Wydarzenia


Ekipa forum
kuchnia
AutorWiadomość
kuchnia [odnośnik]09.02.18 19:59
kuchnia C1eccb13a3e5354724bc4b062ab4f43e

Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w oczy po wejściu do niewielkiej kuchni, są zwieszające się z każdej półki żywo zielone pędy magicznych ziół. Ich intensywny zapach i barwa niemalże są w stanie odwrócić całą uwagę od piętrzących się na blacie białych, emaliowanych garnków i porzuconego gdzieś w pośpiechu znoszonego fartucha, brudnego od mąki i kawy.
Penny Vause
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5243-penelope-vause https://www.morsmordre.net/t5322-parapet-penny#119164 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t5311-penelope-vause#118839
Re: kuchnia [odnośnik]09.02.18 20:46
| kiedy Ci pasuje! <3

Nie spała.
Była mgliście świadoma faktu, że północ wybiła na zegarze już wiele czasu temu; jednak albo mugolskie bajki kłamały, albo żaden był z niej Kopciuszek, bowiem godzina cudownych przemian minęła ją obojętnie, nie przynosząc ze sobą nic oprócz koszmarów. Być może tak było lepiej- byłaby z niej raczej mierna księżniczka, drżąca z zimna w objęciach o połowę za dużego swetra i niecierpliwie bębniąca palcami o bok kubka z herbatą, do którego po namyśle dolała solidną porcję whiskey.
Wiedziała, że takie noce będą przychodzić, i że będą przychodzić częściej, niż mogłaby tego chcieć. Dopóki była poza domem, była w stanie trzymać w ryzach te elementy siebie, które jakieś czas temu rozpadły się, rozsypały w pył; dopóki świeciło słońce, czuła się silna, odważna, zadzierała wysoko brodę i mrużyła oczy, rzucając wyzwanie każdemu, kto mógłby śmieć w nią zwątpić. Ale pomimo tego, że upłynęło już tyle czasu, nie była w stanie przywyknąć do nocy spędzanych samotnie w opuszczonym mieszkaniu. Najgorsze były wspomnienia- wolałaby, aby jej strach był realny, prawdziwy, materialny, tak, aby mogła z nim walczyć w sposób, jaki znała. Aby mogła go odepchnąć, uderzyć, rozszarpać pazurami jak rozwścieczone kocię albo miotnąć w niego zaklęciem, najgorszą klątwą, jaką zdążyła poznać, zanim postanowiła zamknąć rozdział przygody z czarną magią na wieki. W takie nocy wolałaby, żeby wrócił; on i jego przyjaciele, cały szereg zakapturzonych postaci, którym mogłaby rzucić się do gardeł, bo byli żywi, cieleśni, a każde ciało można było wszakże zranić. Wspomnień nie dało się odepchnąć, spoliczkować ani zakląć- dlatego spędzała tę noc w kuchni, pochylona, drżąca i niespokojna nad kubkiem whiskey z dodatkiem herbaty.
Być może mogłaby przespać tę noc spokojnie, całkowicie usprawiedliwiona wcześniejszym wyczerpującym treningiem, gdyby nie wpadła na jednego z nich w drodze do domu. Nic nie powiedział, ale poznał ją- i, paradoksalnie, dlatego milczenie było najgorszą rzeczą, jaką mogła ją spotkać. Poznał ją, widziała blask bladych, gadzich oczu pod kapturem płaszcza i uśmiech, krzywy, cierpki, porozumiewawczy. Odrażający. Mijając go, przyspieszyła kroku, i potem długo kluczyła po Dokach, trzymając się znajomych zaułków i pomniejszych uliczek, chcąc mieć absolutną pewność, że nie poszedł za nią i nie odnalazł drzwi jej domu.
I pomimo pewności, że tej nocy nie miała usłyszeć walenia do drzwi, uśmiech jednego z demonów przeszłości nie miał pozwolić jej zasnąć jeszcze na długo.
Dalej nie spała, kiedy wskazówka zegara mozolnie przesunęła się na godzinę pierwszą; wtedy kubek z alkoholem był już prawie pusty, a ona bezładnie krążyła po mieszkaniu, nieświadomie wydeptując na starej podłodze całą ścieżkę, prowadzącą z sypialni do kuchni i kończącą się przy drzwiach wejściowych.
-Idiotka- Sarkała ze złością, bezskutecznie próbując zmusić mięśnie do odpoczynku, a opadające ze zmęczenia powieki do finalnego zamknięcia się, aż do momentu wybicia godziny drugiej. Dopiero wtedy, targnięta nagle poczuciem dławiącej w gardle paniki i piekącej złości nakreśliła na skrawku pergaminu kilka niezgrabnych słów, po czym posłała sowę w ciemne objęcia nocy, próbując uciszyć bijące głośno serce.
Jak zawsze działała bezmyślnie- i właśnie dlatego przez następny kwadrans głowiła się, jak, do cholery, miała zepsuć własny kran do tego stopnia, aby stanowił on jakiekolwiek wytłumaczenie zawartej w liście sytuacji. Wciąż pękająca od natłoku myśli głowa, choć była w stanie skupić się na wielu kwestiach, w tej jednej całkowicie odmawiała współpracy. W końcu, w przypływie gniewnej desperacji, Penny zdecydowała, że zwyczajnie urwie to małe, metalowe ustrojstwo, które Billy nazywał uszczelką, modląc się do Godryka, aby to wystarczyło.
Nie była pewna, czy faktycznie spodziewała się, że przyjdzie; dlatego na dźwięk cichego pukania do drzwi podskoczyła na krześle, niemalże zrzucając ze stołu filiżankę ze smętnymi resztkami whiskey na dnie. Zerwała się, nie dbając o to, że obszerny szary sweter sięgający nieco za posiniaczone kolana nie był najlepszym z jej strojów do przyjmowania gości, i pobiegła do drzwi, otwierając je i bez słowa wciągając Billy'ego do środka za rękę. Dopiero, kiedy zamknęła za nim oba zamki, zaklęła szpetnie w myślach, orientując się, że cholerna uszczelka dalej tkwiła na swoim miejscu, a z kranu nie lała się nawet odrobina wody.
-Ja... Naprawiłam go. Ten kran, znaczy się.- Bąknęła, czując, jak jej uszy stają się boleśnie gorące ze wstydu.- Ale te drzwi od szafki dalej paskudnie skrzypią, a w końcu obiecałeś, że je naprawisz, więc skoro już tu jesteś...
