Zaczarowane trapezy
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Zaczarowane trapezy
Zaczarowane trapezy wiszące nad główną areną wzbogacone o koła, liny, szarfy i inne przyrządy akrobatyczne służą podniebnym gimnastycznym popisom; ich tłem jest wewnętrzna płachta cyrku zaczarowana tak, by zmieniała barwę i scenerię w zależności od tematyki występów. Zaczarowany jest również sam namiot, wysokość, na której znajdują się akcesoria, zmienia się w zależności od konkretnego pokazu. Niektóre pośród przyrządów lewitują w powietrzu zaklęte odpowiednimi czarami, inne upięte są na magicznych linach opiętych o lewitujące haki.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 1 raz
Minął już prawie miesiąc.
Siedział na niskiej rampie okalającej arenę, z ciężkim zwojem grubego jutowego sznura stóp i paroma solidnymi dłuższymi kijami, które powinny wisieć już na górze; trzymał jego końce stopami, owiniętymi zbyt lekkimi jak na zimę skórzanymi butami, fragment przytrzymując kolanami, usiłując pleść więzy jedną ręką. Zawzięcie. Na Arenie każdy musiał na siebie zarobić, a on przestał występować, musiał pracować przyziemnie więcej, niż wcześniej. Nikt nie próbował się nad nim rozczulać, kalectwa się zdarzały, nawet najlepszym. To urazowa zabawa. Urazowy sport. Weź się do roboty, królewno, powtarzał jak echo jego przybrany ojciec, nic nie rozumiejąc. Bo niby jak miał się wziąć do roboty? Znał marynarskie węzły, ale nie potrafił ich pleść jedną ręką - a pomoc nóg to za mało. Gubił pętle, brakowało mu precyzji, wszystko zaciskało się nim zdążył zareagować - lub przeciwnie, niczego docisnąć nie mógł. A precyzja była ważna. Mogła zaważyć na czyimś życiu. Z każdą mijającą chwilą frustrował się coraz mocniej, czuł w sercu wzbierającą się złość - na tę cholerną linę, choć nie ona była tutaj winna. Na swoją bezradność. Bezsilność. Niemoc. Plótł ją nie dla siebie, a dla kogoś, kto go zastąpi, co ostrym dłutem ryło w sercu głęboką ranę. Ze złością pociągnął za linę w swoją stronę, próbując zacisnąć wyblinkę na żerdzi trapezu, którą mocno przydeptał stopą - coś poszło nie tak, lina ześlizgnęła się bokiem; próbował ją zatrzymać wciąż fantomowym odruchem, ale drugiej ręki już nie miał; cisnął to wszystko niedbale, gniewnie przed siebie, wspierając łokcie na kolanach, zapadając się w sobie szukają ucieczki. Od dzisiaj, od jutra, od wczoraj, od rzeczywistości. Do oczu cisnęły mu się łzy, ale je zatrzymał. Policz do trzech i spróbuj jeszcze raz. Raz, dwa, trzy. Nie chcę. Już nie chce.
Godziny mijały szybciej niż wiatr, kiedy siedział w ten sposób, wpatrzony w ciemne sklepienie, za którym całym ściśniętym sercem tęsknił. Ktoś, kto miał go zastąpić, miał mieć dzisiaj generalną próbę, ostatnią przed występem, który od niego przejął. Nie znał go. Nie przyszedł się nawet przywitać. Nie chciał go poznać, miał to gdzieś. Do niewielu osób na Arenie odzywał się w ostatnim czasie, nie interesowały go nowe pojawiające się tutaj osoby. Nie wychodził z wagonu więcej, niż musiał. Pracując koncentrował się na pracy. Dużo czasu spędzał tam, gdzie nikogo nie było, karmiąc zwierzęta w stajniach. Zmierzwione włosy były nieuczesane i nieumyte. Twarz sprawiała wrażenie ziemistej, zbyt bladej i zmęczonej. I też trochę niechlujnej, brudnej. Sińce pod oczami podkreślały nienaturalną chudość ciała, większą jeszcze niż wcześniej. Wytarte spodnie były stare, koszulę przysłaniała szara pelerynka, przeszyta dla niego z nieużywanego już stroju scenicznego. Nie była zbyt ciepła, ale jej poły dyskretnie i zadziwiająco lekko przysłaniały prawą rękę, chowając brak dłoni gdzieś w fałdach materiału. Jakby pod nią nie było nic niepokojącego. Jak malunek na twarzy skrywający gniewne spojrzenie i skrzywione w grymasie usta. Jak sztuczny uśmiech. Nie wolno mu było chodzić bez niej poza wagonami, straszył gości. Nikt nie przychodził do cyrku po to, by oglądać bezrękich złodziei: to był przecież kolorowy świat bez ograniczeń, świat marzeń i radości, miejsce, gdzie osiągano niemożliwe, nadawali życia baśniom i rozmywali granice między tym, co prawdziwe, a tym, co należało tylko do świata snów.
Cholernej pierdolonej radości.
Nie dostrzegł Jamesa od razu, może to szamotanina z liną osłabiła jego czujność, a może otępienie, w którym trwał od tygodni - usłyszał dopiero jego słowa. Wypowiedziane przez ducha, który miał zniknąć w Irlandii na zawsze. Znaleźć życie, które pozwoli mu o tym wszystkim zapomnieć. Nie musiał na niego patrzeć, żeby mieć pewność, wszędzie i zawsze rozpoznałby ten głos. Nie spodziewał się jego wizyty, ale czy był na nią gotowy?
- Cześć - odpowiedział, przekręcając głowę w przeciwną stronę. Uciekając wzrokiem, twarzą, od niego. Nie wstał. Kiedy go nie widział, zacisnął powieki mocniej, chcąc wyzbyć się szklistości źrenic. Policz do trzech: raz, dwa i trzy.
Ale kiedy je otworzył świat wcale nie przestał istnieć.
Siedział na niskiej rampie okalającej arenę, z ciężkim zwojem grubego jutowego sznura stóp i paroma solidnymi dłuższymi kijami, które powinny wisieć już na górze; trzymał jego końce stopami, owiniętymi zbyt lekkimi jak na zimę skórzanymi butami, fragment przytrzymując kolanami, usiłując pleść więzy jedną ręką. Zawzięcie. Na Arenie każdy musiał na siebie zarobić, a on przestał występować, musiał pracować przyziemnie więcej, niż wcześniej. Nikt nie próbował się nad nim rozczulać, kalectwa się zdarzały, nawet najlepszym. To urazowa zabawa. Urazowy sport. Weź się do roboty, królewno, powtarzał jak echo jego przybrany ojciec, nic nie rozumiejąc. Bo niby jak miał się wziąć do roboty? Znał marynarskie węzły, ale nie potrafił ich pleść jedną ręką - a pomoc nóg to za mało. Gubił pętle, brakowało mu precyzji, wszystko zaciskało się nim zdążył zareagować - lub przeciwnie, niczego docisnąć nie mógł. A precyzja była ważna. Mogła zaważyć na czyimś życiu. Z każdą mijającą chwilą frustrował się coraz mocniej, czuł w sercu wzbierającą się złość - na tę cholerną linę, choć nie ona była tutaj winna. Na swoją bezradność. Bezsilność. Niemoc. Plótł ją nie dla siebie, a dla kogoś, kto go zastąpi, co ostrym dłutem ryło w sercu głęboką ranę. Ze złością pociągnął za linę w swoją stronę, próbując zacisnąć wyblinkę na żerdzi trapezu, którą mocno przydeptał stopą - coś poszło nie tak, lina ześlizgnęła się bokiem; próbował ją zatrzymać wciąż fantomowym odruchem, ale drugiej ręki już nie miał; cisnął to wszystko niedbale, gniewnie przed siebie, wspierając łokcie na kolanach, zapadając się w sobie szukają ucieczki. Od dzisiaj, od jutra, od wczoraj, od rzeczywistości. Do oczu cisnęły mu się łzy, ale je zatrzymał. Policz do trzech i spróbuj jeszcze raz. Raz, dwa, trzy. Nie chcę. Już nie chce.
Godziny mijały szybciej niż wiatr, kiedy siedział w ten sposób, wpatrzony w ciemne sklepienie, za którym całym ściśniętym sercem tęsknił. Ktoś, kto miał go zastąpić, miał mieć dzisiaj generalną próbę, ostatnią przed występem, który od niego przejął. Nie znał go. Nie przyszedł się nawet przywitać. Nie chciał go poznać, miał to gdzieś. Do niewielu osób na Arenie odzywał się w ostatnim czasie, nie interesowały go nowe pojawiające się tutaj osoby. Nie wychodził z wagonu więcej, niż musiał. Pracując koncentrował się na pracy. Dużo czasu spędzał tam, gdzie nikogo nie było, karmiąc zwierzęta w stajniach. Zmierzwione włosy były nieuczesane i nieumyte. Twarz sprawiała wrażenie ziemistej, zbyt bladej i zmęczonej. I też trochę niechlujnej, brudnej. Sińce pod oczami podkreślały nienaturalną chudość ciała, większą jeszcze niż wcześniej. Wytarte spodnie były stare, koszulę przysłaniała szara pelerynka, przeszyta dla niego z nieużywanego już stroju scenicznego. Nie była zbyt ciepła, ale jej poły dyskretnie i zadziwiająco lekko przysłaniały prawą rękę, chowając brak dłoni gdzieś w fałdach materiału. Jakby pod nią nie było nic niepokojącego. Jak malunek na twarzy skrywający gniewne spojrzenie i skrzywione w grymasie usta. Jak sztuczny uśmiech. Nie wolno mu było chodzić bez niej poza wagonami, straszył gości. Nikt nie przychodził do cyrku po to, by oglądać bezrękich złodziei: to był przecież kolorowy świat bez ograniczeń, świat marzeń i radości, miejsce, gdzie osiągano niemożliwe, nadawali życia baśniom i rozmywali granice między tym, co prawdziwe, a tym, co należało tylko do świata snów.
Cholernej pierdolonej radości.
Nie dostrzegł Jamesa od razu, może to szamotanina z liną osłabiła jego czujność, a może otępienie, w którym trwał od tygodni - usłyszał dopiero jego słowa. Wypowiedziane przez ducha, który miał zniknąć w Irlandii na zawsze. Znaleźć życie, które pozwoli mu o tym wszystkim zapomnieć. Nie musiał na niego patrzeć, żeby mieć pewność, wszędzie i zawsze rozpoznałby ten głos. Nie spodziewał się jego wizyty, ale czy był na nią gotowy?
- Cześć - odpowiedział, przekręcając głowę w przeciwną stronę. Uciekając wzrokiem, twarzą, od niego. Nie wstał. Kiedy go nie widział, zacisnął powieki mocniej, chcąc wyzbyć się szklistości źrenic. Policz do trzech: raz, dwa i trzy.
Ale kiedy je otworzył świat wcale nie przestał istnieć.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ciemne tęczówki zawisły na zwoju liny, z którą Sallow się siłował. Kojarzyła mu się z utratą wolności, więzami splątanych nadgarstków. Tych Marcela, wtedy przez niego w Tower, prowadzonego przez strażnika. Zabierali jak worki ziemniaków, zapominając o tym, że są ludźmi. Kiedy togi, którymi ich odziali — a może tylko jego? — zsuwały się obnażając nagie, poobijane ciała, wystawiając ich na pośmiewisko wszystkich zgromadzonych, a nawet tych bardziej chętnych, zainteresowanych naiwną młodością. Mógł sobie wyobrażać co więcej spotkało Marcela, ale gdy tego nie widział było łatwiej. A teraz stał i patrzył na niego ze świadomością, że zamiast jego ręki tam poruszał się niezgranie tylko kikut. Wystająca, zalepiona tkankami i skóra kość. Śmieszna, obrzydliwa. Ta lina kojarzyła mu się także ze śmiercią, pętlą zaciskającą wokół szyi. On sam miał ją na ramionach, nawet teraz, stojąc tu, pośród pierwszych dźwięków muzyki rozrywkowej, głosów dobiegających gdzieś z tyłu. Zaciskała się na jego szyi każdej nocy, kiedy to wszystko do niego wracało, a później budził się rankiem, jak gdyby nigdy nic, pozbawiony tego wszystkiego. Jakby coś lub ktoś nad nim czuwał, nie pozwalając mu na to, by dławił się własnym żołądkowym kwasem. Nie ucieknie od tego. Dopadnie go prędzej czy później. Pluł sobie w brodę; powinien być tu wcześniej. Powinien był go wspierać, podnosić na duchu. Ale był słaby. Za słaby, by pomóc najlepszemu przyjacielowi, podnieść go po upadku. I to była największa ze wszystkich przewin — nieobecność.
Nie miał niczego na swoją obronę.
Nie patrzył na niego, ale przecież nie spodziewał się, że popatrzą sobie w oczy z uśmiechem. Zawiódł go. Dwukrotnie — wtedy, gdy pozwolił mu na to poświęcenie, teraz, kiedy go zostawił. Potarł nos, spoglądając w kierunku areny. Cisza, która się między nimi pojawiła, przedłużała się, ale nie potrafił znaleźć słów, które wydawały mu się wystarczająco dobre, odpowiednie. nawet na ten początek rozmowy. Patrzył w piasek rozsypany pod nogami. Był tchórzem, uciekł. Nie, nie by tchórzem, wrócił. Był tu. Musiał stawić temu czoła, musiał zrobić to, co powinien był od początku.
