwałem na oślep. Czasem go prowokował, bo całkiem lubił próbować ustać wtedy na rękach.
19, popołudnie | Hagrid | Londyn
- Nie jestem klaunem - zaprotestował od razu, nieco obruszony, sztuka, którą uprawiał, wymagała niezwykłego talentu i ogromu ciężkiej pracy, nie lubił porównywania jej do najbardziej prymitywnych występów. Dzieci lubiły klaunów, inne płakały na ich widok, ale żaden klaun, którego znał, nie kochał tego co robił równie mocno co on - to co szczęśliwe na scenie wydawało się niesamowicie smutne w życiu; usta drgnęły na mało wyszukany żart, w gruncie rzeczy wydawał się w porządku.
20, popołudnie | Chłopaki | Szkocja
- Kiedy torturował cię jakiś mugol, Rigel? Bez magii są kompletnie bezbronni, co oni mogą ci zrobić?! - Bał się, naprawdę? Bał się takich, jak jego mama? Z magią jej życie byłoby o tyle prostsze, bez niej - była dzisiaj nikim i nikim pewnie umrze. Marcel nieprzerwanie wpatrywał się w źrenice Blacka, intensywnie, błękitne tęczówki niosły przepełnione emocjami iskry. Odbijał się w nim lęk, odbijał się w nim strach, przeczący słowom, które wypowiadał. Odbijało się w nim niedowierzanie, chyba było w tym też jakieś ludzkie zagubienie. To, co działo się ze światem, wciąż go przerastało. - To twoja rodzina? Oni ci tak powiedzieli? Ile dano im czasu, godzinę? Pół? Wszystko wydarzyło się w jedną noc. Jedną noc!
23, popołudnie | Frances | Londyn
- Zamknij oczy. Na jedną, niewielką chwilkę… - Poprosiła słodko z błyskiem w szaroniebieskim spojrzeniu. Czas pożegnania zbliżał się nieubłaganie i nie dało się go zatrzymać, mimo wielu chęci. I jeśli przymknął niebieskie oczęta, jasnowłosa kobieta zbliżyła się odrobinę, by nieśmiało przejechać drżącymi palcami po męskiej szyi. Serce przyspieszyło, jakoby próbowało wyrwać się z jasnej piersi, gdy powoli wspięła się na palce, uważnie obserwując jego twarz. Nie spieszyła się, pozwalając trwać elektryzującemu napięciu, a oddechom mieszać się ze sobą. Nieśmiało złożyła na jego ustach nienachalny, acz subtelny i zmysłowy pocałunek, zaspokajając wcześniejszą ciekawość. - Nie zapomnij o mnie. - Wypowiedziała eterycznym szeptem, owiewając jego skórę powietrzem, które dopiero teraz opuściło jej płuca.
23, noc | Szmalcownik | Londyn
Ostatnie sekundy życia mijały zaskakująco powoli. Zastanawiał się, czy to majaki, czy naprawdę słyszał Billy'ego- tam, w mieszkaniu, przed paroma chwilami, słyszał też smugi zaklęć, ich inkantacje, ale przecież zakrawało to absurd - skąd mógłby się tutaj wziąć? Nie widział go kilka długich miesięcy, zbyt długich, by nie brać tego za półprzytomne majaki; podobno kiedy się umiera przed oczyma przelatuje całe życie - on widział tylko Billy'ego, pamiętał wiatr we włosach przy pierwszym wspólnym locie i zapach cyrku, kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Pamiętał też arenę, na której stanął po raz pierwszy - pamiętał Delilah, pod okiem której po raz pierwszy podciągnął się na szarfie i z wolna odkrywał w sobie sceniczną wrażliwość, pamiętał Olliego i smutek, jaki bije z jego oczu od kilku miesięcy. To nie poprawi mu nastroju. Pamiętał wzrok mamy, kiedy zapewniał ją, że wszystko jest w porządku, że nie wróci już do Hogwartu, bo nie musi, bo pięć lat to wystarczająco. Pamiętał sam Hogwart: długie godziny nad książkami, z których nic nie wynikało, a do których może gdyby przyłożył się mocniej, miałby dziś więcej pieniędzy i mógłby zająć się mamą lepiej. Pamiętał nawet tatę, zostawił ich, kiedy lat miał tylko kilka. Dalej nie pamiętał już nic - i chyba do tego momentu właśnie wracał.
23, noc | Billy, Lizzie | Oaza
Ciemność - nic nadto nie widział, nie czuł już bólu, słabości, nie ogarniały go zawroty głowy, a jedynie sen, błogi, spokojny, być może wieczny. Bladł z każdą umykającą chwilą, stając już w zasadzie siny, biel skóry przechodziła w szarość, czerwień warg w ciemniejący fiolet. Twarz, ubranie, włosy, przemoknięte były zlewającymi się ze sobą błotem, deszczem i krwią, w części jego własną, w części należącą do jego matki; ziemia oblepiała złote kosmyki, wchodziła między zęby, utknęła pod paznokciami, oblepiała podartą koszulę. Pachniał śmiercią, krwią, wymiocinami i potem.
24, poranek | Amelia | Oaza
Spał, spał długo i spał twardo, spał jak umarły, spał jak człowiek, który nie chce się nigdy zbudzić. Wyczerpany organizm łaknął regeneracji, potrzebował tego, blada skóra na jego twarzy, dłoniach, na całym ciele, sina czerwień ust sprawiały, że wyglądał nieco upiornie; oczy zakrywały poplątane brudne - czymś brunatnokrwistym - złote włosy. Oddech miał szybki i płytki, jego stan stabilizował się po praktykach medycznych uzdrowicielki, ale minie znacznie więcej czasu, nim wróci do pełnej formy. Teraz - przebudził go głód, choć wymęczone ciało nie mogło się zdecydować, czy bardziej pragnęło snu, czy pożywienia, w malignie słyszał przedziwne głosy dziewczynki rozmawiającej z... z kim? Nie do końca rozpoznawał, co tu właściwie robiło dziecko? Gdzie on właściwie był...? Nie od razu przypomniał sobie o wszystkim, co wydarzyło się w nocy, wpierw strącił z oczu włosy, ogarniając spojrzeniem wnętrze chatki: obce, nieznane, niebezpieczne? Usłyszał tylko jej ostatnie słowa, może to sąsiad?
27, noc | Josephine | Oaza
- Czekaj - zawołał na nią, kiedy odwróciła się na pięcie; chciał wstać, ale ledwie napiął mięśnie nóg, a blizny przeszyły jego ciało piorunującym bólem, usadzającym go z powrotem na miejscu. Wygiął się w przód, z bólu. - Czekaj! - zawołał głośniej, ale była już daleko - i nie pozwoliła mu wypowiedzieć ni słowa na swoją obronę. Obserwował jej niknącą w ciemnościach bezimienną sylwetkę, ze złością odrzucając leżący nieopodal kawał drewna w ogień, wybudzając z paleniska wachlarz pomarańczowych iskier. Przeklął pod nosem, przecierając dłońmi skronie, wplatając je we włosy, zaciskając oczy, zęby, pięści.
3, popołudnie | Tangie, Josie | Oaza
Odwrócił się przez ramię, kiedy ktoś - pewnie przypadkiem - szturchnął go łokciem, przechodząc, kiedy odwrócił się z powrotem, jej już nie było. Przechodzący obok tłum musiał ją porwać, wystąpił krok w przód, obejrzał się wokół, ale nie widział jej nigdzie. Naprawdę sądził, że zmusi ją do rozmowy głupią tradycją? Nie zachował się tamtej nocy najlepiej, mógł być bardziej uprzejmy. Ale naprawdę nie mogła dać mu drugiej szansy... ? Nie chciał, to było silniejsze od niego. Miał w głowie za dużo. Za dużo złego. Za dużo niemocy, bezsilności, żalu i rozpaczy. Stracił matkę, cudem zachował życie. Zamierzał spędzić go w taki sposób - użalając się nad sobą w nieskończoność?
18, południe | Steffen i reszta | Oaza
- Nie wiem - mruknął - może - Czy mama miała zawsze rację? Czy miała rację, kiedy wspominała ojca? Czy miała rację, kiedy zapewniała go, że świetnie sobie radzi? Czy miała rację, kiedy nie odezwała się słowem po tym, jak rzucił szkołę? Czy miała rację, przymykając oko na jego kolejne małe występki, pierwsze bójki w szkole, pierwsze kradzieże po szkole, czy miała rację trwając w tej nieskończonej cierpliwości? Czy gdyby sprowadziła go na ziemię szybciej - czy wtedy też by umarła? To nie była jej wina, wina była jego, dobrze o tym wiedział. Jego głos dławił się w gardle, był cichy, bełkotliwy, tak trudno było wypowiedzieć te słowa, przedstawić prawdę, mówić o prawdzie. Tak trudno było - uwierzyć w prawdę. Złożył policzek na jego barku, opadając z sił; dobrze było poczuć go obok, jego wsparcie, jego obecność. Przyjaciele zawsze byli mu bliżsi od rodziny, bo poza mamą nie miał nikogo. Cyrkowa komuna składała się z niespokrewnionych ze sobą zlepków przeróżnych osobowości, byli mu jak bracia i siostry, jak ojcowie i wujkowie, nawet bardziej i bliżsi sercu.
12, wieczór | Billy | Londyn
- Nie muszę? - zapytał, jego głos złamał się w pół słowa. - Nie zgadzam się na to, co oni robią. Jestem częścią świata, który oni próbują zmienić, choć ich jest ledwie garstka, a nas, czarodziejów mniej lub bardziej bezpośrednio wywodzących się od mugoli, dużo więcej. Czy gdyby każdy, kto się na to nie godzi, powiedział głośne nie, zamiast chować się wygodnie w czterech ścianach swojego mieszkania, czy wtedy oni byliby zdolni zdobyć cały Londyn? Kim są więc ci, którzy nic nie robią? Którzy na to pozwalają? Nie chcę być jednym z nich, Billy. Nie chcę się wstydzić, patrząc w lustro. - I nie chcę też żyć w piekle, które oni gotowi są nam zgotować. W jego oczach odbiły się iskry, głęboko wierzył w słowa, które wypowiadał. Jego serce uderzyło mocniej, nieco trudniej było mu wziąć oddech. - Muszę to robić. Każdy musi, wiesz o tym. Dlatego im pomagasz - Przecież jego też nikt nie zmuszał naprawdę, Billy tego chciał. Billy wiedział, że tak było właściwie. - Właśnie dlatego potrzebujecie kogoś, kto jest dla nich obcy i kogo jeszcze nie znają - zaparł się, nie mogli pojawić się między szmalcownikami, na ulicach Londynu, nie budząc podejrzeń, ale Marcel wciąż mógł. I zrobi wszystko, czego będą chcieli.
19, wieczór | Frances | Arena Carringtonów
Upił łyk wina z butelki, wkrótce znikając gdzieś między wagonami, w nocnych ciemnościach, zaciskając powieki, które skrywały szkliste oczy. Serce krwawiło boleśnie, ścisk w żołądku wydawał się mocniejszy tym bardziej, im mocniej oddalał się od Frances, choć powinien chyba odczuć ulgę. Nie czuł wcale. Czuł ból: ból istnienia i ból świata, wdzierający się ponurą czernią do każdego zakątka jego myśli i obezwładniając całe jego ciało. Jeśli tak smakowała miłość, chyba wcale nie chciał jej znać. Miała uwznioślać, nie sprowadzać na ziemię, tymczasem smakowała rozczarowaniem, które znał aż zbyt dobrze. Przedwcześnie uwierzył w siebie, w jutro.