Zamarła w pół kroku, rozdarta między chęcią wskazania mu szafki, a zakrycia śladów alkoholu na stole, w efekcie nieelegancko zajmując centralne przejście w kuchni.
-I spóźniłeś się. Dokładnie trzy minuty.- Dodała już znacznie ciszej, smutniejąc nagle, obejmując się ramionami i wtulając twarz w miękki materiał swetra.
Penny Vause
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5243-penelope-vause https://www.morsmordre.net/t5322-parapet-penny#119164 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t5311-penelope-vause#118839
Re: kuchnia [odnośnik]10.02.18 15:08
| 21 maja?

Nie spał jeszcze, gdy w jego okno zastukała sowa. W pierwszej chwili nawet się nie zdziwił; w natłoku wydarzeń, które rozciągały się dziwnie nienaturalnie od poprzedniego dnia, to przyśpieszając do przyprawiającego o zawrót głowy pędu, to zwalniając do czegoś, co przypominało mozolne czołganie, stracił poczucie upływających minut. Stabilny grunt pod jego stopami, ten sam, który odbudowywał starannie od momentu, w którym usłyszał o odsieczach, zadrżał, popękał i zniknął, pozostawiając go dryfującego bezwładnie w przerażającej pustce. Czuł się zagubiony, zawieszony w czasie i przestrzeni – tyle że znajdował się tam bez miotły ani jakiegokolwiek punktu zaczepienia, z niewytłumaczalnego powodu niepodatny na siłę grawitacji, ani nie spadając ku ziemi (zbyt dalekiej, by choć dostrzegał jej zarys), ani nie wznosząc się ku ciemnemu niebu. Ta sytuacja, dziwna i obca, powodowała, że miał ochotę jednocześnie śmiać się z własnej bezsilności i płakać z paraliżującego strachu, po raz pierwszy w życiu nie mając pojęcia, co powinien robić dalej.
Wątpił, by szamocząca się przy szybie sowa niosła ze sobą odpowiedź na to pytanie, ale i tak poderwał się z krzesła, starając się jak najszybciej, i możliwie bezszelestnie, dotrzeć do okna. Uchylił je ostrożnie, pamiętając, że skrzypiało; nie chciał obudzić śpiącej w sąsiednim pomieszczeniu Amelki – nie córki, nie miał na tyle odwagi, żeby użyć tego słowa choćby w cichym obrębie własnych myśli – ani zaalarmować czuwającej gdzieś Sally, i ta realizacja wystarczyła, by świat zawirował dookoła niego, zamieniając doskonale znajome pomieszczenie w bezładną smugę. Już sama świadomość dodatkowej obecności w jego – ich – mieszkaniu sprawiała, że czuł się dziwnie wytrącony z równowagi; zupełnie, jakby w tył jego głowy uderzył nagle tłuczek.
Napływ lodowatego powietrza z zewnątrz, nawet jeżeli tylko chwilowy, skutecznie go otrzeźwił, pozwalając ściągnąć wreszcie galopujące wariacko myśli odrobinę bliżej ziemi. Dopiero teraz spojrzał na zegarek, zauważając ze zdziwieniem, że mniejsza wskazówka minęła już drugą – i fakt, że otrzymał wiadomość w środku nocy nabrał w jednej sekundzie zupełnie innego wymiaru. Chociaż stawiał kroki w Zakonie Feniksa od niedawna, zdążył już nauczyć się jednej podstawowej zasady, niby oczywistej, ale wcześniej nie zdarzało mu się jej rozważać; listy, przychodzące grubo po północy, zazwyczaj nie kryły w sobie dobrych wiadomości.
Chwycił za pergamin z bijącym mocno sercem, ale pierwsze linijki tekstu nie przypominały charakterem pisma nikogo, na kogo dłoni tkwiłaby obrączka Zakonu; Penny, stwierdził natychmiast, jednak dzwoniące w umyśle alarmy nie ucichły; przebiegł spojrzeniem po niestarannych skreśleniach i zdaniach spisanych w wyraźnym pośpiechu. W jakichkolwiek innych okolicznościach, ta krótka notka wywołałaby w jego klatce piersiowej gwałtowny uścisk, złagodzony rozlewającym się za mostkiem ciepłem, ale teraz cała ta mieszanka została stłumiona przez niezidentyfikowaną falę emocji. Nie zastanawiając się długo, schował pergamin do kieszeni i ruszył w stronę wąskiego przedpokoju, żeby jednym, płynnym ruchem, zarzucić sobie na ramiona płaszcz. Zastanawiał się, czy budzić siostrę, ale w ostateczności z tego zrezygnował, po prostu skreślając kilka słów wyjaśnienia na skrawku pergaminu i pozostawiając go na stole. Podejrzewał, że zdąży wrócić, zanim ktokolwiek zauważy, że go nie ma – ale w razie czego wolał, żeby jego nieobecność nie wywołała niepotrzebnych podejrzeń o tchórzliwą ucieczkę przed odpowiedzialnością. Nie uciekał. Już nie.
Lot ku dokom był krótki, ale lodowate, przesiąknięte anomaliami powietrze i tak bez problemu przedostało się przez wszystkie warstwy jego ubrania, sprawiając, że gdy wreszcie stanął przed drzwiami Penny, szczękał zębami z zimna. Chociaż już nie padało, to temperatury w nocy nadal spadały do niewyobrażalnych (nawet w środku zimy, nie mówiąc już o nadchodzącym lecie) wartości, a podróżowanie wysoko w chmurach tym bardziej nie pomagało; dłoń drżała mu więc nieznacznie, gdy wyciągnął ją przed siebie, żeby zastukać w drzwi – trzy razy, przerwa, i później dwa, pierwsze nuty najpopularniejszej przyśpiewki Jastrzębi.