— Ubij — szepnął, podchodząc do niego i sygnalizując, że chciał siąść obok. Było za mało miejsca, by bez tego zmieścili się obaj, Marcel musiał kawałek się przesunąć. — To musi być beznadzieję przedstawienie — zaczął, rozglądając się, dookoła, świadom, że Marcel jutro nie wystąpi. — Pomyślałem, że może wybierzemy się za miasto. Załatwię coś do picia.— Na jego miejscu nie chciałby pojawiać się publicznie.. Nigdzie, gdzie ktoś by go mógł tym zobaczyć. A potem umilkł na chwilę, chciał złapać kilka oddechów, przeprosić, go, ale coś utknęło mu w gardle. W tej ciszy rozejrzał się dookoła, chcąc pozbyć się tego. I dopiero kiedy był gotów przełknąć ślinę, odezwał się, k odbiegając od przeprosin, wiedząc, że gdy powróci do tematu Tower nie powie już niczego. — Byłem w Irlandii — mruknął, bawiąc się palcami. — Pokłóciłem się z Vanem. Próbowałem go uderzyć, ale chyba złamało mi to rękę. Jego tarcza. Myślałem wtedy, że jego słowa to same oszczerstwa, dlatego go olałem i wyszedłem – Dziś czuł, że to była prawda. Może nawet we wszystkim? — Próbowałem wrócić jakoś do Anglii. Pozwiedzałem trochę.. Dawno tego nie robiłem — przyznał gorzko, ze słabym, mdłym uśmiechem. Dwa lata w ten sposób szukał krewnych. A teraz próbował dotrzeć do Marceliusa. To dlatego, wrócił do Londynu, zamiast Doliny. Zakaszlał ciężko; bolały go wciąż płuca. Na dworze było zimno, bywało ciężko.— Ja... — zaczął, czując, że znów rośnie mu kamień w krtani. — Ja powinienem był.. To moja wina. — Nigdy nie był dobry w słowa, nigdy nie potrafił ubrać swoich uczuć w nie, dlatego zwykle wolał działać. Ale co tu mógł zrobić? Nie potrafił ani cofnąć czasu ani zwrócić mu dłoni. Powstrzymał wyciągnięcie ręki, poklepanie go po plecach. W tym geście było coś z ignorancji. Próba pocieszenia kogoś, kto uznawał to za mało poważne, jakby chciał tym gestem rzucić: nie dramatyzuj. Nie było to stosowne. Może dlatego siedział obok, nie robiąc nic. W Londynie nie miał nawet papierosów, nic. Kilka knutów, które dostał od nieznajomego. — Przepraszam, stary — wyrzucił z siebie w końcu. Nie precyzował za co, zbyt wiele tego było. Wypuścił powietrze z piersi, przez moment nie oddychał, aż w końcu zaczął, przymykając oczy.— Trzymasz się jakoś? — Obrócił ku niemu głowę po raz pierwszy, spoglądając na zarys jego szczęki, póki nie odwrócił głowy.
Nie miał niczego na swoją obronę.
Nie patrzył na niego, ale przecież nie spodziewał się, że popatrzą sobie w oczy z uśmiechem. Zawiódł go. Dwukrotnie — wtedy, gdy pozwolił mu na to poświęcenie, teraz, kiedy go zostawił. Potarł nos, spoglądając w kierunku areny. Cisza, która się między nimi pojawiła, przedłużała się, ale nie potrafił znaleźć słów, które wydawały mu się wystarczająco dobre, odpowiednie. nawet na ten początek rozmowy. Patrzył w piasek rozsypany pod nogami. Był tchórzem, uciekł. Nie, nie by tchórzem, wrócił. Był tu. Musiał stawić temu czoła, musiał zrobić to, co powinien był od początku.
— Ubij — szepnął, podchodząc do niego i sygnalizując, że chciał siąść obok. Było za mało miejsca, by bez tego zmieścili się obaj, Marcel musiał kawałek się przesunąć. — To musi być beznadzieję przedstawienie — zaczął, rozglądając się, dookoła, świadom, że Marcel jutro nie wystąpi. — Pomyślałem, że może wybierzemy się za miasto. Załatwię coś do picia.— Na jego miejscu nie chciałby pojawiać się publicznie.. Nigdzie, gdzie ktoś by go mógł tym zobaczyć. A potem umilkł na chwilę, chciał złapać kilka oddechów, przeprosić, go, ale coś utknęło mu w gardle. W tej ciszy rozejrzał się dookoła, chcąc pozbyć się tego. I dopiero kiedy był gotów przełknąć ślinę, odezwał się, k odbiegając od przeprosin, wiedząc, że gdy powróci do tematu Tower nie powie już niczego. — Byłem w Irlandii — mruknął, bawiąc się palcami. — Pokłóciłem się z Vanem. Próbowałem go uderzyć, ale chyba złamało mi to rękę. Jego tarcza. Myślałem wtedy, że jego słowa to same oszczerstwa, dlatego go olałem i wyszedłem – Dziś czuł, że to była prawda. Może nawet we wszystkim? — Próbowałem wrócić jakoś do Anglii. Pozwiedzałem trochę.. Dawno tego nie robiłem — przyznał gorzko, ze słabym, mdłym uśmiechem. Dwa lata w ten sposób szukał krewnych. A teraz próbował dotrzeć do Marceliusa. To dlatego, wrócił do Londynu, zamiast Doliny. Zakaszlał ciężko; bolały go wciąż płuca. Na dworze było zimno, bywało ciężko.— Ja... — zaczął, czując, że znów rośnie mu kamień w krtani. — Ja powinienem był.. To moja wina. — Nigdy nie był dobry w słowa, nigdy nie potrafił ubrać swoich uczuć w nie, dlatego zwykle wolał działać. Ale co tu mógł zrobić? Nie potrafił ani cofnąć czasu ani zwrócić mu dłoni. Powstrzymał wyciągnięcie ręki, poklepanie go po plecach. W tym geście było coś z ignorancji. Próba pocieszenia kogoś, kto uznawał to za mało poważne, jakby chciał tym gestem rzucić: nie dramatyzuj. Nie było to stosowne. Może dlatego siedział obok, nie robiąc nic. W Londynie nie miał nawet papierosów, nic. Kilka knutów, które dostał od nieznajomego. — Przepraszam, stary — wyrzucił z siebie w końcu. Nie precyzował za co, zbyt wiele tego było. Wypuścił powietrze z piersi, przez moment nie oddychał, aż w końcu zaczął, przymykając oczy.— Trzymasz się jakoś? — Obrócił ku niemu głowę po raz pierwszy, spoglądając na zarys jego szczęki, póki nie odwrócił głowy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Stawiała kroki ostrożnie, gdy przemykała pomiędzy zmierzającymi dokądś czarodziejami. Tuląc do siebie drobną córeczkę, jak największy skarb, który posiadała w życiu. Przytłoczona czterema ścianami, coraz częściej wybierała się na spacery, czasami sama, czasami i jak dziś, z małą. Minęło parę tygodni, odkąd wrócili do Londynu, wystarczająco dużo, aby przyzwyczaiła się już do tego, jak to miasto żyło. Przepełnione dźwiękami, zapachami i ludźmi — w przeciwieństwie do sennej Doliny Godryka. Czuła się tu lepiej, niezauważalna i bez wyrazu, kiedy przemykała po parszywych miejscach, które przepełnione były ludźmi jej pokroju, marginesem społeczeństwa. W końcu nie patrzono na nią gorzej, bo była bardziej wśród swoich, niż gdziekolwiek indziej. Tylko dziś kroki powiodły ją gdzieś indziej, gdzieś gdzie nie zapuszczała się często bez wyraźnego powodu. Kluczyła ulicami, podążając za intuicją, dając się jej prowadzić i szybko pojmując cel. Blisko Areny skręcała w bok, byle się oddalić, a jednak chwila zamyślenia wystarczyła, by znów powrócić w okolicę. Postanowiła iść za tym szeptem duszy, skoro tak bardzo pchało ją w to miejsce i chyba do niego. We wrześniu usłyszała zaproszenie, lecz dziś nie miała ani trochę pewności czy było aktualne i czy powinna. To jak zakończyła się tamta zabawa, sprawiało, że czuła się niepewna. Spoglądała z odległości na największy namiot Areny i na ludzi kręcących się w pobliżu. Barwność tych wszystkich ludzi miała naprawdę jakąś namiastkę taboru, sposób ich życia podobnie. Zerknęła w dół, ujmując palcami malutką dłoń dziewczynki.- Chyba odwiedzimy wujka.- szepnęła po romsku, uśmiechając się lekko, kiedy zobaczyła ciemne oczy wbite w nią. Czasami zastanawiała się, ile mała już rozumiała, ile tak naprawdę do niej docierało. Miała nadzieję, że żadne wspomnienie z tego czasu nie uchowa się i nie stanie się to jeszcze przez jakiś czas. Chciała stworzyć jej dom, bezpieczne miejsce, aby to je pamiętała jako pierwsze w swym życiu.
Ruszyła się z miejsca, przekradając ukradkiem, niepewna czy nie pogoniono by jej stąd na wejściu. Bo przecież była cyganką, a takich się nie lubiło i nie tolerowało. Dopiero po dłuższej chwili, zaczepiła przechodzące obok dziewczyny i dopytała o Marcela. Zignorowała ciekawskie i może trochę oceniające spojrzenia, gdy wskazały jej kierunek, nie przejmowała się tym jednak. Podziękowała z uprzejmym uśmieszkiem i najszybciej, jak mogła, zniknęła w głównym namiocie. Położyła na moment palec na ustach, kiedy były już w środku, jakby chciała dać Djili znać, by była cicho... i jakby miało to zostać zrozumiane przez maleństwo. Zadarła głowę wysoko w górę, bo rozsądek nakazywał właśnie tam szukać znajomej sylwetki. Nie pomyliła się, dostrzegając go na kole.
Weszła głębiej, korzystając z tego, że skupiony był na akrobacjach i wykorzystując półmrok, którym otulona była część namiotu. Przysiadła sobie z boku, czekając w ciszy, zastanawiając się, na ile czuła się tu jak intruz i czy w ogóle powinna.
Widząc, jak zszedł na dół, wychyliła się i uważając na Gillie, sięgnęła po zamknięty bukłak z wodą, który leżał na wyciągnięcie ręki. Był ciężkawy, więc musiał być, chociaż w połowie pełen.
- Łap.- zapowiedziała swój zamiar, dając mu parę sekund na zrozumienie sytuacji. Rzuciła, mając nadzieję, że jednak trafi w jego ręce, a nie w pierś, twarz albo gorzej.
Przechyliła lekko głowę, obserwując go uważniej, gdy był już na jednym poziomie z nią i nie musiała zadzierać ku niemu głowy.- Cześć.- rzuciła dopiero teraz, kącik jej ust drgnął, ale nie uformował się w uśmiech.- Djilia chciała zobaczyć wujka, więc wpadłyśmy trochę popatrzeć.- wytłumaczyła się ze swojej obecności i dopiero teraz pozwoliła sobie na nieco niepewny uśmiech. Nawet nie liczyła, że chłopak w to uwierzy, ta wymówka była zbyt głupia.- No dobra... ja ją namówiłam, byśmy zaszły i żeby nie płakała, że przerwałyśmy spacer.- dodała zaraz, niewiele lepiej. Rozbawienie nieśmiało sięgnęło jej oczu, nadało mimice lekkości.- Żartuję.- dopowiedziała, czując, że z tych bzdur trzeba było wybrnąć od razu.- Byłyśmy w okolicy i ciągnęło mnie tu, więc się skusiłam, by cię odwiedzić.- przyznała w końcu, wstając i zgarniając z krzesła ręcznik, który najpewniej zostawił tu razem z lnianą koszulą, która została przewieszona przez oparcie. Podeszła podając mu materiał, by mógł zetrzeć, chociaż część potu, który osiadał na skórze. W namiocie było o wiele cieplej niż na zewnątrz, co dotąd doceniała, ale teraz... no cóż.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Ostatnio zmieniony przez Eve Doe dnia 24.08.24 22:03, w całości zmieniany 1 raz
Płynął za dynamiką własnego ciała, wraz z kołem kręcąc się w szalonych, zbyt szybkich obrotach, palce dłoni zaciskały się na górnej obręczy, mocno, nie pozwalając mu upaść, prędkość nie spadła, gdy puścił się jej palcami, opadając miękko niżej, wspierając się o dolną zgiętymi kolanami, na których, nie tracąc prędkości, zawisł; ramiona rozłożyły się na boki delikatnie, z finezją, silne i napięte jak struna. Złociste włosy niby kurtyna opadły za głową w dół, gdy jego spojrzenie odnalazło sylwetkę, jaka zjawiła się w namiocie, na ustach wykwitł łagodny uśmiech. Arena była domem dla wyrzutków, długo się przekonywała, żeby ją odwiedzić - ale był pewien, że poczuje się tu jak w domu. Od taboru Arena różniła się głośniejszą muzyką, brakiem zasad i brakiem przywiązania. Żyli tu razem, ale nie stanowili solidarnej jedności jak Cyganie. Byli zbiorowiskiem indywidualistów, których nie chciano nigdzie indziej, gromadą odszczepieńców, innych niż wszyscy. Uciekinierami. Znajdujący się z boku widowni gramofon grał spokojną łagodną melodię graną na skrzypcach, ćwiczył przed kolejnym występem. Nie przestawał sprawiać tutaj kłopotów, ale był dobry - naprawdę dobry - coraz lepszy, miał coraz więcej do powiedzenia odnośnie tego co chciał tańczyć i z kim, nie lokowano go już w rolach drugoplanowych postaci, błyszczał w rolach książąt i kochanków, bo w tej lirycznej sztuce miłość sprzedawała się najlepiej. Nie przerwał próby, płynnie przechodząc w kolejne akrobacje na kole, szlifując przygotowany układ - scena bez widowni nie była prawdziwą sceną, a artysta bez oklasków był ledwie własnym cieniem, obecność Eve dodała jego akrobacjom precyzji i niewymuszonej nonszalancji. Dopiero, gdy muzyka ucichła - zeskoczył z koła na arenę, miękko, na ugięte kolana, wzniecając wokół siebie gęste tabuny kurzu. Usłyszał krótki komunikat, łap, refleks miał błyskawiczny, przechwycenie lecącej butelki - pomimo zmęczenia - nie stanowiło dla niego żadnej trudności. Podniósł się, ociężale prostując zmęczone nogi w kolanach i momentalnie wypił sporą ilość podanej wody. Pot kroplił się na jego czele, lepił włosy, połyskiwało nim półnagie ciało - ćwiczył w samych spodniach.
- Cześć, Eve - odpowiedział, kiedy jego oddech już się ustabilizował. - Cześć, Gilly - dodał po chwili, reflektując się po jej słowach, że przecież nie była tu sama. Pamiętał jej imię i wiedział, że miało inne znaczenie, ale lubił ją nazywać imieniem tego kwiatu. Trudno było patrzeć na tę dziewczynkę jak na żywego człowieka, przypominała nieświadome czegokolwiek żyjątko, larwę, która miała dopiero stać się motylem. Będzie piękna po matce, był tego pewien. Uśmiechnął się, słysząc jej tłumaczenia. Naprawdę sądziła, że były potrzebne? Znali się od tak dawna, mogła tu wpadać, kiedy miała ochotę. Nie musiała się usprawiedliwiać. - Czyli jednak nie chciała mnie zobaczyć? - dopytał, z rozbawieniem, Gilly nie wyglądała, jakby była w stanie zwerbalizować jakiekolwiek pragnienie. Albo jakby w ogóle jakiekolwiek pragnienie mogła teraz mieć. Dziwna sprawa, nigdy nie przebywał dużo z dziećmi. Wcale właściwie, na Arenie nie było dla nich miejsca, a sam wychował się jako jedynak. Odebrał od niej ręcznik, najpierw ocierając twarz - niedelikatnie - potem pierś. - Przyjąłbym cię bardziej... wyjściowo, gdybyś się zapowiedziała - uprzedził, nie powinna oglądać go takiego, mała chyba też nie - nie wiedział, niewiele wiedział o tym, co romanipen mówił o dzieciach. Odrzucił szmatkę na bok, zarzucając na ramiona koszulę i opadł - zmęczony - na pobliskie krzesło.