20, wieczór | Marynarz | Londyn
Ognista kapucynka - podobno - w chwilach zagrożenia potrafiła sprawić, by jej gęste, na co dzień lśniące futro stanęło w niegroźnym ogniu w jaskrawo niebieskiej, błękitnej lub zielonej barwie, a w rzadkich przypadkach - nawet purpurowej. Cyrkowy treser twierdził, że można wykorzystać te właściwości do stworzenia iście fantastycznego widowiska; barwnego, zaskakującego i wciągającego, bo to jednocześnie niesamowicie inteligentne stworzenia, które można nauczyć wielu ciekawych sztuczek. W grę wchodzić miały płonące obręcze i bieg przez inne płonące przeszkody, kilka iluzji i występ kobiety-gumy, która była animagiem małpką. Przez chwilę wysłuchiwania tej przemowy miał ochotę zapytać, czy jeśli ta magiczna kapucynka jest taka ważna, to czy nie byłoby rozsądniej puścić po nią kogoś, kto na pewno przyniesie ją z powrotem, ale ostatecznie zachował to dla siebie - czas chyba mu już pokazał, że nierozsądnie jest zadawać zbyt wiele pytań.
26, wieczór | Ojciec | Londyn
-Zacznijmy od tego… - skierował różdżkę na twarz chłopaka, jakby gotując się do Balneo. -…jak dokładnie umarła Layla. - zaproponował z naciskiem, ciekawość zżerała go zbyt długo. Lekko przytknął różdżkę do skroni młodzieńca, mocniej przytrzymał go za ramię. Z Drętwotą byłoby łatwiej, ale nie miał zamiaru czekać aż Marcelius przejrzy na oczy. Element zaskoczenia dawał sporą przewagę - a skoro niegdyś powstrzymał od wyrywania się tamtą gniewną kotkę, przyszłą panią Sallow (kruczowłosą, w odróżnieniu od prawdziwej kocicy), to da sobie radę i z nastolatkiem. -Legilimens. - praktyczniej byłoby upewnić się o jego zamiarach, ale był coś Layli winny. Musiał obejrzeć jej śmierć.
30, popołudnie | System | Londyn
– O tym właśnie mówiłem, dlatego uważam, że każdy – każdy – powinien skończyć szkołę nim wyjdzie do poważnych ludzi, nauczyć się odpowiedniego zachowania – mamrotał ze złością, już znacznie ciszej. Na rozłożone na biurku raporty nawet nie spojrzał, upstrzone czarnymi, rosnącymi z każdą chwilą plamami, prawdopodobnie nie były jego problemem – a za ich zniszczenie miał odpowiedzieć ktoś inny.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 23.12.23 3:48, w całości zmieniany 7 razy
2, południe | Ojciec | Londyn
W kącie celi stała szklanka - do połowy pusta - z wodą. Oszczędzał ją, bo wiedział, że drugiej pewnie dzisiaj nie dostanie. Jego żołądek skręcał się z bólu, jedzenia nie dostał ani razu, w końcu miał tu być tylko na chwilę - naprawdę? Po dobie zaczął mieć wątpliwości, czy ktoś o nim nie zapomniał, a z każdą kolejną chwilą tracił wiarę w to, czy w ogóle zamierzano go wypuścić. Nocy nie przespał, rwał sobie włosy z głowy, odpędzając szczura od obgryzienia własnych stóp. Im bliżej rana, tym mocniej uzmysławiał sobie, że tylko zdrowy umysł miał szansę pomóc mu tutaj przetrwać. Rano zabrali jego współlokatora - na przesłuchanie. Nie wiedział po czym, był mrukliwy. Wrzucili go z powrotem jakiś czas temu - leżał w kącie - skatowany i nieprzytomny, prowadziła do niego krwista smuga. Ostatnie parę godzin spędził wpatrując się tępo w jego nieprzytomne ciało. Próbował rzucić na niego okiem, ale przecież nie potrafił go zbadać - a stan, w którym się znajdował, daleko wykraczał ponad zwykłe kontuzje. To samo zrobią jemu? Za co? Za nic?
Próbował tylko ukraść parę jabłek - chwalebne, wyjątkowe i szumnie świętowane rządy nowego Ministra przyniosły straszliwą falę głodu; pan Carrington dbał o zapasy w cyrku, ale nawet on nie był cudotwórcą. Czarodzieje - ludzie, mugole też tam byli - z Oazy nie mieli skąd zdobywać jedzenia, czas pędził, nie biorąc jeńców, niosąc coraz szerszy wachlarz trosk. Strach przed jutrem ciągnął się za nim jak ponury i czarny cień, przyszli już po mugoli, dobrze wiedział, że w następnym kroku przyjdą po takich jak on. Skrywana tożsamość miała szansę go obronić, ale to nie niosło pocieszenia: nie chciał więcej śmierci. Sięgał po owoce, kiedy przechodzący obok straganu patrol go dostrzegł - rozsypane na ulicy pozostawił za sobą, rzucając się do ucieczki. Z duszą na ramieniu, zbyt szybko bijącym sercem i oddechem szybszym niż gwałtowny bieg. Dłoń niemal odruchowo pomknęła do kieszeni kurtki, odnajdując w niej różdżkę, ale przecież z doświadczonymi funkcjonariuszami nie miał żadnych szans - po prostu nie mógł dać się złapać. Bał się, bał się, że znajdą więcej, niż powinni, że prędzej czy później dotrą do jego prawdziwej tożsamości - w Ministerstwie Magii kilka dni temu był przecież o krok od tego. Dopiero co wyszedł z więzienia, nie zamierzał tam wracać. Słyszał krzyki. Nie chciał tam zostać. Następnym razem mogli nie wypuścić go wcale. Ile miał właściwie żyć? Dwa już stracił, koty podobno mają ich siedem. Ale on nie był kotem, z kotem łączyła go tylko sprężystość mięśni pozwalająca na niemożliwe - w tym na to, by umknąć z życiem.
5, popołudnie | Rain | Londyn
Uśmiechnął się pokrzepiająco do Rain, nie wiedząc, jakich słów użyć, by jej odpowiedzieć; zgadzal się z nią, Grimmuald Place nie było bezpiecznym miejscem dla takich jak oni. Pewnie wynagradzali służbę, pewnie hojnie, ale jak ich właściwie traktowali? Ile groziło ślicznej Celine? Nie wątpił, że kiedy się znudzi, kiedy błyśnie, piękniejsza od pani domu, może zostać wypędzona na bruk, dokładnie tak jak z tego pięknego baletu. Martwił się o nią, wydawało mu się, że ułożyłaby sobie życie lepiej, wygodniej, gdyby została w biedzie, z dala od tych ludzi, wśród takich, którym na niej szczerze zależało. Co ją zwabiło? Obietnice pieniędzy? Każdemu tutaj brakowało knuta, ale nie one były w życiu najważniejsze.
5, wieczór | Bojczuk | Londyn
- Słuchaj, też umiem nową sztuczkę, patrz - zawołał rączo, podejmując nomenklaturę narzuconą przez Hagrida. Nie puszczając Bojczuka - nieco chwiejnie - wyciągnął z kieszeni różdżkę i niewielką butelkę, którą odkorkował zębami i chwycił palcami w tę samą dłoń, w której trzymał butelkę po Ognistej. Manewry wykonywał tak, by nie puścić Bojczuka. - Patrz! - zawołał, przytykając jedną z nich do ust, nabierając łyku, połgębkiem wypowiadając zaklęcie incendio - przytykając ogień do cieszy, którą wypluła na bok, zamierzając przedstawić ekscytujący pokaz ognistego oddechu - ostatnio na Arenie mu wyszło, co mogło pójść nie tak?
6, poranek | Keat | Londyn
- Zwijajmy się - przytaknął na jego słowa, bez zbędnych tłumaczeń, potrafił przełamywać zabezpieczenia, ale nie je nakładać - na nic by się przy tym zdała jego pomoc. Ludzie Ministerstwa mogli się tu zjawić w każdej chwili, a ich nie powinno już tutaj być. Nie mogło ich tutaj być, ich bezpieczeństwo to jedno, bezpieczeństwo informacji, które posiadali, to drugie. Chyba ojciec pozwolił mu to sobie uzmysłowić, wdzierając się w jego myśli gwałtem przy przypadkowej okazji. Chwycił ucho, w ciszy unosząc spojrzenie od ceramiki do Keata, skupionego na formułach i inkantacjach, kiedy poczuł charakterystyczne szarpnięcie i zamknął oczy, otwierając je w całkiem innym miejscu - w pomieszczeniu, które przypominało... kuchnię? Zdaje się, że Steffen podobnie to zapowiedział. Położył dłoń na pobliskiej ścianie, uspokajając lekkie zawroty głowy po gwałtownej podróży, omiatając pomieszczenie wzrokiem, byli tutaj sami.
8, południe | Nailah | Londyn
- To nie trwało długo - przyznał w końcu, nieznacznie wychylając się zza łba zwierzęcia. - Zaczęło się krótko zanim... no wiesz - wykonał przy krtani niedbały gest, blizna wciąż była brzydka, kiedy wrócił do cyrku. Od tamtej chwili zakrywał ją ciężkim pudrem na występach, ale na co dzień nie dało się jej przeoczyć. Ciągnęła się przez szyję. - Chyba miała mi za złe, że zniknąłem - Nie ona jedna, pan Carrington też. Tylko że on wcale tego nie planował. Umilkł znów, zbierając siły przed jej kolejnym pytaniem. Znał odpowiedź, ale wypowiedzenie jej na głos było trudniejsze, niż mu się wydawało. - Bo nie mam pieniędzy - odparł w końcu, pozornie obojętnie, ale nawet głuchy usłyszałby w tej pozorności wstyd. I ból. Nie miał się czego wstydzić przed Nailah, żyła tu jak on, ale Frances... - A ona nosi jedwabne rękawiczki nawet latem i białe perły na szyi do bardzo eleganckich strojów.
15, południe | Finley | Londyn
Wybita w powietrze wstęga przeleciała tuż obok niego i kusiła zbyt mocno, by dać się oprzeć psikusowi, wyciągnął dłoń, łapiąc ją w locie, zwijając długą serpentynę wokół jej trzonu. Opadł ponownie w dół, zawieszając się na kole samymi kolanami - jego twarz przyozdobił szelmowski uśmiech, nim ponownie okręcił się wokół koła, z impetem wzbijając się w powietrze i wykonawszy w powietrzu potrójne salto, wznosząc w górę pył i brud areny opadł z gracją na piaskowe podłoże, na wygięte do klęku nogi, prosto przed kłaniającą się nieistniejącej dziś publiczności Finnie; poczuł skórę zdartą z kolana, ale nie dał tego po sobie poznać. Wykonawszy samemu bliźniaczy głęboki ukłon, jakby był na scenie, przedłożył przed nią wstęgę z teatralnym oddaniem, niby złożone przed nią carskie berło. Z tym samym uśmiechem uniósł ku niej spojrzenie, wyciągając też dłoń - prężnie, zmęczone ramię było mokre od potu, a mięśnie doskonale widoczne pod śliską skórą - zapraszając do wspólnego tańca.
15, wieczór | Reggie | Londyn
Sklep jubilerski - nie trzeba było być geniuszem, by pojąć, co mogło ich tutaj przywieść. To, z czym walczyli, było znacznie bogatsze od nich - stare czarodziejskie rody, wsparcie Ministerstwa Magii, podczas gdy w Oazie panowała nędza. Szczerze wątpił, by Zakon Feniksa miał więcej pieniędzy, niż pokazywała to wyspa - prowizoryczny Festiwal Lata ukazał więcej niż braki, choć przypadkiem zaplątany na brzeg drapieżnik zapewnił czarodziejom wyśmienitą ucztę. Przemykając bocznymi uliczkami - dobrze znał topografię miasta - korzystał raczej ze skrótów, bez trudu przeskakując z dachu na dach, z wiaty na wiatę, przez mury i zagrody; bez trudu nauczył się wykorzystywać swoje akrobatyczne umiejętności również w miejskiej przestrzeni - i korzystał z tego, zamierzając wieczorami pozostać dla magicznej policji nieuchwytnym. Miał duszę na ramieniu i raz za czas oglądał się przez ramię, by upewnić się, że nikt za nim nie szedł - zdawał sobie sprawę z ryzyka, jakie niosło ze sobą członkostwo w Zakonie Feniksa, ale dołączył do niego w pełni świadomie - i świadomie zapewniając Billy'ego, że nie chciał dłużej stać bezczynnie.