Wyczekiwana fala ciepła wreszcie nadeszła, gdy w drzwiach zobaczył jej twarz; uśmiechnął się bezwiednie na widok burzy ciemnobrązowych loków i błyszczących w półmroku oczu, w pierwszej kolejności zauważając tylko tyle. Dopiero później jego spojrzenie przemknęło po rozciągniętym swetrze, który zapewne byłby za długi nawet dla niego, oraz niewielkim pobojowisku, które chyba próbowała zakryć przed nim własnymi plecami – chociaż tego ostatniego nie mógł być pewien, dając się wciągnąć do środka mieszkania i w międzyczasie próbując wyłuskać sens z tego, co mówiła. Znał ją wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że była zdenerwowana – oraz że nigdy w życiu nie naprawiłaby sama kranu, o ile usterka byłaby choć odrobinę bardziej skomplikowana, niż zakręcenie kurka. Nie przerwał jej jednak od razu, powoli ściągając z ramion płaszcz i odwieszając go na jeden z uchwytów, przez cały czas przyglądając jej się uważnie, nie próbując wcale ukryć odciśniętej na twarzy troski. Martwił się – oczywiście, że tak, niemy strach pulsował pod jego skórą odkąd tylko dowiedział się, gdzie mieszkała. – Penny – odezwał się w końcu, przerywając potok słów, wlewając między sylaby wystarczająco stanowczości, żeby zwróciła na niego uwagę. Nie kupował tego ani przez sekundę – magicznie naprawiającego się kranu, wezwania w środku nocy, słabego, ale wyczuwalnego zapachu whisky, który zmieszał się ze znajomą wonią gorzkich migdałów, nadając jej jakiegoś niepokojącego wyrazu – i całą swoją uwagę skupił na zrozumieniu, co tak naprawdę się działo.
Zmarszczył brwi, gdy oskarżyła go o spóźnienie. – Musiałemsprawdzić, czy wszystko w porządku z Amelką, cisnęło mu się na usta, ale nie był jeszcze gotowy na tę lawinę pytań. Pokręcił głową; tak naprawdę wcale nie chodziło o jej o trzy minuty, w czasie których musiała na niego czekać. – Co się dzieje, P-p-penny? – zapytał w końcu, przestępując krok do przodu; nie zdecydował się na przełamanie ochronnej bariery z ramion, którymi się otoczyła, ale wyciągnął rękę, żeby lekko dotknąć jej łokcia, nie do końca świadomy, że jego wzrok nadal przemykał po odsłoniętych fragmentach jej skóry, jakby w poszukiwaniu widocznych zranień.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: kuchnia [odnośnik]11.02.18 23:35
Gdyby spróbowała określić, jaką rolę pełnił Billy w jej życiu- nie potrafiłaby.
Billy był. Zawsze; nawet, jeśli na samym początku nie zauważała mijanego w biegu w Pokoju Wspólnym Gryfonów o rok starszego chłopca o błękitnych oczach. Na początku przewijał się gdzieś na krawędzi świadomości zaabsorbowanej nowym, cudownym światem magii jedenastolatki, która dopiero uczyła się żyć w społeczeństwie rozwiązującym problemy za pomocą słów, a nie pięści. Był, kiedy wstępowała do szkolnej drużyny Quidditcha, kiedy po raz pierwszy piła w cieniu wierzby przemycony przez starszych uczniów alkohol, kiedy, złorzecząc pod nosem, po raz kolejny polerowała puchary podczas popołudniowego szlabanu. Był, kiedy po jednym z meczów połamała wszystkie żebra i kiedy, spełniając największe z marzeń, stała się jednym z Jastrzębi. Był, kiedy w jej życiu po raz pierwszy pojawił się Ignatius i był, kiedy Ignatius odszedł, pozwalając jej po meczu stłumić szloch w obszernym rękawie jego płaszcza. I był też pierwszą i jedyną osobą, do której pragnęła wysłać sowę, kiedy przestawała być dzielną, uwielbianą Gryfonką, zamiast tego stając się jedynie z jednym z wylęknionych cieni, z drżeniem wyczekujących nadejścia świtu.
Relacje międzyludzkie i słowa nigdy nie przychodziły jej łatwo. Może to dlatego rozumieli się tak dobrze; nauczyli się porozumiewać bez nich, tylko za pomocą gestów, spojrzeń, zdławionego śmiechu czy pytającego spojrzenia. Do nich obojgu słowa przychodziły z trudem- ona nie potrafiła ich używać, a te jego rwały się, strzępiły na języku tuż przed wydostaniem się z ust, choć przecież Billy Moore był jedną z niewielu osób, które istotnie miały światu coś ważnego do powiedzenia.
Nigdy nie zdążyła też przyzwyczaić się do dotyku. Można było wydostać się z doków, ale część doków nigdy nie mogła wydostać się z człowieka; chociaż lubiła stroić się w jastrzębie pióra, w których czuła się silna, drapieżna i niepokonana, tak naprawdę na zawsze pozostać miała jedną z portowych burych, dzikich kotek, zjeżonych, gniewnych, które, sycząc i prychając, uciekały od wyciągniętej w ich stronę ręki. Dlatego drgnęła odruchowo, czując na łokciu dotyk palców- mięśnie spięły się mimowolnie, ale nie uciekła, jedynie mrugając niespokojnie i odszukując spojrzenie Billy'ego. Obdarzona godną trolla umiejętnością odczytywania uczuć, zauważyła w nim obcy, poważny wyraz, nie zrozumiała jednak zawartej w nim troski. Instynktownie jednak rozplotła powoli związane ciasno ramiona i powoli, niepewnie nakryła palce Billa opuszkami swoich palców, tylko po to, aby zaraz podskoczyć w miejscu i cofnąć dłoń.
-Na Merlina, William, całkiem przemarzłeś- Wyrzuciła z siebie na wydechu nerwowym, podwyższonym głosem, zrywając się chaotycznie w poszukiwaniu pozostawionego gdzieś chwilę wcześniej pledu. Znalazła go na oparciu jednego z kuchennych krzeseł; pospiesznym, marszowym krokiem wróciła do Billa, po czym bez słowa zarzuciła go całą płachtą ciepłej, czerwonej wełny, opatulając starannie prawie po sam czubek nosa.- Śnieg w maju, hm? Można by pomyśleć, że świat zwariował; nigdy nie lepiłam bałwana na wiosnę, zresztą nie lepiłam bałwana od czasu, kiedy ktoś zaklął jednego stojącego w moim ogródku tak, żeby gonił mnie po całych dokach, i był naprawdę szybki jak na kogoś, kto nawet nie ma nóg, uciekałam mu aż do czasu, kiedy wyszło słońce i w końcu stopniał, a wtedy... Herbaty? Zrobię Ci herbaty, dobrze?