- To część przedstawienia o wróżkach. Jestem elfim księciem, którego królewnę porwały kruki. Ale, nieustraszony, dotrę do niej i ją odnajdę. - Dopił resztę wody w kilka dużych łyków. - Przynajmniej jeśli do premiery nie wyzionę ducha. To program na święta, zostało jeszcze trochę czasu, ale nigdy dotąd nie robiłem nic tak trudnego. - Zaczął odwijać bandaże z rąk, kiedy na skórze rosły pęcherze, amortyzował je w taki sposób. Intensywnie ćwiczył w ostatnim czasie. - A co u was? Wszystko gra?
- Cześć, Eve - odpowiedział, kiedy jego oddech już się ustabilizował. - Cześć, Gilly - dodał po chwili, reflektując się po jej słowach, że przecież nie była tu sama. Pamiętał jej imię i wiedział, że miało inne znaczenie, ale lubił ją nazywać imieniem tego kwiatu. Trudno było patrzeć na tę dziewczynkę jak na żywego człowieka, przypominała nieświadome czegokolwiek żyjątko, larwę, która miała dopiero stać się motylem. Będzie piękna po matce, był tego pewien. Uśmiechnął się, słysząc jej tłumaczenia. Naprawdę sądziła, że były potrzebne? Znali się od tak dawna, mogła tu wpadać, kiedy miała ochotę. Nie musiała się usprawiedliwiać. - Czyli jednak nie chciała mnie zobaczyć? - dopytał, z rozbawieniem, Gilly nie wyglądała, jakby była w stanie zwerbalizować jakiekolwiek pragnienie. Albo jakby w ogóle jakiekolwiek pragnienie mogła teraz mieć. Dziwna sprawa, nigdy nie przebywał dużo z dziećmi. Wcale właściwie, na Arenie nie było dla nich miejsca, a sam wychował się jako jedynak. Odebrał od niej ręcznik, najpierw ocierając twarz - niedelikatnie - potem pierś. - Przyjąłbym cię bardziej... wyjściowo, gdybyś się zapowiedziała - uprzedził, nie powinna oglądać go takiego, mała chyba też nie - nie wiedział, niewiele wiedział o tym, co romanipen mówił o dzieciach. Odrzucił szmatkę na bok, zarzucając na ramiona koszulę i opadł - zmęczony - na pobliskie krzesło.
- To część przedstawienia o wróżkach. Jestem elfim księciem, którego królewnę porwały kruki. Ale, nieustraszony, dotrę do niej i ją odnajdę. - Dopił resztę wody w kilka dużych łyków. - Przynajmniej jeśli do premiery nie wyzionę ducha. To program na święta, zostało jeszcze trochę czasu, ale nigdy dotąd nie robiłem nic tak trudnego. - Zaczął odwijać bandaże z rąk, kiedy na skórze rosły pęcherze, amortyzował je w taki sposób. Intensywnie ćwiczył w ostatnim czasie. - A co u was? Wszystko gra?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Było coś wyjątkowego, czego nie potrafiła do końca nazwać w obserwowaniu Marcela. Kiedy tak wysoko nad ziemią, na kole wirował, jakby to była najprostsza rzecz na świecie, jakby to było naturalne i swobodne. Nie oszukiwała się, że równą prostotą byłoby dla kogokolwiek innego. Przeszkodą były zarówno wysiłek fizyczny, który musiał w to wkładać, a który zdradzały napięte mięśnie, ale również wysokość i strach przed upadkiem. Te dwa powody mogły pokonać nie jedną osobę, ale nie jego. Uśmiechnęła się mimowolnie, wodząc wzrokiem za nim, aż zeskoczył na ziemię, kończąc swą próbę i mały pokaz swych umiejętności. Chociaż wszystko się skończyło, przestrzeń nadal wypełniała przyjemna muzyka wygrywana z gramofonu. Nieszczęsne skrzypce, które obecnie przywoływały mieszane odczucia zabarwione niedawnym wypadkiem.
Obserwowała, jak na hasło wyciągnął dłoń po wodę i gwizdnęła cicho w uznaniu za refleks, a pełne usta rozciągnął wyraźniejszy uśmiech. Cieszyła się, że nawet po wysiłku nie ucierpiała błyskawiczność reakcji. Byłoby dopiero niezręcznie, gdyby jednak rzucając butelką, trafiła go, zamiast mu podać, jak teraz. Nie zwracała szczególnej uwagi na ciało zroszone potem, półnagość jej nie ruszała, bo i niewinności oraz wstydliwości próżno było w niej szukać. Czasami zgrywała niewinną panienkę, lecz tylko dla zabawy, wydurniając się przy odpowiednich osobach.
Przechyliła lekko głowę, gdy przywitał się z obiema, a później ze spokojem przyjął tłumaczenie. W pierwszej chwili poważne, lecz z każdą wersją tylko bardziej żartobliwe. Nie wiedziała, czy powinna wyjaśniać... chyba nie, gdy patrzyła na jego usta wygięte w uśmiechu.
- Sorry.- rzuciła lekkim tonem, trochę walcząc z nieco nerwowym śmiechem. Nie potrafiła zamilknąć, nie w odpowiednim momencie, dawno tracąc tą umiejętność. Z drugiej strony miała dość ciszy i niewypowiadanych słów, które później ciążyły nieprzyjemnie.
- Chciała, ale jeszcze jest nieśmiała i nie przyzna tego.- odparła, próbując nabrać powagi, ale to dziś zdawało się ponad siły.- Mogę cię jednak zapewnić, że obie chciałyśmy.- dodała z uśmiechem.
Zmarszczyła lekko brwi, kiedy wziął od niej ręcznik, a później powiedział coś, czego nie rozumiała do końca. Nie w pierwszej chwili. Zmarszczone brwi, lekko uniosły się, gdy dotarło do niej, co miał na myśli. Prychnęła mimowolnie, a ramiona lekko zadrżały.
- Wyjściowo? Ubrałbyś się pod krawat? – przygryzła dolną wargę, trochę by zapanować nad mimiką.- Myślisz, że to przeszkoda? – spytała i palcem wolnej dłoni, delikatnie dźgnęła go w tors.- Nie jestem delikatna ani panną z dobrego domu, która spłonie rumieńcem na widok męskiego torsu. Dobrze wyrzeźbionego torsu, nie przeczę.- zaśmiała się miękko, czując się mimo wszystko swobodniej, niż przypuszczała, gdy szła tutaj.- Nie musisz przyjmować mnie inaczej, nie chcę, by było inaczej... i sztucznie.- dodała, wracając na krzesło, które wcześniej zajmowała.- Chyba że dla ciebie to krępujące. Mogę się wtedy zapowiadać.- zreflektowała się zaraz, bo jego wygoda i swoboda miały takie samo znaczenie, ale szczerze wątpiła, aby czuł się niepewnie. Był artystą, a takich ciężko było zakłopotać.
Słuchała z uśmiechem, kiedy opowiadał o przedstawieniu i roli, która mu przypadła.
- Ma szczęście królewna, której przypadł taki bohaterski książę.- stwierdziła, bohaterski i silny, ale to już pozostawiła dla samej siebie.- Dasz radę. Jesteś najlepszy, Marcel.- dodała, wierząc, że sobie poradzi i w tym, by nie wyzionąć ducha, ale też podczas samego przedstawienia.- To chyba dobrze, że stawiane są przed tobą kolejne wyzwania tutaj na Arenie. Wierzą w ciebie.- kącik jej ust drgnął, bo ktoś tu musiał go doceniać.
- W porządku. Mamy się dobrze, mała rośnie, a ja na nowo przyzwyczajam się do Londynu. W sumie każde z nas przyzwyczaja się do tego miejsca.- odwróciła głowę, wzbijając spojrzenie w przestrzeń.- Brakowało mi stolicy, bo to miasto żyje i nie jest takie leniwe i ciche, a z drugiej strony znów trzeba uważać na patrole. Chyba tęskniłam za adrenalinom.- odparła z rozbawieniem.
Wróciła spojrzeniem do niego, zawiesiła ciemne tęczówki na chłopięcej twarzy.
- A u Ciebie? Poza katorżniczymi próbami? Wszystko w porządku? Niczego ci nie trzeba? - nie miała wiele do zaoferowania, a jeszcze mniej pewnie chciałby od niej, ale słowa padły same.
Obserwowała, jak na hasło wyciągnął dłoń po wodę i gwizdnęła cicho w uznaniu za refleks, a pełne usta rozciągnął wyraźniejszy uśmiech. Cieszyła się, że nawet po wysiłku nie ucierpiała błyskawiczność reakcji. Byłoby dopiero niezręcznie, gdyby jednak rzucając butelką, trafiła go, zamiast mu podać, jak teraz. Nie zwracała szczególnej uwagi na ciało zroszone potem, półnagość jej nie ruszała, bo i niewinności oraz wstydliwości próżno było w niej szukać. Czasami zgrywała niewinną panienkę, lecz tylko dla zabawy, wydurniając się przy odpowiednich osobach.
Przechyliła lekko głowę, gdy przywitał się z obiema, a później ze spokojem przyjął tłumaczenie. W pierwszej chwili poważne, lecz z każdą wersją tylko bardziej żartobliwe. Nie wiedziała, czy powinna wyjaśniać... chyba nie, gdy patrzyła na jego usta wygięte w uśmiechu.
- Sorry.- rzuciła lekkim tonem, trochę walcząc z nieco nerwowym śmiechem. Nie potrafiła zamilknąć, nie w odpowiednim momencie, dawno tracąc tą umiejętność. Z drugiej strony miała dość ciszy i niewypowiadanych słów, które później ciążyły nieprzyjemnie.
- Chciała, ale jeszcze jest nieśmiała i nie przyzna tego.- odparła, próbując nabrać powagi, ale to dziś zdawało się ponad siły.- Mogę cię jednak zapewnić, że obie chciałyśmy.- dodała z uśmiechem.
Zmarszczyła lekko brwi, kiedy wziął od niej ręcznik, a później powiedział coś, czego nie rozumiała do końca. Nie w pierwszej chwili. Zmarszczone brwi, lekko uniosły się, gdy dotarło do niej, co miał na myśli. Prychnęła mimowolnie, a ramiona lekko zadrżały.
- Wyjściowo? Ubrałbyś się pod krawat? – przygryzła dolną wargę, trochę by zapanować nad mimiką.- Myślisz, że to przeszkoda? – spytała i palcem wolnej dłoni, delikatnie dźgnęła go w tors.- Nie jestem delikatna ani panną z dobrego domu, która spłonie rumieńcem na widok męskiego torsu. Dobrze wyrzeźbionego torsu, nie przeczę.- zaśmiała się miękko, czując się mimo wszystko swobodniej, niż przypuszczała, gdy szła tutaj.- Nie musisz przyjmować mnie inaczej, nie chcę, by było inaczej... i sztucznie.- dodała, wracając na krzesło, które wcześniej zajmowała.- Chyba że dla ciebie to krępujące. Mogę się wtedy zapowiadać.- zreflektowała się zaraz, bo jego wygoda i swoboda miały takie samo znaczenie, ale szczerze wątpiła, aby czuł się niepewnie. Był artystą, a takich ciężko było zakłopotać.
Słuchała z uśmiechem, kiedy opowiadał o przedstawieniu i roli, która mu przypadła.
- Ma szczęście królewna, której przypadł taki bohaterski książę.- stwierdziła, bohaterski i silny, ale to już pozostawiła dla samej siebie.- Dasz radę. Jesteś najlepszy, Marcel.- dodała, wierząc, że sobie poradzi i w tym, by nie wyzionąć ducha, ale też podczas samego przedstawienia.- To chyba dobrze, że stawiane są przed tobą kolejne wyzwania tutaj na Arenie. Wierzą w ciebie.- kącik jej ust drgnął, bo ktoś tu musiał go doceniać.
- W porządku. Mamy się dobrze, mała rośnie, a ja na nowo przyzwyczajam się do Londynu. W sumie każde z nas przyzwyczaja się do tego miejsca.- odwróciła głowę, wzbijając spojrzenie w przestrzeń.- Brakowało mi stolicy, bo to miasto żyje i nie jest takie leniwe i ciche, a z drugiej strony znów trzeba uważać na patrole. Chyba tęskniłam za adrenalinom.- odparła z rozbawieniem.
Wróciła spojrzeniem do niego, zawiesiła ciemne tęczówki na chłopięcej twarzy.
- A u Ciebie? Poza katorżniczymi próbami? Wszystko w porządku? Niczego ci nie trzeba? - nie miała wiele do zaoferowania, a jeszcze mniej pewnie chciałby od niej, ale słowa padły same.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Uśmiechnął się, kiedy zapewniła go, że obie tego chciały - Gilly nie wyglądała jeszcze jak ktoś, kto mógłby chcieć czegokolwiek, ale to w dalszym ciągu było miłe.
- Muchę - sprecyzował w odpowiedzi na jej pytanie. Nie potrafił wiązać krawata. Zaśmiał się po chwili, nie mówił poważnie. Nie chciał jej gorszyć nagim torsem, nie ćwiczył w ubraniach - tu wielu chodziło rozebranych poza godzinami występów, poza namiotami dostępnymi dla gości. Mówiła, że nie była panną z dobrego domu, ale była Romką, a on pamiętał, jak wyglądał tabór, jak nieprzychylnie na niego patrzono, kiedy rozmawiał z dziewczętami. Ale on pamiętał reakcję Eve na przyjęciu, zebrała się z niego jak oparzona, a przecież nie robili niczego złego. Wzruszył ramieniem z rozbawieniem, jego ciało nie było prawdziwie imponujące. Nie umywał się do siłaczy, na widok których wzdychały kobiety. Był smukły, drobny, chudy, jego mięśnie były wyraźnie zarysowane, ale małe. Nie był siłaczem, pracował z dziewczętami lżejszymi od większości dorosłych kobiet. Nie kłopotała go obecność Eve, przecież chodził tu w ten sposób często - musiał, łatwiej było umyć siebie niż prać koszulę codziennie - ale od dawna nie wiedział już, jak wolno było mu się przy niej zachowywać. Przestali się rozumieć, a on obiecał sobie, że nie będzie o to więcej walczył. Chyba próbowała się dogadać - nie chciał jej też odrzucać.