16, wieczór | James, Neala, Anne | Devon
- Sam nic nie znaczysz, palancie - odparował elokwentnie, czujnie spoglądając na jego uniesione dłonie; cwaniacki uśmiech nie znikał z jego twarzy, podłość z języka też nie. Chyba jeszcze nie dostał nauczki na tyle, na ile powinien - choć zdawał się ledwie trzymać na nogach. Nie miał nawet krzty honoru. Nie odsunął się od niego, sięgnął jego ramię, ściągnął pięścią koszulę koszulę, ciągnąc ku sobie. - Powiedziałem przeproś ją! - powtórzył, szarpiąc go na bok; był dość osłabiony, by nie sprawiło mu to większej trudności.
16, noc | James, Neala, Anne | Devon
Zdawało się, że gniew wprawiał krew w wrzenie, ale ustępująca adrenalina przypominała mu, że był tylko człowiekiem; nie pamiętał nic prócz przeszywającego bólu, kiedy jego ciało upadło bezwładnie, pochłonięte słodkim snem, który powrotnie przywołał najstraszliwsze krwawe koszmary. Bestie goniły go ze wszystkich stron, ich długie pazury wbijały się w jego ciało, pod żebro, we śnie krzyczał, we śnie cierpiał, drżał z bólu, pożerany i rozszarpywany przez dzikie zwierzęta. Ten niepokój, ten ból, dało się pewnie odczytać z jego twarzy, kiedy nieśli jego bezwładne ciało. Już nie krwawił, szybka i sprawna pomoc Neali pozwoliła oczyścić ranę ze szkła i zatamować krwawienie. Wydawał się bledszy niż wcześniej, jego krew zalała podłogę tamtego pubu - dla ciała zostało jej niewiele, wzmagając poczucie przenikliwego chłodu, z którego jednak niewiele sobie robił. Kiedy przytomność do niego wróciła, był już daleko; odzyskana władza w dłoniach pozwoliła zacisnąć się ramionom wokół szyi Jamesa, który niósł go na plecach; chwiejnie stanął na nogi o własnych siłach, dalszą wędrówkę pokonując samodzielnie - początkowo unikając spojrzenia dziewcząt. Mokra koszula lepiła się do ciała, była brudna szkarłatem, na boku, na prawym łokciu, pocięta ostrymi krawędziami tamtej butelki. Czuł smród krwi. Własnej krwi. Ale prawie się nie zataczał, kiedy szedł.
17, poranek | James, Anne, Neala | Devon
- Dziękuję - odpowiedział Anne, odbierając od niej zawiniątko przeznaczone do obmycia rany, nie odebrał go od niej sam, poczekał aż wycofa się pierwsza. Patrzył w jej oczy - zarówno, kiedy odbierał mokrą szmatę, jak i kiedy, ciągnięta przez zawstydzoną przyjaciółkę, już ich opuszczała, dopiero wtedy opuszczając speszone spojrzenie. Kiedy zostali sami, we dwójkę z Jamesem, podwinął koszulę i przyłożył materiał do rany, obmywając ją z krwi; głośny syk wydobył się z jego ust, skrzywił się odruchowo, zaciskając pięści. Z rezygnacją obmył skórę wokół rany, omijając rozcięcie.
20, popoludnie | Charlene | Oaza
- Uwierz mi, że na obiad prościej jest jednak zabić świnię niż ciebie - odparł bez zawahania, nie zamierzając, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że ktoś rzeczywiście dla chleba mógłby zaszlachtować ją na ulicy; prawdopodobnie bardzo się mylił, dlatego odsuwał to od siebie tym mocniej. Dla pieniędzy człowiek był w stanie posunąć się do najgorszych czynów - ale chęć obdarowania żywnością swoich bliskich lub nawet nieznajomych, nie stała nigdy u przyczyn podobnych zachowań. Tylko skrajny egoizm mógł pchnąć złą rękę do czegoś tak potwornego. Ale przecież widział już wojenne zezwierzęcenie. - Nic ci po pieniądzach, kiedy nie ma co za nie kupić - Ale to przecież też było prawdą. To nie brak pieniędzy był problemem a brak żywności: brakowało podstawowych produktów, kraj był oparty o handel morski. Wszystko zostało odcięte. Bezgłośnie wypuścił z ust powietrze, odpowiadając jej łagodnym uśmiechem.
21, wieczór | Celine | Londyn
- Celine... - odpowiedział, ze zrezygnowaniem, proszącym tonem, jakby miał nadzieję, że zaraz przez powietrze przemknie jej perlisty śmiech, który zdradzi, że jej wyznanie było tylko ponurym żartem. Westchnął, może coś w tym było, dworskie korytarze z pewnością były teraz bezpieczne. Czy to miejsce też takim było: szczerze wątpił, port pełen był oprychów, a ona, ona przyciągała ich niby lep muchy, każdym ruchem, obrotem, słowem i wyśpiewaną nutą, każdym spojrzeniem, każdym odrzuceniem srebrnych włosów, każdym spokojnym uśmiechem. Roztaczała wokół siebie niezwykłą aurę, aurę, na którą nikt nie mógł pozostać obojętnym. - Nie boisz się jej? Jej rodziny? - Ufasz jej, jesteś pewna, że nic ci tam nie grozi? Powiedz proszę choć tyle. - To pewnie chora wiedźma, jak oni wszyscy, jesteś pewna, że możesz jej zaufać? - Być, mieszkać pośród nich. Że nie sięgną cię tam żadne oślizgłe ręce, że nikt cię nie wykorzysta, że twoje piękno będzie mogło kwitnąć dalej; naprawdę chciał jej szczęścia. Bezpieczeństwa. Jeśli miała je odnaleźć wśród zwyrodnialców, nie miał prawa jej go odbierać. Mury ich pięknych pałaców pewnego dnia runą, ich głowy zawisną za popełnione zbrodnie, ale ona, ona przecież za nie wtedy nie odpowie.
25, wieczór | James | Londyn
- To złodziej? - dopytał barmana na jednym tchu, szybko wyrzucane słowa wypowiadane były w pośpiechu; zdawało mu się, że nikt nie miał już wątpliwości co do istoty jego przewin. Trochę jakby zapomniał o ranie - odrzucił zakrwawioną szmatkę na ladę. - Niech pan zostawi wiadomość, przyjdę po nią - dodał, odskakując od lady, starczy mu adres kuzynki, żeby sprawdzić, czego potrzebowała. Tak w ramach zadośćuczynienia chociaż. - Złapię go! - krzyknął w stronę zmęczonej dziewczyny, rzucając się biegiem za przyjacielem, powinien w kilka susów znaleźć się przy drzwiach. - Stać! Zatrzymać się! - zawołał jeszcze, zamierzając wyskoczyć za nim za próg gospody, zwalniając kroku na tyle, by zachować między nimi rozsądny dystans, a jednocześnie zasłonić tor ewentualnych zaklęć. Biegnij, Jimmy, biegnij co sił.
31, wieczór | Aurora | Szkocja
A potem zaległa cisza, o której nie wiedział, jak powinien ją przerwać. Miał podziękować? Przeprosić? Powiedzieć coś uprzejmego, co? Wydawało mu się, że każde słowo, które wypowie, będzie teraz nieodpowiednie. Nie tylko dlatego, że Finnie ją obraziła, też nie dlatego, że wykrzyczała prawdę w twarz im obojgu, przede wszystkim dlatego, że to nie powinno się zdarzyć. Była zła? Smutna? Czy czuła się wczoraj tak samo jak on, a on to wykorzystał jak... jak kto? Czy patrząc w lustro miał zobaczyć twarz własnego ojca? Podobno Ministerstwo Magii przechowywało zmieniacze czasu, które mogły odmienić losy pojedynczego człowieka i całej ludzkości: oddałby wszystko za to, żeby jeden pochwycić teraz do rąk. Unikał jej spojrzenia, chyba martwiąc się tym, co mógłby w nim znaleźć. Rozczarowanie? Zawód? Złość? Pretensję? Pamiętał słodycz jej oczu, ust i słów, była piękna, ale nie tym go zauroczyła - a tym, jak mówiła i co mówiła. Wrażliwością. Wrażliwość była jak szklana figura, to, co zrobili, było z kolei jak uderzenie w tę figurę ciężkim młotem. Była starsza od niego, dojrzalsza. Czy miała przed nim innych? On nie miał, bo wierzył, że nie jest taki, a rozkosz minionej nocy, choć niezapomniana, nie mogła okazać się ważniejsza od przyzwoitości i okazywanego jej szacunku.
1, świt | Finley | Londyn
- Księżyc wskazuje drogę nocą - zawyrokował w końcu. - Samo przez się jest wstydliwe. Jeśli słońce i tak widzi wszystko, nic go już nie zadziwi, dlaczego wciąż ocenia, zamiast wykazać się wyrozumiałością charakteryzującą wiekowych czarodziejów? - W ostatnich słowach wybrzmiała pewna wzburzona frustracja, oceniali go wszyscy, zrozumieć nie potrafił nikt, ale czy naprawdę wszyscy otaczający go ludzie byli tak rozsądni, by nigdy nie popełniać błędów?
2, wieczór | Alexander, Billy | Dolina Godryka
Kiedy razem z Billym znaleźli się na miejscu, z zainteresowaniem chłonął otoczenie; rzadki las miał swój urok, podobnie zresztą jak okolica - wizytował ją po raz pierwszy, choć nazwę czarodziejskiej wioski znał przecież od dawna. Z pewną ulgą przyjął fakt, że znajdowała się na w miarę bezpiecznych terenach - ostatnim czasem miał wrażenie, że śmierć dzień za dniem wygląda mu przez ramię. W Londynie wiecznie trzeba było być czujnym. Ulewa go nie obchodziła - miała swój urok - o przeziębieniu zwykł myśleć po fakcie, pewnie dlatego nie pomyślał nawet, by pomóc Billy'emu utrzymać zaklęcie chroniące przed złą pogodą. Ślizgając się po ścieżce, zdawał się całkiem dobrze bawić - stopę stawiał obok stopy, ścieżka stawiała wyzwanie nawet jego równowadze - a on wyzwania lubił, to było trochę jak spacer po linie. Ześlizgnął się obok Billy'ego, unikając jego ręki, kiedy ten odzyskiwał pionową pozycję, samemu rozpościerając własne i czując się przy tym trochę jak lecący ptak; kiedy znaleźli się już poniżej, wsunął dłonie do kieszeni kurtki, nie tracąc ducha.
4, wieczór | Parszywe Towarzystwo | Londyn
Ledwie okno popuściło, ledwie zdążył je otworzyć, wpuszczając do dusznego wnętrza tawerny świeże powietrze, ledwie wyciągnął ramię w kierunku chłopaka, chcąc ponaglić go do opuszczenia pubu, ledwie usłyszał rozgniewany głos własnego ojca i błyski zaklęć, coś - ktoś - pchnął go w plecy, wyrzucając na drugą stronę okna; nie zamierzał wcale opuszczać Parszywego Pasażera, zdradził policji swoje nazwisko a zadumana mina komendanta nie pozwalała się domyślić, czy je zapamiętał, czy wręcz przeciwnie, uznał za zwyczajnie nieistotne. Co gorsza, dopiero parę chwil temu dostrzegł w pomieszczeniu ryżego roznoszącego Proroka, tego, który miał przy sobie torbę - w której mogły być gazety. Wracały do niego wspomnienia tamtego dnia, kiedy gnał z Keatem przez miasto w rozpaczliwej próbie powstrzymania katastrofy, bo gazety dostały się w nieodpowiednie ręce. Jego torba wcześniej płonęła - czy ogień mógł zniszczyć wszystko? Czy ogień - mógł ocalić jego? Jak wielkim zagrożeniem był ten jeden chłopiec dla miasta?