Nie potrafiła; nie potrafiła albo być może nie chciała nazwać po imieniu strachu, który przez całą noc ściskał ją za gardło, i którego uścisk zelżał nieco dopiero wtedy, kiedy usłyszała znajome pukanie do drzwi. Szybkim krokiem podeszła do kuchennej szafki, nie oglądając się przez ramię z nadzieją, że nie stał tuż za nią, obdarzając ją sceptycznym spojrzeniem. Z całkowitym brakiem gracji, lodowaciejącymi nagle dłońmi, wyszarpnęła z szafki dwa kubki, następnie stawiając je na kuchennym blacie z siłą, która jedynie cudem nie doprowadziła do ich rozsypania się w pył. Szkło strzeliło głośno o drewniany blat; skrzywiła się tylko lekko, chaotycznym ruchem różdżki wprawiając w ruch czajnik z wodą, pod którym zapłonął niewielki płomyczek ognia.
-Merlinie, chyba wyszczerbiłam kolejny kubek, ale to nic, nie szkodzi, nie martw się, zaparzę Ci herbaty w tym ładniejszym- Nie potrafiła zatrzymać potoku bezładnych słów wylewającego się z ust; z nerwowym rozmachem wsypała do obu naczyń garść wysuszonych liści, niemalże taką samą ich ilość rozsypując na blacie pomiędzy nimi.- Wypijemy ją i potem będziesz mógł w końcu zabrać się za tę szafkę. Obiecałeś mi, że ją naprawisz chyba dobre kilka wieków temu, Moore, przysięgam...
Woda zagotowała się ze świstem; Penny gwałtownym ruchem ściągnęła czajnik z ognia, zalewając herbaciany susz i przy okazji zostawiając mokre plamy również wszędzie dookoła siebie. Nie potrafiła; po raz kolejny pokonały ją słowa, te niewypowiedziane, które zatrzymały się gdzieś w okolicach krtani, drżąc i szamocąc się niecierpliwie, tłukąc skrzydłami jak zamknięte w klatkach ptaki. Część niej, wciąż pogrążona w dziwnym, obcym marazmie nie mogła uwierzyć, że faktycznie tu był- że otworzył okno, wpuszczając na parapet obcą sowę, i że przyleciał tu, prosto z bezpiecznego łóżka gdzieś w lepszej części Londynu do brudnej, zagraconej kawalerki, którą nauczyła się nazywać domem. Że przyleciał do niej.
Że był. Po raz kolejny po prostu był.
-Nie potrafię dzisiaj być tu sama, Billy- Wyrzuciła w końcu obcym, stłumionym głosem, zastygając w połowie drogi między kuchennym blatem a stołem, w drżących lekko rękach dzierżąc dwa kubki ze z pewnością zbyt gorzką herbatą.
Demony przeszłości, głośno śmiejące się jej w twarz, w jego obecności zdawały się chichotać o wiele, wiele ciszej.
Penny Vause
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5243-penelope-vause https://www.morsmordre.net/t5322-parapet-penny#119164 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t5311-penelope-vause#118839
Re: kuchnia [odnośnik]18.02.18 15:33
Doskonale pamiętał moment, w którym Penny Vause pojawiła się w jego życiu.
Nie był pewien, dlaczego; ekspres Londyn – Hogwart był tamtego dnia po brzegi wypełniony śmiechem, rozmowami, skrzypieniem wózka ze słodyczami i podekscytowanymi głosami pierwszorocznych, na których nie zwracał nawet uwagi, starając się odnaleźć przedział, w którym siedzieli już Joe, Sam i Gideon. Chociaż wciąż pamiętał jeszcze swoje pierwsze, niezdarne kroki, stawiane w czarodziejskim świecie, to wtedy nie czuł już tej przygniatającej niepewności, która kazała mu baczyć na każde słowo i każdy gest, głowę mając wypełnioną obietnicami nowego, wspaniałego semestru i tego, że w tym roku na pewno uda mu się dołączyć do szkolnej drużyny Quidditcha. Nie przyglądał się mijanym dzieciakom, ani nie zaglądał z ciekawością za uchylone drzwi przedziałów, w myślach przygotowując już pełną zwrotów akcji opowieść o ostatnim tygodniu wakacji, gdy w polu jego widzenia pojawiła się ona. Był pewien, że nawet go nie zauważyła, z trudem taszcząc połatany kufer i mrucząc, żeby się przesunął, ale on przez nieznośnie długą chwilę nie widział nic, poza podskakującą burzą loków i zaczerwienionymi od emocji policzkami, za którymi wodzenie wzrokiem w ciągu następnych kilku lat niejednokrotnie miało zaprowadzić go prosto w twardą ścianę.
Nie miał pojęcia, co takiego miała w sobie, że przyciągnęło go to od pierwszej chwili, w której jej zobaczył – pamiętał za to, że gdy Tiara Przydziału umieściła ją w Gryffindorze, prawie spadł z drewnianej ławeczki, próbując na czas zrobić jej miejsce przy stole. Nie usiadła obok, nie miała też w zwyczaju zajmować miejsca na jednym z foteli przy kominku w Pokoju Wspólnym, który zawsze specjalnie zostawiał pusty. Teoretycznie ciągle się mijali, w rzeczywistości zawsze krążyła gdzieś dookoła, jakby zawieszona na niewidzialnej, mozolnie zbliżającej się orbicie, pojawiając się dokładnie wtedy, gdy już myślał, że ich drogi zupełnie się rozbiegły. Tak było, gdy dostała się do drużyny Gryfonów, i później, kiedy w niemal identyczny sposób dołączyła do Jastrzębi, oficjalnie już stając się częścią jego quidditchowej rodziny – choć tak naprawdę była kimś o wiele ważniejszym.
Dzisiaj nie myślał już o niej w kategoriach niedojrzałego zauroczenia, czasami tylko uśmiechając się z rozbawieniem na wspomnienie podstępnych planów wysadzania kociołka, byle tylko wylądować z nią na tym samym szlabanie. Prawdą było, że gdyby miał jednoznacznie określić charakter ich relacji, byłby w zupełnej kropce, ale chyba żadne z nich nie czuło takiej potrzeby, miękko przeskakując między znajomym schematem docinków i przekomarzań, a bezpiecznym terytorium wzajemnej troski. Niewypowiedzianej, nigdy nie przyznał się głośno, że jej adres zamieszkania od lat spędzał mu sen z powiek, ani że niejednokrotnie z trudem powstrzymywał się przed błaganiem jej, żeby przeprowadziła się do bezpieczniejszej dzielnicy. Ten strach był zresztą jedną z rzeczy, przez które na jej list zareagował natychmiast, podświadomie obawiając się najgorszego – zwłaszcza, że najgorsze ostatnimi czasy drastycznie przesunęło swoją granicę.