- To nie kwestia wiary, Eve, to suche fakty. Jestem najlepszy, patrz - zapowiedział, odkładając na ławę obok ręcznik i butelkę wody, ze stojącego obok dzbanka wyciągnął błyszczący jasny pył i roztarł go w dłoniach, używał go dla stabilniejszego chwytu. Wydawało mu się zabawne, że przypominał trochę wróżkowy pył. Zrzucił też z ramion na szybko zarzuconą koszulę. Z rozbiegu wybił się do skoku, wykonał salto, którym wyskoczył przez środek koła i chwycił się obręczy, gdy znalazł się już poza kołem - wykorzystanym w ten sposób impetem rozbujał koło, po czym zawisł na zgiętych kolanach w dół, twarzą w kierunku Eve; w powietrzu rozpostarł dłonie na boki w scenicznym ukłonie podjętym na tyle, na ile mógł to uczynić wisząc do góry nogami. Nigdzie nie miał w sobie tyle pewności siebie, co na scenie - choć i tu przychodziła z czasem. Dzisiaj, tu i teraz, całkowicie pewien był swoich zdolności. - Królewna mnie nie docenia - wyznał z tej samej pozycji, wyciągając kręgosłup w dół. - Nancy jest na mnie wściekła za ostatnie numery. Muszę ćwiczyć za trzech, jest teraz bardzo wymagająca. - Pogodny uśmiech na twarzy zdradzał, że nie bał się jej aż tak jak mówił, choć rzeczywiście zależało mu na tym, żeby nie zawieść dziewczyny - albo żeby nie zawieźć jej po raz kolejny.
- Przecież macie dokumenty, za dnia nic wam nie zrobią. Nie narażaj się teraz, Eve, z małą dadzą ci spokój - podpowiedział ze smutkiem, kiedy wspomniała o adrenalinie. Nie powinna jej łykać za dużo. - Przynajmniej nie ma tu szmalcowników. W mieście nie mają już czego szukać. - Jego mamę jeszcze znaleźli. - Wydaje mi się, że dalej jest tu bezpieczniej, niż w Dolinie Godryka. Jeśli nie zwracasz na siebie uwagi. - A nie musiała tego robić. Nie musieli się w ogóle wyprowadzać. Żałował, że to zrobili i cieszył się, że znów tutaj byli. Brakowało mu Jima. Eve chyba czuła ulgę, że uciekła wtedy od niego. Jim mieszkał blisko niego, póki jej nie odnalazł.
- Wcale nie są katorżnicze - obruszył się. - To świetna zabawa, niedługo będę tańczył z Gilly. Kiedy zacznie chodzić? - Miał wrażenie, że nie pytał o to po raz pierwszy, ale ciągle zapominał odpowiedzi. Ile można było czekać? Przecież dzieciństwo w życiu trwało tylko chwilę. - Trzeba mi dobrej zabawy wieczorem - odparł, gdy spytała, czy czegoś potrzebował. Nigdy nie poprosiłby ją o pomoc, nawet, gdyby było inaczej. Była matką z dzieckiem, żoną Jamesa. Jeśli potrzebowała czegokolwiek, mógł jej to dać, ale nie chciał niczego od niej brać. - Będę w klubie jazzowym. Widzimy się?
- Muchę - sprecyzował w odpowiedzi na jej pytanie. Nie potrafił wiązać krawata. Zaśmiał się po chwili, nie mówił poważnie. Nie chciał jej gorszyć nagim torsem, nie ćwiczył w ubraniach - tu wielu chodziło rozebranych poza godzinami występów, poza namiotami dostępnymi dla gości. Mówiła, że nie była panną z dobrego domu, ale była Romką, a on pamiętał, jak wyglądał tabór, jak nieprzychylnie na niego patrzono, kiedy rozmawiał z dziewczętami. Ale on pamiętał reakcję Eve na przyjęciu, zebrała się z niego jak oparzona, a przecież nie robili niczego złego. Wzruszył ramieniem z rozbawieniem, jego ciało nie było prawdziwie imponujące. Nie umywał się do siłaczy, na widok których wzdychały kobiety. Był smukły, drobny, chudy, jego mięśnie były wyraźnie zarysowane, ale małe. Nie był siłaczem, pracował z dziewczętami lżejszymi od większości dorosłych kobiet. Nie kłopotała go obecność Eve, przecież chodził tu w ten sposób często - musiał, łatwiej było umyć siebie niż prać koszulę codziennie - ale od dawna nie wiedział już, jak wolno było mu się przy niej zachowywać. Przestali się rozumieć, a on obiecał sobie, że nie będzie o to więcej walczył. Chyba próbowała się dogadać - nie chciał jej też odrzucać.
- To nie kwestia wiary, Eve, to suche fakty. Jestem najlepszy, patrz - zapowiedział, odkładając na ławę obok ręcznik i butelkę wody, ze stojącego obok dzbanka wyciągnął błyszczący jasny pył i roztarł go w dłoniach, używał go dla stabilniejszego chwytu. Wydawało mu się zabawne, że przypominał trochę wróżkowy pył. Zrzucił też z ramion na szybko zarzuconą koszulę. Z rozbiegu wybił się do skoku, wykonał salto, którym wyskoczył przez środek koła i chwycił się obręczy, gdy znalazł się już poza kołem - wykorzystanym w ten sposób impetem rozbujał koło, po czym zawisł na zgiętych kolanach w dół, twarzą w kierunku Eve; w powietrzu rozpostarł dłonie na boki w scenicznym ukłonie podjętym na tyle, na ile mógł to uczynić wisząc do góry nogami. Nigdzie nie miał w sobie tyle pewności siebie, co na scenie - choć i tu przychodziła z czasem. Dzisiaj, tu i teraz, całkowicie pewien był swoich zdolności. - Królewna mnie nie docenia - wyznał z tej samej pozycji, wyciągając kręgosłup w dół. - Nancy jest na mnie wściekła za ostatnie numery. Muszę ćwiczyć za trzech, jest teraz bardzo wymagająca. - Pogodny uśmiech na twarzy zdradzał, że nie bał się jej aż tak jak mówił, choć rzeczywiście zależało mu na tym, żeby nie zawieść dziewczyny - albo żeby nie zawieźć jej po raz kolejny.
- Przecież macie dokumenty, za dnia nic wam nie zrobią. Nie narażaj się teraz, Eve, z małą dadzą ci spokój - podpowiedział ze smutkiem, kiedy wspomniała o adrenalinie. Nie powinna jej łykać za dużo. - Przynajmniej nie ma tu szmalcowników. W mieście nie mają już czego szukać. - Jego mamę jeszcze znaleźli. - Wydaje mi się, że dalej jest tu bezpieczniej, niż w Dolinie Godryka. Jeśli nie zwracasz na siebie uwagi. - A nie musiała tego robić. Nie musieli się w ogóle wyprowadzać. Żałował, że to zrobili i cieszył się, że znów tutaj byli. Brakowało mu Jima. Eve chyba czuła ulgę, że uciekła wtedy od niego. Jim mieszkał blisko niego, póki jej nie odnalazł.
- Wcale nie są katorżnicze - obruszył się. - To świetna zabawa, niedługo będę tańczył z Gilly. Kiedy zacznie chodzić? - Miał wrażenie, że nie pytał o to po raz pierwszy, ale ciągle zapominał odpowiedzi. Ile można było czekać? Przecież dzieciństwo w życiu trwało tylko chwilę. - Trzeba mi dobrej zabawy wieczorem - odparł, gdy spytała, czy czegoś potrzebował. Nigdy nie poprosiłby ją o pomoc, nawet, gdyby było inaczej. Była matką z dzieckiem, żoną Jamesa. Jeśli potrzebowała czegokolwiek, mógł jej to dać, ale nie chciał niczego od niej brać. - Będę w klubie jazzowym. Widzimy się?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Prychnęła pod nosem, kiedy sprecyzował, że to nie krawat, a muchę przywdziałby. Przez sekundę jej myśli pogalopowały w złym kierunku, sprawiając, że mimowolnie uśmiechnęła się kącikiem ust. Nie wypowiedziała na głos tego, co podsunęła wyobraźnia, nie czując się na aż tak bezpiecznym gruncie, by obnażać z tego typu myśli. Może kiedyś, jeszcze zanim rzeczywistość ostatnich miesięcy ograbiła ją ze szczeniackiej odwagi.
- Może być mucha.- rzuciła, chociaż wiedziała, że to tylko żart z jego strony.
Nie przeszkadzał jej ubrany w ten sposób, paradując w samych spodniach. Może dawniej, jeszcze kiedy żyła wśród swoich, miała większe granice wstydliwości. Teraz to wszystko się zmieniło, a pewne widoki po prostu nie robiły już takiego wrażenia i takiego zgorszenia, podyktowanego niewinnością. Poza tym to Marcel.- Ale równie dobrze może być tak.- dodała z lekkim wzruszeniem ramion, by podkreślić, jak bardzo nie robiło jej to różnicy i jak zwyczajne się zdawało w jej opinii.
Otworzyła szerzej oczy, kiedy nagle się ożywił bardziej, a później wsunął dłoń w dzban o nieznanej jej zawartości i wyrwał w kierunku obręczy. Rozchyliła usta, odruchowo chcąc krzyknąć, by uważał, ale powstrzymała się w porę, pozwalając sobie tylko na delikatny uśmieszek. To była dla niego codzienność, coś, co w jej oczach wyglądało jak ryzyko i brawura, musiało mu być chlebem powszednim. Obserwowała go, kucając powoli, by na oślep odnaleźć zrzuconą przez niego koszulę i odwiesić ją ponownie na oparcie krzesła. Wodziła wzrokiem za jego sylwetką, śledząc każdy ruch i całokształt popisu, który właśnie dawał. Gdyby nie trzymała w ramionach Gilly, zaklaskałaby w uznaniu.
Zaśmiała się miękko, gdy rozpostarł ramiona w ukłonie. Gwizdnęła cicho, co nie koniecznie spodobało się córeczce, która powierciła się chwilę, reagując na głośny dźwięk.
- Brawo.- dając wydźwięk podziwowi jego umiejętności.
Słuchała, gdy wyjaśniał, jakie to problemy miał z królewną.
- Niestety, jak nawywijałeś, to teraz musisz to przetrzymać. Zaciśnij zęby i w końcu jej przejdzie.- poradziła, chociaż wątpiła, czy potrzebował w ogóle rad. Dziewczynom czy kobietom zawsze złość przechodziła po czasie, wszystko łagodził dany czas. Ponoć.
- Wiem i z dokumentami nic nam nie zrobią, chyba. Chociaż muszę znaleźć sposób, by je zmienić. Nazwisko, które mam wpisane to już wyjątkowo zły wybór.- przyznała, wracając myślami do zmartwienia, które męczyło już ją dłużej. Odkąd w gazetach coraz częściej widziała ów nazwisko, tym bardziej czuła, że ma nóż na gardle.- I nie zamierzam się narażać, nie chcę specjalnie wchodzić w drogę patrolom. To nigdy nie było mądre, a teraz kiedy mam Gilly, nie zaryzykuję, że zostanie sama.- dodała, może by go uspokoić, a może by miał o niej trochę lepsze zdanie. Tęsknota za adrenalinom miała swoje granice.
Pokiwała głową, zgadzając się z nim, gdy twierdził, że Londyn był bezpieczniejszy niż inne miasta. Pewnie tak było, przypuszczała, że tak. W stolicy nie robiono już przecież łapanek, bo nie było na kogo, nie czepiano się tak mocno przeciętnych osób w czystym i wolnym od mugoli mieście.
Parsknęła cichym śmiechem, kiedy odrzucił możliwość katorżniczych treningów.
- Jeszcze trochę, ale jak już zacznie i podrośnie, będzie cała twoja, byś nauczył ją, co potrafisz.- zapewniła go. Był to poniekąd dowód zaufania, że Marcel nie zrobiłby krzywdy małej.- Nie mniej musisz uzbroić się w trochę cierpliwości, nawet jeśli to nie takie łatwe.- dodała, posyłając mu lekki uśmiech.
Zastanowiła się chwilę, gdy przyznał, że chciał dobrej zabawy wieczorem i zdradził, gdzie będzie tego szukał.
- Jeżeli Aisha będzie w domu i nie będzie miała żadnych planów to wpadnę, a jeśli mi nie wyjdzie, będziesz musiał nacieszyć się samym Jamesem.- przyznała, bo dużo zależało od tego, czy będzie miała z kim zostawić córkę. Jednak jeśli nie miało, by się to udać, wypchnie do niego Jima, jeśli jakimś cudem chłopaki już nie byli umówieni na wieczór. Obstawiała, że James był o wiele lepszym towarzystwem niż ona.
- Może być mucha.- rzuciła, chociaż wiedziała, że to tylko żart z jego strony.
Nie przeszkadzał jej ubrany w ten sposób, paradując w samych spodniach. Może dawniej, jeszcze kiedy żyła wśród swoich, miała większe granice wstydliwości. Teraz to wszystko się zmieniło, a pewne widoki po prostu nie robiły już takiego wrażenia i takiego zgorszenia, podyktowanego niewinnością. Poza tym to Marcel.- Ale równie dobrze może być tak.- dodała z lekkim wzruszeniem ramion, by podkreślić, jak bardzo nie robiło jej to różnicy i jak zwyczajne się zdawało w jej opinii.
Otworzyła szerzej oczy, kiedy nagle się ożywił bardziej, a później wsunął dłoń w dzban o nieznanej jej zawartości i wyrwał w kierunku obręczy. Rozchyliła usta, odruchowo chcąc krzyknąć, by uważał, ale powstrzymała się w porę, pozwalając sobie tylko na delikatny uśmieszek. To była dla niego codzienność, coś, co w jej oczach wyglądało jak ryzyko i brawura, musiało mu być chlebem powszednim. Obserwowała go, kucając powoli, by na oślep odnaleźć zrzuconą przez niego koszulę i odwiesić ją ponownie na oparcie krzesła. Wodziła wzrokiem za jego sylwetką, śledząc każdy ruch i całokształt popisu, który właśnie dawał. Gdyby nie trzymała w ramionach Gilly, zaklaskałaby w uznaniu.
Zaśmiała się miękko, gdy rozpostarł ramiona w ukłonie. Gwizdnęła cicho, co nie koniecznie spodobało się córeczce, która powierciła się chwilę, reagując na głośny dźwięk.
- Brawo.- dając wydźwięk podziwowi jego umiejętności.
Słuchała, gdy wyjaśniał, jakie to problemy miał z królewną.
- Niestety, jak nawywijałeś, to teraz musisz to przetrzymać. Zaciśnij zęby i w końcu jej przejdzie.- poradziła, chociaż wątpiła, czy potrzebował w ogóle rad. Dziewczynom czy kobietom zawsze złość przechodziła po czasie, wszystko łagodził dany czas. Ponoć.