5, wieczór | Eve | Londyn
- Przepraszam - szepnął w jej stronę, choć w jego głosie nie wybrzmiewała wcale skrucha. Gdyby miał ponownie podjąć decyzję, postąpiłby z pewnością tak samo. Nie odpowiedział na pytania Sheili, odpowiedzi miały pojawić się same, razem z twarzą zaginionej. Wkrótce za Sheilą pojawiła się sylwetka Jamesa, nie odzywał się, kiedy rozchylał drzwi szerzej - wpatrzony w Eve jako w zjawę, która jeszcze wczoraj wydawała się nią rzeczywiście być. Która jeszcze wczoraj - wydawała się być martwa. Nie odezwał się słowem, czując - a może widząc - że tych dwoje miało sobie więcej do powiedzenia samymi spojrzeniami niżeli słowami, choć prędzej czy później i po te ostatnie musieli sięgnąć. Sam był wzruszony, kiedy na nią trafił. Sam poczuł tchnienie ulgi, powracającą tęsknotę i ciepło, ale wiedział, że jego emocje nie były nawet małą częścią tego, co czuł teraz James. Sheila z pewnością tez miała jej dużo do opowiedzenia - to dla niej tu przecież wróciła. Nie przerwał ich milczenia, zamiast tego cofnął się wpierw pół kroku, potem dwa, jego rola już się zakończyła. Potrzebowali intymności. Oni dwoje szczególnie, ale we troje też tworzyli rodzinę.
9, wieczór | Steffen, Trixie | Dolina Godryka
Martwił się - martwił się o Idę, była twarda, byleco nie zatrzymało by jej w drodze do ślubnego kobierca - miał nadzieję, że wyjdzie z tego cało i że ceremonia zostanie opóźniona raptem chwilę, musiała się na to cieszyć: oby szybko doszła do siebie. Brak imprezy był w stanie przeboleć - po prawdzie w ostatnim czasie mieli raczej mniej niż więcej okazji do świętowania. Nastroje były raczej średnie, nie bez powodu. Nie zamierzał jednak stać bezczynnie, kiedy Alexander zarządził rozdanie przygotowanych potraw; odnalazł się ze Steffenem, kiedy ze stołu zabierał właśnie tacę z rozłożonymi połówkami jaj - ktoś zdążył ją przygotować do drogi, owijając białym papierem, na którym widać już było tłuste plamy od sosu. Szlag jasny, pachniało pięknie - a szynka, dałby sobie za to rękę uciąć, pochodziła z tego, co zwinął na tę uroczystość z cyrku.
11, popołudnie | Aquila | Londyn
Wcale nie miał ochoty siadać z nią na ławce, ale wiedział, że jej prośba nie była do końca prośbą - więc to zrobił, wbite w gardło różdżki pchnęły go, by przyśpieszył ruchy, nie opuścił rąk, przełkną ślinę, milcząc, póki kobieta nie przetrawiła jego słów. Rozchylił usta, kiedy włożyła między jego oskarżenia pod adresem jego ojca, pokręcił w milczeniu głową, powtarzał słowa Celine, nie ferował własnych: pilnował dokładnie słów, które wypowiadał. Zeznać można było wszystko przeciwko każdemu - i ona też mogła z nim zrobić dzisiaj wszystko - pytanie, na ile zależało jej na tym tu i teraz. Użyła imienia Celine, czy coś się w niej rozkruszyło? Czy jednak, darzyła jej uczuciem choć w części bliskim temu, które opisywała piękna półwila? Była głupia, była naiwna, ale służyła wiernie: czy ta wierność naprawdę nic dla nich nie znaczyła? Dla niej?
13, popołudnie | Thomas | Londyn
- Thomas - wypowiedział jego imię jadowicie, zajadle, wściekle, jakby rzucał mu w twarz najgorszą obelgą, nie zdążył nawet złapać jego spojrzenia, pięściami odepchnął go od Nory, popychając go w pierś - chcąc przygwoździć go do wagonu za nim. - Nawet do niej nie podchodź! - syknął na jednym impecie, zamierzając naprzeć na niego siłą całego ciała; był niepozorny, niewysoki, drobny, smukły, ale siła zyskana w trakcie treningów mogła zaskoczyć niejednego. Zmężniał odkąd widzieli się ostatnim razem.
20, wieczór | James | Londyn
Ogień zawsze był jego przyjacielem. Nie znał grozy niszczącego żywiołu, był w stanie kroczyć razem z nim; wiele razy dostrzegał tańczącą z nim Finley, sam się z nim zaprzyjaźniał, jego siła fascynowała: była nieokiełznana i choć zawsze zaczynała tlić się ledwie od iskry, małego płomienia, zdolna była przeobrazić się w potęgę trawiącą nawet statki wielkie jak ten. Siłą, która pozbawi żywności bogatszych i bardziej wpływowych od niego. Siłą, która wreszcie pozwalała mu uwierzyć we własną siłę i sprawczość - opór był możliwy, opór był obowiązkiem. Mógł coś zrobić, jeśli tylko znajdzie w sobie wystarczająco dużo determinacji. Zakon Feniksa stanowił właściwą drogę, był tego pewien, gdy wpatrywał się jak zahipnotyzowany w opadające maszty Athosa. Wydawał się taki mocarny z lądu. Jeszcze parę chwil temu. Podmuch niosący ciepło dotarł i do nich, podobnie jak fala, która zakołysała łodzią jak gdyby znajdowali się na morzu, nie rzece, daleko od lądu.
23, wieczór | Maeve | Dorset
Kiedy na nią patrzył, zastanawiał się, czego właściwie od niego chciała, co oznaczał jej zagadkowy uśmiech, jakie myśli kłębiły się w tym momencie w jej głowie; ni przez chwilę nie wątpił w nieprzypadkowość tego spotkania, ale wciąż nie do końca rozumiał - co właściwie się za nim kryło. Nie była z nim szczera od początku, ale za to jej nie winił. Nie miała żadnych powodów, by zaufać mu tamtego dnia, a jednak kazała mu przecież wypatrywać nazwisk - należących do czarnoksiężników opowiedzianych jasno po stronie rządu. Ale i on - zgodził się to zrobić tamtego dnia. Miał wrażenie, że go oceniała. Z każdym wypowiedzianym słowem, każdym podjętym gestem, każdym ruchem i mikroruchem. Ale nie wiedział, dokąd ta ocena prowadziła ani czemu miała służyć. Pokręcił głową na jej dalsze pytanie, przenosząc wzrok przed siebie, na trzęsące się na wietrze liście krzewów. To ona tutaj rozdawała karty, nie on, rozumiał i akceptował ten stan rzeczy.
27, popołudnie | Thomas | Londyn
- Weź się w garść - rzucił bezdusznie, nim zaczął spisywać wszystkie przekazane przez niego informacje: imiona, nazwiska, szczegóły, nazwy miejscowości. Szczęśliwie - Thomas nie zapomniał przynajmniej tych imion, które sam wsypał. Szansa, ze te informacje pokrywały się z rzeczywistością, była chyba żadna, ale z drugiej strony - czy gdyby się nie pokrywały, czy wtedy wypuszczono by go do domu tak po prostu? Musieli to przecież sprawdzić, a skoro Doe wciąż żył... nawet nie chciał o tym myśleć.
11, popołudnie | Sophie Kraken | Londyn
- I o to chodzi, Sophie - przytaknął, wciąż z ogniem płonącym w oczach, gdy zapewniła go przekazać te informacje dalej. - I dla Bojczuka - uzupełnił jej słowa z mocą, pewien, że kto jak kto, ale Sophie i jej koleżanki kojarzyły go najlepiej. - Dziękuję - Nie zawahał się ani chwili, gdy rzucił się jej na szyję w podzięce, mocno ją ściskając. - Daj im to - szepnął do niej w tym uścisku, dyskretnym ruchem przekładając do jej kieszeni więcej ulotek.
12, popołudnie | Aurora | Dolina Godryka
- Wyjdź za mnie, Auroro - wydusił to z siebie w końcu, dopiero po chwili przenosząc spojrzenie na jej twarz. Błądził po nim niepewnie, z zagubieniem, ze strachem lśniącym w jasnych tęczówkach oczu. - Weźmiemy cichy ślub zanim... zanim będzie widać - ciążę, przecież wiesz. - Powiemy wszystkim, że dziecko urodziło się trochę wcześniej, niż powinno. - Ściągnął brew, nie wierząc we własne słowa. Nie tak widział się za tygodni, miesięcy, lat. Tak naprawdę w ogóle się nie widział. Nie sądził nigdy, że mógły być dobrym mężem - zginie młodo i zginie głupio.
19, noc | Steffen | Londyn
- Gdzieś musi być klapa do piwnicy, domy tego typu zwykle mają spiżarnie pod ziemią -Rozległe, chłodne, przystosowane na większe zapasy. A ich właścicielom rosły tłuste brzuchy, kiedy za oknem głodowali inni. - Masz rację, to nic złego - oznajmił, butnie i pewnie, odnosił się do słów o Robin Hoodzie, padły już dłuższą chwilę temu. Można było tych słów nawet z tym nie powiązać, ale siedziały w nim długo. - Facet jest spasiony jak świnia - dodał pogardliwie, przylegając do ściany sunął w dół kondygnacji.
20, popołudnie | Nędznicy | Londyn
- Zrobię, co będziesz chciała - obiecał, szczerze, coś za coś, nie zamierzał się przecież wykręcać. Nie musiała tego robić, ani wtedy ani dzisiaj. - Zlata - zaczął jeszcze, jego głos, wciąż poruszony, drżał. - Na dole jest jeden z nas. Tu, przed nami. Zaraz go złapią i zabiją, jest wokół niego zamieszanie - zaczął, bez przekonania, czy mógł ją prosić o więcej, niż już zgodziła się zrobić? Wystarczyło się stad wychylić, żeby znaleźć Thomasa - potrafiła więcej, niż oni, nie powinna być też podejrzewana o kolaborację z nimi. Goblińska magia mogła pomóc mu wydostać się z placu - ale czy ona była na to gotowa? - Uważaj - zwrócił się do niej, nie czekał dłużej, rzucił się za Hugh na dach. Nie było już czasu na nic.
30, noc | Ojciec | Londyn
- Dziękuję panu za pochwałę, panie Sallow - odpowiedział, cedząc słowa. Lodowato, niechętnie, podle i zajadle. To, co czuł względem niego, było czystą nienawiścią. - Nie wiem, jak mogłem pomyśleć, że mógłby pan potrzebować pomocy. Bardzo cieszę się, że potrafi pan sobie poradzić sam. - Bez obstawy legionu policji jakby ktoś zamierzał ci urżnąć łeb, a nie potknął się o jeden z chrzanionych kamieni leżących na deptaku odkąd tacy jak ty zrujnowali całe to miasto. Miał ochotę splunąć mu pod nogi, ale to by niczego nie zmieniło. - Zawsze był pan moim idolem. Chciałbym mieć pana życiową mądrość - dodał, podnosząc głos, na tyle, by zbiorowisko wokół, które zaczęło się tworzyć, wokół Corneliusa, ale i wokół chłopaka, mogło go doskonale słyszeć. Nie dbał nadto o obrany ton głosu, był bardziej jadowity, niż być powinien. Nie obchodziło go to. - Naprawdę, tak się cieszę, że mogłem pana dzisiaj spotkać - dodał bez zawahania, postępując w niego jeszcze pół kroku - ton wciąż był podniesiony, chciał przykuć ku sobie uwagę jak największej ilości uszu. Pewnie liczyłeś na dyskrecję, co, tato, w dupie mam twoją dyskrecję.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 23.12.23 3:49, w całości zmieniany 4 razy
- Tak, pani - Nie, pani, oczywiście, pani, tak jest, pani, te zwroty były obrzydliwe, przepełnione czołobitnym oddaniem i szacunkiem, o którym myśleli, że jest im należny od wszystkich czarodziejów tego kraju, wcale nie był: szumne tytuły, nad którymi wyłącznie oni sami (i Steffen) się rozczulali, w jego oczach nie znaczyły nic; podobnie zresztą jak ich czyny świadczyły o tym, że do szlachectwa - było im jeszcze bardzo daleko. Brzydził się sam sobą, gdy z takim oddaniem, jak salonowy pudel, co gorsza dla pieniędzy, zdecydował się zagrać w tę grę. Czy naprawdę nie miał innego wyjścia? Miał, zawsze miał. Dokonał wyboru. Męśnie jego twarzy drgnęły zauważalnie, usta skrzywiły się z odrazą na jej dalsze słowa, lecz nie podniósł wzroku, nie wyprostował głowy, kornie chylił przed nią czoła, bo w takiej był tutaj roli, wysłuchując tych wszystkich bzdur o świętowaniu. Wolność? Chyba od rozumu, pani.