Widział, jak szamotała się wokół prawdy, ale postanowił jej nie poganiać, bez słowa pozwalając otulić się pledem i wysłuchując zdań, które z siebie wyrzucała, jakby próbując zasłonić nimi prawdziwy powód, dla którego do niego napisała. Wiedział doskonale, że wcale nie chodziło ani o kran, ani o szafkę; znał ją wystarczająco długo, żeby rozumieć, jak bardzo nie znosiła przyznawać się do własnej słabości, zbyt wcześnie ucząc się, że słabości były tym, co świat z rozkoszą wykorzystywał. Sam Billy zresztą czuł podobnie, będąc jednak w sytuacji o tyle odmiennej, że większość jego potknięć i tak znajdowała się na wierzchu, niemożliwa do ukrycia; nie otaczała go aura nieustraszoności, która nieodłącznie unosiła się wokół Penny, nigdy nie nauczył się też torować sobie drogi odważnymi słowami ani pięściami; nie wiedział więc, jak smakował moment, gdy po zakończonym dniu trzeba było wreszcie rozebrać barykady i ściągnąć bariery ochronne.
Wyglądało na to, że cierpko.
Nie przerwał jej monologu, w milczeniu obserwując niezdarne próby przygotowania herbaty, powstrzymując się przed interwencją za każdym razem, gdy rozchlapała wodę lub rozsypała liście. Przypominała mu rannego ptaka, obijającego się bezradnie o ściany pułapki, w którą sam się zapędził, i coś w tym obrazku wywoływało za jego mostkiem piekący, przytępiony ból. Dopiero w chwili, w której zatrzymała się w połowie drogi między blatem, a stołem, trzymając w dłoniach dwa kubki gorącego płynu, z jego ust uciekło ciche westchnięcie. Nie potrafię dzisiaj być tu sama, Billy.
Nie jesteś s-s-sama – powiedział po prostu, podchodząc do niej i delikatnie wyciągając naczynia spomiędzy jej palców, żeby w następnej sekundzie ostrożnie odłożyć je na blat stołu. Następnie odnalazł jej dłonie – pewne, znajome, pokryte siateczką takich samych odcisków, jakie on nosił na własnych, a jednocześnie tak różne; kontrast między temperaturą skóry, jej ogrzanej od trzymania herbaty, jego zmarzniętej od lotu na miotle, sprawił, że wydawało mu się, że parzyła. – Chodź – rzucił krótko, ciągnąc ją pewnie w stronę podniszczonej kanapy; zaczekał, aż usiądzie obok niego, zanim odchylił część koca, żeby narzucić go również i na jej plecy, ukrywając ich oboje pod ciepłym, wełnianym kokonem. Niewielu było ludzi, w których towarzystwie czuł się na tyle swobodnie, żeby to zrobić, ale Penny była jedną z tych osób. – Chcesz mi o tym op-p-powiedzieć? – zapytał, nienachalnie, nie narzucając jej niczego, w międzyczasie prostym ruchem różdżki przywołując do nich porzucone kubki i jeden z nich podając Vause. Nie mówił jeszcze, że on sam desperacko potrzebował jej o czymś opowiedzieć – ani że on również potrzebował tego wieczoru jej obecności, chociaż dopóki nie przestąpił progu mieszkania, nie zdawał sobie z tego sprawy.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: kuchnia [odnośnik]22.02.18 0:31
Momentem, którego nienawidziła najbardziej w każdym z treningów, było zsiadanie z miotły.
Dopóki pozostawała kilkanaście stóp nad ziemią, pozostawała sobą. Tą prawdziwą sobą- lub tą, którą pragnęła być, roześmianą, energiczną, lekką, żywą. Jej matka żartowała czasem, że być może powinna była urodzić się ptakiem, i tylko rzucona przez którąś z portowych wiedźm klątwa skazała ją na los dziewczynki. Dopóki unosiła się w powietrzu, czuła się pewna i bezpieczna, poruszając się z gracją w przestrzeni, którą znała, i którą przywykła uznawać za swoją. Tak było najprościej; mocno odepchnąć się nogami od ziemi, pozostawiając na niej stale rosnący ciężar problemów, i oddalać się od niego coraz dalej i dalej, aż do momentu, w którym z perspektywy ptaka przypominał jedynie drobinę, odłamek, okruch.
Problem zaczynał się w momencie, w którym musiała wrócić na ziemię.
To nie był jej świat. Zupełnie tak, jakby w momencie lądowania pozostawiała tą lepszą wersję siebie w powietrzu, sprowadzając na murawę kogoś niezgrabnego, ociężałego i żenująco pozbawionego gracji. Na ziemi ludzie wymagali od niej zbyt wielu rzeczy, których nie rozumiała i którym nie potrafiła sprostać; uśmiechaj się do reporterów, Penny, porozmawiajmy o twoich uczuciach, Penny, nie wolno ci się złościć, to nie przystoi damie, nie krzycz, to nieeleganckie, nie spóźniaj się, i, na Merlina, wyprasuj wreszcie ten strój! W świecie ludzi twardo stąpających po ziemi wyczulona intuicja, nieoceniona podczas lotu, nagle stawała się czymś niemile widzianym, skrępowanym nadmiarem społecznym norm i zakazów, które nagminnie łamała w sposób mniej lub bardziej świadomy. Swawolna beztroska była czymś, co ludzie oklaskiwali z zachwytem z poziomu trybun, i czymś, co przyjmowali z niechętnym niesmakiem, kiedy lądowała już na ziemi, wprowadzając w jej głowie możliwie jeszcze większy chaos. W efekcie miotała się pomiędzy prawdziwą sobą, radosną, odważną, bezczelną, a sobą, którą być powinna, wypadając w tej roli nad wyraz groteskowo, i tym samym stając się wdzięcznym tematem licznych plotek i twarzą wyjątkowo kąśliwych wydań Czarownicy.
Ale Billy ją rozumiał.