- Wiem i z dokumentami nic nam nie zrobią, chyba. Chociaż muszę znaleźć sposób, by je zmienić. Nazwisko, które mam wpisane to już wyjątkowo zły wybór.- przyznała, wracając myślami do zmartwienia, które męczyło już ją dłużej. Odkąd w gazetach coraz częściej widziała ów nazwisko, tym bardziej czuła, że ma nóż na gardle.- I nie zamierzam się narażać, nie chcę specjalnie wchodzić w drogę patrolom. To nigdy nie było mądre, a teraz kiedy mam Gilly, nie zaryzykuję, że zostanie sama.- dodała, może by go uspokoić, a może by miał o niej trochę lepsze zdanie. Tęsknota za adrenalinom miała swoje granice.
Pokiwała głową, zgadzając się z nim, gdy twierdził, że Londyn był bezpieczniejszy niż inne miasta. Pewnie tak było, przypuszczała, że tak. W stolicy nie robiono już przecież łapanek, bo nie było na kogo, nie czepiano się tak mocno przeciętnych osób w czystym i wolnym od mugoli mieście.
Parsknęła cichym śmiechem, kiedy odrzucił możliwość katorżniczych treningów.
- Jeszcze trochę, ale jak już zacznie i podrośnie, będzie cała twoja, byś nauczył ją, co potrafisz.- zapewniła go. Był to poniekąd dowód zaufania, że Marcel nie zrobiłby krzywdy małej.- Nie mniej musisz uzbroić się w trochę cierpliwości, nawet jeśli to nie takie łatwe.- dodała, posyłając mu lekki uśmiech.
Zastanowiła się chwilę, gdy przyznał, że chciał dobrej zabawy wieczorem i zdradził, gdzie będzie tego szukał.
- Jeżeli Aisha będzie w domu i nie będzie miała żadnych planów to wpadnę, a jeśli mi nie wyjdzie, będziesz musiał nacieszyć się samym Jamesem.- przyznała, bo dużo zależało od tego, czy będzie miała z kim zostawić córkę. Jednak jeśli nie miało, by się to udać, wypchnie do niego Jima, jeśli jakimś cudem chłopaki już nie byli umówieni na wieczór. Obstawiała, że James był o wiele lepszym towarzystwem niż ona.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
- Więc tak to działa? - spytał, nie schodząc z koła, ani nawet nie zrywając się w górę, spoglądał na nią wisząc do góry nogami, wcześniejszą beztroskę zastąpiło zwątpienie. - Zagryź zęby i przeczekaj? Jak burza, choroba albo deszcz spadających gwiazd? - Chyba nie chodziło mu już o Nancy, zastanawiało go, jakie ona miała zdanie na ten temat. Stała się złośnica, złościła się często. Nie jak burza, która trzaskała piorunami i przemijała, raczej jak kaszel, który chwytał za gardło i nie puszczał jeszcze pół roku później, dusznie i męcząco. Czy interesowało ją w ogóle, jak to wpływało na ludzi, których miała wokół siebie?
- Co tam masz wpisane? - zagadnął, nigdy nie mówiła, nigdy też nie pytał. Nie widział potrzeby, choć nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy Eve pochodziła z mugolskiej rodziny. W dzieciństwie cygański tabór wydawał mu się równie magiczny, jak świat Hogwartu - zupełnie inny, niż szare miasto, w którym się wychowywał on. - Edmund ci to poprawi. Znasz Edmunda? Podrobi każdy podpis, jest świetny. Żaden pies się nie zorientuje, że to nie jest oryginalny papier - zapewnił ją bez zawahania, podciągając się na nogach wyżej - sięgnął górnej obręczy dłońmi, wyplątując się z koła nogami. Zawiesił się na nim luźno, mocno zaciskając dłonie, aż pobielały palce; zawahał się, spoglądając w górę - mógłby spróbować podciągnięć - ale chyba zrobił już dzisiaj dość. Zamiast tego rozbujał się na boki, trenując wytrzymałość ramion. - Spokojna głowa, zadbamy o was. - Ja i Jim. Nieważne, co byłoby między nimi, Jim nigdy nie pozwoliły skrzywdzić małej Gilly. Mogła w to nie wierzyć, mogła sądzić, że jest pozostawiona samej sobie - ale on wiedział, że swojej żony też nie. - Nawet psy w Londynie nie są tak dożarte, żeby szczekać na matki z dziećmi. Nie musisz wchodzić im w drogę. - Jim kradł. Nie miał pracy. Wchodził im w drogę cały czas, ale przecież robił to dla Eve. Ona nie musiała, ona musiała zostać z Gilly. Dziewczynka jej potrzebowała bardziej, niż kogokolwiek innego, wszyscy o tym wiedzieli. Dorastał bez ojca, ale bez matki to byłoby chyba trudniejsze. Jego ojciec nie potrafił kochać, a już na pewno nie pokochałby nigdy jego.
- Co to znaczy jeszcze trochę? Miesiąc, rok? - Nie wiedział, jak szybko dorastały dzieci. Był jedynakiem. Dla niej to pewnie abstrakcja, w taborze dzieci było pełno, a wszystkie wydawały się wspólne. On dorastał sam, Arena, do której trafił parę lat temu, nie była otwarta na dzieci, które nie potrafiły jeszcze na siebie zarobić. Nie pytał o to po raz pierwszy, chyba też nie po raz drugi, ale był ciekaw i nie mógł się doczekać. Teraz Gilly była jak porcelanowa lalka, ale przecież stanie się człowiekiem. Może nie powinna, może tak było wygodniej.
- Dobra, jak chcesz - rzucił, gdy zapowiedziała, że raczej nie przyjdzie z Jamesem. Pewnie wzruszyłby ramionami, ale w tej pozycji było to niewygodne. Nie zdziwiło go to, Eve rzadko chciała spędzać z nimi czas, a on chyba już na to zobojętniał. Sądził, że jak przenieśli się do Londynu może coś się zmieni, ale nic na to nie wskazywało. Może nie powinien pytać, ostatnio było między nimi głównie niezręcznie. Nie bał się, czy Jim wpadnie. Wiedział, że tak. Przeniósł dłonie na sznur, do którego zamocowano koło i podciągając się na nim wdrapał się nogami na wyższą obręcz, przysiadając na jej ramie. Zahaczył nogę o dolną, drugą wyciągając w bok - na koniec nie wolno było zapomnieć o rozciąganiu.
- Co tam masz wpisane? - zagadnął, nigdy nie mówiła, nigdy też nie pytał. Nie widział potrzeby, choć nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy Eve pochodziła z mugolskiej rodziny. W dzieciństwie cygański tabór wydawał mu się równie magiczny, jak świat Hogwartu - zupełnie inny, niż szare miasto, w którym się wychowywał on. - Edmund ci to poprawi. Znasz Edmunda? Podrobi każdy podpis, jest świetny. Żaden pies się nie zorientuje, że to nie jest oryginalny papier - zapewnił ją bez zawahania, podciągając się na nogach wyżej - sięgnął górnej obręczy dłońmi, wyplątując się z koła nogami. Zawiesił się na nim luźno, mocno zaciskając dłonie, aż pobielały palce; zawahał się, spoglądając w górę - mógłby spróbować podciągnięć - ale chyba zrobił już dzisiaj dość. Zamiast tego rozbujał się na boki, trenując wytrzymałość ramion. - Spokojna głowa, zadbamy o was. - Ja i Jim. Nieważne, co byłoby między nimi, Jim nigdy nie pozwoliły skrzywdzić małej Gilly. Mogła w to nie wierzyć, mogła sądzić, że jest pozostawiona samej sobie - ale on wiedział, że swojej żony też nie. - Nawet psy w Londynie nie są tak dożarte, żeby szczekać na matki z dziećmi. Nie musisz wchodzić im w drogę. - Jim kradł. Nie miał pracy. Wchodził im w drogę cały czas, ale przecież robił to dla Eve. Ona nie musiała, ona musiała zostać z Gilly. Dziewczynka jej potrzebowała bardziej, niż kogokolwiek innego, wszyscy o tym wiedzieli. Dorastał bez ojca, ale bez matki to byłoby chyba trudniejsze. Jego ojciec nie potrafił kochać, a już na pewno nie pokochałby nigdy jego.
- Co to znaczy jeszcze trochę? Miesiąc, rok? - Nie wiedział, jak szybko dorastały dzieci. Był jedynakiem. Dla niej to pewnie abstrakcja, w taborze dzieci było pełno, a wszystkie wydawały się wspólne. On dorastał sam, Arena, do której trafił parę lat temu, nie była otwarta na dzieci, które nie potrafiły jeszcze na siebie zarobić. Nie pytał o to po raz pierwszy, chyba też nie po raz drugi, ale był ciekaw i nie mógł się doczekać. Teraz Gilly była jak porcelanowa lalka, ale przecież stanie się człowiekiem. Może nie powinna, może tak było wygodniej.
- Dobra, jak chcesz - rzucił, gdy zapowiedziała, że raczej nie przyjdzie z Jamesem. Pewnie wzruszyłby ramionami, ale w tej pozycji było to niewygodne. Nie zdziwiło go to, Eve rzadko chciała spędzać z nimi czas, a on chyba już na to zobojętniał. Sądził, że jak przenieśli się do Londynu może coś się zmieni, ale nic na to nie wskazywało. Może nie powinien pytać, ostatnio było między nimi głównie niezręcznie. Nie bał się, czy Jim wpadnie. Wiedział, że tak. Przeniósł dłonie na sznur, do którego zamocowano koło i podciągając się na nim wdrapał się nogami na wyższą obręcz, przysiadając na jej ramie. Zahaczył nogę o dolną, drugą wyciągając w bok - na koniec nie wolno było zapomnieć o rozciąganiu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zadarła lekko głowę, kiedy padło pytanie, którego w sumie nie spodziewała się. Zastanowiła się chwilę, przechylając głowę i przeciągając ciszę ze swojej strony. W końcu pokręciła powoli głową, zaciskając na moment pełne usta w wąską kreskę.
- I tak i nie.- odparła w końcu, spoglądając na niego.- To zadziała, gdy nie chcesz angażować się w źródło problemu i przeprosić, jeżeli faktycznie zawiniłeś. Zadziała, kiedy przepraszasz, by później zrobić to znów. Czasami to jedyne rozwiązanie, bo gniew i żal kipią już zbyt mocno, by cokolwiek innego mogło ci pomóc niż czas. Tylko to zawsze ryzyko, bo nie wiesz, co nastąpi później. Może rezygnacja, a może ostatni zryw uporu, by dalej działać.- wodziła wzrokiem po jego sylwetce. Spuściła wzrok na małą, która miała na kolanach, ułożoną bezpiecznie. Spojrzała na malutkie nóżki oparte o jej brzuch, a czuły uśmiech mimowolnie wpełzł na jej usta. Osłabł i zmienił się, kiedy powróciła z uwagą na Marcela.- Ale zawsze możesz zrobić to lepiej i w odpowiednim czasie, zdecydowanie szybciej. Przynajmniej spróbować, pokazać, że nie miałeś złych zamiarów i po prostu czasami los decyduje za ciebie. Albo jesteś po prostu człowiekiem, niekiedy za słabym, by oprzeć się pokusie, która staje się silniejsza niż poczucie obowiązku i rozsądek. Pokazać, że ci zależy, by i ona uwierzyła w to ponownie.- wzruszyła lekko ramionami, bo słabość nie była niczym złym, lecz trzeba było umieć się do niej przyznać.- Zrozumie to jeśli będziesz szczery, bo łganie nam w żywe oczy i kombinowanie to najgorsze co może zrobić mężczyzna. Nie wiem, jak bardzo zaszedłeś Nancy za skórę, ale skoro złości się na ciebie i jest wymagająca to znaczy, że nadal zależy jej byście wypadli świetnie i byś nadgonił braki, które widzi.- nie była pewna o kim tak naprawdę mówiła wcześniej, o Nancy czy o sobie. Myśląc o tych słowach w chwilowej ciszy, nabierała pewności, że jednak o sobie. Nie planowała tego, nie zamierzała ani przez chwilę, aż dotknął jakiegoś czułego miejsca po którym słowa płynęły same. Nie wiedziała, czy cokolwiek z tego zrozumiał, czy stanie się tylko bezsensownym bełkotem nie na temat. Mimo to każde słowo popłynęło z najbardziej kruchej części jej osoby.
Spojrzenie i lekki grymas zdradzały już dużo, zanim zdecydowała się powiedzieć, jakie nazwisko wpisane miała w dokumenty.
- To głupie, ale wtedy było dobrym rozwiązaniem i ratowało mi skórę parę razy, zanim mężczyzna do którego należy nie zaczął być ważniakiem.- podjęła, trochę wahając się przed powiedzeniem, ale to w końcu Marcel. Komu innemu miała zaufać, jeżeli nie jemu i kto inny, jak nie on mógł jej z tym pomóc.- Mulciber.- dodała w końcu, a grymas nieco się pogłębił. Kiedy wspomniał o Edmundzie, zastanowiła się nad tym chwilę. Mógł mieć rację i rozwiązanie problemu było prostsze niż sądziła. W końcu cóż to było dla zdolnego fałszerza, by podrobić co trzeba. Stworzyć nowy papier, dzięki któremu będzie bezpieczniejsza w Londynie, bo już niewyróżniająca się nazwiskiem, które przewijało się w gazetach raz na parę miesięcy.
- Dzięki, Marcel.- rzuciła, bo pomysł był dobry i zamierzała z tego skorzystać.
Zawiesiła na nim uważne spojrzenie, kiedy zapewnił ją, że zadbają o nie. Wszystko, co stało się przez ostatnie miesiące, podpowiadało jej, że wcale tak nie będzie. Tylko że chyba nie chciała słuchać przeszłości. Daj im szansę, daj im przestrzeń, daj możliwość, daj siebie, pomyślała, bo to było jedyne rozwiązanie, nawet jeśli wydawało się trudne. Musiała nauczyć się na nowo wierzyć i ufać, przestać zakładać tylko tego, co złe. Z Jamesem było ciężko, ale mogła zacząć od Marcela, bo on nigdy nie wyrządzał jej krzywdy. Ostatni rok zostawiał brzydkie piętno, ale podobny był rok, kiedy była sama po tragedii i skoro wtedy mogła się podnieść, to kolejny raz też da radę.