1, noc | Nowy Rok | Dolina Godryka
Chciał tego dla nich na zawsze, szczęścia i beztroski, jakby na te kilka ułamków chwil zapomniał o złowieszczych wichrach szargających szarą i brutalną rzeczywistością na zewnątrz tego budynku. W tym momencie - dla niego nie istniały. Zaciągnął się mocno papierosem, wypuszczając gęsty szary dym w górę, tryumfalnie wyciagając w górę ramiona, jakby wlaśnie udało mu się rzeczywiście zdmuchnąć dwadzieścia rozpalonych świec. Nie potrzebował ich, jeden papieros od serca znaczył dla niego więcej, a teraz zachłyśnięty był tą cudowną chwilą.
- Wasze zdrowie! - zawołał, wznosząc toast szampanem, próbując tego wykwintnego alkoholu samemu.
- Wasze zdrowie! - zawołał, wznosząc toast szampanem, próbując tego wykwintnego alkoholu samemu.
1, poranek | Nowy Rok | Dolina Godryka
- Chyba potrafię to zrozumieć - odpowiedział po dłuższej chwili namysłu, zawsze był wolnym duchem, częściej robił na przekór, niż zgodnie ze wskazówkami innych, ale gdy wrzucono go w prawdziwe problemy, w środek wojny, która nadeszła znikąd, w bestialski mord matki, w piętrzące się kłopoty, jakie wyrosły na kanwie tego wszystkiego - czy nie brakowało mu tego, oddania kontroli innym? Czy nie chciałby mieć przy sobie przewodnika, który wskaże mu właściwą drogę i powie, jakie podjąć decyzje? Nie znał nikogo takiego, szukał tej osoby w zaginionym ojcu - popełniając kolejny fatalny w skutkach błąd. Był sam: na pustyni żywiołu, którym była wojna, wojna, która sięgnęła po niego bardziej niż po nią.
3, wieczór | Valerie | Londyn
Valerie Vanity, miał zapamiętać to imię, to nazwisko, jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, jak bliskie i jak ważne stanie się dla niego niebawem. Miał zapamiętać tę twarz pięknej, dojrzałej, nieco nieporadnej kobiety. Nie budzącej raczej współczucia, gdy swojej zguby poszukiwała ubrana w strój, który zdradzał, że zakup kolejnej nie będzie dla niej dużym ani żadnym obciążeniem. Im przyda się bardziej, bilety do cyrku nie były drogie, a ich prowizja jeszcze mniejsza. Ze zdezorientowaniem przeciągnął wzrok na wyciągniętą ku niemu dłoń, nie wiedząc, jak powinien się zachować. Dżentelmeni całowali dłonie kobiet, lecz jemu ten gest wydał się niezręczny, przestarzały i kłopotliwy. Ośmieszyłby się czy wykazał, gdyby mu uległ? Jak się to właściwie robiło? Nachylało do ręki czy przyciągało się ją ku sobie? Chwytało czy nie? W którym miejscu składało się pocałunek? Na żadną z tych wątpliwości nie znał odpowiedzi, uczynił więc to, co wydało mu się najbezpieczniejsze - i po męsku uścisnął jej wyciągniętą dłoń, choć bez przekonania. Poruszył nią, raz i drugi, nim wypuścił z uścisku, unosząc ku niej pytające spojrzenie, jakby miała mu zaraz odpowiedzieć na nieme i niewypowiedziane wcale pytanie o to, czy zdał ten przedziwny test.
4, południe | Sheila | Londyn
- Sheila! - Skinął głową nożownikowi, lekkim truchtem pokonując kilka dzielących ich kroków, ostatni trzymany nóż szybkim ruchem dłoni wsunął do wewnętrznej kieszeni kurtki, dłonie ukrył w kieszeniach moment później, ukrywając je przed mrozem. Z jasnych chmur zaczynały opadać pojedyncze gęste skrzące płatki śniegu. Nie zwracał uwagi na połykaczy ognia wydmuchujących nieopodal ogniste ptaki z ust, byli częścią jego codzienności.
4, popołudnie | Maeve | Kornwalia
- Nie rozumiem tego - przyznał, nie musiała mu mówić, widział to, strach ściskający gardła i zatrzymujący ich wszystkich w poczuciu bezradności, strach wobec bezlitosnych i silnych umundurowanych służb Ministerstwa Magii, ciche łkanie zaklęte w słodkich ustach Celine, które nie pozwoliło jej wtedy choćby próbować uciekać, przerażone spojrzenia ludzi zgromadzonych na placu Connaught Square. Część ludzi nigdy nie pogodzi się z życiem na kolanach, część odnajdzie się w nim zaskakująco łatwo - a dla niego zaskakujące było to, że to ci drudzy byli w większości. Przecież ten świat należał do nich wszystkich tak samo, nie tylko do zapatrzonych w siebie snobistycznych dupków, którzy całą wartość człowieka zamykali do rasowego rodowodu - tylko Merlin wiedział, czy w ogóle prawdziwego.
4, noc | Steffen | Londyn
- Jest! - zawołał podniesionym szeptem, niemal wyrywając listy z rąk Steffena. Obrócił je szybko między dłońmi, sprawdzając adresy. Jeden z nich był adresem podanym przez jego mamę. Wtedy, w lipcu. Przygryzł wargi, ale nie powiedział nic, ostatnim ruchem sprawdzając trzy kartony w kącie strychu. - Zamieniaj się i spadamy. Uważaj na kota - Obejrzał się przez ramię, szukając czworonoga.
5, południe | James, Thomas | Londyn
I koniec nadszedł, w spazmach niemożliwego cierpienia, gdy po ciosie popłynęła krew. Wychwycił to tylko kątem oka, gdy jego ciało wykrzywiło się w obezwładniającym bólu. Zaciskał zęby, nie chcąc krzyczeć, ani nie miał sił powstrzymywać głosu, ani nie miał sił by krzyczeć. Czuł się gdzieś poza, poza własnym ciałem, czy zdołał z niego ulecieć? Jeszcze nie, ale jeszcze tylko jeden, jeszcze dwa oddechy, aż w końcu nadeszła ciemność. Nie czuł, jak jego ciało osuwa się bezwładnie, nie widział upływu krwi, ból też już zniknął, podwinął nogi już bezwiednie, ostatnim odruchem.
9, południe | Sheila, Thomas | Londyn
Znał już ten sufit na pamięć, zbity ze starych desek, znał każdą szczerbę i każdą wystającą drzazgę, znał przebarwienia, znał momenty, w których wydawały się rozszczelnienie, choć wnętrze wagonu i tak jak na te warunki wydawały mu się ciepłe. Był klaustrofobicznie nisko, a jednak zakrywał wszystko to, co znajdowało się za nim - czarne niebo i krwawy horyzont. Przed paroma tygodniami gotów był uwierzyć, że jest w stanie odnaleźć w sobie wewnętrzną siłę i stanąć temu wszystkiemu naprzeciw, powiedzieć głośne nie, wykrzyczeć swój sprzeciw tym, którzy grabili jego świat z resztek przyzwoitości, jakie się w nim ostały. Nienawidził Ministerstwa Magii tak bardzo, nienawidził też wszystkich czarodziejów, którzy zanim stali. I jeszcze niedawno zdolny był uwierzyć, że są w stanie ich powstrzymać. Zatrzymać te zmiany. Nadać im inny kierunek. Że Harold Longbottom miał w sobie siłę i idee, jakich nie miał nikt inny, że pod jego wodzą można było zmienić wszystko, przywrócić normę, dawny front.
12, wieczór | Zlata | Londyn
Nie myślał o tym, co będzie, o jutrze, o przyszłości, nie wybiegał myślami ni pół cala dalej, niż trwał w tym momencie. Nie wiedział, co będzie dalej, ale chciał zobaczyć ogień, o którym mówiła, chciał poczuć to zniszczenie, tę siłę. Bez ręki? Bez ręki. Co robił? Sam nie wiedział.
Ale chyba nie czuł teraz strachu, choć powinien. Pachniał raczej desperacją. Co więcej mógł jej powiedzieć po tych gorzkich słowach? Miała rację, ale tego nie zamierzał mówić na głos. Jej gniew i jej złość, jej anarchistyczna wizja wlewała się do jego serca trucizną paradoksalne odciągającą go od krawędzi życia i śmierci, zawsze lubił tańczyć gdzieś na granicy.
Ale chyba nie czuł teraz strachu, choć powinien. Pachniał raczej desperacją. Co więcej mógł jej powiedzieć po tych gorzkich słowach? Miała rację, ale tego nie zamierzał mówić na głos. Jej gniew i jej złość, jej anarchistyczna wizja wlewała się do jego serca trucizną paradoksalne odciągającą go od krawędzi życia i śmierci, zawsze lubił tańczyć gdzieś na granicy.
12, późny wieczór | Anne | Londyn
Pukanie. Jedno, drugie, trzecie. Nie zwracał uwagi, drzwi skrzypnęły, niedomknięte po prostu uchyliły się pod jej dłonią, a on nie odwrócił w tamtą stronę wzroku. Kto tym razem, znów przyszli go dręczyć? Z rana miał rozmowę o tym, że nie wolno opuszczać mu wagonu bez płaszcza okrywającego kaleki kikut, bo budzi obrzydzenie gości szukających tutaj rozrywki. Mijał dziwaków - nigdy wcześniej ich tak nie nazywał - zastanawiających się, czy teraz do nich dołączy. Wcale nie chciał stąd wychodzić, świat na zewnątrz przerażał ja nigdy: ale nikt nie trzymał go tutaj z dobroci serca, jak każdy inny - Marcel musiał na siebie zarobić. Jeśli nie trapezach, jak kochał, to jakkolwiek inaczej, bez jednej ręki ponoć dało się zrobić się mnóstwo rzeczy: oporządzić konie, powiązać liny, pomóc w kuchni, tak mógł powiedzieć tylko ktoś, kto nie musiał nigdy robić tego jedną ręką. Wciąż go bolała. Czuł ten ból, czuł ją całą: była częścią niego. Wydartym fragmentem nie tylko ciała, ale i serca. Żałował tak bardzo, że utrzymali go przy życiu - mniejszym okrucieństwem byłoby zostawić go tam na śmierć. Stracił wszystko, co kochał. Stracił życie. Na trapezy mógł patrzeć już tylko jak inni - z ziemi.
23, wieczór | Justine | Wesele Steffena
Oczy rozszerzyły się na krótki moment, cień zażenowanego wstydu przemknął przez jego twarz, kiedy go poprawiła; zupełnie tak, jakby zobowiązany był wiedzieć o niej więcej, poniekąd tak czuł, nie widział ją jako jednej z nich, z Zakonników, była gdzieś na przedzie: doświadczona bardziej niż pozostali, zdolniejsza od pozostałych. Spojrzał na wyciągniętą dłoń, ze skrępowaniem dostrzegając na niej blizny. Nie zwracała na nie uwagi, podchodziła do nich lekko, ale przecież nie były pozbawione znaczenia. Każda z nich miała swoją historię, był ich ciekaw, lecz onieśmielenie i ostałe resztki taktu nie pozwoliły mu tej ciekawości zwerbalizować.
3, południe | James | Dolina Godryka
- Razem - powtórzył głucho po raz czwarty, kiedy James już wstawał - spojrzał na swoją dłoń, okrwawioną i rozdartą. Na krótko zamknął oczy z bólu, ale chciał pamiętać ten ból. Miał być pamiątką. Symbolem. Nie potrzebował go, przecież i tak nigdy nie zapomni. Ale chciał tego. Otarł ją o spodnie, nim odebrał od przyjaciela brudny nóż, odprowadził go spojrzeniem, kiedy przeszedł do kuchni. Sam nie wstał, lewa ręka go bolała, prawej nie miał, nie miał się na czym wesprzeć. Odrzucił brudny nóż na bok, spoglądając na przyjaciela, kiedy powrócił z butelką.
8, południe | Yvette | Londyn
- Dziękuję, pani Bauldelaire - Uniósł ku niej spojrzenie, spoglądając jej prosto w oczy. Naprawdę miał to na myśli. Była utalentowaną uzdrowicielką, ratowała z kłopotów nie raz, ale teraz to było coś więcej. Coś ważniejszego. Dla niego - może nawet ważniejszego od życia. Wolałby umrzeć niż żyć w ten sposób. Z tym. Z tym, co już minęło, obrzydliwym kikutem ręki. Skinął głową na znak, że przyjął jej słowa - będzie na nią czekał z rana. Może jutro już będzie lepiej? Może zdoła chwycić szklankę? Widelec? Zdoła zapiąć pasek od spodni, sam zapnie guziki koszuli? Uśmiechnął się, blado. Bez przekonania. Bez wiary. Powrót do występów wymagał od niego znacznie więcej niż sprawnej dłoni, już to czuł. Czuł, że wcale nie chciał do nich wracać. Że się bał. Że już nie potrafił. Jeden błąd i narazi nie tylko siebie, ale i swoją partnerkę. Chciałby jej obiecać, że wyśle bilety, ale nie potrafił. Bał się, że nie sprosta. Zawsze był tak pewien tego, kim był i co potrafił - w niczym oprócz akrobatyki nie był w życiu dobry. Ale to jedno: potrafił najlepiej. Kiedyś. W tamtym życiu, przed Tower, przed utratą ręki. Już nie był tą samą osobą.
10, wieczór | James | Londyn
Znajomy gdzieś tam w tle, nie odpowiedział, wracał myślami do tych momentów, które pamiętał wyraźnie, do poranka, kiedy tuż po spacerze z Sheilą Aidan wyciągnął go na zimno i sprowokował, pamiętał krople krwi na białym śniegu i ból, który był niczym wobec tych oskarżeń; oskarżeń, których brzmienie nieustannie nieprzyjemnie wdzierało się w serce, skąd się to wzięło u Aidana? Czy Sheila też tak uważała? Zapytałby - ale kogo? Ale jak? Przecież wiedziała, że nigdy by jej nie skrzywdził - wiedziała? Chyba nie chciał ciągnąć tematu, a na pewno nie chciał go ciągnąć z nim. James nie pomyślałby chyba, że on mógłby...
11, noc | Steffen, Castor | Wiltshire
- Tak jest, szefie - odparł na dalsze polecenia, wciąż z ironią, manifestując swoje niezadowolenie z ich dzisiejszego spotkania, ale tym razem bez przekory. Uznawał autorytet Castora w kwestii, w której się tutaj znaleźli: tylko on był w stanie skutecznie dotrzeć sedna tego zadania i tylko on był w stanie ich przez nie przeprowadzić. Zepsute ziarna mogły stanowić prawdziwe zagrożenie na przeludnionej Oazie, a tak - może wywołają przynajmniej sraczkę na złotym klopie Malfoyów. Kiedy zapytał, czy je zmniejszy - skinął krótko głową, biorąc się do pracy w czasie, w którym Castor sprawdzał dalsze towary. Czas naglił.
20, południe | Cordelia | Londyn
Życie Cordelii Malfoy nie było usłane różami - a w ciągu ostatnich tygodni zdawało się, że los rzuca pod jej delikatne nogi nie tyle kłody, co wręcz całe najeżone ostrzami góry. Była taka biedna! Tak nieszczęśliwa! Tak smutna! Serce złamane na pół ostrymi słowami najstarszego brata pokruszyło się jeszcze bardziej przez złośliwe docinki siostry, a resztki, które rzucono na podłogę, rozdeptał jeszcze fakt, że dzisiejszego poranka zabrakło w Wilton słodkich pomarańczy. Okrucieństwo otoczenia nie miało końca, a pozbawienie ulubionej przekąski przeważyło szalę, spychając wrażliwą damę w otchłań rozpaczy.
12, noc | Herbert, Samuel | Westmorland
Wróg. Serce kołatało w piersi, a adrenalina krążyła w ciele zbyt szybko, strach mu towarzyszył, ale strach go motywował. Pozwalał szerzej otworzyć oczy i skoncentrować myśli wyłącznie na tym, co w tym konkretnym momencie było istotne. Na zadaniu. Miał przy sobie dwa eliksiry, wzięte na szybko, wytrychy, które przydawały się zawsze i nóż, z którym nie rozstawał się z przyzwyczajenia. Miał na sobie czarne spodnie okryte przydługą szarą kurtką zasłaniającą płócienną koszulę, jego strój łatwo było zgubić w leśnym krajobrazie. Różdżka pozostawała na podorędziu. Wykonał nią spokojny, opanowany gest, przywołując zaklęcie Kameleona; nie był w tym mistrzem, ale nie potrzebował więcej, niż potrafił. Bez tej dodatkowej ochrony pewnie też dałby sobie radę, las wydawał się gęsty.
22, wieczór | Celine | Hertfordshire
I po co ci to było? Po co? Sheila była przecież bezpieczna, dawali sobie radę gdzieś w Dolinie Godryka, była w stanie przetrwać bez twojej pomocy, pieprzony bohaterze i nawet cię o tę pomoc nie prosiła. Ale nie, ty musiałeś, znowu wplątać się w kolejną nonsensowną kabałę. Kontakt, który miał od Freda, urwał się gdzieś w pół drogi, człowiek, z którym zobaczył się ostatecznie, był nie wiadomo kim i nie wiadomo skąd. Gębą się do niego nie odezwał, a na koniec, zamiast o kasę, poprosił o to. No i kurwa pięknie. Czy ten stek bzdur, który wtedy próbował sprzedać, w ogóle trzymał się kupy? Powinien zostawić pożegnalny list na wypadek, jeśli to jednak ministerialna zasadzka? A co jeśli sprowadzi niebezpieczeństwo na samą Sheilę? Powinien znaleźć sposób, żeby ściągnąć podejrzenia wyłącznie na siebie. Miał ochotę ugryźć się w dupę: ale miał trochę za daleko. Przez moment rozważał, czy przed opuszczeniem Areny nie powinien był powiadomić kogoś, dokąd idzie. I po co. Billy'ego albo Maeve. Ale mogliby mu jeszcze przypadkiem wypunktować, jak głupi to był pomysł, jeszcze zanim się tutaj pojawi. A przecież czuł, że mimo wszystko: powinien spróbować. Że tak należało. W razie czego będzie mógł przecież uciec. Z jadącego pociągu? Ciekawe jak. Przewracało mu się coś w żołądku. Ściskało go tam. Trochę było mu chyba niedobrze.
23, noc | Celine, James | Dolina Godryka
Spojrzał na Eve, kiedy wspomniała, że nie było miejsca, potem na Jamesa, kiedy wspomniał Sylwestra. Wtedy wszyscy się tutaj zmieścili. Dom był duży, nie należał zresztą do nich tylko do Bathildy Bagshot, która zawsze gotowa była nieść pomoc: musiała być gotowa, skoro stanęła na czele Zakonu Feniksa. A Marcel nie znał nikogo innego, kogo mógłby o to poprosić - bo kogo? Gdyby tylko mógł, w pierwszej kolejności oddałby im własny wóz, ale nie mógł wziąć ich do Londynu. Celine uciekła z więzienia, Leonie nie miała dokumentów. To potrwa, nim się tym zajmie. Nie chciał jednak o tym mówić, dziewczyny mogłyby się poczuć źle. Wiedział, że jego przyjaciele mu nie odmówią i pojmą powagę sytuacji. Naprawdę rzadko ich o coś prosił. - Nie wygłupiajcie się, Celia musi odpocząć. Nie zostaniesz na kanapie - odpowiedział jej, ze zdecydowaniem. Ile nocy przespała w ciasnej i zimnej celi Tower? Eve nie znała jej zapachu, ale on tak. Ale James i Thomas tak. I każdy z nich mógł sobie uzmysłowić, ile tam przeszła. Im było prościej niż pięknej dziewczynie, musiała tam przejść horror.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 11.08.24 17:59, w całości zmieniany 4 razy
2, południe | Celine | Dolina Godryka
Niewielu rzeczy nie potrafił puścić w niepamięć. Był w stanie wybaczyć wiele, każdą krzywdę zadaną sobie. Ale nie krzywdę zadaną Celine. Nie mógł wiedzieć, do kogo Thomas porozsyłał te listy, a jego słowo przestało dla niego cokolwiek znaczyć w momencie, w którym dowiedział się o jego braterskiej zdradzie od Zakonu Feniksa. Thomas doskonale wiedział, że Marcel do niego należał. Doskonale wiedział, że był w kontakcie z tymi ludźmi. Więc - dlaczego chciał rozegrać to na własnych zasadach? Co próbował w ten sposób ugrać? Dlaczego to przed nim ukrywał? Nie było żadnej racjonalnej potrzeby, dla której Thomas musiałby donieść Skamanderowi - Skamanderowi z listów gończych! Chciał zgarnąć za niego nagrodę? Był pewien, że nie o Celine tutaj chodzilo, a o Skamandera - Doe najwyraźniej próbował zmanipulować doświadczonego aurora. Nigdy nie posądzałby go o sukces, więc o rozmowę ze Skamanderem był spokojny. Wszystko pozostałe - budziło narastający niepokój.
3, przed świtem | Celine, Yvette, Thalia | Walia
Otworzył szerzej oczy, kiedy dostrzegł szkliste spojrzenie Celine. Zawiódł ją? Oczywiście, że tak, nic go nie usprawiedliwiało. Nie znał całej prawdy. Niewiele wiedział. Popełniał błędy. Opuścił spojrzenie, kiedy zakryła usta dłońmi, nie potrafiąc spojrzeć jej w oczy. Pamiętał spojrzenie tamtego człowieka, kiedy patrzył na portret Sheili. Na kolejne przewracane między oślizgłymi palcami portrety pięknych dziewczyn. Przerażała go myśl, co by się z nią stało, gdyby pociąg sięgnął celu. Kiwnął głową, kiedy poprosiła, żeby więcej tak nie robił. Nie, nie chciał. Nie chciał mieć nic wspólnego z tymi ludźmi. Było mu wstyd, że wplątał się w to w ten sposób. Nie odsunął dłoni od jej dłoni, choć nie miał odwagi pochwycić jej własnej. Zgiął palce, splatając je razem z jej, odczytując ten gest jak gest przebaczenia. Nie odsunęła się od niego, nie przestraszył jej, nie wzgardziła nim. Nie znaczyło to wcale, że nie czuł się z tym źle - a jednak jej słowa niosły ulgę.
4, popołudnie | Samuel | Weymouth
Różnił się od dzieci z bogatych domów, którzy na pieniądzach rodziców mogli robić wielkie kariery. To z niechęcią, z pogardą, z uprzedzeniami stykał się co dnia. Zadarł gniewnie brodę, gdy podkreślił jego brak doświadczenia - spoglądał na niego z dołu, był od niego niższy. Niższy, drobniejszy, młodszy. Z pewnością mniej doświadczony. Ale czy wszyscy musieli traktować go jak dziecko?
5, wieczór | Neala | Devon
Pokiwał głową ze zrozumieniem i westchnął, kiedy ze złością powtórzyła jego imię; więc jednak rzeczywiście chodziło o Thomasa, nie mógł być tym ni trochę zaskoczony, gdzie był James, tam kręcił się i on, kręcił, węszył, a na końcu pstrykał palcem, żeby zrujnować wszystko, co go otaczało. Nieprzerwanie od lat, od momentu, w którym zniszczył życie wszystkim swoim krewnym, a wielu z nich to życie odebrał. Kiwał głową ze zrozumieniem wciąż, gdy zaczęła wyzywać Thomasa, z zaskoczeniem przenosząc na nią spojrzenie, kiedy stwierdziła, że jednak chodziło jej o coś innego. O niego? Wyprostował się, ściągając brew i spojrzał na nią bez zrozumienia. Powiódł dłonią za jej dłonią, wskazując na siebie. Prawie ze sobą nie rozmawiali, co takiego uczynił? Jej słowa były miłe dla ucha, nikt dotąd nie mówił o nim tak ładnie: że można mu zawierzyć życie, że będzie bronił, nie bacząc na koszty. Wiedział, że nie był takim, ale robił, co mógł, by stać się takim. Dopiero, kiedy nazwała go macho uwodzicielem, Marcel zakrztusił się, nie mogąc złapać oddechu i spędził dłuższą chwilę, odkasłując ślinę, która stanęła mu w gardle. Jasne, że podobały mu się dziewczyny, ale było to równie jasne jak to, że on nie podobał się im. Nie potrafił uwieść nawet żaby, a co dopiero dziewczyny. Brakowało mu pewności siebie w relacjach, nie bardzo miał gadane. I chyba sam gubił się w tym, co czuł.
12, wieczór | James | Kornwalia
- Udało nam się! - zawołał, zarzucając ramię na szyję Jamesa, nic nie robiąc sobie z niebezpieczeństwa tego gestu tak wysoko nad ziemią. - Wygraliśmy! Żyjemy! - wołał dalej, taka przygoda - kiedy byli już bezpieczni - była lepsza od jakiejkolwiek urodzinowej imprezy. - Nie dotknę whisky już nigdy. - Prawdopodobnie nie wywiąże się z tego postanowienia. - Co z twoją nogą, Jim? - upewnił się, choć wyglądała na zdrową, gdy razem odlatywali już w kierunku jasnego księżyca.
21, popołudnie | Celine | Walia
- Po prostu uważaj, Celine. Obiecaj mi, że będziesz uważała - poprosił, unosząc ku niej spojrzenie. Nie miał nic na obronę Thomasa, a prawda dźwięczała wystarczająco dosadnie. Komentarz wydawał się zbędny. Niebo powoli zaczynało zachodzić chmurami, a z nich - opadały pierwsze krople deszczu, Marcel leniwie wstał, podając Celine dłoń, by pomóc powstać również jej. - Chodźmy już - rzucił, zanim zmokną. - Pani Baudelaire będzie się martwiła - W oddali rozległ się grzmot wiosennej burzy.
24, wieczór | Rigel | Londyn
- Wal się, dewiancie - odparował szybciej, niż pomyślał, gwałtownie obracając się przez ramię; odnalazł twarz mężczyzny, właściwie młodzieńca, dostrzegając w nim coś przedziwnie znajomego, lecz w pierwszej chwili nie był w stanie dostrzec co konkretnie. Przewinął się przez cyrkową trupę? Różni ludzie, różne istoty przewijały się przez Arenę. Również tacy.
10, południe | Steffen, James, Ian | Cumberland
- Pom... Oom... Uom... To jakiś rebus? - zapytał, próbując rozczytać pismo Steffena. - Oom rao jez... tam jest chyba jezioro. Steffen, poważnie? - Ściągnął brew, a jego czoło przecięła pionowa zmarszczka. - Przecież tu są same jeziora! Rozumiecie coś z tego? - Obejrzał się na chłopaków.
15, południe | Eve | Londyn
Na potańcówkę i tak się wybierał, ale nie miał partnerki - zamierzał zaprosić kogoś do pary na miejscu, potańczyć, zapomnieć. Wiedział, że z Eve będzie się dobrze bawił, świetnie się ruszała - a może trochę czasu spędzonego razem lepiej im zrobi. Może pozwoli przełamać to, co zostało zbudowane przez ostatnie tygodnie, po dzisiejszej rozmowie czuł, że mur wcale nie zniknął. Z twardego i silnego, kamiennego, przeobraził się w kruchy i szklany. A on wahał się, czy powinien próbować go pokonać - czy jednak odsunąć się i zadbać, by nie runął, bo wolała pozostać nim odcięta. Nigdy nie chciał dla niej źle, nigdy nie pozwoliłby nikomu jej skrzywdzić - i tym bardziej nigdy nie skrzywdziłby jej sam. Fakt, że nie wiedział, jak to robił, sprawiał, że każdy gest stawał się bardziej niezręczny.
26, południe | Adda | Londyn
Skrzynia musiała być naprawdę ciężka, bo karmazyn obejmujący policzki chłopaka miał wyjątkowo mocny odcień. Choć na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia zbyt wytrzymałego i silnego ― był szczupłej budowy, wpisywał się w opis pozostawiony przez Maeve ― to Adda nauczyła się patrzeć poza to, co oferuje pierwszy plan. Bez większego trudu dostrzegła więc inny rodzaj siły drzemiący w sylwetce, zarys mięśni grających pod skórą, kiedy usiłował się rozciągnąć. Przypominał jej trochę geparda ― majestatyczne koty Afryki prezentowały się podobnie: smukła, szczupła sylwetka, nastawiona na wysoką zwinność i szybkość, nie ordynarną siłę.
- Walczył pan o swoją rodzinę, a ja o swoją - odpowiedział, bez przekonania. Czy istniał jednak sens wypierać się tego, kim był? Naiwnym chłopcem znikąd, który swoich bliskich szukał wśród Cyganów, dla których sam był nikim. Ale innych bliskich nie miał. Pięknej i walecznej siostry, gotowej oddać życie za ideę Zakonu Feniksa. Doświadczonego brata, poznał przecież też Gabriela. Cała trojka gotowa była rzucić się w obronie najmłodszej, pewnie dlatego była taka rozpieszczona. Nie znał tego. Sam nigdy tego nie miał. Mamił się ułudą czegoś, co było tylko snem, złudzeniem, a może wspomnieniem czasów sprzed tragicznych wydarzeń. O Tonksie nie wiedział nic prócz tego, co widział na plakatach i tego, co sam sobie do nich dopowiedział. Informacja o tym, że i on zaufał kiedyś niewłaściwemu człowiekowi czyniła go bardziej ludzkim. Dotąd wszyscy pouczali go jak martwe posągi, które zapomniały już, czym są uczucia, a wykonane z brązu nigdy nie popełniały błędów. Spojrzał w inna stronę, kiedy mówił dalej. Nie szukał przecież zemsty na Thomasie, miał w niej pomóc Michaelowi? Umówić się na cmentarzu, zwabić tam Thomasa? I co dalej? Billy już o niego pytał. Coraz więcej ludzi o niego pytało. Wydawało mu się, że tak powinno być, że powinni go odnaleźć. Ale nie chciał brać w tym udziału. Choć w pierwszym odruchu kusiło, wykrzyczeć wszystko, powiedzieć wszystko, to zanim usiadł, żeby odpisać na list Billy'ego, uświadomił sobie: że nie był jak Thomas. Nie chciał tez zgubić się w ślepej zemście po to tylko, by stać się taki jak on. Gardził tym przecież. Możemy to zrobić po mojemu, co miał na myśli? Po jego: Marcel nie wiedział, co mógłby zrobić z Thomasem. Zawiódł go, jako człowiek, jako ktoś, kogo niegdyś miał za przyjaciela. Ale nic nie sprawi, że czas się cofnie, ani że Doe się zmieni.
1, południe | Steffen, James, Castor | Dolina Godryka
Listy od Steffena były... dziwne. Chaotyczne, przypominały raczej w pośpiechu sporządzane notatki, których Marcel wciąż albo nie do końca rozumiał, albo których rozumieć nie chciał. Czy on naprawdę pisał, że Isabella... odeszła? Brzmiało to strasznie ponuro, niezrozumiale, jak, dlaczego, kiedy, więcej pytań niż odpowiedzi, pewien był jednego: Steffen ich teraz potrzebował. Nie tylko jego, potrzebował swoich przyjaciół.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 01.01.24 16:55, w całości zmieniany 2 razy
3, popołudnie | Steffen | Londyn
Dopiero, kiedy Steffen wspomniał o Oazie, Marcel otworzył szerzej oczy i spojrzał na przyjaciela. Poczuł, że robi mu się gorąco, a serce pulsuje jak oszalałe. Czy to możliwe? Tamte mroczne korytarze, ledwie pamiętał ten straszliwy krajobraz. Pochylił się do przodu, przykładając dłoń do skroni, by uspokoić nerwy, wsparł głowę na łokciu wbitym w kolano. To... to niemożliwe.
18, wieczór | Aisha, Jim | Arena
Światła przyciemniały, ukrywając ich w mroku, dźwięki melodii weszły w łagodniejsze i bardziej dźwięczne tony, gdy Michelle-Persefona wraz z orszakiem ptasząt przejęły uwagę widowni i rozpoczęły swój zachwycający, idealnie zsynchronizowany taniec, błyszczący kolorowymi cekinami, sztucznymi światełkami przywołanymi przez magię i drobnymi elfami, które zostały wypuszczone pomiędzy nie; boginka wykonała salto wraz z wierzchowcem, w powietrzu, kończąc je wyskokiem, z którego przeszła na ramiona a na koniec zajęła miejsce w siodle, z promiennym uśmiechem rozpościerając ramiona na boki - wraz z jej gestem po widowni przeszedł łagodny wiatr, jak morska bryza, podobnie też pachniał, a niesione tym wiatrem elfy, rozpierzchnięte przez ten wiatr, zaleciały nad widownie, skrząc nad głowami gości, niektóre przysiadały na dłoniach i ramionach, inne umykały przed pochwyceniem.
I dziewczęta, dziewczęta na festiwalu wyglądały pięknie, z kwiatami w rozwianych bryzą włosach, bosymi stopami tańczącymi w morskiej wodzie i w letnich sukienkach odsłaniających nogi, gdy zawiał silniejszy wiatr.
3, popołudnie | Victor, Benjamin, Celine | Weymouth
I patrzył. Masochistycznie, krwawiąc, patrzył, jak żałowała Benjamina, jak się o niego martwiła. O niego, dryblasa wielkiego jak dąb i szerokiego jak pieprzone drzwi od stodoły. Marcel walczył o jej honor. Próbował ją odnaleźć. Pomóc jej, jak zawsze wtedy, kiedy potrzebowała pomocy. Czy to nie on zawsze stał przy niej? Nieważne w jakie tarapaty się wpakowała, zawsze stał po jej stronie.
3, wieczór | Jimmy, Neala | Weymouth
Musiała wiedzieć, dziewczyny zawsze rozmawiały o takich sprawach. Byli tu sami, z namiotu nikt nie odpowiadał. Ale dlaczego właściwie miałaby mu wyznać prawdę, zamiast pozostać wierną przyjaciółce?
- Ależ piękna - westchnął, wskazując ją dłonią Jamesowi. Ale tu i teraz wołało, przyjaciel nie pozwolił mu stracić czujności. I dobrze. Bo miał rację. Nie mów. Nie rozmawiaj. Nie patrz, bo zamieni cię w kamień. Pokiwał głową. Będzie pamiętał. Wiedział, że Jim miał rację. - Dzięki, stary - wyznał ze wzruszeniem, otaczając go ramionami w silnym uścisku.
iedział, jak trudno było pomyśleć o krzywdzie kogoś bliskiego. On sam nie zdążył pożegnać matki. Wojna nie była czasem na rodzinne sprzeczki. Wojna była czasem na pożegnania z tymi, których się kochało. Tak chyba najłatwiej było rozpoznać, kto kochał naprawdę. Szybko uciekł od niej wzrokiem, by nie spostrzegła szklistego spojrzenia i zniknął gdzieś w pobliskim tłumie.
8, popołudnie | Yulia | Weymouth
Nie zbliżył się do nich, kiedy wspinała się na grzbiet rumaka, niemo pokręcił głową chcąc poprosić ją, żeby została, ale tego nie mogła już widzieć - pognali przed siebie, a ona nie obejrzała się za siebie. - Yulia! - krzyknął dopiero teraz, ale krzyknął - jak zawsze on - za późno, usłyszeć już go nie mogła.
11, popołudnie | Celine | Weymouth
Poczuł się mały, nic nie znaczący. Niepotrzebny. Porzucony. Niechciany. Sam. Nic w życiu nie przerażało go tak jak wizja samotności, samotności, którą właśnie na sobie poczuł. Wspinała się wzdłuż jego pleców, chwytała kark, dreszczem przemykała wzdłuż jego kręgosłupa, wiła się wokół szyi jak ciężki szal, jak kajdany. Zawiał zimny wiatr.
11, późny wieczór | Jim | Weymouth
- Ja... chyba nie chcę już tutaj być, Jim. Chcę wracać do domu. - Podał mu papierosa, drugiego zachowując w dłoni. Lidds kursowała z rodziną, Neala dalej była obok. - Tęsknię za Areną. - Dawno go tam nie było. Musiał zmienić otoczenie. Nie chciał obudzić się rano i dalej patrzeć na ten sam las, w którym został porzucony. Spoglądać na kwiaty i widzieć w nich te, które plotły wianek Celine. Nie wyłowił go, bo był zły. Był zły, bo został zraniony. Został zraniony, bo ją kochał, choć nie do końca chyba zdawał sobie z tego sprawę. Nie chciał patrzeć się w to samo morze, w którym Jim... Spojrzał na niego, starając się uśmiechnąć - nie chciał wywierać na nim presji. Nie chciał, żeby zostawiał Eve z jego powodu, nie życzyła sobie tego. Było prościej dawniej, kiedy wszyscy mieszkali w mieście.
Chciał o niej zapomnieć, nie rozpamiętywać. Zapomnieć o innej. - Pokażę ci wolność - wolność prawdziwą, pełną śmiechu, ludzi bliskich sobie jak rodzina, obiecał szeptem kierowanym do jej ucha. Pociągnął ją pomiędzy tańczące pary, pomiędzy wszystkich, na sam środek, nie poświęcając uwagi kwiatom, które wypadły z jej włosów, tam wziął ją w kolejne obroty, w taniec, w który dał z siebie wszystko, w taniec, w którym szukał zapomnienia, tańcz, szalej, jak dziki ogień, jak huragan, śmiej się i tańcz, baw się i pij, ciesz, życiem, chwilą, bo to te krótkie i ulotne chwile szaleństw sprawiają, że jest tak piękne. I że warto było wciąż o nie walczyć.
12, noc | Yulia | Londyn
– No co ty, serio? – Już uniosła dłoń żeby zetrzeć resztkę pyłku, ale parsknęła gdzieś w połowie ruchu, przewróciła się na plecy. – To takie specjalne piegi, pojawiają się tylko pod wpływem wróżkowego, słowo daję. Ty też teraz takie masz – znów się przekręciła, tym razem na bok; wsparła się na łokciu, spojrzała na niego z góry – tu na przykład – wskazała palcem ledwo widoczną siatkę piegów na nosie – i trochę tu. O, zobacz, tutaj też.
Krew z nosa zrosiła wilgotną ziemię, otoczył ją ramieniem, znów, osłaniając głowę, gdy rozległ się upiorny odgłos gwiazdy, która spadła. Dźwięk uderzenia przypominał mu ryk zarzynanego smoka, którego nigdy nie słyszał. Zakaszlał - przez złamany nos i tak nie mógł oddychać - wpadający do ust pył niczego nie ułatwiał.
13, popołudnie | Maria, Jim, Yana | Londyn
Wyjście z tuneli metra był jak kubeł lodowatej wody wylanej na twarz - niebo nad nimi nie było ni trochę spokojniejsze, a kamienice w zasięgu wzroku zdążyły obrócić się w ruinę. To niemożliwe, niemożliwe, drażniący pisk w uszach stłumił odgłosy kolejnych eksplozji. Jego myśli pomknęły w kierunku Areny, pozostałych cyrkowców, Carringtonów, zwierząt, czy ktokolwiek, czy cokolwiek tam jeszcze przetrwało? Jego wzrok instynktownie przeniósł się na drogę prowadzącą do portu - wiodącą przez centrum, między wysokimi budynkami, z których każdy stanowił teraz śmiercionośną pułapkę. Czuł się bezradny. Obezwładniająco i przemożnie bezradny, bo nawet, gdyby znalazł się na miejscu - co mógłby zrobić? Zatrzymać pędzące meteoryty? Może pomoże choć jednej osoby, zbierze ją z gorejących gruzów.
14, o świcie | Yulia | Londyn
Objął ją mocniej, chcąc być dla niej wsparciem. W milczeniu, nic więcej zrobić się już nie dało. Czuł jej ciepłe łzy, ponad jej ramieniem spojrzał raz jeszcze na ciało staruszka. Na wylaną z niego krew. I wierzył, że widzi na jego twarzy spokój, bo wierzył, że staruszek zupełnie jak on cieszył się z tego, że to Yulia, nie stary Rosenthal, przeżyła tę noc. Łzy zdawały się jeszcze cieplejsze, gdy chłodny dreszcz przeszywał jego ciało boleśnie za każdym razem, gdy w półmroku gruzowiska zdawało mu się, że nogi subiekta okrywa jej spódnica, a siwe włosy pobłyskują płomiennym blaskiem, jakby jej obecność w jego ramionach była tylko podstępnym zwidem przemęczonego umysłu. Nie, to mogła być ona, ale nie była. Nie była i nie będzie, już nie.
14, popołudnie | Maria | Elkstone
Wpatrywał się w jej opuszczone powieki, zawstydzony, że nie potrafił zrobić, powiedzieć więcej. Dobrze znał miejsce, w którym stała teraz Maria, pamiętał własny ból, a teraz przeszło mu nawet przez myśl, że może przez to, że stracił przytomność, było mu łatwiej. Nie miał na to czasu, żeby zatrzymać się, zebrać własny żal, oddać żałobę, powiedzieć ostatnie słowo. To bolesne, widział po niej. Obserwował łzy wymykające się spod gęstych wachlarzy rzęs, nie płacz, chciał powiedzieć, ale kiedy był czas na łzy, jeśli nie teraz?
19, popołudnie | Maria | Londyn
Nie chciałam ci przeszkadzać, mówiła, patrzył na nią z uśmiechem, rzadko słyszał podobne słowa. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że zwykle nie było mu w czym przeszkadzać, a tych, którzy go nie znali, w ogóle to nie obchodziło. Nie mówiła nic więcej, a on uznał, że mówić nie chciała, więc nie próbował ciągnąć ją za język. Widział, co przeszła, wiedział, jak trudne to było. Patrzeć na rozczłonkowane ciało matki.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
5, popołudnie | Valerie | Londyn
Spuścił się gałąź niżej, potem kolejną i jeszcze jedną, rozhuśtał się na drzewie, a w końcu puścił i z - na oko - pięciu metrów zeskoczył prosto na ziemię. I wylądował doskonale, na ugiętym kolanie, lekko amortyzując zderzenie z ziemią na wyciągniętych w przód dłoniach - choć gest ten właściwie był mu już zbyteczny. Skok był cichy, jak szelest wiatru poruszający malinowymi liśćmi, z których kilka wzbiło się w powietrze. Nieobcięte przydługie włosy na krótko zakryły jego twarz - nim nie uniósł ku niej spojrzenia jasnych oczu, tak niepodobnych do oczu własnego ojca. Wstał z gracją, lekko, jakby skok ten nie kosztował go nic. Wyprostował sylwetkę, bez słowa spozierając na kobietę - nieprzyjaźnie i nieufnie. I ruszył przed siebie, powoli, jak nieufne zwierzę obchodząc ją okręgiem.
19, popołudnie | Igor, Maria | Londyn
Wykonanie prześwitu przed zmierzchem brzmiało co prawda karkołomnie, ale ludzi zebrano więcej. Był przyzwyczajony do surowych twarzy i suchych instrukcji, traktowania go jak popychadła, nie robiło to na nim wrażenia. Kiwnął głową, na znak, że zrozumiał rozkazy, mięśnie jego twarzy zadrżały, gdy tak obcesowo kazał się uśmiechać Marii, Marii ubranej dziś w żałobną czerń. Skończony dupek. Nerwowość towarzysząca mu jeszcze w Ministerstwie opadała powoli, gdy z wolna odnajdywał w tej przestrzeni własne miejsce.
Dziewczynka nosiła po nim drugie imię, uśmiechnął się, kiedy wybrzmiało w ustach Eve. Nie zaskoczyła go, Jim mu o tym powiedział wcześniej. I chyba to imię - wypowiedziane na głos - sprawiło, że po raz pierwszy rzeczywiście poczuł się bliżej. Gilly, dla niego, dziwnego wujka spoza jej świata, pozostanie małym kwiatkiem. Jeszcze nie była śliczna. Ale pewnego dnia będzie, piękna jak jej mama. Za wiele dni, wiele miesięcy i wiele lat. Chciałbym ci dać prezent, Gilly, odmienić dla ciebie świat. Zrobić wszystko, żebyś nie poznała nigdy zła, które dotyka nas wszystkich dzisiaj. Wiedział, że bransoletki jej przed tym nie ochronią, ale oni, oni mogli. On mógł.
23, wieczór | Neala | Dolina Godryka
- Przepraszam za nią - odpowiedział w końcu, bo ktoś to musiał zrobić, a Eve tego nie zrobi. Nie miał na nią wpływu, ale było mu głupio. Za to, co zrobiła, za to, co usłyszał i za wszystko, o czym on jeden przecież wiedział. Nie zamierzał jej zapewniać, że nie jest moralnie wątpliwa, bo tak samo ona, jak on, jak i wszyscy pozostali, doskonale wiedzieli, że tak nie było. Nie dało się obrazić dziewczyny takiej jak ona mocniej, niż sugerując jej rozwiązłość, nie miał odwagi z nią o tym rozmawiać. Dziewczyna taka jak ona zasługiwała na szacunek.
24, noc | Michael | Plymouth
A dziś - Michael Tonks zamierzał zostawić go na śmierć w środku lasu. Skutego, żeby nie mógł uciec, bez różdżki, żeby nie mógł się bronić. Wilki nie przejdą przez te kraty, chyba, szacował, czy było za nimi dość miejsca, żeby usunąć się przed przerzuconym przez nie pyskiem wściekłego zwierzęcia. Przed szmalcownikami nie uchroni go tutaj nikt. Nawet na więzienie nie zasługiwał, co? W końcu doprowadził biedną małą Kerstin do płaczu. Chciałby przed śmiercią chociaż usłyszeć te bzdury, które mu naopowiadała. Chciałby, żeby spojrzała mu w oczy i powtórzyła te wszystkie brednie. Szum w uszach przybierał na sile, czuł, że jego dłonie drżą, sparaliżowane strachem. Dygotały. Odwodnione, zmęczone, przerażone.
26, wieczór | Jim, Eve, Yulia | Londyn
Yulia poruszała się lekko, był pewien, że sobie poradzi. W coraz śmielszych podskokach pociągnął ją za sobą, przesuwając się wraz z nią bliżej środka dachu, raz czy dwa stopa prześlizgnęła się zamiast wylądować lekko, ale nie zważał na to wcale, bo ciało odnajdywało balans. Wzmocnił uścisk, nim okręcił ją wokół jej osi, raz w jedną, raz w drugą stronę, trzymając ją dostatecznie mocno, by sama równowagi szukać nie musiała - wolne ramię wisiało w powietrzu bez ruchu, gotowe ją pochwycić - pochwyciło, gdy ją na nie zepchnął, z zamiarem przerzucenia jej na kalenicę po przeciwnej stronie siebie.
- nierozliczone:
- 05.08 https://www.morsmordre.net/t1680p345-laka-przy-plazy#369468
08.08 https://www.morsmordre.net/t1474p105-laka-pamieci#383388
09.08 https://www.morsmordre.net/t6100p570-wzgorze#383553
10.08 https://www.morsmordre.net/t11981-namiot-chlopcow#378731
27.09 https://www.morsmordre.net/t12462-duzy-pokoj#383340
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Marcelius Sallow
Szybka odpowiedź