Nigdy nie musiała mu nic tłumaczyć; w jakiś cudowny, niepojęty sposób rozumiał bałagan w jej głowie znacznie lepiej od niej samej, cierpliwie pomagając jej ułożyć porozrzucane, pogubione myśli w jedną spójną całość. W momencie, w którym wszyscy uciekali z popłochem z pola widzenia, byle dalej od jednego z jej wybuchów złości, Billy cierpliwie czekał, pozwalając jej wyrzucić z siebie nadmiar nienazwanych emocji i po wszystkim pomagając zaleczyć poranione dłonie i posklejać porozbijane w efekcie bliskiego kontaktu ze ścianą kubki. Jego obecność stanowiła coś, czego nie potrafiła nazwać- nie znajdowała zresztą właściwych słów na wiele rzeczy i zjawisk, w świecie określeń i kategorii poruszając się raczej po omacku, z gracją właściwą górskiemu trollowi w składzie porcelany.
Jednak czuła się bezpiecznie. Spokojnie. Lepiej.
Dlatego nie protestowała, pozwalając wyłuskać sobie z zaciśniętych dłoni oba kubki, odruchowo i nieco nieprzytomnie splatając swoje palce z jego palcami. Dotyk znajomej skóry działał kojąco, nawet pomimo promieniującego od niej chłodu; skrzywiła się już znacznie delikatniej, mimowolnie przebiegając opuszkami palców po szlaku odcisków i zgrubień zdobiących wnętrze jego dłoni. Po tylu latach znała ich układ prawie tak dobrze, jak położenie tych znajdujących się na jej własnej skórze. Nie próbowała także dyskutować, kiedy poprowadził ją w stronę kanapy. W nietypowym dla siebie milczeniu wdrapała się na nią i natychmiast skuliła się nieco, podciągając pod brodę poobijane nieładnie kolana.
-Dobrze- Mruknęła, z opóźnieniem odpowiadając na jego wcześniejsze polecenie, dziecinnie uparta w przekonaniu, że musiała zaaprobować każde wydane, tym samym czując się odrobinę bardziej zwycięsko. Nie pytając o zgodę przysunęła się trochę bliżej i oparła głowę o jego ramię, posłusznie pozwalając przykryć się kocem i włożyć sobie w ręce kubek. Wcześniej trzęsące się nieznośnie dłonie przestawały drżeć; bijąca od Billy'ego znajoma aura spokoju pomagała uspokoić natrętny natłok myśli, zwalniając ich szaleńczy bieg przez głowę tuż przed tym, zanim zdążyły ją one rozsadzić.
Nie wiedziała, czy chciała mu o tym opowiedzieć- czy chciała opowiedzieć o tym komukolwiek- jednak słowa znalazły ujście z krtani, zanim zdążyła je w sobie zatrzymać.
-Krążyłam po dokach godzinę, Billy. Godzinę- Głos stracił nieco nerwowej piskliwości, ze zduszonego sopranu stając się na powrót niepewnym jeszcze altem.- Nawet nie wiem, czy za mną poszedł. Pewnie nie, pewnie skręcił w pierwszą lepszą uliczkę i wrócił do wieszania kotów, picia krwi niewinnych, przeklinania nieślubnych dzieci czy czegokolwiek innego, co tacy jak on robią w zaciszu domowym, a ja...
Zawahała się, zatrzymując w połowie zdania, dławiąc się głoskami, które utknęły nagle nieprzyjemnie w okolicach gardła. Przyznawanie się do własnej słabości było jedną z rzeczy, których nie potrafiła się nauczyć; dlatego zamrugała szybko, nerwowo, bezmyślnie bębniąc palcami w trzymany w dłoniach kubek.
-A ja uciekłam. Ja, Gryfonka, uciekłam przed zagrożeniem, które być może wcale nie chciało mnie gonić.- Pokręciła lekko głową, zapewne łaskocząc go w twarz burzą sterczących niesfornie loków. Wstyd smakował tak, jak i cała obecna rzeczywistość- gorzko.- I pomimo, że doskonale wiem, jakie to beznadziejnie głupie, kiedy pomyślę o tym, w jaki sposób na mnie patrzył, wydaje mi się, że już nigdy nie zasnę.
Z każdym wypowiadanym słowem jej głos tracił nieco na sile, cichnąc, słabnąc w jakiś bolesny dla dumy sposób; pospiesznie upiła łyk herbaty, po czym skrzywiła się wyraźnie.
-Wiedziałam, że będzie paskudna- Mruknęła, czując na ustach palącą gorycz. Zaraz po tym uśmiechnęła się, krzywo, blado; jakkolwiek ponure nie byłyby okoliczności, jej tendencje do psucia w kuchni wszystkiego, z herbatą włącznie, wciąż pokrętnie wydawały jej się zabawne. Czując się dziwnie zawstydzoną i obnażoną wcześniejszym wyznaniem, postanowiła dziecinnie uciec od tematu. Być może w tej szczególnej chwili nie była w stanie odlecieć od swoich problemów na miotle, z pewnością mogła jednak odsunąć je na dalszy plan.
-Istnieje jakieś dobre wytłumaczenie dla tego, że o drugiej nad ranem wpuszczałeś do mieszkania nieznajome sowy, zamiast spać, William?- Spróbowała zażartować, chociaż z raczej miernym efektem, i mocniej podciągnęła nogi pod podbródek, kuląc się pod okryciem ciepłego pledu.
Penny Vause
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5243-penelope-vause https://www.morsmordre.net/t5322-parapet-penny#119164 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t5311-penelope-vause#118839
Re: kuchnia [odnośnik]03.05.18 16:41
Gdyby dziesięć lat temu ktoś zapytał go, jak wyobrażał sobie swoje dorosłe życie, z całą pewnością nie wymalowałby słowami aktualnej rzeczywistości.