- Wiem.- odparła w końcu i posłała mu lekki uśmiech.- Wiem, że zadbacie.- zadbasz. Chciał to zrobić, sam z siebie, a to znaczyło już dużo. Pokazywało chęci, których nie powinna odrzucać, bo w końcu ich zabraknie. Pokiwała powoli głową, kiedy wyraził swoje zdanie i miał racje, nie musiała im wchodzić w drogę i chyba wcale nie chciała. Kiedyś robiła to dla adrenaliny albo przez nieuwagę, kusiła los, bo to było łatwe, a na pewno łatwiejsze niż wyjście później z kłopotów. Teraz miała Gilly i musiała bardziej zastanawiać się nad każdym swoim krokiem, każdą decyzją. Sytuacja zmuszała ją do dorośnięcia i bardziej zachowawczego podejścia, co wcale nie wychodziło jej super.
- Rok albo dwa.- odpowiedziała, niekoniecznie przywiązując uwagę do tego, że Marcel nie pierwszy raz pyta o to. Jeżeli mogła uspokoić jego ciekawość, to zrobi to teraz i nawet set razy później, bo to nie wymagało więcej niż krótkiej odpowiedzi.- Trochę jeszcze czekania przed tobą.- dodała z rozbawieniem, chociaż spodziewała się po nim niezadowolenia. Nie określiłaby go, jako najbardziej cierpliwą osobę, której czekanie leżało w naturze, a już zwłaszcza rok, dwa czy trzy.
- Ej! Żadne jak chcesz. Przyjdę, jeśli będę miała z kim zostawić Gilly.- utkwiła w nim spojrzenie, lekko niezadowolone z jego tonu. Może to po prostu te dwa słowa, których wydźwięk znała za dobrze, bo słyszała już w swoim kierunku i sama używała.- Chcę przyjść, pobawić się z tobą w lokalu. Przetańczyć noc i zwyczajnie się bawić, jasne? – spytała, a zarówno głos, jak i mimika rozpogodziły się trochę.- Pamiętasz co mówiłam ci nad Tamizą? To się nie zmieniło.- dodała zaraz, bo chyba miał problemy z pamięcią, a w tak młodym wieku to powinno już niepokoić. Pokręciła powoli głową jakby nadal niezadowolona z tego faktu i całokształtu tego jego zwątpienia. Miał do niego prawo, dawała mu powody, więc może nie powinna się złościć na niego.
Spoglądała przez chwilę na śpiącą na jej udach córeczkę, maleństwo, które chciała chronić przed całym światem. Zadbamy o was, wróciło do niej jeszcze raz. Chciał tego? Był odważny i pewny do takich deklaracji. Zerknęła na niego, później znów na małą. To było zbyt oczywiste, nie wybrałaby nikogo innego, nawet mając możliwość. Wiedziała to przecież od początku.
- Marcel... chodź tu, usiądź na chwilę.- poprosiła i poklepała miejsce obok siebie. Zignorowała myśl, że zabrzmiała, jak własna mama, kiedy próbowała skłonić ją, aby usiadła na trochę. Poczekała, aż zszedł, dalej popisując się zwinnością i usiadł na ławie. Zatrzymała na nim spojrzenie, uśmiechając się lekko.- Chciałabym cię o coś... poprosić, bo to chyba odpowiednie słowo.- podjęła, zastanawiając się, jak to ubrać w słowa.- Wiesz, że Romowie mają wiele swoich tradycji, zwyczajów, które pielęgnujemy wśród swoich, ale też takich, które nie są wyłączne dla romskiej społeczności. Wśród Anglików istnieją rodzice chrzestni i wśród Romów jest podobnie, chociaż w taborze w którym wychowałam się z Jimem, miało to trochę inny wydźwięk. To zwykle był tylko jeden rodzic, najczęściej płci przeciwnej do dziecka...- zmarszczyła lekko brwi, bo nie miała pojęcia dlaczego tak jest i nie pamiętała, aby kiedyś pytała o to. Nie interesowało jej to, a później, gdy została żoną, codzienność była zbyt... dynamiczna.- To był zawsze cichy dowód szacunku i zaufania, ale też wiary, którą pokłada się w drugiej osobie. Powiedziałeś chwilę temu, że zadbasz o nas, zadbasz o Nią. Dlatego chciałabym, abyś był właśnie tą osobą dla Djilii, będziesz dla niej równie ważny, jak Ja czy James. Będziesz dla niej rodzicem, takim, jak i my. Chciałabym, abyś to właśnie był ty, Marcel.- zerknęła na niego, bo przez dłuższą chwilę spoglądała na małą. Milczała, by dać mu to przetrawić i jakoś odnieść się. Dopiero po czasie, odezwała się znów.
- Wiesz, czemu dałam jej na imię Marcia? James na pewno powiedział ci, że to od twojego imienia i to prawda. Wiedziałam, że jeśli urodzę syna to dam mu na imię Marcelius, ale mała miała inny plan na to i dlatego pojawiła się Marcia. A wszystko przez to, że moja mama i babcia wierzyły, że za imionami ważnych dla nas ludzi idą ich cechy, ich duch. Dobroć, odwaga, oddanie, przyjacielskość to cechy, którymi mogę cię określić i tego chciałabym dla Gilly. – uśmiechnęła się do niego, czując, jak lekko szklą jej się oczy.- Myślę, że tego również trzeba się nauczyć i tym bardziej chciałabym, abyś zawsze był przy niej i w jej życiu, naszym życiu, by miała z kogo czerpać te najlepsze cechy.- miała nadzieję, że się zgodzi i przytaknie.
- I tak i nie.- odparła w końcu, spoglądając na niego.- To zadziała, gdy nie chcesz angażować się w źródło problemu i przeprosić, jeżeli faktycznie zawiniłeś. Zadziała, kiedy przepraszasz, by później zrobić to znów. Czasami to jedyne rozwiązanie, bo gniew i żal kipią już zbyt mocno, by cokolwiek innego mogło ci pomóc niż czas. Tylko to zawsze ryzyko, bo nie wiesz, co nastąpi później. Może rezygnacja, a może ostatni zryw uporu, by dalej działać.- wodziła wzrokiem po jego sylwetce. Spuściła wzrok na małą, która miała na kolanach, ułożoną bezpiecznie. Spojrzała na malutkie nóżki oparte o jej brzuch, a czuły uśmiech mimowolnie wpełzł na jej usta. Osłabł i zmienił się, kiedy powróciła z uwagą na Marcela.- Ale zawsze możesz zrobić to lepiej i w odpowiednim czasie, zdecydowanie szybciej. Przynajmniej spróbować, pokazać, że nie miałeś złych zamiarów i po prostu czasami los decyduje za ciebie. Albo jesteś po prostu człowiekiem, niekiedy za słabym, by oprzeć się pokusie, która staje się silniejsza niż poczucie obowiązku i rozsądek. Pokazać, że ci zależy, by i ona uwierzyła w to ponownie.- wzruszyła lekko ramionami, bo słabość nie była niczym złym, lecz trzeba było umieć się do niej przyznać.- Zrozumie to jeśli będziesz szczery, bo łganie nam w żywe oczy i kombinowanie to najgorsze co może zrobić mężczyzna. Nie wiem, jak bardzo zaszedłeś Nancy za skórę, ale skoro złości się na ciebie i jest wymagająca to znaczy, że nadal zależy jej byście wypadli świetnie i byś nadgonił braki, które widzi.- nie była pewna o kim tak naprawdę mówiła wcześniej, o Nancy czy o sobie. Myśląc o tych słowach w chwilowej ciszy, nabierała pewności, że jednak o sobie. Nie planowała tego, nie zamierzała ani przez chwilę, aż dotknął jakiegoś czułego miejsca po którym słowa płynęły same. Nie wiedziała, czy cokolwiek z tego zrozumiał, czy stanie się tylko bezsensownym bełkotem nie na temat. Mimo to każde słowo popłynęło z najbardziej kruchej części jej osoby.
Spojrzenie i lekki grymas zdradzały już dużo, zanim zdecydowała się powiedzieć, jakie nazwisko wpisane miała w dokumenty.
- To głupie, ale wtedy było dobrym rozwiązaniem i ratowało mi skórę parę razy, zanim mężczyzna do którego należy nie zaczął być ważniakiem.- podjęła, trochę wahając się przed powiedzeniem, ale to w końcu Marcel. Komu innemu miała zaufać, jeżeli nie jemu i kto inny, jak nie on mógł jej z tym pomóc.- Mulciber.- dodała w końcu, a grymas nieco się pogłębił. Kiedy wspomniał o Edmundzie, zastanowiła się nad tym chwilę. Mógł mieć rację i rozwiązanie problemu było prostsze niż sądziła. W końcu cóż to było dla zdolnego fałszerza, by podrobić co trzeba. Stworzyć nowy papier, dzięki któremu będzie bezpieczniejsza w Londynie, bo już niewyróżniająca się nazwiskiem, które przewijało się w gazetach raz na parę miesięcy.
- Dzięki, Marcel.- rzuciła, bo pomysł był dobry i zamierzała z tego skorzystać.
Zawiesiła na nim uważne spojrzenie, kiedy zapewnił ją, że zadbają o nie. Wszystko, co stało się przez ostatnie miesiące, podpowiadało jej, że wcale tak nie będzie. Tylko że chyba nie chciała słuchać przeszłości. Daj im szansę, daj im przestrzeń, daj możliwość, daj siebie, pomyślała, bo to było jedyne rozwiązanie, nawet jeśli wydawało się trudne. Musiała nauczyć się na nowo wierzyć i ufać, przestać zakładać tylko tego, co złe. Z Jamesem było ciężko, ale mogła zacząć od Marcela, bo on nigdy nie wyrządzał jej krzywdy. Ostatni rok zostawiał brzydkie piętno, ale podobny był rok, kiedy była sama po tragedii i skoro wtedy mogła się podnieść, to kolejny raz też da radę.
- Wiem.- odparła w końcu i posłała mu lekki uśmiech.- Wiem, że zadbacie.- zadbasz. Chciał to zrobić, sam z siebie, a to znaczyło już dużo. Pokazywało chęci, których nie powinna odrzucać, bo w końcu ich zabraknie. Pokiwała powoli głową, kiedy wyraził swoje zdanie i miał racje, nie musiała im wchodzić w drogę i chyba wcale nie chciała. Kiedyś robiła to dla adrenaliny albo przez nieuwagę, kusiła los, bo to było łatwe, a na pewno łatwiejsze niż wyjście później z kłopotów. Teraz miała Gilly i musiała bardziej zastanawiać się nad każdym swoim krokiem, każdą decyzją. Sytuacja zmuszała ją do dorośnięcia i bardziej zachowawczego podejścia, co wcale nie wychodziło jej super.
- Rok albo dwa.- odpowiedziała, niekoniecznie przywiązując uwagę do tego, że Marcel nie pierwszy raz pyta o to. Jeżeli mogła uspokoić jego ciekawość, to zrobi to teraz i nawet set razy później, bo to nie wymagało więcej niż krótkiej odpowiedzi.- Trochę jeszcze czekania przed tobą.- dodała z rozbawieniem, chociaż spodziewała się po nim niezadowolenia. Nie określiłaby go, jako najbardziej cierpliwą osobę, której czekanie leżało w naturze, a już zwłaszcza rok, dwa czy trzy.
- Ej! Żadne jak chcesz. Przyjdę, jeśli będę miała z kim zostawić Gilly.- utkwiła w nim spojrzenie, lekko niezadowolone z jego tonu. Może to po prostu te dwa słowa, których wydźwięk znała za dobrze, bo słyszała już w swoim kierunku i sama używała.- Chcę przyjść, pobawić się z tobą w lokalu. Przetańczyć noc i zwyczajnie się bawić, jasne? – spytała, a zarówno głos, jak i mimika rozpogodziły się trochę.- Pamiętasz co mówiłam ci nad Tamizą? To się nie zmieniło.- dodała zaraz, bo chyba miał problemy z pamięcią, a w tak młodym wieku to powinno już niepokoić. Pokręciła powoli głową jakby nadal niezadowolona z tego faktu i całokształtu tego jego zwątpienia. Miał do niego prawo, dawała mu powody, więc może nie powinna się złościć na niego.
Spoglądała przez chwilę na śpiącą na jej udach córeczkę, maleństwo, które chciała chronić przed całym światem. Zadbamy o was, wróciło do niej jeszcze raz. Chciał tego? Był odważny i pewny do takich deklaracji. Zerknęła na niego, później znów na małą. To było zbyt oczywiste, nie wybrałaby nikogo innego, nawet mając możliwość. Wiedziała to przecież od początku.
- Marcel... chodź tu, usiądź na chwilę.- poprosiła i poklepała miejsce obok siebie. Zignorowała myśl, że zabrzmiała, jak własna mama, kiedy próbowała skłonić ją, aby usiadła na trochę. Poczekała, aż zszedł, dalej popisując się zwinnością i usiadł na ławie. Zatrzymała na nim spojrzenie, uśmiechając się lekko.- Chciałabym cię o coś... poprosić, bo to chyba odpowiednie słowo.- podjęła, zastanawiając się, jak to ubrać w słowa.- Wiesz, że Romowie mają wiele swoich tradycji, zwyczajów, które pielęgnujemy wśród swoich, ale też takich, które nie są wyłączne dla romskiej społeczności. Wśród Anglików istnieją rodzice chrzestni i wśród Romów jest podobnie, chociaż w taborze w którym wychowałam się z Jimem, miało to trochę inny wydźwięk. To zwykle był tylko jeden rodzic, najczęściej płci przeciwnej do dziecka...- zmarszczyła lekko brwi, bo nie miała pojęcia dlaczego tak jest i nie pamiętała, aby kiedyś pytała o to. Nie interesowało jej to, a później, gdy została żoną, codzienność była zbyt... dynamiczna.- To był zawsze cichy dowód szacunku i zaufania, ale też wiary, którą pokłada się w drugiej osobie. Powiedziałeś chwilę temu, że zadbasz o nas, zadbasz o Nią. Dlatego chciałabym, abyś był właśnie tą osobą dla Djilii, będziesz dla niej równie ważny, jak Ja czy James. Będziesz dla niej rodzicem, takim, jak i my. Chciałabym, abyś to właśnie był ty, Marcel.- zerknęła na niego, bo przez dłuższą chwilę spoglądała na małą. Milczała, by dać mu to przetrawić i jakoś odnieść się. Dopiero po czasie, odezwała się znów.