Mieszkanie Penny nie było ładne. Upchnięte w portowej dzielnicy Londynu, nosiło na sobie wyraźnie odbite piętno unoszącej się w dokach, ciężkiej aury, sprawiającej, że za każdym razem, gdy się w nich pojawiał, cierpła mu skóra na karku. Kanapa, na której siedzieli, lata świetności miała już dawno za sobą – podobnie jak poprzecierany koc, wyszczerbione kubki i jego własny sweter, naciągnięty niechlujnie na niedoprasowaną koszulę. Gorąca herbata, kołysząca się lekko w jego dłoni, parzyła go w skórę poprzez rozgrzaną porcelanę, chociaż jeszcze przed chwilą miał wrażenie, że odmarzną mu palce. Penny się nie uśmiechała, w jej policzkach nie było charakterystycznych dołeczków, które w czasach szkolnych niejednokrotnie fundowały mu bolesne zderzenia ze ścianami; nie opowiadała też historyjki lekkiej i wesołej – jej słowa mroziły go od środka, wywołując mieszankę emocji, którym nie chciał bliżej się przyglądać w obawie, że udawany spokój rozsypie się wokół niego jak tynk, kruszejący od wilgoci osiadającej na ścianie kamienicy. Jemu samemu też daleko było do młodzieńczej lekkomyślności, coraz rzadziej zdarzało mu się patrzeć w przyszłość z niezwyciężoną pewnością o sukcesie; Zakon Feniksa zmienił jego sposób postrzegania czarodziejskiego świata i panoszącej się w nim wojny, coraz mniej obcy był mu też strach o najbliższych, a duszący zapach dymu z cmentarnych zniczy jeszcze do końca go nie opuścił, otulając najświeższe wspomnienia tak samo szczelnie, jak powietrze. Strach nie był też zresztą nieuzasadniony; dwoje z jego najlepszych przyjaciół wybrało ścieżkę aurorstwa, Joe bez zawahania wykrzykiwał do reporterów promugolskie hasła, Sally o mało co nie stała się ofiarą prześladowań mugolaków, a o Gideonie uparcie nie myślał, mimo że już od dawna nic nie było w stanie go dosięgnąć. Opowieść Penny wpisywała się w ten smutny obrazek aż zbyt dobrze – a jednak nie zamieniłby tego wszystkiego na żadną z niedorosłych, młodzieńczych wizji, które roztaczał przed samym sobą ze szkolnego boiska do Quidditcha.
Przyciągnął ją bliżej siebie odruchowo, poprawiając otaczające ją ramię – ostrożnie, by przez przypadek nie rozlać gorącej herbaty na nich oboje. Kręcone, niesforne włosy łaskotały go w nos, ale nie zwracał na to uwagi, zwyczajnie ciesząc się, że była cała i zdrowa, jednocześnie wiedząc, że nie był to pierwszy, ani ostatni raz, kiedy mieszkanie w dokach narażało ją na niebezpieczeństwo. To była niekończąca się seria obaw mieszających się z ulgą, a podejrzewał, że nie docierała do niego nawet połowa prawdy. – Nie ma nic tchórzliwego w posłuchaniu zdrowego r-roz-rozsądku, Penny – powiedział cicho, ale stanowczo, upijając łyk gorącego płynu. Nie był taki zły, jak twierdziła, gorycz parzonych liści była ledwie wyczuwalna; podejrzewał jednak, że potrzebowała zwyczajnie ściągnąć część ciężaru z własnych zdań uwagą o herbacie – sam również często postępował w ten sposób. Ciekawe, czy to on nauczył się tego wybiegu od niej, czy wprost przeciwnie – wytoczyła mu naprzeciw jego własne działo. – Jeżeli chcesz, możeszprzyjść do mnie, chciał powiedzieć, ale zdanie urwało się w połowie, gdy przypomniał sobie, dlaczego w obecnej sytuacji nie był to najlepszy pomysł – mogę z tobą z-z-zostać – dokończył zamiast tego. Przynajmniej do rana, dopóki zabarwione na szaro słońce nie rozproszy tych najgorszych, żerujących w ciemnościach koszmarów.
Gdy płynnie przepchnęła środek ciężkości rozmowy ku niemu, nie odpowiedział jej od razu, przez dłuższą chwilę nie potrafiąc odnaleźć właściwych słów. Nie ze względu na swoją ułomność, ta w jej towarzystwie nigdy nie dokuczała mu aż tak bardzo, by nie był w stanie chociaż się odezwać (już nie), ale koślawe zdania z jakiegoś powodu utknęły w jego gardle, utrudniając mu oddychanie. Przez sekundę – krótką, ale realną – opanował go irracjonalny, prawie namacalny strach, że za moment się rozpłacze – zdusił go jednak brutalnie, wydając z siebie przeciągłe westchnięcie i odsuwając się nieznacznie. Bez słowa wyjaśnienia, wyplątał się z otulającego ich koca, na chwilę pozostawiając Penny samą na kanapie i podchodząc do zawieszonego przy drzwiach płaszcza, z którego wyciągnął złożony na czworo pergamin. Kartka, rozkładana tyle razy, że zagięcia zdążyły już niemal przetrzeć się na wylot, ciążyła mu w dłoni nienaturalnie mocno, ale gdy razem z nią wrócił z powrotem na kanapę i wyciągnął ją w kierunku przyjaciółki, w jego gestach nie było zawahania.
Pozostawił list w jej rękach, podczas gdy sam czekał w milczeniu, nie patrząc ani na nią, ani na szeleszczący pergamin; znał na pamięć dokładnie każde zapisane na nim słowo, potrafił przywołać z pamięci każdy zawijas i każde miejsce, w którym pióro mocniej odcisnęło się na gładkiej kiedyś powierzchni. Gdy czytała, milczał, zgięte w łokciach ręce opierając na własnych kolanach, a twarz chowając w dłoniach; obraz człowieka przytłoczonego napierającym na niego światem, którym nigdy nie był, i który wcale do niego nie pasował. Chyba było mu wstyd – tego, co zrobił, a jeszcze bardziej tego, czego zrobić się nie odważył, i być może dlatego uparcie nie spoglądał w stronę Penny, bojąc się zobaczyć na jej twarzy ten sam rodzaj rozczarowania i pogardy, które od niedawna wyzierały na niego z lustrzanych odbić.
Minuty mijały w ciszy.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: kuchnia [odnośnik]04.08.18 22:30
Mogłaby udawać. Udawać, że jest na tyle nieustraszona, na ile chciała być; udawać, że koszmary z przeszłości, wpełzające przez szczelinę w drzwiach rozlanym, atramentowym cieniem, były kolejną z rzeczy, które zbywała śmiechem albo niedbałym machnięciem drobnej dłoni. Mogłaby udawać, że Billy miał spędzić noc w jej mieszkaniu po raz pierwszy- być może mogliby udawać oboje, byli w tym wyśmienici, lata kariery w roli (nie do końca) elitarnego grona cieszącego się w świecie czarodziejów nieustanną sławą stanowiła doskonały trening udawania. Ale nie miała na to siły. Już nie. Ukryta przez cztery ściany własnego mieszkania była zbyt zmęczona, aby chociaż spróbować zachowywać pozory. Oboje wiedzieli w końcu doskonale, że ciepły, miękki koc w kolorze dojrzałej śliwki, który leżał na najniższej z półek jej szafy, należał już praktycznie do Billy'ego. Że kanapa, na której spał, czasem nabierała już jego zapachu; dębowe witki miotły, pasta Fleetwooda, czysta bawełna i coś słodkiego, znajomego, co przywodziło jej na myśl dom.