- Wiesz, czemu dałam jej na imię Marcia? James na pewno powiedział ci, że to od twojego imienia i to prawda. Wiedziałam, że jeśli urodzę syna to dam mu na imię Marcelius, ale mała miała inny plan na to i dlatego pojawiła się Marcia. A wszystko przez to, że moja mama i babcia wierzyły, że za imionami ważnych dla nas ludzi idą ich cechy, ich duch. Dobroć, odwaga, oddanie, przyjacielskość to cechy, którymi mogę cię określić i tego chciałabym dla Gilly. – uśmiechnęła się do niego, czując, jak lekko szklą jej się oczy.- Myślę, że tego również trzeba się nauczyć i tym bardziej chciałabym, abyś zawsze był przy niej i w jej życiu, naszym życiu, by miała z kogo czerpać te najlepsze cechy.- miała nadzieję, że się zgodzi i przytaknie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Wyciągnięta w górę noga w zgrabnym szpagacie wsparła się o górną obręcz, przyciągnął się ramionami bliżej, naciągając mięśnie; przyjemny ból przeszył kończyny, przyglądał się stopie, palce naciągnęły się bez trudu, przynosząc satysfakcję. Pozostał w tej pozycji, raz za czas ją pogłębiając.
- To możliwe? - spytał, bez przekonania. Nie patrzył na Eve, ale nie znaczyło to, że nie poświęcał jej uwagi, słuchał jej całym sobą. Obrócił twarz w jej stronę, z zastanowieniem. - Jaki jest sens przepraszać, jeśli nie chcesz się angażować? Źródło problemu nie zniknie samo. Skoro się pojawiło, to... z jakiegoś powodu, nie? Przepraszam w ten sposób, kiedy mi nie zależy. Trochę chyba na odwal się. Nie da się tymi samymi słowami przekazać rezygnacji i uporu - Jedno przeczyło drugiemu. Rezygnacja kazała odwrócić się i odejść, upór nalegać. Nalegał na Eve długo, potem zrezygnował. Nie widziała różnicy?
- Miałem złe zamiary - stwierdził, wymieniając rozciągniętą nogę z lewej na prawą. - Zabawiłem się, bo chciałem i tego potrzebowałem. Poświęciłem jej debiut dla swojej zabawy, bo postawiłem na siebie, nie na nią. Dokonałem wyboru. Ona też, jej wybór to dręczyć mnie za karę - westchnął, wywieszając w gorę obie nogi, na których znów zawisł luźno, obręcz zakołysała się w powietrzu, pozwalając mu zahuśtać się na niej delikatnie, złote włosy opadły w dół, bezwładnie, podobnie jak jego ramiona. Wygiął plecy do tyłu, prostując kręgosłup. Był na Arenie dobry. Może zaczynał być najlepszy. Nancy nie miała do niego zastrzeżeń, kiedy był w formie, ale na kacu nie nadawał się do spektakularnego występu. - Mógłbym jej powiedzieć, że żałuję, bo jej debiut powinien być dla mnie ważniejszy, niż zabawa z wami, ale nie był, a ja wcale nie żałuję. Narąbałem się z Jimem jak prosię i pewnie zrobiłbym to ponownie, gdybym mógł cofnąć czas. Nie mówisz o mnie, prawda, Eve? - Mówiła o sobie i o Jimie. Myślała czasem o czymś innym? - Okłamał cię kiedyś? - Nie mówił jej wszystkiego, być może, na pewno, ale przecież jej nie okłamywał. Chyba. Dowiedziała się o tym, co wydarzyło się w Weymouth?
- Nie mówisz poważnie - westchnął, zamykając oczy. Wisząc w ten sposób czuł się dobrze. Prawie bezwładnie. Ciężar ciągnął go w dół, mógł się odciąć, wyciszyć... Nie denerwować... - Co ci przyszło do głowy? Przecież to... - To śmierciożerca. Zły człowiek. Okrutny. - Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś z tym bezpieczna nigdzie, Eve? Te dokumenty przyniosą ci tyle samo kłopotów tutaj, co w Plymouth. - W Londynie nie było trudno zweryfikować, że Eve podawała się za rodzinę namiestnika - wystarczyło na nią spojrzeć. Była Cyganką, nie Angielką, odróżniał ją odcień skóry. Ale uznanie, że naprawdę jest tą rodziną, na terenach kontrolowanych przez Zakon Feniksa, nie postawi jej wcale w lepszym położeniu. - Zrób to jeszcze dzisiaj. Narażasz siebie i Gilly. To nie są ludzie, którzy będą mieć dla niej litość. - A co dopiero dla ciebie. Jego głos drgnął, naznaczył się dziwną powagą. Wiedział, do czego byli zdolni Rycerze Walpurgii. Widział to na własne oczy, słyszał od innych Zakonników. A Mulciber - Mulciber był z nich wszystkich najgorszy. - To kompletny psychol. Sadysta, świr. Od zawsze był ważniakiem. Oni od zawsze wiedzieli, kto to jest - dodał pusto. Wiedział, że tego nie lubiła. Rad, troski, wsparcia. Wiedział, że chciała wszystko robić sama. Mogła spytać, wiedziała przecież, kim był. Dobrze, że Edmund był teraz na wyciągnięcie ręki, miał nadzieję, że to załatwi. Szybko. Od razu. Czy mógł w ogóle powiedzieć cokolwiek, co Eve wzięłaby na poważnie? Nie wiedział, jak ją do tego przekonać. Westchnął jeszcze raz, próbując uspokoić oddech. Krew w tej pozycji i tak krążyła nienaturalnie. Nie otworzył oczu, rok albo dwa. Szmat czasu jeszcze. - Będę czekać - zapewnił ją, gdy zmieniła zdanie.
- Robi się poważnie - skomentował nieufnie, gdy zaprosiła go bliżej siebie. - Będziemy rozmawiać? - Ale mimo niechętnych słów nie oponował, wygiął się w górę, chwytając się obręczy i opuścił się na dół, upadając miękko na ugięte kolana, wzniecając wokół siebie tabuny gęstego kurzu. Wolnym krokiem podszedł bliżej niej, ciężko opadając obok - zmęczył się. Wysłuchał jej w ciszy, nie przerywając jej ani nie wtrącając się w jej słowa. Uśmiechnął się do swoich myśli w trakcie.
- Anglicy nie mają dwójki rodziców chrzestnych - odpowiedział jej, trochę pobłażliwie, chyba nie do końca jej uwierzył. - Normalni mają ich mniej. Niektórzy więcej. - On pewnie też miał ojca chrzestnego. Nie wiedział, kto nim jest. Odciął się od rodziny, kiedy ujawnił się w nim magiczny talent. Ale jakie to miało znaczenie? Sądził, że postawią na siostrę Eve, ale wybór jego też go nie dziwił. Eve nie miała wielu bliskich, dla Jima był najbliższy. - Mam nadzieję, że będę chociaż lepszy, niż mój. Poprzeczka nie wisi wysoko - odpowiedział tylko, bez oficjalnego potwierdzenia, które chyba było zbędne. Wiedziała, że im nie odmówi. Wiedziała, że i tak byłby dla niej bliski, wiedziała, że nie musieli go o to prosić. Tytuł, którym go zaszczyciła, był tylko tytułem. Dla ich tradycji ważnym. To miłe, że o nim pomyślała. Spojrzał na Gilly, wyglądała jak każde małe dziecko. Może miała trochę ciemniejszy odcień skóry, który naznaczy ją na całe życie.
- Chciałbym, żeby to tak wyglądało - Żeby był tak dobry, odważny i przyjacielski, jak mówiła. - Dzięki, Eve. - Nie do końca wiedział, jakie ojciec chrzestny naprawdę, niezależnie od kultury, miał obowiązki. Ale to też wydawało mu się bez znaczenia. Gilly zawsze będzie częścią jego życia. - Jak mówicie na ojca chrzestnego po romsku? - spytał, wspierając łokcie na kolana i pochylając się nieco w przód, brakowało mu sił. - Powinienem coś wiedzieć? U nas... - zaczął, urywając w pół słowa. U nas rodzice chrzestni mieli role podczas chrztu, ceremonie Gilly już zakończyli. Czemu nie poprosiła go wtedy? Nie chciała go? - U nas muszą kupić... - rower - pierwszą miotłę, ale ona chyba jeszcze ma czas - dodał z uśmiechem, wymijająco, nie chcąc teraz wracać do przeszłości.
- To możliwe? - spytał, bez przekonania. Nie patrzył na Eve, ale nie znaczyło to, że nie poświęcał jej uwagi, słuchał jej całym sobą. Obrócił twarz w jej stronę, z zastanowieniem. - Jaki jest sens przepraszać, jeśli nie chcesz się angażować? Źródło problemu nie zniknie samo. Skoro się pojawiło, to... z jakiegoś powodu, nie? Przepraszam w ten sposób, kiedy mi nie zależy. Trochę chyba na odwal się. Nie da się tymi samymi słowami przekazać rezygnacji i uporu - Jedno przeczyło drugiemu. Rezygnacja kazała odwrócić się i odejść, upór nalegać. Nalegał na Eve długo, potem zrezygnował. Nie widziała różnicy?
- Miałem złe zamiary - stwierdził, wymieniając rozciągniętą nogę z lewej na prawą. - Zabawiłem się, bo chciałem i tego potrzebowałem. Poświęciłem jej debiut dla swojej zabawy, bo postawiłem na siebie, nie na nią. Dokonałem wyboru. Ona też, jej wybór to dręczyć mnie za karę - westchnął, wywieszając w gorę obie nogi, na których znów zawisł luźno, obręcz zakołysała się w powietrzu, pozwalając mu zahuśtać się na niej delikatnie, złote włosy opadły w dół, bezwładnie, podobnie jak jego ramiona. Wygiął plecy do tyłu, prostując kręgosłup. Był na Arenie dobry. Może zaczynał być najlepszy. Nancy nie miała do niego zastrzeżeń, kiedy był w formie, ale na kacu nie nadawał się do spektakularnego występu. - Mógłbym jej powiedzieć, że żałuję, bo jej debiut powinien być dla mnie ważniejszy, niż zabawa z wami, ale nie był, a ja wcale nie żałuję. Narąbałem się z Jimem jak prosię i pewnie zrobiłbym to ponownie, gdybym mógł cofnąć czas. Nie mówisz o mnie, prawda, Eve? - Mówiła o sobie i o Jimie. Myślała czasem o czymś innym? - Okłamał cię kiedyś? - Nie mówił jej wszystkiego, być może, na pewno, ale przecież jej nie okłamywał. Chyba. Dowiedziała się o tym, co wydarzyło się w Weymouth?
- Nie mówisz poważnie - westchnął, zamykając oczy. Wisząc w ten sposób czuł się dobrze. Prawie bezwładnie. Ciężar ciągnął go w dół, mógł się odciąć, wyciszyć... Nie denerwować... - Co ci przyszło do głowy? Przecież to... - To śmierciożerca. Zły człowiek. Okrutny. - Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś z tym bezpieczna nigdzie, Eve? Te dokumenty przyniosą ci tyle samo kłopotów tutaj, co w Plymouth. - W Londynie nie było trudno zweryfikować, że Eve podawała się za rodzinę namiestnika - wystarczyło na nią spojrzeć. Była Cyganką, nie Angielką, odróżniał ją odcień skóry. Ale uznanie, że naprawdę jest tą rodziną, na terenach kontrolowanych przez Zakon Feniksa, nie postawi jej wcale w lepszym położeniu. - Zrób to jeszcze dzisiaj. Narażasz siebie i Gilly. To nie są ludzie, którzy będą mieć dla niej litość. - A co dopiero dla ciebie. Jego głos drgnął, naznaczył się dziwną powagą. Wiedział, do czego byli zdolni Rycerze Walpurgii. Widział to na własne oczy, słyszał od innych Zakonników. A Mulciber - Mulciber był z nich wszystkich najgorszy. - To kompletny psychol. Sadysta, świr. Od zawsze był ważniakiem. Oni od zawsze wiedzieli, kto to jest - dodał pusto. Wiedział, że tego nie lubiła. Rad, troski, wsparcia. Wiedział, że chciała wszystko robić sama. Mogła spytać, wiedziała przecież, kim był. Dobrze, że Edmund był teraz na wyciągnięcie ręki, miał nadzieję, że to załatwi. Szybko. Od razu. Czy mógł w ogóle powiedzieć cokolwiek, co Eve wzięłaby na poważnie? Nie wiedział, jak ją do tego przekonać. Westchnął jeszcze raz, próbując uspokoić oddech. Krew w tej pozycji i tak krążyła nienaturalnie. Nie otworzył oczu, rok albo dwa. Szmat czasu jeszcze. - Będę czekać - zapewnił ją, gdy zmieniła zdanie.
- Robi się poważnie - skomentował nieufnie, gdy zaprosiła go bliżej siebie. - Będziemy rozmawiać? - Ale mimo niechętnych słów nie oponował, wygiął się w górę, chwytając się obręczy i opuścił się na dół, upadając miękko na ugięte kolana, wzniecając wokół siebie tabuny gęstego kurzu. Wolnym krokiem podszedł bliżej niej, ciężko opadając obok - zmęczył się. Wysłuchał jej w ciszy, nie przerywając jej ani nie wtrącając się w jej słowa. Uśmiechnął się do swoich myśli w trakcie.
- Anglicy nie mają dwójki rodziców chrzestnych - odpowiedział jej, trochę pobłażliwie, chyba nie do końca jej uwierzył. - Normalni mają ich mniej. Niektórzy więcej. - On pewnie też miał ojca chrzestnego. Nie wiedział, kto nim jest. Odciął się od rodziny, kiedy ujawnił się w nim magiczny talent. Ale jakie to miało znaczenie? Sądził, że postawią na siostrę Eve, ale wybór jego też go nie dziwił. Eve nie miała wielu bliskich, dla Jima był najbliższy. - Mam nadzieję, że będę chociaż lepszy, niż mój. Poprzeczka nie wisi wysoko - odpowiedział tylko, bez oficjalnego potwierdzenia, które chyba było zbędne. Wiedziała, że im nie odmówi. Wiedziała, że i tak byłby dla niej bliski, wiedziała, że nie musieli go o to prosić. Tytuł, którym go zaszczyciła, był tylko tytułem. Dla ich tradycji ważnym. To miłe, że o nim pomyślała. Spojrzał na Gilly, wyglądała jak każde małe dziecko. Może miała trochę ciemniejszy odcień skóry, który naznaczy ją na całe życie.
- Chciałbym, żeby to tak wyglądało - Żeby był tak dobry, odważny i przyjacielski, jak mówiła. - Dzięki, Eve. - Nie do końca wiedział, jakie ojciec chrzestny naprawdę, niezależnie od kultury, miał obowiązki. Ale to też wydawało mu się bez znaczenia. Gilly zawsze będzie częścią jego życia. - Jak mówicie na ojca chrzestnego po romsku? - spytał, wspierając łokcie na kolana i pochylając się nieco w przód, brakowało mu sił. - Powinienem coś wiedzieć? U nas... - zaczął, urywając w pół słowa. U nas rodzice chrzestni mieli role podczas chrztu, ceremonie Gilly już zakończyli. Czemu nie poprosiła go wtedy? Nie chciała go? - U nas muszą kupić... - rower - pierwszą miotłę, ale ona chyba jeszcze ma czas - dodał z uśmiechem, wymijająco, nie chcąc teraz wracać do przeszłości.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wzruszyła ramionami, chociaż nawet tego nie widział. Obserwowała go, kiedy rozciągał się na kole z zamkniętymi oczami. Dawało jej to przestrzeń, by błądzić wzrokiem po jego sylwetce, przyglądając się temu, co robił z taką naturalną pewnością.
- Czasami zadaje sobie to pytanie, bo nie widzę żadnego sensu, a jednak ludzie to robią.- odparła, bo co więcej mogła mu powiedzieć. Nie rozumiała, po co padały przeprosiny, które nie niosły ze sobą faktycznego poczucia, że były reakcją na złe działania. Nie kłóciła się z nim, gdy podważył jej słowa, że się nie dało. Mieli do tego odmienne zdania, ale to nie było nic złego.
Słuchała go, kiedy wyjaśniał swe złe zamiary i wszystko, co stało się po tym. Nie oceniała, a jedynie wysłuchiwała, tak, jak robiła to zwykle.
- Więc musisz teraz zacisnąć zęby i dzielnie znosić dręczenie przez Nancy. Zapracowałeś sobie na to.- stwierdziła, bo skoro dokonywał wyborów, to musiał znieść konsekwencje swoich decyzji.- A jej w końcu przejdzie, bo zawsze przechodzi.- dodała zaraz. Pewnie pozłości się parę dni albo tygodni i odpuści mu, bo to zawsze tak działało. Złość w końcu się wypalała, odpuszczała i traciła na intensywności, aż przestawała być odczuwalna.
Kącik jej ust drgnął nieco, leniwie unosząc się w namiastce uśmiechu.
- Mimo wszystko to dobrze, że nie żałujesz.- przyznała, bo gorzej, gdyby zaczął żałować zabawy z przyjaciółmi i czasu im poświęconego.- Chociaż przypuszczam, że Nancy zemściłaby się już dotkliwiej, gdybyś powtórzył ten wyskok.- wcale tego nie wiedziała, bo nie znała dziewczyny tak jak Marcel, ale z jego opowieści była gotowa wnioskować, że to nie skończyłoby się dobrze.
Spoważniała, kiedy padło pytanie, którego powinna chyba się spodziewać. Rozchyliła pełne usta, by zaraz zacisnąć je w wąską kreskę. Myślami za łatwo uciekała w tym kierunku, zbyt prędko szła za doświadczeniami i wątpliwościami. Zapomniała, że rozmawiała z Marcelem, który znał ją za dobrze, by ten wniosek wyciągnąć ot tak.
- Tak. Wybacz, nie powinnam.- przyznała, spoglądając na niego przepraszająco. Powinna skupić się na nim i problemie, a nie gnać ku własnym bolączką. Lekki grymas wkradł się na pełne usta, ciche westchnięcie uleciało mimowolnie.- Przypuszczam, że nie jeden raz. Nigdy nie próbowałam złapać go na kłamstwie, znaleźć dowodów, bo chyba nie chcę przekonać się, że chłopak, którego kocham, może kłamać mi w żywe oczy.- wyjaśniła, spuszczając wzrok. Jej zaufanie było liche, odbudowało się na zgliszczach, ale wiedziała, że obróci się w nicość, jeśli dowiodłaby temu, co szeptała intuicja. Starczyło, że była żałosna tkwiąc w uczuciach do niego. Pokręciła zaraz lekko głową, czując, że to nie jest temat, który chciałaby poruszać. Nie powiedziała tego jednak na głos.
Z pewną ulgą przyjęła reakcję Marcela na wieść o nazwisku w dokumentach. Ten temat nie był lepszy, ale był chociaż problemem możliwym do rozwiązania w przeciwieństwie do poprzedniego.
- Kiedy rejestrowałam dokumenty to, to wydawał się dobry pomysł. Później mocno się pokomplikowało.- wyjaśniła, świadoma błędu, jakiego dokonała z momentem rejestracji różdżki.- Wiem, teraz wiem.- zapewniła go cicho. Słuchała, kiedy łajał ją dalej. Milczała, bo przecież wiedziała, że schrzaniła i bronienie się teraz, było bezsensowne. Nic za bardzo nie mogło jej usprawiedliwić.
- Dobrze, pójdę do Edmunda jeszcze dziś.- odparła, by uspokoić Sallowa. To nie tak, że nie lubiła rad czy troski, wsparcia czy pomocy. Ignorowała takie przejawy, gdy były tylko krótkim zrywem, któremu późnej przeczyło wszystko inne co robiła dana osoba. Nie dawała wtedy temu wiary, nie ufała. Natomiast z Marcelem nie miała powodów, aby mu nie zaufać i nie wziąć na poważnie jego słów. Kiedy ją ganił za wybór, nie kłóciła się, bo wiedziała, że nie robił tego dla rozrywki, a po prostu przejął się tym w co się wpakowała.
Uniosła lekko brew, gdy wyraźnie nieufne podszedł do jej prośby.
- Bez przesady, trochę odwagi.- uśmiechnęła się nieco nieśmiało i niepewnie. Nie spodziewała się takiej reakcji i w pierwszej chwili nie wiedziała jak do końca zareagować.- Myślę, że tak, ale równie dobrze mogę pogadać sobie, a ty tylko przytaknij albo zaprzecz.- dodała i przewróciła oczami. Nie musieli rozmawiać, mogła wyrzucić z siebie to, co planowała i tyle.
Zmarszczyła lekko brwi, kiedy skontrował jej słowa.
- Myślałam, że mają... w sumie nieistotne.- odparła, bo to tylko pokazywało, jak mało miała wiedzy o tak bardzo rodzinnych zachowaniach i tradycjach w angielskich domach. Wychowywała się w taborze i to te wartości, tradycja oraz zwyczaje znała. Nigdy nie miała okazji zagłębiać się w inne, a jedynie coś podsłyszała i wydawało się to prawdziwe.
- Będziesz na pewno lepszy. To ty mu postawisz bardzo wysoko poprzeczkę, której nigdy nie przeskoczy, by być lepszym od ciebie.- stwierdziła. Znała go za długo by móc w to wątpić i miała pewność, że to najlepszy z możliwych wyborów. Marcel nie pozwoli skrzywdzić Gilly, a kiedyś stanie się dla niej bohaterem, obrońcą.
- A nie wygląda? – spytała, nieco zdziwiona jego słowami. Nie widział tego tak czy nie wierzył w siebie. Nie była pewna, ale była zaciekawiona tym.- Nie masz za co.- nie musiał jej dziękować za to, jak go widziała. Zapracował sobie na taki wizerunek i cechy, które pokazywał przez cały czas, gdy się znali. Miał też swoje wady, potrafił straszne pajacować i bywał nerwusem, ale czy to odbierało mu na lojalności czy odwadze - nie.
- Czasami kako, jako wujek albo kirvo, co bardziej odpowiada ojcu chrzestnemu.- wyjaśniła, gdy zainteresował się tym.- U mnie działało to wymienne, mówiłam różnie.- dodała, by spodziewał się obu wersji kiedyś albo sam ich używał, jakby chciał.
- Póki co nic więcej, po prostu bądź przy niej. Na miotłę przyjdzie czas, jak podrośnie.- uśmiechnęła się, zadowolona, że przyjął tą rolę w życiu Gilly.- I po twojej stronie będzie nauczyć ją latać, bo nie znam nikogo innego, kto tak wywijał w czasach szkolnych. Oby coś ci jeszcze z tego zostało.- zaśmiała się lekko.
| zt Eve
- Czasami zadaje sobie to pytanie, bo nie widzę żadnego sensu, a jednak ludzie to robią.- odparła, bo co więcej mogła mu powiedzieć. Nie rozumiała, po co padały przeprosiny, które nie niosły ze sobą faktycznego poczucia, że były reakcją na złe działania. Nie kłóciła się z nim, gdy podważył jej słowa, że się nie dało. Mieli do tego odmienne zdania, ale to nie było nic złego.
Słuchała go, kiedy wyjaśniał swe złe zamiary i wszystko, co stało się po tym. Nie oceniała, a jedynie wysłuchiwała, tak, jak robiła to zwykle.
- Więc musisz teraz zacisnąć zęby i dzielnie znosić dręczenie przez Nancy. Zapracowałeś sobie na to.- stwierdziła, bo skoro dokonywał wyborów, to musiał znieść konsekwencje swoich decyzji.- A jej w końcu przejdzie, bo zawsze przechodzi.- dodała zaraz. Pewnie pozłości się parę dni albo tygodni i odpuści mu, bo to zawsze tak działało. Złość w końcu się wypalała, odpuszczała i traciła na intensywności, aż przestawała być odczuwalna.
Kącik jej ust drgnął nieco, leniwie unosząc się w namiastce uśmiechu.
- Mimo wszystko to dobrze, że nie żałujesz.- przyznała, bo gorzej, gdyby zaczął żałować zabawy z przyjaciółmi i czasu im poświęconego.- Chociaż przypuszczam, że Nancy zemściłaby się już dotkliwiej, gdybyś powtórzył ten wyskok.- wcale tego nie wiedziała, bo nie znała dziewczyny tak jak Marcel, ale z jego opowieści była gotowa wnioskować, że to nie skończyłoby się dobrze.
Spoważniała, kiedy padło pytanie, którego powinna chyba się spodziewać. Rozchyliła pełne usta, by zaraz zacisnąć je w wąską kreskę. Myślami za łatwo uciekała w tym kierunku, zbyt prędko szła za doświadczeniami i wątpliwościami. Zapomniała, że rozmawiała z Marcelem, który znał ją za dobrze, by ten wniosek wyciągnąć ot tak.
- Tak. Wybacz, nie powinnam.- przyznała, spoglądając na niego przepraszająco. Powinna skupić się na nim i problemie, a nie gnać ku własnym bolączką. Lekki grymas wkradł się na pełne usta, ciche westchnięcie uleciało mimowolnie.- Przypuszczam, że nie jeden raz. Nigdy nie próbowałam złapać go na kłamstwie, znaleźć dowodów, bo chyba nie chcę przekonać się, że chłopak, którego kocham, może kłamać mi w żywe oczy.- wyjaśniła, spuszczając wzrok. Jej zaufanie było liche, odbudowało się na zgliszczach, ale wiedziała, że obróci się w nicość, jeśli dowiodłaby temu, co szeptała intuicja. Starczyło, że była żałosna tkwiąc w uczuciach do niego. Pokręciła zaraz lekko głową, czując, że to nie jest temat, który chciałaby poruszać. Nie powiedziała tego jednak na głos.
Z pewną ulgą przyjęła reakcję Marcela na wieść o nazwisku w dokumentach. Ten temat nie był lepszy, ale był chociaż problemem możliwym do rozwiązania w przeciwieństwie do poprzedniego.
- Kiedy rejestrowałam dokumenty to, to wydawał się dobry pomysł. Później mocno się pokomplikowało.- wyjaśniła, świadoma błędu, jakiego dokonała z momentem rejestracji różdżki.- Wiem, teraz wiem.- zapewniła go cicho. Słuchała, kiedy łajał ją dalej. Milczała, bo przecież wiedziała, że schrzaniła i bronienie się teraz, było bezsensowne. Nic za bardzo nie mogło jej usprawiedliwić.
- Dobrze, pójdę do Edmunda jeszcze dziś.- odparła, by uspokoić Sallowa. To nie tak, że nie lubiła rad czy troski, wsparcia czy pomocy. Ignorowała takie przejawy, gdy były tylko krótkim zrywem, któremu późnej przeczyło wszystko inne co robiła dana osoba. Nie dawała wtedy temu wiary, nie ufała. Natomiast z Marcelem nie miała powodów, aby mu nie zaufać i nie wziąć na poważnie jego słów. Kiedy ją ganił za wybór, nie kłóciła się, bo wiedziała, że nie robił tego dla rozrywki, a po prostu przejął się tym w co się wpakowała.
Uniosła lekko brew, gdy wyraźnie nieufne podszedł do jej prośby.
- Bez przesady, trochę odwagi.- uśmiechnęła się nieco nieśmiało i niepewnie. Nie spodziewała się takiej reakcji i w pierwszej chwili nie wiedziała jak do końca zareagować.- Myślę, że tak, ale równie dobrze mogę pogadać sobie, a ty tylko przytaknij albo zaprzecz.- dodała i przewróciła oczami. Nie musieli rozmawiać, mogła wyrzucić z siebie to, co planowała i tyle.
Zmarszczyła lekko brwi, kiedy skontrował jej słowa.
- Myślałam, że mają... w sumie nieistotne.- odparła, bo to tylko pokazywało, jak mało miała wiedzy o tak bardzo rodzinnych zachowaniach i tradycjach w angielskich domach. Wychowywała się w taborze i to te wartości, tradycja oraz zwyczaje znała. Nigdy nie miała okazji zagłębiać się w inne, a jedynie coś podsłyszała i wydawało się to prawdziwe.
- Będziesz na pewno lepszy. To ty mu postawisz bardzo wysoko poprzeczkę, której nigdy nie przeskoczy, by być lepszym od ciebie.- stwierdziła. Znała go za długo by móc w to wątpić i miała pewność, że to najlepszy z możliwych wyborów. Marcel nie pozwoli skrzywdzić Gilly, a kiedyś stanie się dla niej bohaterem, obrońcą.
- A nie wygląda? – spytała, nieco zdziwiona jego słowami. Nie widział tego tak czy nie wierzył w siebie. Nie była pewna, ale była zaciekawiona tym.- Nie masz za co.- nie musiał jej dziękować za to, jak go widziała. Zapracował sobie na taki wizerunek i cechy, które pokazywał przez cały czas, gdy się znali. Miał też swoje wady, potrafił straszne pajacować i bywał nerwusem, ale czy to odbierało mu na lojalności czy odwadze - nie.
- Czasami kako, jako wujek albo kirvo, co bardziej odpowiada ojcu chrzestnemu.- wyjaśniła, gdy zainteresował się tym.- U mnie działało to wymienne, mówiłam różnie.- dodała, by spodziewał się obu wersji kiedyś albo sam ich używał, jakby chciał.
- Póki co nic więcej, po prostu bądź przy niej. Na miotłę przyjdzie czas, jak podrośnie.- uśmiechnęła się, zadowolona, że przyjął tą rolę w życiu Gilly.- I po twojej stronie będzie nauczyć ją latać, bo nie znam nikogo innego, kto tak wywijał w czasach szkolnych. Oby coś ci jeszcze z tego zostało.- zaśmiała się lekko.
| zt Eve
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Strona 2 z 2 • 1, 2
Zaczarowane trapezy
Szybka odpowiedź