-Zostań- Powinna była poprosić. Oboje jednak wiedzieli też w końcu z jakim trudem jej to przychodziło. Rozkazy przychodziły jej za to znacznie naturalniej- takie były Doki. Tutaj należało gonić, walczyć; lepszy los czekał nie tego, który był lepszy, lecz tego, który był silniejszy, szybszy. Tutejsi mieszkańcy znacznie lepiej od próśb rozumieli rozkazy. Aby być usłyszanym, należało nie mówić, raczej krzyczeć. To był prosty świat, często okrutny w swojej prostocie, ale był też jednym światem, jaki rozumiała. Co nie zmieniało faktu, że Billy pozostawał Billym, i dlatego po chwili złagodziła ton, posyłając mu odrobinę krzywy uśmiech.- Zostań, jeśli chcesz. Nie chrapię, no i robię świetną kawę.
Zupełnie tak, jakby jeszcze o tym nie wiedział.
Kiedy odsunął się i wstał nagle, zmarszczyła brwi i zwinęła się w nieco ciaśniejszy kłębek, w nieporadnej ucieczce przed chłodem, który wdarł się nagle przez rozsunięte poły koca. W pierwszym odruchu miała ochotę- potrzebę?- złapać go za nadgarstek i zatrzymać w miejscu; wolała myśleć, że w ramach obawy przed ucieczką całego zgromadzonego pod pledem ciepła. Prawda była jednak jak zawsze dużo bardziej gorzka i znacznie trudniejsza do przełknięcia- tej nocy rozpaczliwie bała się zostać sama. Wewnętrzny opór lub też głupie, dziecinne poczucie godności nie pozwoliło jej spleść palców z palcami jego szybko oddalającej się ręki. Niezauważona cofnęła dłoń, wciskając się mocniej w szorstki, brzydki materiał kanapy i jedynie odprowadzając go wzrokiem w kierunku... drzwi?
-Co...- Pytanie jednak zawisło jej na wargach, ucięte nagle i stłamszone, zanim zdołało w pełni rozbrzmieć w przesiąkniętym zapachem herbaty i drewna powietrzu. Billy nie wyszedł, więc teraz ponownie śledziła jego wędrówkę w stronę kanapy spojrzeniem spod jeszcze silniej zmarszczonych w wyrazie skrajnego niezrozumienia brwi. Zanim zdołała jednak wydusić z siebie inne pytanie, możliwie jeszcze bardziej idiotyczne od tego, które miała zamiar zadać mu kilkanaście sekund temu, Billy wrócił, podając jej wytarty silnie skrawek papieru. Chwyciła go niecierpliwym gestem, odruchowo przesuwając się i moszcząc wygodniej, zwalniając dla przyjaciela nieco więcej miejsca na kanapie, na którą postanowił wrócić; tuż po tym rzuciła mu z ukosa jeszcze jedno, krótkie, zaniepokojone spojrzenie, które następnie przeniosła na kartkę, zagłębiając się w widoczny na niej tekst.
Za pierwszym razem nie zrozumiała niemalże zupełnie nic- przygryzła usta, usiłując ocenić, czy powinna zrzucić winę na własne zmęczenie czy rzeczywisty absurd treści listu. Druga lektura nie zdołała rozjaśnić jej w głowie; dopiero przy trzecim podejściu, kiedy kątem oka dostrzegła pochylone, zgięte w niemym cierpieniu plecy Billy'ego, poczuła, jak serce nagle i boleśnie podchodzi jej do gardła, a potem opada do samej ziemi. I roztrzaskuje się na kawałki.
Działała jak zawsze, bez namysłu, niezgrabnie wyplątując się spod koca i zamykając siedzącą obok postać w objęciach.
-Och, Merlinie- Wymamrotała, częściowo w miękki materiał jego swetra, częściowo w pachnące czystością włosy, a częściowo w ciepłą, znajomą skórę na karku, czyli mniej więcej tam, gdzie wylądowała jej twarz.- Och, na Merlina, kurwa mać. Przepraszam. Och, jasna cholera, Billy, jasna cholera.
Nie potrafiła wyrażać emocji dobitniej, skuteczniej, lepiej, ładniej; w myślach właśnie wymierzała sobie solidny policzek jako karę za absurdalny brak taktu. Pamiętała Camille- była w końcu częścią życia Billy'ego, częścią jego serca, nawet, jeśli sama Penny nie potrafiła obdarzyć jej podobną miłością. Camille była zbyt piękna, zbyt eteryczna i zbyt dobra, aby mogła ją zrozumieć, jednak to właśnie przy niej Billy promieniał w końcu własnym światłem. A potem zniknęła, tak, jak zniknął Ignatius; oboje musieli pogrzebać we wspomnieniach miłości swojego życia. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak bolesne musiało być ostatnie pożegnanie w rzeczywistości.
Szczególnie, jeśli część tej miłości pozostała żywą.
-Ona... jaka ona jest?- Zapytała cicho, z trudem kryjąc drżenie głosu i rąk, z duszącego uścisku których wypuszczała Billy'ego. Ostrożnie, powoli; zupełnie tak, jakby bała się, że kiedy przestanie go trzymać, rozsypie się i zniknie.- Amelia. Musi być wspaniała. Zupełnie tak, jak jej tata.
Billy był ojcem. Billy miał córkę. Billy stracił Camille, ale zyskał Amelię, jakkolwiek bolesny, trudny i niezrozumiały wydawał jej się ten rachunek.
-Nie wiem, co powiedzieć, William, nie wiem, co mówi się w takich sytuacjach, nie potrafię nawet... Ja po prostu... Tak mi przykro. Powiedz mi, co mogę zrobić. Zrobię dla Ciebie wszystko- Chociaż w tej jednej kwestii nie zmieniło się w końcu absolutnie nic.
Penny Vause
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5243-penelope-vause https://www.morsmordre.net/t5322-parapet-penny#119164 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t5311-penelope-vause#118839
kuchnia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach