Wydarzenia


Ekipa forum
Balkon
AutorWiadomość
Balkon [odnośnik]17.12.20 16:20
First topic message reminder :

Balkon

Świeże powietrze, a przynajmniej idea takowego zaczerpnięcia konfrontuje się z szarą rzeczywistością, która objawia się poprzez zapach portowy unoszący się dookoła. Widok padający ze skromnego balkonu skierowany jest bezpośrednio na statki przycumowane przy pobliskiej krawędzi lądu.
Prostokątny, betonowy balkonik raczy dwoma krzesłami i nieco przypalonym hamakiem zawieszonym w poprzek, co zawadza przy wejściu do mieszkania.

Mieszkanie objęte zaklęciem - Cave Inimicum, Mała Twierdza, Nierusz, Widzimisię (iluzja Jeremiego)


[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 28.06.21 19:31, w całości zmieniany 4 razy
Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095

Re: Balkon [odnośnik]16.03.21 2:36
Nie pasował, Mały Jim definitywnie nie powinien zostać wiązany z Devon pod żadnym pozorem; przez całe ciało przeszedł potężny dreszcz. Dopiero po chwili zorientował się, nie był to byle dreszcz, a fizyczny ból rozprowadzający się ze źródła gdzieś w klatce piersiowej. Głębokie oddechy zostały przerwane na rzecz tych krótszych, mniej wymagających, bardziej odpowiednich do sytuacji, w której to rudzielec nieświadomie zgiął się w pół z wrzaskiem wypuszczonym swobodnie w przestrzeni małej, klitki komplementowanej jako łazienka. Nie miał pojęcia, co się stało, dlaczego i czemu tak cholernie bolało, ale podnosząc wzrok do popękanego lustra, przestał się tym przejmować. Udało się.
Cichy jęk wyrwał się z ust już Małego Jima, który pomimo bólu wyszczerzył zęby niby w uśmiechu - wyglądającym w rzeczywistości jak mało ujmujący grymas. Czuł się potwornie, ale świadomość udanej przemiany dodawała mu sił, w końcu był w czymś dobry! Zdolność nie zniknęła, nie stracił jej pomimo nocnych mar na jawie, które prześladowały każdą myśl, aż do czasu panicznej próby przemiany w jedną ze swoich 'roboczych' twarzy.
Bolało i to jeszcze jak, cholera! Ledwo stał na nogach, dlatego niemalże od razu odkręcił jedną ręką kurek z zimną wodą. To nie był dobry moment na żadne omdlenia, choć chciał zapomnieć bardzo dużo, tak świadomość wydawała się teraz kluczowym elementem. Przecież musiał sprawdzić co z Hagridem i Jamesem, jednak najpierw priorytetem było przesłanie poczty do Michaela. Wilkołak... musiał dowiedzieć się wszystkiego, co Weasley jeszcze pamiętał ze słów półolbrzyma, ponieważ nie miał pojęcia, kiedy wyjdzie trzeźwym z Parszywego. Obrazy przewijały się, w pewien sposób dając mu siłę i dalszą determinację do działania - list...
Pulsująca głowa oraz wszystkie kości sprawiały, że czuł się dwa razy starszy, jednak poprawność moralna ciągnęła go do przodu, przed siebie. Jedną ręką zaparł się mocniej o ścianę, nieświadomie wcześniej wyciągnął ją do przodu w celu podtrzymania się na nogach przy powolnym prostowaniu. Ciepło gorąca oraz nieprzyjemne dreszcze pędzące po całym ciele sprawiały, że ledwo skupił się na czymkolwiek innym poza oddychaniem.
Dał sobie trochę czasu, przyzwyczajając się do dziwacznej reakcji, która nigdy wcześniej go nie dotknęła, jednak nie miał zamiaru odpuszczać. Pochlapawszy całą swoją twarz, kark i podłogę, zdecydował się w końcu na kroki. Z początku było mu ciężko iść, jednak z biegiem czasu znalazł pewien sposób na lekkie zgarbienie ułatwiające ten nieziemsko daleki marsz. Potrzebował jeszcze tylko usiąść i dokończyć list, wysłać go oraz zerknąć jak się trzymają jego wczorajsi kompani, potem wystarczyłoby przełamać potworne obrazy i zatracić się w procentowym napoju. W brzuchu coś już przekręciło się na myśl o ewentualnym spożywaniu czegokolwiek... zapowiadał się bardzo spokojny i pamiętliwy wieczór, którego nie miał zamiaru spędzać samemu.


| Przemiana w Małego Jima
| Za zgodą MG brak k6 na rzecz przejścia do Parszywego - zt.


Serce mnie bije
Dusza zapije

Żyję

Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095
Re: Balkon [odnośnik]06.04.21 1:09
| stąd |

Gnany jakimś pragnieniem bliskości zaczął tracić rozum. Głowa już dawno przestała kontrolować moralność wszystkiego, co działo się w przeciągu tych dwudziestu czterech godzin, kiedy szaleńczo bijące serce już dawno powinno wyskoczyć z piersi. Potrzebował chwili odpoczynku, zatrzymania się w miejscu i przemyślenia wszystkiego jednak każdy kataklizm ciągnął za sobą kolejny, a on – ten, który plątał się tylko w kłopoty, pierwszy raz dał się wplątać w nieznajomą sieć bez wyjścia.
Pokusy grzechu przemawiały do ciała przypominającego sobie, czym była ta niezapomniana noc, czy też wieczór, gdzie jasnowłosa dziewczyna zastępowała każdą z dolegliwości, będąc jego epicentrum uwagi i trudności. Nie miał pojęcia, dlaczego jej twarz, roztańczona sylwetka i te wąskie, choć tak doskonałe w jego oczach usta, stały się tak szybko napojem dla spragnionego ciała. Powstrzymywana dotychczas żądza wymykała się spod łańcuchów, a została otwarta kilka godzin temu w całej tej niewinności, była efektem czegoś pięknego, czego nie chciał utracić, tylko dlaczego nie zawracał? Dlaczego zamiast skierować się pod kamienicę numer 13, wędrował gdzieś indziej, dalej, szybciej, z pożądaniem zobaczenia jej, kruchego grzechu, nadgryzionego owocu, którego soki wydawały się tak soczyste i obiecujące… zmącony umysł już dawno przestawał łapać się w tym nierównym balansie serwowanym po raz pierwszy w tak potężnych dawkach. Był bezbronny i zbyt słaby, żeby nie ulec.
Zareagował w ten sposób nie na ten dotyk, a jednak przed oczami pojawiła się kusicielka, którą pamiętał jak przez mgłę wtedy, kiedy zdawał się sięgnąć fizycznej nieskończoności z nią, jasnowłosą pięknością, którą przecież znał od kilku miesięcy. Narkomanka, czyli to, czym gardził najbardziej, teraz jawiła się jako jedyne zaspokojenie, na które mógł liczyć. Tylko ona go nie odrzuciła, wręcz przeciwnie, dała mu ukojenie i widok gwiazd, choć cichy głos w głowie zaprzeczył, jakby idąc tym tropem myśli zdradzał to niedopowiedzenie spod Pont Street 13/5… tylko przecież chciała kogoś innego, czy on też nie mógł? Obiecując sobie oparcie, nie musiał trzymać się niemoralności. Wiesz, że to kłamstwo Urien – wyszeptał cichy głos w myślach. To nic… to cholerne, pierdolone nic… – odpowiedział sam sobie, tak po prostu oszukał się ponownie, żeby bolało trochę mniej. Wierzył, że jasnowłosa go nie odtrąci, bo skoro dała mu tak wiele i był zdolny oddać jej się w całej swojej fizycznej okazałości, to przecież mógł uwierzyć, poskładać się na nowo przy nowym kłamstwie.
Wyłapanie tych drobnych myśli, które przebiły się do świadomości, zamroziło go na ulicy. Promienie słoneczne nie uderzyły w wykrzywioną w smutnym zastanowieniu twarz, która przed chwilą trzymała się niezaprzeczalnej pewności. Stał kilka kroków od własnego mieszkania, rozdarty pomiędzy drogą na Grimmauld Place pod numer 12, żeby poczekać i znów ją zobaczyć, porozmawiać, poczuć to… przeprosić idioto, przeprosić. Realia wczorajszego spotkania uderzyły w niego podwójnie, bo przecież się napił, niezapowiedzianie złapał ją wtedy za włosy, przyciągając głębiej, przypomniał sobie skuloną postać na podłodze i zatoczył się kilka kroków w tył. Zrobił jej krzywdę.
Mgliste wspomnienia na chwilę rozświetliły się w ostrości całego strachu, w którym drgała przy ich ostatnim spotkaniu. Panicznie zaczerpnął powietrza, przyciągając wzrok pojedynczego przechodnia, który niemal od razu uniknął jego szeroko otwartych oczu. Ciało zaprotestowało w decyzji, która wyklarowała się, zanim jeszcze zdołał pochwycić ją w świadomości. Skręcił do znajomych schodków wyżartych przez czas i historie nieznane nawet jemu. Musiał wejść do mieszkania, wziąć prysznic, ochłonąć, spuścić trochę więcej z tego smutku mieszającego się ze złością na siebie. Dawno już zapomniał, jak to było nie złościć się na własne istnienie i czyny. Ponownie zawiódł i tym razem swoim skażonym dotykiem pociągnął kogoś jeszcze – tą być może nieco zbyt rozchwianą, choć zdecydowanie zbyt młodą i niewinną postać jasnowłosej Celine. Przez trzeźwe myśli przeszła tak blisko-daleka twarz właścicielki piwnych tęczówek. Nie mógł skazić również jej, nie jedynej postaci, która go przyjęła w tej niewypowiedzianej formie będącej niewiadomą nawet dla niego. Wydawała się znać go lepiej, dostrzegać to, czego potłuczone lustro już dawno nie pozwalało dojrzeć, gdzieś tam głębiej.
Zacisnął rękę w uścisku na kolejnej balustradzie, tym razem ją znał jak własne kości równie często łamane, co łapana podpora. Doskoczył do drzwi, zanim zdążył ułożyć plan co dalej, bo przecież coś musiało być. Drżąca ręka nie była w stanie trafić kluczami do dziury, flaszka wydawała się odpowiednim uspokojeniem, choć przez myśl ani na chwilę nie zaświtała tak dziwaczna myśl, bo przecież sięgnąłby po to z automatu, jak to bywało niektórymi wieczorami, kiedy chciał zwyczajnie nie czuć. Teraz niestety noc nie była w stanie go otulić i dać dobrego powodu. Ręka zaszczypała przypominając o sobie, choć ten uparcie zaciskał ją na kolejnym przedmiocie, bo przecież nie mógł na tej drobnej dłoni brunetki, chyba tak było lepiej, w końcu lubił się oszukiwać, tylko to go trzymało na nogach, może poza tą złością na siebie zmieszaną z przymusem przeprosin.
Udało się, przekręcił klucz, drzwi zaskrzypiały, trzaskając tuż za nim o framugę. W kilku krokach pokonał przejście do salonu, a raczej nory skąpanej we wszystkim, co dusiło go od środka, jedynym, na co prawdziwie zasługiwał. Miejsce zapomniane przez świat, największa dziura na tym padole łez wypływających z jego wysuszonych oczu. Nikogo nie było jak zwykle.
Złapał za pierwszą z flaszek, które krzątały się gdzieś po podłodze. Była pusta. Kolejna również nie zawierała leczniczego płynu i następna, następna, następna… potłuczone szkło i wyschnięty bimber leżał w miejscu wczorajszego upadku, tam, gdzie próbowała go uratować przed samym sobą zaklęciem petryfikującym. Ona, Philippa Moss, ktoś, dla kogo mógł być tylko oparciem, a może właśnie aż?
Rozniecony nagłą czułością i tą zapewnioną przez jej wzrok bliskością, która teraz wydawała się tak boleśnie odległa, zauważył pióro na podłodze. Niespiesznie odłożył butelkę gdzieś na pobliski, zakurzony blat. Ucisk w klatce i ta przemożna chęć poczucia życzliwości piwnych tęczówek skierowała go do tego małego przedmiotu zostawionego od niej, dla niego, tak po prostu. Z potężną ostrożnością i może nawet strachem podniósł narzędzie do lokowania myśli na papierze. Potrzebował tylko papieru, atramentu i jej. Obietnica spotkania cisnęła się do błądzącego umysłu, który zauważył w tym jedyne światełko. Podążył za nim, a raczej za nią, bo przecież była jego latarnią nawet tutaj, zostawiła po sobie niezaprzeczalny ślad, jedyną fizyczną rzecz, którą był w stanie zaprzeczyć myśli, że nigdy się nie spotkali, że to, co stało się na ich ulicy pod dachem kamienicy 13 miało kiedykolwiek miejsce, że tego nie wyśnił… była tutaj, u mnie, dla mnie, była.
Trzymając pióro w dłoni, starał się być delikatny, chwytając je z namaszczeniem, pokaleczoną ręką postawił przewrócony stół. Pomagała mu nawet bez fizycznej obecności, choć ją czuł, naprawiała z nim okruchy zepsucia, które serwował jego psotliwy los. Nieczystość niewypolerowanego drewna udekorowała ta zwykła prostota ważnego przedmiotu, który odłożył z ostrożnością. Śmiałość myśli została przystopowana próbą odnalezienia papieru i atramentu. Znalazł je z daleka od rozbitego szkła i tej reszty, którą ulokował na początku dnia w geście złości. Powolnym ruchem przysunął krzesło i zamoczył końcówkę pióra w atramencie. Goniące wcześniej myśli zdawały się ulatywać, wspominki o pożądaniu zakleszczyły się gdzieś w cieniu, zepchnięte ze względów na pierwszeństwo tej wręcz szaleńczej bliskości, którą czuł mile od niej. Zasługiwała na coś więcej, jakieś słowa, może nawet te niewypowiedziane, kleks spadł na drewniany stół, rozprowadzając się po nim, przykrywając całą jego niedoskonałość intensywnością czerni.
Powinien zacząć łatwo i prosto, chyba od imienia, które układało się na ustach mimowolnie. Przed przyłożeniem końcówki do papieru złapał się na niewypowiedzianej wygodzie, tym co starał się ukrywać tak skrzętnie, teraz nie miał zamiaru kłamać, nie jej, nie w ten sposób. Rude włosy zastąpiły te brązowe, broda zniknęła zastąpiona kilkudniowym rudawym zarostem, szczęka przekształciła się w nieco innym kształcie, nos nieco wyprostował i wydłużył, usta wydłużyły i uwydatniły, brwi i rzęsy również przeszły deformacje, tak samo, jak cała skóra na twarzy i reszcie ciała. Zamaskował wszystkie niedoskonałości Małego Jima własnymi, bardziej prawdziwymi, znajomymi do szpiku kości, jej też mógł pokazać, tylko po co? Przecież chciała kogoś innego. Niewytłumaczalny żal ścisnął go za gardło, a ręka drgnęła w nagłym dreszczu, jakby pióro starało się coś przekazać. List, został mu tylko list.
Wziął głęboki oddech, pochylając dłoń nad środkiem papieru. Nie musiał zastanawiać się zbyt długo, wszystko wydawało się wychodzić z automatu, czemu nie zamierzał nawet bronić, więc zaczął – Philippo, dobry start.
Tęsknie, zatrzymał się na chwilę, patrząc na słowo, o którym nie pomyślał nawet przez chwilę, bo jak? Szybkie skreślenie. Przez dłoń przeszedł bolesny prąd i to nie od obrażeń, a jakiegoś wewnętrznego czegoś, które samo pokierowało rękę do tego słowa. Zawstydzony i nieco zmieszany tym, co podpowiadała podświadomość, odłożył pióro, lokując na nim wzrok. Ciepło wspomnień zderzało się z przykrą rzeczywistością, w której był niewystarczający, jak sama pokazała, zamykając oczy w tym jednym momencie, kiedy stracił kontrolę i w pełni uwierzył. Przecież wciąż figurował jedynie jako jej oparcie, dlaczego więc umysł starał się spłatać mu figla i proponował coś innego, przecież tego nie chciał, bo nie zasługiwał, potrafił nieco podstaw z ekonomii, knut + sykl = 22 knuty.
Mimowolnie pozwolił umysłowi odejść w ten bezmiar słów, które chciał wypowiedzieć, choć cisza przygłuszyła wszystkie wyrazy. Teraz mógł wszystko, skąd więc ten strach? Przecież potrafił to przełamać i robić co należy, co się działo? Głośne przełknięcie śliny przerwało jego myśli, przypominając o piciu. Niewypita herbata, której ziołowy zapach poczuł niemalże od razu, odebrała mu mowę, choć tutaj nie musiał się odzywać, wtedy też. Wstał od stołu, organizując sobie wodę z kranu, którą wypił jednym haustem. Nie wystarczyło, kolejny i kolejny raz również. Pragnienie wydawało się jakieś większe, choć to głód powinien dominować, bo przecież nic nie jadł od złudnie przyjemnego poranku. Być może brzuch zaprotestował, ale jakoś nie zwracał na to uwagi, były przecież rzeczy ważne i ważniejsze. List był tym drugim. Szybko zbliżył się do siedzenia, uspokajając, dopiero gdy w ręce pojawiło się pióro, też stawało się nieznajomo znajome, może warto o tym wspomnieć?
Pióro działa, dziękuje. Tak po prostu, w ten sposób potrafił. Kolejne myśli wydawały się już bardziej składne, choć szukał odpowiedzi na niewypowiedziane pytania, nawet starał się znaleźć odpowiedź!
Nie wiem Prawdziwie, najszczerzej, bo nie miał pojęcia, co to wszystko znaczyło i było, ale zaraz przypomniał sobie cierpienie w jej tęczówkach. Wiedział, co trzeba napisać. czy zdążyłem Ci powiedzieć, na pewno nie zdążył, bo kiedy? Między ciszą, a ciszą? ale jeśli tylko będziesz potrzebować kogoś obecności lub pomocy wiadomo, że kogoś, bo wcale nie chodziło o niego, z trudem przyjął to do wiadomości głównie przez własne pragnienia, które gdzieś tam po raz pierwszy wykiełkowały przy kimś, dla kogoś i z kimś. Nie z kimś – z nią, Philippą. Zdecydował się na to, powiedział, że pomoże, nawet jako cholerny substytut. Ten drugi. Wprawdzie dla niej mógł być nawet ostatni, byleby pozwoliła koło siebie trwać tylko znów to pytanie – po co? - wiesz gdzie mieszkam. Była i odwiedziła, nie musiał rozwijać nic więcej, choć poliki paliły od rumieńców, które rozlały się na twarzy gdzieś w międzyczasie, bo zaczynał coś rozumieć, powoli, tak jak sobie obiecali – tylko co?
Nie musiał wracać do zakurzonego mieszkania, żeby wiedzieć co dalej. Pułapki, sama wspominała, może warto ostrzec? Będę wiedział, że jesteś. Ruch dłoni był zdecydowany, choć nie naciskał mocno, starał się, by miało to kształty i sens, całkiem inaczej niż wszystkie dotychczas wypisane listy. Patrzył się w kropkę, szukając kolejnych słów, a one jak na przekór przemieniały się w ciemne plamki, które widział w jej źrenicy, a może to było właśnie tylko to centrum jej oka? Skup się potrząsnął głową, lokując wzrok na kuchennym blacie i już wiedział. W kilku słowach spisał ostatnie życzenia dla niej i siebie, choć nie było to zbyt intencjonalne, przynajmniej nie świadomie, a nawet jeśli, to zawsze mogło być dla każdego, kogo miała tam do pomocy. Domyślał się, że nie jest jedynym takim, który obiecał coś w tej niesamowitości i szanował to, bo jak mógł zatrzymywać taki skarb tylko dla siebie? Duszność tego słowa zmusiła go do nagłego wstania i odejścia od jedynej rzeczy, która tak bardzo przypominała o jej obecności w mieszkaniu. Skarb? Pomyślał z drwiną, bo przecież tylko mocną krytyką mógł się uratować od tego nadinterpretowania wszystkiego, co mu nieznane. Duchota mieszkania została wypuszczona na dwór, a wiatr smagnął zaczerwienione buraczkowym odcieniem poliki. Był takim żałosnym kompletnym idiotom, ale wciąż jej wierzył, bo te oczy nie mogły kłamać. Proszę, żeby tylko nie kłamały…
Kilka głębokich wdechów i wszedł z powrotem, powoli przyzwyczajając się do bólu ręki, chyba znowu się przyzwyczaił, ale to było lepsze niż myślenie. Znalazł gdzieś różdżkę, z którą rozstał się na rzecz wytłumaczenia, które nadeszło z jeszcze większą dawką niewypowiedzianych pytań i odpowiedzi. Przypominając sobie drobne palce, które dotykały go z tak wielką intensywnością, postanowił założyć to zabezpieczenie. Bardzo proste i niegroźne, jedynie informacja, że przyjdzie, bo kto inny miałby go szukać? Torując sobie drogę, zaczął mówić inkantacje pod nosem, ruszając przy tym dłonią lekko zaciśniętą na różdżce, a kiedy było gotowe, przystanął obok skromnego, zakurzonego i zagraconego kuchennego blatu. Kątem oka zauważył jedyny świeży produkt, który załatwił wczorajszego dnia od znajomego kupca, cytryny. Nietkniętą dłonią złapał za dwie sztuki, natchniony kończąc list z przypadkową, nieintencjonalną propozycją, czy też prośbą. Chciał, żeby coś dostała od niego, bo dlaczego nie? Życzliwość mieściła się w tej umowie powolnej opieki. Cytryny – może przydadzą się do następnej herbaty. Następnej. Chciał wierzyć, że wykorzystają to razem i uda się wypić nawet wodę z kwaśnym posmakiem cytrusa, żeby tylko wspólnie. Kwas i gorycz nie byłaby w stanie mu przeszkodzić, nie kiedy wiedział już, w jaki sposób do niej podchodzić, bo przecież stawiali kroki na drodze przyjaźni, powoli.
Ręka powoli nakreśliła pierwszą literę, a wzrok zarejestrował pełnię nieprawidłowości, która zmusiła do odciągnięcia dłoni od listu. Patrzył się w jedną z największych nieuwag w trzeźwości tego dnia. U Skreśl, skreśl, SKREŚL! Wręcz błyskawiczny ruch został przeciągnięty przez kartkę. Mały Jim po prostu, powoli, tak jak ustalili, choć cała ta próba szczerości właśnie łamała wszystkie strefy komfortu, który starał się stworzyć na rzecz tej drobnostki. Patrzył trochę ślepo, trochę bezsensu i w końcu zrezygnował. Odczekując, aż atrament wyschnie, przebrał się w uniform Jeremiego, przecież traktował to, jak czystą formalność, pracę, która stała się życiem między jedną a drugą twarzą, jedyne co znał tak dobrze i bezpośrednio. Prawda w setkach oszczerstw.
Złożył wyschnięty list, adresując go na wierzchu i był już gotów do drogi. Zostawił za sobą porozrzucane butelki i znalezione przez nią listy, a ściana, która rano zetknęła się z jego żałością, została za plecami, kolejny most do spalenia.
Bardzo szybko znalazł się w sowiarni, gdzie nadał nie tylko list, ale również dwie cytryny przywiązane do siatki z lin. Zostało mu już tylko zmierzyć się z samym sobą. Kroki poniosły go na Grimmauld Place, gdzie czekał z pustką w głowie i zbyt dużą ilością w sercu. Niestety nie był to czas, kiedy mógł pozwolić sobie na swobodę myśli, wypatrywał jej, musiał dowiedzieć się, w jakim jest stanie, jak bardzo go nienawidzi, czy zdoła mu jakoś przebaczyć? Był trzeźwy, wciąż.

| idzie do Celiny, zakłada Cave Inimicum na mieszkanie


Serce mnie bije
Dusza zapije

Żyję

Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095
Re: Balkon [odnośnik]06.04.21 12:15
25 października 1957 r., wieczór

Z zacięciem szorowała wszystkie stoliki, jeden po drugim. Dociskała szmatę, zbierając plamy, zaschnięte ślady pirackiej radości, zbierając okruchy i popiół – wszystkie resztki ich zabawy, ich słodkiej chwili zapomnienia. Z ulgą przyjmowała widok dość opustoszałego lokalu, senne brody wsunięte w kąty i domykające się gdzieś powieki. Kuchnia już zamknięta, a ponad ich głowami pojedyncze przypadki szykowały się do odpoczynku. Korzystała ze względnego spokoju, wymiatała z podłogi resztki szkła, sumiennie i dokładnie. Nie migała się od obowiązków, chociaż wewnątrz wszystko wołało dość. Całkowicie zajęła sobie myśli pracą, by ani na chwilę nie odpływać. Nie powracać, nie wyrywać się tam, gdzie być jej teraz nie powinno. Mocniej docisnęła mopa do podłogi, rezygnując nawet z magii. To nic, że była już zmęczona i mogłaby sobie odpuścić. Starała się, naprawdę starała wypełnić punkt po punkcie, niczego nie ominąć, niczego nie lekceważyć. Wieża ze szklanych naczyń błyszczała się za barem, a kolorowe butelki, mniej lub bardziej wypełnione, przestały mazać się kurzem. Nie miało jej dzisiaj być, a przynajmniej nie tak wcześnie. Nie potrafiła wytrwać w ponurym mieszkaniu jednak ani chwili dłużej, musiała wyjść, wypełznąć, uciec przed wszystkim i przed niczym. Wyprowadziła jeszcze tylko wtedy psa, wyraźnie niewygłaskany prosił o zainteresowanie. Dwie alejki, park, deptak nad Tamizą i jeszcze jedna ulica. Musiał to być dziwny widok. Ona dość sztywna, trochę jak duch, a Nochal dziarsko pociągający do przodu, najpierw tu a potem tam. Gdy wreszcie jakoś dotarli do domu, przygryzła gotowaną kapustę miską ryżu, potrzebne porcje, choć połykane z trudem. Jak wszystko od trzech tygodni, prawie czterech. Dopiero wtedy dopiła tamtą herbatę, a przy każdym łyku wydawało jej się, że spija emocje, że dopiero zaczyna je sobie układać. Połykała wodę z ziołami, tym razem nie mogąc już odepchnąć tych myśli. Tego widoku. Za mocno objęła kubek i aż niebezpiecznie zakołysał się w dłoni. Odłożyła go pospiesznie, dość panicznie. Potem wzięła trzy głębokie wdechy i odgarnęła włosy z twarzy. Musiała zaraz iść, wydostać się stąd, przewietrzyć mieszkanie, oczyścić się z tego porozumienia i wrażeń nie do pojęcia. Więc pojawiła się tam, gdzie była od zawsze i na zawsze – w Parszywym.
Ciemniało. Ponad barem poprawiła poluzowane upięcie na włosach, a potem wygładziła kołnierzyk sukienki. Na fartuchu miała plamy, ale usatysfakcjonowana oceniła widok wyczyszczonego kontuaru. Mijały minuty, dziesiątki minut, kiedy w pojedynczych twarzach z zamówień szukała tej jednej. Wiedziała, że nie przyjdzie tu dzisiaj, choć przecież by mógł. Przestała się łudzić, przestała oddychać tamtym powietrzem. Skupiła się na tytoniowym dymie – ten wślizgiwał się między załamania stroju, we włosy i pod powieki. To nic, przywykła, do wszystkiego przywykła. Nie raził jej. Tak naprawdę tego wieczoru nie mogłaby poświęcić mu tyle uwagi. Ta wciąż wędrowała gdzieś indziej, ale nie mogła na to pozwolić. Wracała więc do intensywnego wypełniania swoich powinności, jak do bezpiecznej wyspy, jak na tę jedyną łódź. Skupiona na obsłudze i czarowaniu swoich portownych zbójów mogła tak po prostu zająć głowę. Ale czy na długo? Tym razem było to tylko kilka godzin, ale te i tak ulatywały wolno. Wyszukiwała sobie więc zajęcie za zajęciem, pomagała w kuchni, wytargała nawet sporo zapasu z piwnicy. Nucona gdzieś z kąta szanta odbijała się echem po jej myślach.
Wyszła szybciej, Penelopa miała zamknąć bar, przeczekać aż ostatni drzemiący marynarz przestanie wąsem rozcierać resztki zupy w głębokim talerzu. Pora była nawet dość wczesna, nie odprowadził jej lęk o to, czy dojdzie do domu w jednym kawałku. Tyle razy tędy szła, o świcie, o zmroku, w zadymie i po niej – niewiele potrafiło ją zgonić strachliwie do zaułku. Do domu dotarła bez przeszkód. Znudzone latarnie na Pont Street mrugały, jakby od niechcenia. Podczas drogi jesienny taniec wiatru zadrapał jej policzki. Wciąż jeszcze nie wyszła z tej przedziwnej blokady, z tego skupienia, wyraźnie odgrodziła tamten moment, ale wraz z tym wiele wrażeń docierało z opóźnieniem lub nie docierało wcale. Zrzuciła okrycie, na stół wysypała garść monet. Ten dźwięk wybudził trzy niuchacze kryjące się w salonowej norze. Uśmiechnęła się lekko, mimowolnie. Najdroższe. Chwilę później ujrzała list.
Na podłodze, niedaleko kuchennego parapetu leżał pergamin. Przy stopach odkryła także cytrynę. Jedną i drugą. Najpierw zgarnęła w dłoń żółty owoc. Przycisnęła go do nosa, poszukując niespotykanej, prawie zapominanej woni cytrusa. Zgarnęła list i usiadła na krześle. Serce zabiło jej mocniej, już w pierwszym spojrzeniu zidentyfikowała nadawcę. Miała takich sów wiele, zbyt wiele. Trudno było je przeoczyć. Przeczytała powoli. Palcem musnęła pierwsze skreślenie, jakoś czule. Bo to było od Małego Jima. Ożywił wspomnienie, przywołał je, zanim na dobre zdążyło w niej ostygnąć. Momentalnie wrócił widok zatrzaskujący się drzwi i późniejsze poczucie osamotnienia. Zmieszały się obrazy z emocjami, ciało zareagowało nagłym ożywieniem. Czytała dalej, o piórze i o słowach, które nie zdążyły paść, dla których nie odnalazł miejsca w ich przepchanym dialogu. Znów zareagowała uśmiechem, znów tak niekontrolowanym. Nie miała czasu tego przemyśleć. Nie, ona nie dała sobie czasu na to, by to przemyśleć. Myślała, że teraz będą to dni, a po kilku wieczorach spędzonych na tłumaczeniu niewytłumaczalnego dotrze wreszcie do źródła. Teraz to było… kilka godzin, niedużo, a jednak na tyle wiele, by nauczyła się już tęsknić, by poczuła nieobecność, choć rozsądek nakazywał jej rozwagę. Miała być dorosła, miała przeanalizować to wszystko porządnie – gdy ochłonie, gdy rozprawi się z pragnieniami. Nie było czasu, na nic nie było czasu. Ta wymówka powielała się w wewnętrznym dialogu z samą sobą. Powracała wciąż do papierowych słów, tak żywych i ciepłych. Czy to możliwe? Weszła między nie, głębiej, by wydobyć nieopisane, by rozgryźć, o czym tak naprawdę próbował mówić. A może nic tam jednak nie było? Wiesz, gdzie mieszkam. Ten kawałek natychmiast przybrał formę zaproszenia. Ujrzała w nim odpowiedź na wszystkie groźby nadejścia, na milczące bilety wstępu i przyzwolenia, na powielane w kółko zapewniania o tym, że wcale nie rozstawali się na zawsze. Pisał o tym, że może nadejść, kiedy będzie potrzebowała. Jego. Mógł już? Cholera, Moss. Ty kretynko. Nim zastanowiła się dłużej nad tym kolejnym zdaniem odrzuciła pergamin w złości. To nie ulatywało, on wyszedł, a ona dalej dawała się prowadzić tak trudnym emocjom. Złapała się na zawstydzeniu, które szerokim promieniem rozlewało się po całej twarzy, a nawet łaskotało szyję. Wrażenie niewinne, a tak przerażające, bo przecież powinna być znieczulona, obojętna, niewzruszona. Obiecywał jej siebie, znów gotowość do bycia obok, do pilnowania i troski. Czy tak mogłaby to zrozumieć? Czy właśnie o to mu chodziło? Czy mogłaby zacząć mówić o nim, że jest je… Lewa dłoń zatrzęsła się nagle, a potem znów ściskała ten list. Nie spodziewała się mierzenia aż z tyloma odczuciami jednocześnie, nie spodziewała się odnaleźć w sobie podobnej podatności. Podatności na to wszystko, co związane było z nim. Kurwa. Przekleństwo, które nawet wybrzmiało, a jego zadaniem było rozprawienie się z ogromem, z siłą tego wszystkiego. Miało zadziałać na Moss i pęczniejące znów w niej uczucia. Było bliskie, plugawiło serdeczność listu. Nie zasługiwał na nie.
Przełożone na stół cytryny chwilę temu pokulały się aż pod ścianę. To im oddał ostatnie kilka słów. Krótki list, ledwie notatka opatrzona finałem znów podejrzanym, przywodzącym na myśl kolejną sugestię. Wszędzie chciała je widzieć, łatwo dawała wyobraźni zapędzić się w te wygodne interpretacje. Wszystkie litery były tak wyczekane. Nowe pióro zdawało się służyć, chociaż nie uciekł przed skreśleniami. Trwały tam, wyraźne, jak symbole, ślady poszukiwania właściwych słów. Gdyby tylko wiedział… wypuściła z dłoni list, wiadomość pełną znów szyfrów i niedomówień. Będę wiedział, że jesteś. Miała tam znów przyjść, noc po nocy. Bez żadnego wytchnienia, ale tym razem po to, by spotkać się tak naprawdę. Albo po to, by odkryć, że do reszty już zwariowała. Mały Jim, coś ty mi zrobił? Przez chwilę jeszcze tylko siedziała, modląc się nad tym strzępkiem, rozważając wszystko i właściwie będąc już całkiem pewną, że decyzja została podjęta jeszcze przed pierwszym odczytanym słowem. Poczta przyleciała krótko po jego wyjściu, a więc myślał o niej. Pamiętał. Nie bronił się tak uparcie jak ona, nie wypierał tamtego zdarzenia. Przyjmował je, przyjmował ją. Przetarła dłońmi oczy, a potem popatrzyła na zaintrygowanego jej dziwacznym zachowaniem psidwaka. Domowy skrzat i jego pan wypełźli gdzieś na dłużej. Zostali sami, ona, pies i trzy niuchacze. W towarzystwie i w pustce, bo kogoś zaczęło dziś brakować.
Znów zawiesiła torbę na ramieniu, znów była pośpieszna i niedopasowana do okoliczności. Podejmowała szybką decyzję, rysowała niewidzialne scenariusze i możliwości, poszukiwała usprawiedliwienia, czegoś, co dałoby jej zgodę, bo czuła, że musi iść. Do niego i dla niego. Nie wiedziała, co ze sobą zabrać, czego mogliby potrzebować. Co w ogóle mieliby robić? Wygłoszona myśl w niewypowiedzianych słowach wydawała jej się jednak jasna. Zniknęło zmęczenie, pojawiło się rozruszane znów serce, które nie umiało jej zatrzymać w tym domu. Musiała iść, przedzierać się przez balkony, odtwarzać wczorajsze szlaki i budować nowe jutro, kiedy ranne dzisiaj wcale jeszcze nie minęło. Wychodząc na chwilę ze swojej skóry, obrzuciła siebie samą falą gęstej krytyki, wykrzyczała sobie wariactwo, wmówiła sobie szaleństwo. Ta wędrówka miała zaprowadzić ją do zguby. Nakarmiła niuchacze, widziała, że tęskniły. Szczególnie Bimber, ten najmłodszy, potrzebował jej. Czule przemknęła dłonią po szarym futerku, walcząc znów ze sobą. A jeśli wcale nie próbował wykreślić tego zaproszenia? Wewnątrz toczyła bój o to, co wypadało i o to czego nie. Jeśli tam pójdzie, odsłoni się tylko bardziej, pozostanie całkiem oczywista, odziana z zasłony tajemniczy i niepewności. Czyżby? Jeśli tam pójdzie, on będzie już miał potwierdzenie tego, że naprawdę nie chciała go wtedy wypuszczać.
Zauroczoną kupkę popielatej sierści ułożyła maleństwo na dnie torby, bo najmłodsze potrzebowało jej bardziej od pozostałych, a przecież niuchacze zabierało się na poszukiwanie skarbów. Czego szukała? Swojego skarbu? Szklane drzwi w drewnianej ramie trzasnęły. Wstąpiła na balkon, wyciągając już dłonie do metalowych rurek, na rdzawy tor przeszkód. Droga była sprawdzona. Wystarczyło tylko przedrzeć się po ścianie ze szklanych oczu i stalowych języków. Wieczór straszył chłodnym ramieniem, ale wewnątrz czuła ognisko. Cieszyła się, że zaraz znów go ujrzy, że będą mogli spróbować porozmawiać, że może pozwoli jej znów przy sobie pobyć. Tworzyła dziesiątki wizji tego, co będzie, ale przecież żadna z nich się nie przytrafi, bo ich wspólnej rzeczywistości nie dało się przewidzieć. Przeskakiwała kolejne numery kamienic, prześlizgiwała się po chłodnych balustradach jak złodziej, jak cyrkowiec, jak intruz. Gdzieś miała przerwane kolacje i zagłuszony spokój. Wędrowała.
Na znajomy balkon wskoczyła trochę zbyt ciężko. Zakołysała się i w ostatniej chwili złapała za metalową barierkę, szukając cienia stabilności. To już. Nic jej nie zaatakowało, nic nie wrzeszczało jej do ucha. Była tu bezpieczna? Nie powitało jej światło, szelest wytęsknionej obecności, albo herbata. Gdy znalazła się w znajomym pokoju, z żalem odkryła nieobecność. Znowu. Pod butami gniotła nieporządek, wdychała znów ten duszny zapach. Zostawiła uchylone drzwi, pozwalając nocnemu oku podglądać ją od środka. Ją, nie ich. Weszła głębiej, rozpaliła światła i, stanąwszy na środku, pod śmieszną lampą z małych kryształków rozmyślała, co powinna zrobić. Wyjść? Zostać? Poczekać? Z torby wydostała puchatą kulkę, a ta zaintrygowana rozejrzała się wokół. Poruszony lekko nosek natychmiast coś wyczuł, łapki zaczęły w powietrzu szybko przebierać. Musiała go puścić. Wbiegł między porzucone kawałki tożsamości, pod meble, pod tajemnice. Wiedział, co robić. A ona? Znała swoją rolę? Długo jeszcze stała na środku, aż w końcu przyłapała wgniecenia na ścianie. Tego drugiego? Czy tego pierwszego? Wiedziała, jaki obraz pozostawia pięść, jak mocno wbija się smutek i złość. I znała kogoś, kto przy sobie nosił te rany. Otwartą dłonią starła resztki bólu przyprószone zapomnieniem. Odpowiedzi, których nie zdołał jej ofiarować. Zbitka kuchni, sypialni i salonu wydała jej się mimo to najodpowiedniejszym miejscem na ziemi. W oczekiwaniu jednak musiała robić coś, cokolwiek, by nie zabiły jej własne wątpliwości. Wciąż nie była pewna, czy jej obecność stała się jego pragnieniem, czy powinna znów tutaj wracać. Machnięciem różdżki zniwelowała stos naczyń i nieporządek szkieł. Wpędziła w ruch śnięte kąty, Miała nadzieję, że miał kubki. Musiał mieć. Ożywione naczynia poruszały się, szum wody przeciął ciszę. Za jej plecami zaszeleścił wędrujący gdzieś niuchacz. Magia przelała się przez pomieszczenia, ale nie tak, by odebrać mu własny azyl. Chciała tylko zdjąć klątwę. Szkło wyzbierało się z podłóg, zniknął kurz, starły się plamy. Została ona. Stęsknione dziecię wróciło i wspięło się po jej ciele. Miał łupy. Objęła Bimbra i wsadziła palce do kieszeni na brzuszku, wygrzebując wszystkie drobniaki. Mądry niuchacz. W dłoni szybko podliczyła garść drobnych, spisał się. A potem usłyszała kroki, skrzypienie drzwi, ciszę i poruszenie. Wrócił. Ułożony na jej ramieniu mały niuchacz zareagował szybciej od niej, wyczuł go od razu. Obróciła się odważnie, pewna, że teraz wszystko będzie już dobrze i jednocześnie przerażona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. – Trzy galeony, osiem sykli i dziewiętnaście knutów, jeden złamany. Masz skarb – zaczęła na powitanie, otwierając przed nim dłoń pełną monet. Wygrzebanych ze szpar w podłodze, wyniuchanych za szafkami, z odmętów nieładu. Zawtórował jej dumny kwik. Uśmiechnęła się ostrożnie, nie wiedząc, jak Mały Jim przyjmie jej obecność. Kompletnie ci odbiło, Moss.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Balkon [odnośnik]12.04.21 22:56
| stąd |

Zbłąkany, stracony, bezsensowny, zlękniony, odludny, szukający bólu.
Nie wiedział, co czaiło się za każdym rogiem, który przemierzał bez uwagi zwracanej na innych przechodniów, część próbował uniknąć w cieniu, na innych wpaść z całkowitą premedytacją świadom pięści wpakowanej prosto w niereagującą twarz naznaczoną czerwonym śladem palców, które sparzyły go, naznaczając, wyciągając spośród reszty szarej masy wędrującej po chodnikach. Ból odczuwalny był przy każdym kroku, oddechu, uderzeniu serca, strzelających kości palców przykrytych zasiniałą pięścią, ponownie dał się wciągnąć w niebezpieczne polowanie, na którym nie potrafił rozróżnić nic od końca kuszy, aż po zwierzynę, w którą przemieniał się zamiennie z jasnowłosą, choć to była jego wina, zawsze to cholerne poczucie obowiązku. Rodzina musiała ukrywać się w Devon, jedyny przyjaciel wiedzący najwięcej spośród wszystkich zwyczajnie oddawał się narkotycznej i pijackiej głupocie przypadkowych nocy, portowa gawiedź trzymana na odległość zaczęła odczuwać braki spowodowane coraz większymi ubytkami na zapasach, a on zaczynał tracić trzeźwość umysłu zaplątanego pomiędzy parę jasnych i piwnych oczu. Nie wiedział kiedy, nie wiedział jak, mało potrafił przyswoić poza bólem, na który zasługiwał, była to jedyna jego ostoja, jaką znał. Dwa dni wywróciły wszystko do góry nogami, nie rozumiał, w jaki sposób to, czego tak silnie się wystrzegał i unikał, stało się tym, czego pożądał każdą cząstką spragnionego bliskości ciała. Wszystko, czego dotykał, niszczało, od ziołowej herbaty rozlanej po wyniszczonym stole i podłogowych deskach, aż po rozprute rajstopy skrywające czerwień jego win i przewinień. Efekty czynów kierowanych troską załamywały się pod niezrozumiałymi pragnieniami, których częściowo żałował i właśnie ta wyrywkowość wybryków powodowała, że tracił zdolność myślenia, jak należało, ale gdzie leżała ta zagubiona poprawność? Droga do portowych doków nigdy wcześniej nie była równie długa.
Walczył z samym sobą. Każdy krok zwiększający dystans od Grimmauld Place zdawał się wręcz zbawczy, bo pozostawało tylko cierpienie, odwieczny, niezawodny i jedyny najbliższy przyjaciel, z którym zacieśnianie więzi odbywało się bez słów, czasem nawet nie były potrzebne dłonie kurczowo zbijane w pięści. Siność skóry odnajdywała go sama, nie musiał się nawet starać, szczególnie kiedy przechodził obok jednych z większych slumsów portu, tam, gdzie śmierć tylko czyhała na takie nieszczęście jak on. Dziś chyba szukał kłopotu, choć umysł niezdolny do patrzenia na rzeczywistość w innych barwach niż te ciemne podsunął mu genialny pomysł, który spełnił wraz z kolejnym przejściem do cienia kamienic, gdzie nieświadomie błądził za odciągnięciem bólu skumulowanego przez zwyczajne podniecenie bliskości ciała przepięknej niewiasty. Postać skurczyła się, broda nabrała o wiele większej gęstości i długości włosa, a same rysy twarzy przemieniły się niemal w każdym calu, pozostało jedynie tęczówki i naznaczenie wstydu, które zdawało się obiecać, pozostanie z nim do ostatniego oddechu, a nawet i później; ludzie powinni wiedzieć. Dawno już nie miał poczucia dumy, szacunku do samego siebie, a wola do życia przestała nawet mieć jakieś większe znaczenie pomimo tego, że wciąż był trzeźwy. Kupiona po drodze butelka nijak przekonywała do otwarcia, powinien przecież przecierpieć wszystko, włącznie z palącym poczuciem głębszym niż zażenowanie, czuł się strasznie ze świadomością każdego oddechu — tego, że odbiera innym powietrze, potwory już dawno powinny umrzeć.
Kolejny krok w skórze Małego Jima zapewniał większy brak bezpieczeństwa, łatwiej przecież nie straszyć aparycją i zwyczajnie poddać się zakapiorstwu przekornego losu. Wydawało się, że trochę jak na złość ulice były opustoszałe, a butelka w głębokiej kieszeni płaszcza, gdzie lekko topiła się jego niższa postać, zaczęła ciążyć bardziej niż wcześniej, jakby go wołała, wystarczyło tylko odkręcić i po kłopocie. Problem polegał na tym, że powinien czuć wszystko, od samych poobijanych, pulsujących kostek, aż po nieznośne podniecenie sprawiające, że jego ruchy były nieswoje, bolesne i nienaturalne, choć wszystko to było niezrozumiałą i unikaną przez niego naturą. Potrzebował tego upustu buzującej krwi, która nie chciała odpuścić tak szybko i łatwo. Wyszedł na główną ulicę śmierdzącą dokładnie tak samo, jak jego samopoczucie, powinien tu leżeć, zespalać się z tym, czym był, choć nawet to zdawało się zbyt znośne nie jak on.
Zachrypnięty głos podrzędnej pijaczyny dotarł do uszu spragnionych dokładnie jednej prostej zaczepki. Mętne, błyszczące oczy zakropione zielonymi plamkami odnalazły źródło pożądanych dźwięków. Nadeszło zbawcze ocalenie, któremu odwarknął w sposób nader niemiły, wyszedł z inicjatywą, chciał tej pięści wymierzonej w twarz, sprostowania głupoty, która odbierała mu zdolność do myślenia. Wyciągnął pełną butelkę kupioną za kompletnie wygórowaną ilość sykli odnalezionych po kieszeniach wytartego płaszcza. Bez żadnych dodatkowych słów odkręcił zakrętkę i pociągnął porządny haust, pozwalając szczypiącemu uczuciu objąć wnętrze ust i każdą ze ścianek przełyku, aż po sam żołądek. Widok widocznie spodobał się niespodziewanemu towarzyszowi, który wyciągnął rękę w oczekiwaniu na swoją kolej. Zbłąkane tęczówki zabłyszczały, a ręka zacisnęła się na szyjce przedmiotu, który nagle roztrzaskał się o pobliską ścianę kamienicy. Szkło rozpierzchło się na kilka stron, nie dosięgając ich dwójki. Niekontrolowane warknięcie wydobyło się z podrażnionego ostrością trunku gardła, a sylwetka jakby wyprężyła się do ciosu, choć ten nigdy nie nadszedł, zwyczajnie prowokował. Wystarczyło tylko kilka słów, których nawet sam nie zarejestrował i nadeszło zbawienie. Moc uderzenia właściciela zachrypniętego głosu otworzyła jego łuk brwiowy, a impet odrzucił kilka kroków w tył. Uczucie bólu przysłoniło na chwilę możliwość obserwacji, pozwalając mroczkom odebrać nieznośny ból skumulowany w podniecie sprzed kilku godzin, minut, a może sekund? Wszystko mieszało się dosyć niezrozumiale, a on szukał tylko tego, co znał najlepiej, kolejnej zwady rozkładającej go na łopatki, bo tak było łatwiej, starło się jedynym skutecznym rozluźnieniem i karą jednocześnie. Mocniej. Przemknęło przez myśl. Nieznajomy zaczął się wycofywać, a on dosyć instynktownie skrócił dystans, łapiąc go za ramię jakby w poszukiwaniu pomocy ulgi, bo przecież tylko tamten mógł doprowadzić go do pożądanego stanu fizycznego zespolenia z podłożem ulicy. Kolejny cios został wymierzony w brzuch, dokładnie w wątrobę, tam, gdzie będzie bolało kilka dni, przyjął go z mieszanką bólu i uwolnienia. Nękające podniecenie powoli przestawało doskwierać na rzecz szczypiącego, otwartego łuku brwiowego, którego krew powoli zaczęła ściekać wzdłuż nietkniętego polika oraz pulsującej nieprzyjemności uderzonego brzucha. Sapnął, szukając głębszego oddechu, tego, który przypominał o szczypiącym uczuciu w ustach i przełyku. Potrzebował więcej, dotkliwiej i bardziej. Nie zauważył, kiedy zrobiło się ciemno, a gdzieś w umyśle pojawiło się ostrzeżenie o nieznajomym w jego mieszkaniu, teraz przecież to nie było takie ważne... nie teraz. Poczuł łapy nieznajomego na wysokości piersi odpychające go prosto na ścianę kamienicy. Z impetem uderzył potylicą o kamień, pozwalając porażającemu uczuciu objąć umysł, zamraczając go jeszcze bardziej i bardziej, ale wciąż potrzebował więcej. Kroki zaczynały być coraz bardziej miękkie, jakby podnieceniu ustąpiło tym kilku precyzyjnym ciosom wyprowadzonym przez zaczepionego nieznajomego. Z jego mokrych od porządnego łyku warg wyrwała się kolejna wiązanka obelg, które nigdy nie były wypowiadane nawet w najgorszych stanach, jakie przeżywał, choć czy teraz nie przekraczał tych granic? Faktyczne rozżarzenie złości nieznajomego musiało mieć związek z alkoholem, którego tamten tak pożądał, a dostał jedynie potężną nadzieję i kwieciste obelgi z ust jakiegoś wysuszonego chłystka. Kilka dodatkowych ciosów, przed którymi nawet się nie bronił, doprowadziły go do parkietu. Uderzając bokiem o podłoże, poczuł małe kawałki szkła uparcie odznaczające się na boku zakrwawionego polika i kawałka czoła. Łuk brwiowy zaszczypał, przyjmując kilka drobinek w otwarte kąciki rany, a umysł skupił się na uldze niesionej przez niespodziewany ból. Ponownie wdychał smród portowej ulicy. Chciał być zapomniany.
Nie wiedział, jak dużo czasu minęło, od kiedy zniknął pomocny nieznajomy, nie było to ważne, tak samo, jak mijający czas, który dłużył się z każdym promykiem bólu przeskakującego od brzucha, po rękę, aż do twarzy i wciąż palącego przełyku. Wtedy też sobie przypomniał, że nie zdążył nic zjeść, ale czy w ogóle zasługiwał?
Przelotne myśli przewijały się przez zamroczony umysł, który finalnie został oderwany przez proste ostrzeżenie o patrolu. Nie wiedział, ile w tym było prawdy, jednak umysł objęty paniką podciągnął go początkowo na czworaka, żeby za pomocą ściany stanąć na nogi. Upodlony i obtłuczony czuł się niewiele lepiej, choć świadomość otrzymania kary pchała go przed siebie, pozwalając na stawianie kroków nieco bardziej miękko. Wizja prysznica i łóżka wydawała się zbawcza, a to było dokładnie tym, czego potrzebował. Zapomniał już o różnych tęczówkach i dotykach, skupiony na tym, co tu i teraz, wspierając się po śliskich, obrzydliwych schodach do mieszkania kompletnie nie zwrócił uwagę na fakt, że został ostrzeżony o kogoś obecności.
Drżącymi dłońmi przekręcił klucz, otwierając drzwi bez większej mocy, choć z piorunującym bólem w ręce. Musiał używać tej obtłuczonej, inaczej cała kara nie miałaby sensu. Przestąpił kilka ciężkich kroków i przystanął praktycznie w progu z mętnym wzrokiem wlepionym prosto przed siebie. Była tam, wyciągała do niego otwarte dłonie, a on zastygł w przerażeniu, nawet nie próbując znaleźć ucieczki od tego uśmiechu, który był szczery, rozbrajający i taki na miejscu, była kompletnym jego przeciwieństwem. Nie będąc w stanie jakkolwiek odpowiedzieć, chciał się skurczyć, zniknąć, zamknąć gdzieś w niebycie, ale stał przytwierdzony do podłogi w całej swojej niepasującej postaci. Zaschnięta strużka krwi na jednym poliku utrzymywała drobinki szkła, które pozostawiły po sobie ślad małych wyżłobień, lekko rozcięty łuk brwiowy z kilkoma błyszczącymi odłamkami nijak miały się do drugiej strony twarzy, gdzie czerwone piętno po opuszkach palców kontrastowało z jego ziemistą skórą, nawet gęsto porośnięta broda nie była w stanie ich zakryć, a on nawet się nie starał. Niepasujący płaszcz Jeremiaszowej sylwetki, zbyt duże ubrania, które zdawały się go przygniatać bardziej niż porządnie leżeć, również nie przyciągały zbyt pochlebnych wzroków, a z pewnością jej, bo przecież stała tam idealna, prawdziwa i tak cholernie, nieświadomie potrzebna a on? Spierzchnięte już usta otworzyły się lekko w zaskoczeniu. Była tu, czy tracił zmysły?


Serce mnie bije
Dusza zapije

Żyję

Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095
Re: Balkon [odnośnik]13.04.21 1:26
Masz skarb.
Stwierdzenie ledwo zdołało liznąć powietrze, a jej usta przygasły, nie pamiętając już wcale tamtego uśmiechu. To było tylko kilka sekund, gdy tak stała z tą wyciągniętą dłonią, nie wiadomo na co licząc, nie wiadomo, czego się spodziewając w rozjaśnionym i uporządkowanym chaosie. Tylko że ten chaos wrócił do domu, wprowadzając z dworu garść strachu i chłodu. Poczuła ostry wiatr na łydkach opatrzonych jedynie tym cienkim materiałem tanich pończoch. Poczuła na ramionach, które nie odpoczęły jeszcze, które wciąż zdawały się pamiętać ciężary setek przelewających się kufli. Spetryfikowana przez chwilę dłoń dopiero po chwili zmusiła palce, by skryły w sobie kilka monet, a potem bezsilnie opadła. Za tym ruchem pomknęły oczy niuchacza, bo przecież żaden brzdęk nie mógł mu uciec. Suchość spętała jej usta, duszne powietrze wtargnęło do płuc. Zaalarmowane ciało potrzebowało jeszcze chwili, by zareagować. Musiała wyostrzyć spojrzenie, pozbyć się resztek ciepłego tonu i nadziei na to, że może mogliby spróbować spędzić ten wieczór tak po prostu. Normalnie.
Powoli zdjęła Bimbra z ramienia, a ten spłynął po klatce piersiowej i przyległ do piersi, zastanawiając się najwyraźniej, o co chodziło. Uniosła tamtą porzuconą dłoń, nie pozwalając sobie na utratę z oczu Małego Jima. Ani na pół sekundy. Wsunęła pięść pełną drobniaków prosto w puchatą kieszeń na brzuchu stworzenia, a potem postawiła niuchacza na ziemi, tej wyszorowanej podłodze. Pomknął w sobie tylko znany kąt, wyraźnie zadowolony z tego, że będzie mógł dalej eksplorować nowy teren. Pierwszy krok Philippy był ostrożny, niepewny, jakby próbowała sprawdzić, czy nie był psotą jej wyobraźni. Zupełnie jakby łapała się na tym, że zbyt często o nim myślała lub też, szczególnie dzisiaj, za bardzo odsuwała od siebie każde to rozważanie, najdrobniejszą emocję – choć ostatecznie i tak wylądowała na balkonie. Więc po co jej to wszystko było? Cała stopa opadła na nowy kawałek przestrzeni, pewnie, stabilnie. Wydawało jej się to śmieszne, że czai się jak polująca na ofiarę wilczyca, że nie może rzucić się od razu, aby tylko móc pospiesznie zweryfikować prawdziwość tego oblicza. Po tamtym powolnym ruchu odblokowała się. Zsunęła niewidzialne pasy nakazujące rozsądne działanie, ostro upominające, by nie dała się kusić tym omamom. Zwinnie wydostała się i przeszła tę drogę tak szybko, że nawet nie zdążyła zanotować tego w pamięci. Zderzona z pierwszymi prawdami jego obecności, czuła, jak wewnątrz niej uruchamia się potężna machina niepokoju. Czujne spojrzenie musiało zbadać zjawisko, poczuć zapach krwi, alkoholu i cierpienia, musiało pod mrugnięciem skryć widok ran i szarpaniny. Co stało się od dwóch cytryn i wykreślonych przy nich obietnic? Dokąd zaprowadziła go chwila ich bolesnej rozłąki? Panika łaskotała ją w stopy, drapała nieprzyjemnie po plecach, piszczała w uszach i próbowała rozproszyć. Nie bała się widoku, nie raziła jej ani nędza, ani upodlona sylwetka. Przeraziła ją siatka zdarzeń, której przed paroma chwilami doświadczył. Cierpienie, które kryło się pod zaschniętą krwią i naiwnie kryjącymi ciało szmatami.  – Jestem tu – odezwała się wreszcie, lękając się, czy jakikolwiek dotyk nie sprawi mu bólu. Musiał uwierzyć. Był pijany? Jak bardzo? Otępiałe spojrzenie martwiło ją, ale nie mogła sobie pozwolić na to, by całkiem ją rozproszyło. Powoli, Philippo. O wiele bardziej wierzyła w jego niewiadomą, osobistą tragedię niż w to, że się zachlał i po prostu zlał, chociaż rozsądek zdecydowanie skłaniał się ku tej drugiej wersji. Uniosła obie dłonie. Zarejestrowała obecność przydużego płaszcza, zbyt ciężkiego i zwilgotniałego od przyniesionego z zewnątrz trzęsienia. Palce oby rąk synchronicznie wkradły się pod te połówki okrycia. Po drodze pomyślała, że gdzieś się zgubił, złapała go na nieobecności. Tak przynajmniej jej się zdawało, gdy tylko o wiele bardziej stanowczym ruchem pozbywała się płaszcza. Opanowała się. Dla niego. Potrzebował jej. Materiał opadł i splątał się gdzieś za jego piętami. Delikatnie pogłaskała Małego Jima po obu ramionach. Szukała odpowiedzi? Dawała sobie oddech i chwilę do namysłu? Trudno stwierdzić. To nie była żadna dobra chwila – ani na rozmowę, ani czułość. – Zajmę się tobą. Pozwól mi – spróbowała powiedzieć cokolwiek znów, ale nie wierzyła, że on jakkolwiek jej na to odpowie. Jego los krył się teraz w jej trzeźwym działaniu. Musiała przecież odkryć rany, spisać straty i zweryfikować, czy była wystarczająca, aby mu pomóc.
Kontynuowała, skrycie wygaszając drżenie własnych rąk. Przy jego pięści znów odnalazła rozcięte, zgniecione kawałki pulsującej boleśnie czerwieni. Na nic wszystkie poranne zabiegi i delikatne gesty. To nic. Wyciągnęła ręce z rękawów, dbając o to, by nic go już nie zabolało. Albo by nie zapiekło za bardzo, bo nie była pewna, czy zdoła to zrobić tak ostrożnie. Chodź tu. Szeptały jej usta w poruszeniu, które mógł ujrzeć, ale którego nie mógł usłyszeć. Ściągała kolejny materiał, wygnieciony, zaplamiony, niedopasowany tak, jakby wypełzł z obcego ciała, albo przejął szmaty po starszym bracie. Był skromny i biedny – jak ona i prawie każdy dokowy brat, który ciężko harował na kawałek chleba. Wcale nie czuła wstrętu. Dziewczęce palce wspięły się do szczytu koszuli, zaczęły bój z guzikami. Wiedziała, że to, co ujrzy pod spodem, może okazać się dużo gorsze od i tak dostatecznie parszywych założeń. W połowie drogi uniosła nieco podbródek, by poświęcić więcej spojrzeń tej twarzy, najbardziej łamiącego serce widoku. Kolejny wymordowany chłopak z portu, zbłądzony i zlany przez życie. Dziwne ślady, czerwień układająca się w niesamowite kształty, a po drugiej stronie krew i paskudna rana, w czerwonej wstążce utknęły brudne odłamki. Na moment tylko zatrzymała swoje dłonie, walcząc z potrzebą przymknięcia powiek. Nie zrobiła jednak tego, wiedząc dobrze, że jedynym jej pragnieniem była pomoc. Że teraz najbardziej na świecie musiała być dla niego. Po ostatnim guziku mocniej oddzieliła od siebie dwie strony tej koszuli, tego namiotu, w której zmieściłyby się trzy takie jak ona. Albo i więcej. Odkryła ciało. Popatrzyła na nie od razu, nie okazując ani wstydu ani wzburzenia. Jedynie troskę i niepokój, którym malowała linię na każdym z tych śladów. One wspierały skonstruowanie historii niemożliwej teraz do opowiedzenia. Nie w tym stanie, nie, gdy do tych wielkich butów wciąż przytwierdzone były niewidzialne pułapki, ciężkie i bolesne przy każdym kroku. Czy nie tak było? Nimi miała się zająć, ale jeszcze nie teraz, za chwilę. O wiele lżejsza koszula sfrunęła na płaszcz. Philippa otoczyła delikatnie palcami zranione dłonie Małego Jima. Popatrzyła na niego, kolejny raz, zawieszone spojrzenie było silne i pewne. Zamierzała się nie ugiąć pod słabościami własnego ducha, który w ostatnim czasie mącił i zmuszał ją, by potykała się o własne durne myśli. Tylko okiem śmiała dotknąć skupisk bólu na brzuchu i klatce, gdziekolwiek, gdzie skóra rumieniła się wgnieciona przez obcą pięść – albo coś o wiele gorszego. Nie wnikała teraz, jak to dokładnie było i dlaczego przyszedł do domu tak skrzywdzony. Potem.
Jeszcze reszta. Spodnie, dziwnie poluzowany pasek, którego natychmiast się pozbyła. Spadł głośniej, a za nim zbyt łatwo zsunęły się z bioder spodnie. Nie wkładała w to ani jednej niewłaściwej emocji. Musiała najpierw wiedzieć, czy nigdzie nie miał poważnych ran. O jednej już wiedziała. Widziała ją w spojrzeniu, które było tak odległe od żegnanych z trudem oczu jeszcze te kilka godzin temu. Schyliła się i pomogła mu wyplątać się z butów i spodni, zdarła skarpetki, błagając w duchu, by jakoś zdołał utrzymać się na nogach. By chociaż spróbował. Gdy się podniosła, od razu odnalazła dłoń, tę w wyraźnie lepszej formie. Splotła ich palce ze sobą i nieco mocniejszym pociągnięciem wskazała kierunek. Już tu przecież była. W tym mieszkaniu i w bałaganie tych sekretów. – Zaraz poczujesz się lepiej. Tylko chodź – powoli. Miała ochotę znów dodać, ale ostatecznie wcale tego nie powiedziała. Wolną dłonią otworzyła drzwi, a potem wciągnęła go do łazienki. Zamrugało kilka razy światło. Przygryzła usta, gdy niemal od razu rzuciły się jej w oczy popękane kafelki, demonstracja przykrości, złości i bezradności. Tam ściana, tutaj kafle, a na ciele dziesiątki szram. Znów odgarnęła te myśli na bok, by już całkowicie skupić się na nim. Ta twarz wyglądała naprawdę marnie, ale najpierw musiała go obudzić z tego złego snu. Zaprowadzić ciało pod strumień ulgi, by spłynął smród dewastowanej powłoki, by rozpłynęły się barwy krzywd. Musiał się tam znaleźć cały, natychmiast. Pod odpowiednią wodą, dostatecznie długo, by otrzeźwiał. Albo chociaż doznał odrobiny ciepła. Nie jednak tego, które kryło się w temperaturze wody. Był w domu. Tu, w domu miało być przecież bezpiecznie. Jeszcze bardziej ucieszyła się, że coś kazało jej tu dzisiaj przyjść. Puściła go. Mocniej związała włosy, a potem podciągnęła wysoko rękawy sukienki i odpięła dwa pierwsze guziki przy kołnierzyku. Odkręciła kurki i poczekała, aż strumień uzyska właściwą temperaturę. W tym czasie nieco czulej popatrzyła na Małego Jima, jakby już spokojniej, cieplej. Już nic mu nie groziło. Zamierzała tu zostać i zająć się nim tak długo, jak tylko trzeba. Teraz, w tej mdłej łazience nie miała czasu pomyśleć o własnych emocjach. Całkiem skupiła się na działaniu, wierząc, że jakoś zdoła nad tym wszystkim zapanować. Na wszystko inne będzie czas potem.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Balkon [odnośnik]13.04.21 23:28
Ciężar i lekkość, dwa stany będące kompletnymi przeciwieństwami, a jednak wspólnym uczuciem, które zalało całą jego sylwetkę. Przeciągłym spojrzeniem wdarła się do ciemności, w której stał bez wiary w coś dalej, lepiej i bez bólu. Chyba początkowo jedynie chciał uwierzyć, że to faktycznie była ona, trzeźwa świadomość niestety nie nadchodziła, dlatego każdy jej ruch traktował jako psikus umysłu. Nie liczyło się wręcz błyszczące czystością wnętrze pokoju, mały pomocnik na ramieniu, a nawet dzielący ich dystans, nie dzisiaj. Nie przesuwał wzroku, wydawał się zbyt wycofany gdzieś w głąb, tam, gdzie demony panowały nad każdym ruchem i myślą, stał się nieobecny, zbyt zmartwiony, żeby traktować tę obecność jako prawdziwy dar; obawiał się o jej bezpieczeństwo ze sobą, był przecież tak cholernie niepoprawny, z drugiej strony nieświadomie jej potrzebował właśnie tutaj w tej małej dziurze w Londyńskich dokach. Przytwierdzony do podłoża nie poruszył się, kiedy zauważył ruch z jej strony. Patrzył i szukał tylko piwnych tęczówek, które powoli zaczęły jawić się jako jedyne światełko w otaczającej go, zakrwawionej ciemności pełnej niepochlebności poszytej grzechami. Czy mógł i powinien szukać ulgi? Przecież miał wszystko wycierpieć, każda wyrwa i niestały gzyms wymagały bolesnego upadku, który uczył wyrzucania samego siebie coraz dalej w niebezpieczeństwo, bo dlaczego nie?
W osłupieniu pozwalał obezwładniającej sile przejąć nad sobą kontrolę. Wisiała nad nim unieruchomiona ręka, której sznurki smagane były nienadchodzącym wiatrem z dworu, choć okiennice balkonowe były otwarte; dawno już przestał czuć zimno, wolał skupić się na odwiecznym przyjacielu bólu i jego towarzyszowi krwi. Nie do końca rozumiał, jakie były konsekwencje obecności właścicielki piwnych oczu, ale gdzie leżał sens rozmyślania o tym, jeśli nawet jej tam nie było? Umysł płatał figle, kompletnie nie dając przygotować się do żadnej obrony, bo przecież nigdy nie chciał, żeby znalazła go w takim stanie. Stojąc niemal przy wejściu czy też wyjściu prowadzącym do przedsionka i drzwi nawet zbytnio nie pojmował, jak wygląda. Liczyła się tylko bolesna kara. Oczy były puste, nierozumne, zagubione, jak cały on.
Gdzieś na dalekim horyzoncie czysty kolor piwa rozświetlił powykręcany w niezrozumieniu umysł, dwie głębiny zbliżyły się o wiele szybciej, niż to zarejestrował, wydawały się sunąć i przebijać przez wszystko, a on pozwalał. Odurzony niczym narkoman oddawał się fizycznemu czuciu wszystkiego, co pozwalało na kolejną dawkę bólu. Potrzebował kolejnych ciosów, kopnięć, rozcięć, każdego z mocniejszych działań, tylko to trzymało go w rzeczywistości, pozwalało nie zatracać się w katuszach umysłu, które bez wahania doprowadziłyby do szaleństwa. Może to już były pierwsze kroki?
Jestem tu, poniosło się echem w upitym gorzkim smakiem umyśle. Nawet nie zorientował się, że był to pierwszy raz, od kiedy wypuścił powietrze od momentu ujrzenia jej w swojej dziupli. Pierś powoli zaczęła się unosić, zapełniając płuca tym, na co nie zasługiwał, bo przecież potwory nie powinny zabierać innym tlenu, był już jednym z nich, czy nie?
Pomimo trzeźwości umysłu przestał sobie odpowiadać, niezdolny do świadomego myślenia skupiał się na jedynej jasności na horyzoncie. Dwie tęczówki. Nic nigdy nie było mu ważniejszym niż ta toń, której nawet nie musiał rozumieć, żeby czuć jej zbawczą obecność. Nie rozumiał.
Bądź, zaświtało gdzieś po czasie w odpowiedzi, której przecież nie kształtował. Wszystko zdawało się dziać samo, jakby reagował pomimo braków sił. Było w tym coś więcej, niewidzialna ręka trzymająca go na powierzchni, ostatnie światło ratunku o kolorze piwa, tego samego, które nosiła całymi dniami, wieczorami i nocami. Czy to naprawdę mogła być ona? Tutaj?
Wyczuł ciepło nie tak obcych rąk stanowczo zrzucających z niego wierzchnią warstwę nici trzymających w bezruchu. Potrafił stwierdzić, gdzie błądziły jej dłonie, jak materiał opadł na podłogę równie bezwładnie co jego siła woli, a jednak wszystko wydawało się robione na innym ciele, jakby był tym obserwatorem z trzeciej osoby; jakby nigdy go tam nie było.
Miał być dla niej, nie ona dla niego, a jednak poddawał się każdym słowom i gestom, jakby uczył się oddychać od nowa, choć jedyne czego potrzebował to obserwacja tych dwóch piwnych tęczówek, nic więcej. Pozwalał jej na wszystko, nawet nie tylko ze względu na otępiałość umysłu, tak po prostu, powoli, jak sobie wypracowali, a może dopiero zaczęli? W odpowiedzi na jej prośbę mrugnął, wciąż patrząc nieobecnością wymalowaną w miodowych kolorach niepasujących do atmosfery i ich zielonych plamek jakby nadchodziło rozpogodzenie, mogło?
Rękawy zniknęły z rąk, pozwalając poczuć powiew dziwacznego zimna, jakby coś się stało, a przecież było tak jak zwykle, co się zmieniło? Jakaś obecność? Zbyt wielka trzeźwość umysłu? Może sam fakt otwartego kącika łuku brwiowego, w którym zakleszczyło się kilka drobin szkła? Od kiedy zaczęło tak ciążyć i czemu przestawał to odczuwać, skupiając się na chłonięciu jej wzroku? Kim była? Dlaczego to robiła? Czy zostanie dłużej? Uratuj mnie.
Napięcie po spotkaniu z jasnowłosą już dawno przekierowane zostało do cielesnych obrażeń, które przynosiły znajome ukojenie lekkości umysłu. Nigdy wcześniej nie robił tego na trzeźwo. Przez umysł powoli zaczęły przewijać się obrazy pijackich libacji, kiedy doprowadzał do podobnych stanów z całkiem innych przyczyn. Pourywane filmy pozwalały udawać poprawność myśli i czynów, a jednak nadszedł czas, kiedy powoli przebijała się świadomość ciemnej beznadziei. Nie powinien jej w to wciągać, czystość piwnych oczu była przecież zahartowana zbyt mocno, żeby dokładał jej historii, na których mogłaby twardnieć. Chyba powoli rzeczywistość zaczęła przebijać się przez zamroczony umysł. Obserwował ją, nawet kiedy oderwała wzrok, obserwując nikłą historię nie jego ciała. Kilka blizn po ranach szarpanych na piersi było niczym w porównaniu do zaczerwienionych miejsc w okolicach żeber, tam, gdzie mieściła się wątroba i przepona. Być może ktoś jedynie wylał wrzątek? Przecież niejeden posiadał o wiele więcej przerażających śladów, tutaj widokiem było tylko skrajne załamanie człowieka, który zgubił drogę, nic specjalnego. Powinna przestać patrzeć… chyba. Kolejny był dotyk, jego pierś podniosła się zbyt szybko, a ręka wciąż nieruchoma i bezwładna poddała się jej opuszkom, niedługo potem odnalazł piwną jasność swojej ciemności. Oddech uspokoił się dość nieświadomie. Pewność wzroku i siła dodawały mu nieokreślonego czegoś, co wypełniało wszystkie rysy i wgniecenia leczniczą maścią, o którą nigdy nie prosił. Mały błysk pojawił się na sekundę przed tym, kiedy zniknęła, zajmując się resztą jego ubrań. Powinien nie pozwalać jej na tak wiele, zawstydzić się lub zwyczajnie uciec, a zamiast tego stał w bezruchu, jakby ciało wcale nie było jego, tylko ten zalewający umysł ból. Nie było mu ciężko utrzymać równowagi, bo przecież nie był pijany, zdawało się, że w tym konkretnym momencie było to zarówno jego przekleństwem, jak i zbawieniem. Miał cierpieć za wszystko, co robił, powinien dawno już zginąć i nie martwić nikogo, nie przysparzać kolejnego cierpienia, a wciąż uparcie trzymał się tego tlenu jak poszukiwania jej piwnych oczu. Obydwie czynności zdawały się równie priorytetowe i naturalne, jakby nie był w stanie bez nich funkcjonować, bo chyba coraz bardziej stawało się to prawdą. Ciepło dłoni zaciskającej się na mniej bolesnej dłoni utwierdziło go w przekonaniu, że tam była. Powoli zaczął odzyskiwać świadomość, choć tracąc jej wzrok, ponownie gubił czystość światła, jakby już nie był w stanie funkcjonować bez tych dwóch niemal identycznych tęczówek, czy tak wolno?
Za drzwiami kryły się kolejne ślady jego głupoty i najczęściej obijanych w złości przyjaciół. Ten wieczór chyba nie mógł być zbyt prosty i krótki. Nie wiedział, w jaki sposób mogło być lepiej, nie powinno być lepiej, należało mu się wszystko, co najgorsze, ale wierzył jej we wszystko, dawał prowadzić się jak dziecko, poddawał każdemu słowu, które nieświadomie koiło i kuło jednocześnie. Zimno promieniujące od stóp było praktycznie nieodczuwalne w stosunku do tego, które poczuł, gdy zabrała rękę, może faktycznie tylko mu się wydawało? Głowa dotychczas patrząca prosto w łazienkowe, poszyte miejscami brudem i zaschniętą krwią kafelki obróciła się, szukając jej wzroku. Niestety najpierw uderzyło w niego zimno wody, które rozszerzyło źrenice w nagłym szoku. Odnalazł piwne tęczówki patrzące z niezidentyfikowanym uczuciem, które zauważył, chyba powoli wracał. Była prawdziwa. Głęboko odetchnął, pozwalając kroplom z zimnego strumienia wedrzeć się do palących ust. Suchość warg odeszła w niepamięć, a ciało pokryła gęsia skórka poprzedzana dreszczami. Głośno wypchnął zalegające powietrze w piersi, z którym chyba uleciało trochę tego, co tak trzymało w tej odległości. Zdezorientowany zamrugał kilkukrotnie, próbując przyzwyczaić się do niespodziewanego uczucia kropel skapujących na bujną w brązowe włosy głowę i odstającą brodę. Łuk brwiowy zaszczypał, a usta zacisnęły się, wciągając gwałtownie powietrze. Małe kawałki szkła powoli zaczęły spływać po naznaczonym krwią poliku. Zimno pozbywało się nieprzyjemnego widoku, choć uczucie potęgowało płomień, przez który dosyć niekontrolowanie podparł się początkowo o pięści, co przyprawiło o falę kłującego i promieniującego bólu, szybko jednak zmienił je na przedramiona uniesione na wysokości ramion. Urwał kontakt wzrokowy, patrząc prosto przed siebie. Ciężar braku obecności jasnego światełka piwnych oczu powoli zaczął go topić w samotności. Oparł czoło o kafelki, splatając ręce na mokrych już włosach. Mokry strumień odnalazł ścieżkę wzdłuż kręgosłupa, na którego górnej części widniały dziwaczne ślady przecięć. Portowe ciało nieznajomego zdecydowanie obleczone było w więcej ran, jednak niezdolny do odtworzenia wszystkiego metamorfomag mógł jedynie odwzorować górną część ciała, poza poszczególnymi bliznami szarpanymi, których wydawało się zbyt mało. Może faktycznie częściej grywał w kości, niż pracował w porcie?
Nieznajomość sylwetki poniżej brzucha zmuszony był zwykle do trzymania się własnych proporcji. Zwykle nawet nie silił się na przemianę koloru włosów na nogach i stopach, w łazience nie było nawet szansy na rozróżnienie mokrego rudawego koloru, a tego brązowego, obydwa ciemne, zmoczone stawały się praktycznie jednością, zresztą miało to w ogóle jakiekolwiek znaczenie?
W postaci Małego Jima był szczypiorem, zdecydowanie brakowało mu powoli zmniejszających się przez żywieniową posuchę boczków oraz nieco większej barczystości ramion i piersi. Przez chwilę przemknęło przez myśl pytanie, dlaczego wciąż pozostawał przemieniony, dopiero świadomość obecności w małej łazience zmusiła go do powrócenia do rzeczywistości. Ktoś tam był? Chyba znowu się zgubił. Małe pomieszczenie nie powinno pomieścić dwóch osób, nie chciał zawracać nikomu głowy, choć wzrokiem zaczął szukać niepokojącego przeczucia kogoś obecności. Wyłapane piwne tęczówki rozświetliły mrok jasnej łazienki. Zatopił się w ponownym bezdechu, spoglądając na nią znad ramienia. Co ona tu robiła? Spojrzenie złagodniało, jakby akceptując fakt, że tam była, teraz to już chyba tak prawdziwie na dłużej? Chciał uwierzyć w tę niespodziewaną postać i jej realność, bo inaczej chyba już przestawał potrafić funkcjonować.


Serce mnie bije
Dusza zapije

Żyję

Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095
Re: Balkon [odnośnik]14.04.21 2:32
Te dłonie. One robiły się zimne, ale nie tak jak każda z myśli, najdrobniejsze rozważanie wygrabiające w niej w tamtej chwili te ostatki – gasnące resztki nadziei, że to tylko teraz, że zaraz minie. Minie on, ten Mały Jim, że nie przytrafi jej się już więcej, że nawet teraz była sama w obcych ścianach, pobłądzona i szalona w głupich odczuciach z poranka, gdy tak głodna połykała niesamowitą obecność jak znakomite lekarstwo. Jedyne takie dla ciągnącej się od tygodni przypadłości – choroby nienazwanej i jednocześnie tak trywialnej, będącej niewidzialną kulą u nogi i przekleństwem. Choroby smutku, który nie mija po porządnie przespanej nocy, nie wyparowuje po tygodniu, gdy początki staja się całkiem odległe i już się po prostu nie pamięta. Za mało mieli czasu, we dwoje, w tym dniu, w wygrzewanej ciszy, o którą nagle tak mocno zadbali. Jej nie można było nikomu oddać, ale ją tak bardzo chciało się zrozumieć, przeciągnąć o kolejne wejrzenia i czerpać – najpierw tak z wierzchu, ostrożnie, a potem coraz głębiej. On wpadł, zaczynając wędrówkę po niej, po Philippie, gdzieś od samego dna. Ona szukała miejsca, by jeszcze raz złapać go za dłoń i tym razem zostać tam gdzieś razem. Wydobyć kolejny moment, wrócić. A gdy wróciła, tu, do tego mieszkania, świat objawił się jeszcze bardziej skomplikowany, zadręczony krzywdą, której pierwsze oznaki podarował jej na samym początku w tamtych śladach przy pieści, w tamtych lękliwych przeprosinach. Wtedy noc maskowała sprytnie widoki wgnieceń i kruszącej się farby na ścianie. Wtedy noc dała jej kogoś całkiem innego, wypłoszyła stamtąd. Tylko wcale jej się nie poddała, bo ostatnia doba dzieliła się na rozłąki i powroty, a twarz wciąż istniała jedna jedyna. Kiedy to było? Dzisiaj? Wczoraj? Będzie jutro? Jego widok zatrzymywał czas i sprawiał, że otoczenie stawało się mniej ważne. Jego widok – tego teraz potrzebowała. Dłużące się chwile oczekiwania, tak zbędne i nijakie próby zabijania na zegarze kawałków pustki. Gdy wreszcie był, splątała się w ruchliwych emocjach, a przecież nigdy nie traciła głowy, nigdy nie schodziła ze sceny. Tym razem też.
Najpierw więc był ten brud. Warstwami obdzierała go z przygód. Wszystkie wydawały się straszne, ale przecież żadna nie była ani nowa, ani jakoś specjalnie zadziwiająca. Coś całkiem innego wprowadzało tak potężną kombinacje. Chodziło o niego. One należały do niego. Zbierał je między portowymi ulicami przez cały wieczór, obijał się o mury i twarze, coś zagłuszał i z czymś walczył, a jednak nie bełkotał jak  potłuczony, uwalony pijus z tawernianego kącika. Nie spodziewała się żadnego słowa, ale jakiekolwiek przyniosłoby jej potężną ulgę. Szanowała wypracowaną ostatnim razem ciszę, ale coraz bardziej chciała w niej tych pojedynczych pomruków, westchnień, nawet zbuntowanego burknięcia – niekonkretnych oznaczeń, że jednak był. Już od pierwszego bliskiego spojrzenia pewna była, że niczego nie dostanie. Dopiero zaczynała się z nim mierzyć, dopiero miała poczuć, jak bardzo uciekł. Czasem tylko krzyżowały się w niemej rozmowie dwa kolory oczu. Jego i jej. Gdy wiedziała, że wciąż patrzył, mogła pewniej prowadzić dłonie. W rażącej jasności sztucznego światła odkrywała powoli każdą z jego klątw. Za nimi zostawiała chaos, widoki powodzi ubrań i resztek dokowych, które tak uparcie lepiły się do jego postaci. Musiała się ich pozbyć. Jej wargi już tylko milczały, dając mu przestrzeń dla nierozszyfrowanych mar. Wtedy też sama starała się stworzyć jakiś dalszy ciąg, pomyśleć, co będzie, gdy już obmyje go ten znaczny strumień, gdy już wyjdzie odczarowany z zaschniętych plam krwi i ciemnych smug tajemnic. Być może dopiero wtedy będą mogli odważyć się na jakikolwiek krok. Być może dopiero wtedy Philippa spróbuje przedrzeć się przez koszmar tego przeżycia. W każdym przypuszczeniu i odnajdywała jednak tak wiele niejasności i głupoty, że nagle przestała. Miała zaprowadzić go tylko tam dalej, po drodze czule poruszyć palcami po szorstkim nadgarstku, po drodze sprawdzić, czy pamiętał o oddechu. Znów patrzył. Chociaż tyle. Choć w tym patrzeniu nagle ujrzała jakaś dziwną namiastkę niepewności. Ta zalęgła się gdzieś niepostrzeżenie i odżywała za każdym razem, kiedy tylko go na tym przyłapywała. Ale cieszyła się, że patrzył. Skoncentrowana mogła iść dalej.
W środku nie było ani dobrze ani źle. Zimno kafelkowej podłogi zakuwało jej stopy, a nieco zatęchły zapach wzniecił wyraźne poruszenie nosa. Tylko na te dwa odczucia pozwoliła sobie w pierwszej chwili. Cieszyła się, że nie zaprotestował, że nie szarpnął zbyt drobną dłonią i nie cisnął jej całej gdzieś w popękany jego cierpieniem kąt. Przecież mógłby. Wyławiała jednak w nim odrobinę tej łagodności, dziwne, zastanawiające uczucie pogodzenia i bardzo martwiącą pustkę, na którą chciała jakoś zaradzić, na którą nie była wcale gotowa, przychodząc znów do jego mieszkania. Podejmowane akcje należały do tych sprawdzonych, schemat wydawał się przetestowany tak wiele razy. Nigdy z nim. Nigdy tak, że nie ośmieliła się podnieść głosu na przywleczone ledwo w próg domu zwłoki i bała się pociągnąć gwałtowniej – w obawie, że cały się pokruszy.
Lodowaty potok uderzył w jej palce, gdy spodziewała się już ciepła, choć odrobiny. Nie nadchodziło. Mogła wsunąć go tylko pod to zimno, zarządzić szok i udrękę, dać ukojenie każdej siniejącej niespiesznie pamiątce. Nie miała wyboru. Zanim zadała kilka pytań o to, czym były potraktowane bombardą kafle i dlaczego rura piszczała przejmującym zimnem, uniosła głowę i dotknęła go swoim niepokojem. Co druga myśl znów wydała jej się tak bardzo nie na miejscu, tak zbędna, gdy chodziło tylko o to, by jakoś zdołali przejść przez ten etap. Za nim czekało już kilka kolejnych i żaden nie miał być ani łatwy ani wypowiedziany. Do słów wciąż było za daleko. Znów nie znalazła miejsca dla gromadzących się u szczytu emocji, które za chwilę mogłyby po prostu spłynąć tym wodospadem. Razem z jego całym cierpieniem. I może jej też?
Wahała się, gdy woda zaczęła moczyć jego włosy, przykrywać sine ciało milionem bezlitosnych kropli. Wahała, czy nie wejść głębiej, nie stanąć u jego boku. Mogłaby przecież tylko wsunąć stopy o ten kawałek, tam dalej, w kałużę, pod strumień – by sprawdzić po prostu, jak to się skończy. By wypluć setki dymnych obłoków połykanych w Parszywym, ale tak naprawdę by samej wyciągnąć ciało w stronę przebudzenia. Nie poruszyła się. Potrzebował jej teraz, jej, skupionej na nim, gotowej do zmierzenia się z każdą cząstką jego bólu. Największego przecież nie dało się wyszorować w ścianach ciasnej łazienki.
Pewien bezsens poraził ją, gdy mocno zacisnęła palce na mydlanej kostce. W tym czasie szum wody przelewał się do uszu, niszczył harmonię nocy, pielęgnował w niej nową symboliczną melodię. Strzegła go, ale minął lęk o to, że jej na to nie pozwoli. Albo że na tych kaflach zapadnie się w sobie i nie będzie potrafił już wstać. Pozwoliła sobie przez chwilę poczuć, że jakoś przez to przebrną, że będą się dźwigać. Najpierw on objął ją, a teraz ona wyciągała pięty, by dosięgnąć jego. I nawet teraz palce wsunęły się na śliski murek, wchodząc bliżej i bliżej źródła wody, źródła niemożliwie silnej emocji. Lekko pieniste dłonie wsunęły się na zgarbione plecy. Była tuż za nim. Powoli rozrysowywała palcami ścieżkę. Od dołu do góry, do ramion, które pragnęła lekko pociągnąć, a tym samym po prostu zmusić kudlące się ciało do prostej formy. Wcale nie chciała mu przeszkadzać, teraz nawet czuła, że nie ma prawa. Dziesięć kroków wstecz rozważała pozostawienie go tutaj, aby sam mógł się z tym rozprawić, ale wydawało jej się, że to nie zadziała. Dla niego chciała być. Trochę wdzięczna za wszystko, co już było i jeszcze bardziej zapatrzona w to, co dopiero miało się wydarzyć. W ich wspólnej ciszy, w kamuflowanych wciąż i wciąż cierpieniach. Nigdy nie była jedyna. Jego bólu nie upatrywała jedynie w starych bliznach i nowych rozgnieceniach. Jego ból był jego pogubieniem, był smutkiem, na którym przyłapał ją, a który sam musiał przecież odczuwać.
Teraz ujrzała to wyraźniej – tak, właśnie tak, stojąc tyłem i czając się gdzieś wciąż za plecami. Mocniej wstąpiła pod zimną wodę, czując krople we włosach, przy twarzy i wąskie strumienie przelatujące nieprzyjemnie za kołnierzem sukienki. Uniosła się na pietach, mimowolnie opierając się o jego ciało. Twarzy wychyliła się ku szyi, aż do ucha, które w bezlitosnym szumie nigdy nie musiało usłyszeć tego, co najbardziej w świecie zapragnęła powiedzieć. Nagle, bo musiał się o tym dowidzieć. – Nie zostawię cię – obiecała, drażniąc skórę cieplejszym oddechem, na ćwierć mrugnięcia dotykając jej wargami. Powiedziała to, czując jak chłodny deszcz uderza w nią z całą mocą. A potem lekko opadła, już na całe stopy. Wślizgnęła rękę gdzieś przy jego boku, by zakręcić lodowe tortury. Własną pierś przyłapała na zbyt nerwowym wznoszeniu. Przyłapała się w końcu na tym, jak bardzo nie może znieść tego, że czuł się tak źle i, cokolwiek to było, pragnęła się tego pozbyć. Wyrwać to z niego albo po prostu sprawić, by nie bolało aż tak. By nie  bolało już nigdy więcej. I gdy racjonalny szept drażnił, wołając, jak bardzo to wszystko jest niemożliwe i niedostateczne, coś wewnątrz niej przeczyło z całych sił. To, właśnie to. To było dostateczne i pełne, wręcz obezwładniające.
Cofnęła się ostrożnie. Wymacała ręcznik zawieszony na ścianie i zaraz wsunęła go na jego blade ramiona, teraz pewnie drżące, a może wciąż zblokowane tym dziwnym nieczuciem, które towarzyszyło mu od samego początku. Gdy wszedł, gdy wszedł, choć jakby wcale go nie było. Do chłonnego materiału przytwierdziła dłonie. Pogłaskała przez nie jego ciało, mocniej go nim owijała, by potem jakoś spróbować obrócić go ku sobie. Jakoś. Czy się dał? – Chodź tu – znów to samo. Powielające się wezwanie. Kiedy jej oczy chciały powiedzieć już dobrze, ona konsekwentnie zbierała się do tego, by przeprowadzić go przez kolejną przeszkodę. – Obróć się i zaraz stąd wyjdziemy – zachęciła naciskiem dłoni, by faktycznie znów jej zaufał i oddał ciało, ale jej palce wciąż tkwiły gdzieś ułożone blisko ramienia, przy plecach i zdecydowanie za daleko twarzy. Chciała znów na niego spojrzeć. Zbadać oczy o tajemniczych kolorach i przyłapać się na zawieszonym patrzeniu. Prosto w nie. Wewnątrz rozrastały się całe drzewa wrażeń, owijały się gałęziami po klatce, przez dłonie, pięły do ust i nosa, do wejrzenia. W odłamku tego momentu było jej trudniej, ale pociągnęła go odważnie za sobą. Powinni pójść dalej. Razem.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Balkon [odnośnik]14.04.21 20:37
Zimno przedzierało się kropla po kropli, dopadając zwyczajną masę ciała reagującego zwyczajnymi dreszczami i gęsią skórką. Nie było w tym żadnej nadmiernej obecności, jedynie poruszająca się klatka i mętny wzrok poszukujący w tej ciemnej jasności własnego promyka prowadzącego go w jakimś kierunku, jakimś. Nigdy nie pozwalał sobie na ślepe podążanie, jedynie za najbliższymi był w stanie postawić siebie na szali, teraz nawet nie pytał o nic, kiedy piwne tęczówki obierały za niego kierunek; gdzieś tam głębiej wiedział, że jest bezpieczny, że to cząstka jego, że wszystko prowadzi tylko do dobrego, bo nie był tam sam, chyba już więcej nawet nie chciał. Niestety wszystko wydawało się przemijać, choć te chwile patrzenia były nieskończone jak otaczająca go ciemność i tunel, który próbował ścisnąć i wykręcić. Jakieś ręce poluzowały łańcuch nitek trzymanych przez niewidzialną, trzymającą w bezruchu dłoń. Pierś uniosła się w niekontrolowanym tempie, a szara masa poddała niespodziewanemu dotykowi. Piwne światło zniknęło, znowu zrobiło się ciemno, choć poczucie samotności odeszło… gdzieś, gdzieś daleko w niepamięć i tak miało pozostać. Nie śledził ruchów, choć organizm sam odpowiadał na każdy gest drobnej dłoni, wyprostował się, gdy pociągnęła go za łopatki, zmuszając do prostej postawy. Ręce opuścił bezwładnie wzdłuż ciała, a rąk nawet nie zacisnął w pięści, bo po co? Najważniejsze było czucie, to, które uparcie przytwierdzało go do rzeczywistości, która jeszcze minuty temu była najpodlejszą ze wszystkich możliwych, nieprawdopodobna wręcz. Wyczuł bliskość ciała wspinającego się powoli po jego plecach, wiedział, że nie była to kolejna dawka bólu, a ukojenie, nawet nie próbował zgadywać skąd, dlaczego i jak, zwyczajnie był razem z nią, tą, która powoli zbliżała się do niby głuchego ucha. Poczuł dreszcz przemierzający wzdłuż całego kręgosłupa opatulonego z wierzchu zimnymi kroplami ścieranymi przez jakiś materiał. Balansując pomiędzy świadomością umysłu i nieświadomością ciała dawał się prowadzić, przyjmując każdą formę obecności niczym żebrak złamanego knuta, którego nawet najmniej wypolerowany kąt zdawał się błyszczeć w ubogości bliskości. Ciepło zalało ciężkość opatulającego go zimna, a coś wyszeptało kilka zmyślnych liter składających się na słowa, a te na wyrazy, nadzwyczajne zaklęcie, wypowiedziana inkantacja, której ruch – lekki powiew powietrza, zdawał się docierać gdzieś głębiej, rozbijając każdy z możliwych murów i granic stawianych z taką uważną pracowitością. Tyle lat spędzonych na próbie odseparowania się od czucia, zrobiła to zwyczajnym zlepkiem słów, w które uwierzył bez zawahania, potrzebował w nie wierzyć, chciał, aby stała się tą nierozerwalną częścią, choć prawda była taka, że na to było już za późno, jej miejsce istniało u jego boku, zanim jeszcze zdążył to zrozumieć, wprawdzie dalej nie rozumiał, po prostu prosił, pożądał i zapraszał. Oczy wpatrzone w kafelki zaszkliły się, a z nosa wyrwał się niekontrolowany, głośny wydech, jakby tym jednym gestem wyrzucił cały ten brak obecności i głębokość, w której wegetował, odbijając się od ciemności do ciemności. Przyspieszony ruch piersi nie zwalniał, serce gnało jak szalone i tylko ręce zbite w pięści, których ból promieniował do szczytu głowy, powodowały, że zaczynał rozumieć – była tutaj, naprawdę tutaj była. Dreszcz ciepła ust przez chwilę dotykających jego ucha i kontrastujący ciepły oddech z zimnymi kropelkami wody na skórze sprawiły, że dreszcze przebiegł wzdłuż jego ciała, lokując się nie tam, gdzie zwykle u dołu kręgosłupa, a wbijając się gdzieś w czaszce i zaciśniętej, choć uwolnionej piersi. Przestawał racjonalnie myśleć, ale nie musiał, bo liczyło się tylko to, że była obecna, że go nie zostawi. Dwa słowa będące całą opoką zagubionego w ciemności i niebycie jestestwa. Nie zostawiaj mnie, nigdy. Poprosił żarliwie, szeroko otwierając obecne już oczy, był spokojny. Woda przestała skapywać na dwa odległe już ciała, chyba wolał tę nieobecność, wtedy przez milisekundę wydawali się jednością, tym, za czym tak uporczywie wyglądał, nie szukając, chciał, żeby wróciła. Usłyszał oddech, nierówny jak jego, mimowolnie zsynchronizował wydechy, próbując poczuć to ponownie i znów, jeszcze bardziej, cały problem polegał na tym, że gdzieś na najwyższym z wniesień umysłu wiedział, że to było to, ratunek, o który nigdy nie prosił. Głośno wypowiedziana obietnica w niemyśleniu, dla której wydawał się żyć. Od kiedy zrobił się taki piekielnie uczuciowy? Czy tam za oknami nie było wojny? Był w stanie poddać wszystkie złożoności żołnierskie, żeby tylko ją uratować, ją, bo na niego było już za późno, choć wyciągnęła niespodziewany, leczniczy balsam. Bał się odwracać do tego niebytu, który mógł przecież zwyczajnie wyśnić, chyba mógł, może nawet tak wydawało się lepiej, żeby tylko nie zawracać nikomu głowy ani zabierać czasu? Poczuł ręcznik na nieswoich ramionach, nie próbując dochodzić do tego, czy sam faktycznie się nakrył. Ręce zbite w pięści wydawały się dość stałe, tak samo, jak barki, czy więc była rzeczywistością? Zaczął wstrzymywać oddech, pozwalając ciału drżeć pod ruchami drobności głaszczącego go gestu, jak szybko podróżowało się miotłą z piekła do czyśćca?
Początkowo nie zrozumiał ruchu, dopiero po chwili, kiedy usłyszał głos, znowu głos, ten sam głos, głos pomagający mu ponownie zaczerpnąć tchu. Podążył za poleceniem, prośbą, a może zwyczajną propozycją. Kolejna była obietnica, a on jej się poddał, nieświadom tego, jak bardzo uderzy go widok tych piwnych tęczówek, ostrości krawędzi szczęki, smukłości twarzy i dziwacznego braku obecności uczuć, których nie pamiętał z ostatniego spotkania. Piętnaście centymetrów różnicy wzrostu robiło swoje, choć zdawał się nie patrzyć na nią z góry. Badał, obserwował, przyciągał w głąb siebie, nie chcąc opuścić jej ani na sekundę więcej, bo co jeśli zniknie? Nierówny oddech zderzył się z jej pokropioną zimną wodą twarzą. Tusz z rzęs lekko rozmył się, puszczając dwie czarne strużki w dół, które łączyły się na podbródku, odczuwała zimno? Dreszcz przebiegł wzdłuż jego twarzy, kiedy wyczuł bliskość ciepłego powietrza z jej mokrych ust uderzającego prosto w mokrą brodę i szyję. Nie chciał wychodzić spod prysznica, jeszcze nie teraz. Intencjami nigdy nie wydawał się bardziej czysty, choć bał się świadomości mogącej dojść do uśpionego jeszcze ciała. Zimno prysznica, szczypiący ból kilku kawałków szkła wciąż pozostałych w łuku brwiowym i wręcz niewidzialny strumyk lekko czerwonych kropelek zmieszanych z krwią. Nieświadomie podniósł dłoń do jej twarzy, ujmując praktycznie cały jej policzek, opierając wnętrze dłoni o spodziewane ciepło. Kciukiem powoli zaczął przecierać czarny ślad połowy jej lica. Wrócił do piwnych tęczówek, łapiąc się jedynej rzeczy, która pozwalała mu oddychać, iść dalej, obudzić się z tego letargu obezwładniającego bólu będącego dotychczas jedyną znajomą rzeczywistością. – Zostańna zawsze, do rana, przez całą noc, ze mną. Poprosił szeptem nie do końca gotów wypowiedzieć coś przez ściśnięte gardło. Usta przepłukane przez wodę przemyte zostały z zapachu nieprzemyślanego łyka alkoholu, przybliżyły się do drobniejszej twarzy, przykładając nos do nosa. Milimetry dzieliły mokre wargi od tych drugich, mniejszych, choć ręką przybliżoną do twarzy utrzymywał ten nikły dystans. Wdychał zapach ciała, próbując przybliżyć się bardziej i mocniej, bez żadnego napięcia, bez żadnej złej intencji, przesunął nosem po wolnym poliku naznaczonym strużką czarnego tuszu, unosząc usta do ciemnego polika i przykładając je z niespodziewaną przez samego siebie lekkością. Nie chciał jej tracić, nie był w stanie przetrwać bez niej, była zbyt potrzebna, żeby zniknąć, chciał się nią zatroszczyć. Przestawał kontaktować z własnym ciałem, bo liczyło się coś więcej, chciał pokazać jak ważna była w każdym momencie jego życia, od kiedy tylko się pojawiła. Instynkt znów zapanował w odruchach. Nie rozumiał dlaczego, nie rozumiał skąd, ale przylegał do tego całym sobą, chłonął każdą cząstką własnej jestestwa. – Drżysz – stwierdził dosyć nieprzytomnie, oddychając w jej polik, nosem przytrzymując skroń. Wolną, siną ręką złapał za drobny nadgarstek, krzywiąc się lekko na ból spowodowany ruchem palców, które pociągnęły lekko jej rękę z ręcznikiem nakrytą jego dłonią. Oderwał dłoń od jej twarzy, łapiąc za bok ręcznika z ich boku. Poderwał głowę, odrywając nos od skroni i przykładając usta z polika do czoła, synchronizując ten ruch z narzuceniem ręcznika na mniejsze plecy w trosce. Przestał być ważny, bo przecież była tutaj, potrzebowała opieki, znowu ona, nie on i szczerze powiedziawszy nie miał nic przeciwko. – Sweter... w kufrze. – wyszeptał do czoła, dając znać, gdzie może szukać, zostać, nauczyć się każdej z przetartych dróg, powinna zostać, mogła? Zadrżał z napływu ciepła jej ciała, dopiero zaczęło docierać jak była blisko...
Nie teraz, nie tutaj… proszę…


Serce mnie bije
Dusza zapije

Żyję

Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095
Re: Balkon [odnośnik]14.04.21 23:48
O tej łazience nie wiedziała niczego. Ona zamykała się w swej ponurej niewielkości i bezgranicznym spojrzeniu Małego Jima. Wciąż i wciąż łowionym między wilgotnymi oparami. Czy był jak jeden z tych rozbitych rybaków, którzy już się poddali i na tej samotnej wyspie czekali na śmierć? Na tę myśl ściskał się w niej ostatni oddech, a podbródek zaczynał zdradliwie drżeć, czyniąc ją nagą, na szczęście tkwiła poza jego spojrzeniem. O tej łazience wiedziała tylko tyle, że była jego, że mogła dać jej trop, kombinacją przedmiotów i pęknięć przedstawić tę smutną szantę o człowieku z portu. Brakowało jej czasu, by zająć się czymkolwiek, by choćby na chwilę obrócić głowę i przywiązać oczy do punktu odległego od kawałka męskiego ciała, od skundlonej tak tragicznie postaci. Kiedy własne palce zakleszczone przez lód zaczynały drętwieć i zamierać, wciąż, prowadziła je po skórze, ucząc się każdej przestrzeni, analizując byle zaczerwienienie. Nigdy się z nimi nie pieściła – zawsze doceniała grubą powłokę i wysoką odporność, nieustraszoność, ciosy przyjmowane tak, jakby się ich wcale nie czuło, ciosy przyjmowane, ale nie powstrzymujące przed kontratakiem. Bokiem kciuka drasnęła tajemniczy ślad, wciąż zastanawiała się, czy w ogóle się bronił. Wciąż zdarzało jej się odtwarzać w głowie wołające o uwagę obrazy, te klatki zatrzaśnięte, zasklepione w szoku i konieczne do przeanalizowania. Tak na potem, tak nie teraz. A jednak w tym pielęgnującym geście znalazła ciasny kąt dla myśli. Niezbyt szeroki, ale pozwalający na nawet największą abstrakcje. Chociażby to przypuszczenie, że w ten mord wepchnął się sam. Że te pięści zrobił sobie sam. Czy zaprzeczył wtedy rano, gdy zapytała? Skradające się po bokach dłonie łowiły resztki ciepła zaklętego w silnym organizmie. Bo mimo wszystkich złych zwiastunów Philippa wiedziała, że Jim nie padnie.
Nie oparła się. Tak, nie oparła, bo chociaż tak gorliwie próbowała zwalić winę na zgubioną równowagę i całkiem zbłądzone usta – nie, ona się nie oparła. Ani nie zasznurowała w porę gardła, rozczulenie wypełzło, wytwarzając w hałaśliwej burzy ciepły tunel. Zaklęty w nim głos stał się demonstracją słabości, na której przyłapała się dopiero po chwili. W tym wstrzymanym oddechu odkrywała, jak bardzo się mu ofiarowała, jak bardzo uwierzyła w nikłą iluzję, w ledwie pierwszy skrawek zieleni pośród suchej ziemi, jej wielkiego pola smutku. I jego, jego cierpienia. Przyrzeczenie jednak nie było kłamstwem. Smakowało jednak gorzko. Nieświadoma tego, że odzyskiwał spokój, zaczynała czuć nerwowość wtryskaną równomiernie w ogrzewającą się pierś. Ciepło nie docierało do dłoni, choć te zdawały się dziwnie parzyć, gdy kierowała ciałem Małego Jima, gdy w pretekstach łapała dodatkową okazję, by otrzymać jeszcze jedną sekundę, jeszcze jeden dotyk, jeszcze jeden plaster w bandażowanym ciele. Nigdy już nie zostawię, obiecywały jeszcze raz ślizgające się po mokrej skórze oczy, obiecywały coraz mocniej pod chłodem tracące czucie, ale mimo to wciąż parzone w najmniejszym kontakcie. Krople zmywały niewidzialną pamiątkę pozostawioną na zbyt odważnych ustach. Gdy tak naprawdę wciąż nie miała pewności, z czym, z kim się mierzy i jak powinna się zachować, po prostu wygłuszała dziesiątki złych doradców. On nie był żadnym poprzednim i żadnym możliwym do przejrzenia, a jednocześnie wydawał się jej tak lekki, tak niegroźny, choć odczuwający o wiele głębiej, niż ona kiedykolwiek będzie umiała. Więcej miała już tego nie robić – nie dawać się wciągnąć przypadkowym nadziejom i pierwszej lepszej drobinie ciepła. Tylko że on był pierwszym ciepłem od miesiąca, przejmującym, wpływającym od palców aż do sieci oddechów i westchnień. Albo od niepamiętnej wieczności, od niemniej chłodnego dnia, kiedy dziecięce łzy zapisywały wspomnienia. Z jakiegoś powodu tak łatwo i ufnie nadawała mu wyraźne, wielkie odznaczenia. Przerażone wagą tego stwierdzenia zatrzymała dłonie i odjęła je na chwilę od jego ciała, porzuciła czynność, tak machinalne już ruchy, które tak naprawdę przestały mieć cokolwiek wspólnego z szorowaniem zbrukanego ciała. Usta wciąż piekły, nie chcąc się pozbyć tak ulotnego muśnięcia, piekły, rozlewając w niej słodycz nowego pragnienia. Na ziemię sprowadzało tamto spojrzenie pełne bólu, wyłapane pod stanowczymi dłońmi skostnienie. Nie mogła. Zamierzała zderzyć się z tym wszystkim, zamierzała po prostu poczekać, aż wróci dusza wyżarta przez niewidzialne demony. Reagował. Przecież jej dłonie przyłapały więcej życia, wydarte z gardła westchnienie, może nawet drgnięcie. Usłyszał ją, podążył za wołaniem, za nieostrożnym szkicem jakiegoś bezkształtnego kiedyś, jakiegoś zawsze. Olbrzymią moc tchnęła w tak niepozorny szept, w lotny sens mogący nigdy nie dotrzeć do skroplonego ucha. Nie mogła odejść. Zawsze chciała wracać, rozplątać niepewność, odpędzić mgły czające się między dwoma spojrzeniami. Prowadzić rozmowę, nawet rozmowę oczu, melodię własnej ciszy. Ale po prostu wciąż mieć go tu, przy nim trwać, ostatni raz spróbować uwierzyć, że mogłaby zgarnąć dla siebie kawałki potłuczonych uczuć,  odłamki łamiące serce, rozrywające i tak bzdurne marzenie. Dawno przestało chodzić jednak o nią, miała zamiar trwać, wiernie, ufnie i uparcie. Wspinać się po pieprzonych balustradach tak długo, aż nie zepchnie jej w przepaść. Ale nie mógłby, prawda? Sam spadał, więc łapała te ślizgające się dłonie, deptała rozsądki w duszy, wołała sercem wysuszonym ciągłym przychodzeniem i odchodzeniem, wyżartym przez trucizny, znieczulonym i twardo pchającym dziewczynę z portu na wojnę. Aż zagrożenie minęło, aż miała pewność, że żadne z nich już nie spadnie. Aż się ku niej obrócił, by mogła dalej poprowadzić go do ocalenia.
Pochwyciła natychmiast o wiele przytomniejsze spojrzenie, zdradziło obserwację, przeciągające się poszukiwanie. W niej? Czego potrzebował? O co nie poprosił? Śledziła wiec, tymi piwnymi oczami, śledziła pilnie, odnajdując w sobie jeszcze więcej gotowości. Dla niego. Uniesiona głowa, napięte pod sukienką ciało, sztywność, której próbowała nie okazać. Nie wiedziała o rozmytym przy oczach pięknie, o czarnych cieniach i rozgrzanych nagłym uczuciem policzkach. Choć może wkrótce mogła poczuć to pulsowanie, promieniujące, gęste wrażenie mknące od rozpalonej twarzy, przez szyję i w dół, w dół. Nie jednak nisko, by musnąć ciepłem lodowate łydki. Między rozmoczonymi końcówkami jego włosów chciała znaleźć nową nadzieję, potwierdzenie, że już jest lepiej, choć odrobinę. Że do niej wracał z tego kolczastego gdzieś. Że się temu jednak nie dał. To dokładne spojrzenie obnażyło resztki szkła w brwi, wciąż tkwiące tam tak uparcie, boleśnie dla brązowego spojrzenia. Zareagowała, właściwie to zastygła z chwilą, gdy jego dłoń objęła jej pomazaną, podmokłą buzię. Mimowolne mruknięcie, nieco zbyt miękkie zdradziło rozluźniające się nagle, pospiesznie ciało. Poczuła ulgę, delektowała się skromną czułością, która rozrastała się do jakiegoś niepojętego czucia. Lawiny ciepła, wręcz otumaniającego. Potem jego głos, wreszcie, tak długo wyczekiwany, obecny. Istniejący tuż w jej własnym oddechu. Poddała się kołysana nim jeszcze długo, długo po tym, gdy rozmył się w wilgotnym powietrzu. Zimny nos wywołał dreszcz, ten pospiesznie rozbiegł się gdzieś po plecach. – Jim – wydusiła cicho, z trudem, oczarowana tym, że po prostu wrócił. Zaczynała to czuć, poza przypuszczeniami, poza śmiało wysuwanymi wnioskami. Teraz naprawdę wrócił. A jej dłoń pobiegła prosto w te wtulające się w jej policzek palce. Imię, ksywa, tożsamość zamknięta w trzech literach, niby nic, byle słowo, które jak spełnione pragnienie wypełzło z jej potrzebujących ust, nagle tak bliskich zahaczenia o te drugie. Jak to się stało? Kiedy zniknął chłód tysięcy kropli? Kiedy tak bardzo zamarła, pragnąc najbardziej w świecie, by nie poruszył się, by nie umknął przedwcześnie, by pozwolił trwać temu zaklęciu. Nie dało się powstrzymać coraz cieplejszych oddechów, delikatnego drżenia, które próbowało złączyć ze sobą wargi. Tak wcale nie miało być, nie tak, nie można było nikogo pragnąć tak nagle i tak bardzo. Drobne dłonie, czując, że ciało zaczyna się całe chwiać, potrzebowały znaleźć podporę. Ta, która trwała zlepiona przy jej twarzy z jego palcami, zacisnęła się bardziej. Oczy bały się choćby mrugnąć, aby tylko nie przegapić. Niczego. Niech będzie już zawsze, pomyślała, topiąc się, wraz z delikatnym pocałunkiem na nagle stokrotnie bardziej wrażliwej skórze. Palił, obiecywał, troszczył się. Bronił jej. Wstrzymała oddech. Zakradł się do niej, przez prawie nieodczuwalny gest przelało się zbyt wiele emocji, rzeki, rozgrzane rzeki, które być może wpędziły ciało znów, kolejny raz, w nienormalne drżenie. Nie z zimna – z poparzenia. Rozpadała się i zbierała w sobie na nowo, a przecież tym razem to jego miała strzec, to jemu była potrzebna. Czy to możliwe? – Wcale nie – naiwnie skłamała. Na drżenie. Na możliwość, na całą tę nagłość, wszechobecność, naelektryzowanie. Sprzeciw był jednak dość wyraźny, choć trochę chyba zabawny, gdy ciało zdawało się objawiać całkiem inny stan rzeczy. A Philippa wciąż i wciąż trzymała się tej wojowniczej roli. Nic jej przecież nie było. Była tylko… tylko była odurzona. Objął ją ręcznikiem, którego chyba przestała potrzebować. Mylne to wrażenie, bo wraz z powracającym, nieco łapczywie, oddechem przypomniała sobie, że jednak jest jej zimno. Później znów to zrobił, nie dając jej żadnego wytchnienia, nie pozwalając żadnemu wrażeniu opaść – przytknął usta do zapewne nie mniej wygrzanego od policzków czoła. Wtedy nie powstrzymała wolno opadających powiek, wtedy nagle, bez kontroli, ścisnęła mocniej jego dłoń porażona kolejnym tak intensywnym ukłuciem pieszczoty. Nie był nieważny. Przecież był najważniejszy. Przecież uruchamiał ją i składał w całość, na nowo, rozbijał bolesne skorupy i wprowadzał świeżość, nadzieję, uczucie. Już w niej był, w wygodnej głębi, rozgoszczony, z tym swoim przejętym spojrzeniem i całą magią nieodkrytej czułości. Odbierał jej tempo, nagłość, pewność, ucząc zupełnie innej drogi, niespiesznej i o wiele intensywniejszej.
Naprawdę była w stanie przyjąć instrukcję? Zwiększyć dystans? Porzucić ledwo napoczętą bliskość? Od środka ciała rozchodziło się ciepło, wyraźne, zaparowujące spojrzenie, ogrzewające usta jeszcze bardziej. Chciała poprosić o jeszcze jedno, jedno takie zaraz, tuzin dodatkowych uderzeń serca, jeszcze następną czułość. Chciała poprosić o niego, by nie odbierał jej tego. Im. Wrócił. A ona wraz z marną próbą uniesienia stopy odkryła, że może trzeba będzie nauczyć się chodzić na nowo. Odsunęła się trochę, raczej niechętnie i zdjęła ręcznik. Będzie spokojniejszy, prawda? Przy swetrze i przy herbacie. Bez zimna. Choć była niemal pewna, że przy nim ten chłód właśnie przestawał jej zagrażać. Oddała puchaty materiał, uznając, że jemu przyda się jednak bardziej. Zrobiła krok w tył. Palce wspięły się do guzika sukienki, a oczy patrzyły w oczy. Mocno, w skupieniu. Odpięła guzik, ten trzeci, bo tamte dwa oddzieliły się już dawno temu. Potem poszukała czwartego. – Tylko przyjdź zaraz – powiedziała chyba nawet z uśmiechem, może trochę nie tak, jak powinna mówić do kogoś, kto właśnie przeżył gdzieś w ciemnościach nocy swój wielki kataklizm. Obróciła się do wyjścia. Bo przecież to była mała łazienka.
Kojące, wręcz pożądane zimno objęło ją ciasno ramionami, gdy tylko znalazła się w tym wielkim pokoju. Przetarła wierzchem dłoni rozpalone czoło, a potem stanęła. Na chwilę. Pięć oddechów. Może dziesięć. Może to nie była chwila. Szybko dobrała się do pozostałych guzików. Sukienka spadła, łącząc się w bałaganie wraz z resztą jego ubrań. Z tego cholernego kufra wyjęła ten sweter. Puściła haftka na plecach, zsunęły się z ud pończochy. Była jak w transie, ale przecież musiała się opanować. Nie zwróciła uwagi na nic w kufrze, nawet na to, jak właściwie wyglądał ten sweter. Trochę tylko drapał, elektryzując dodatkowo podatną skórę. Cholera.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Balkon [odnośnik]15.04.21 17:27
Jedyną jego siłą była obecność, nie jego, jej. Przyciągała go, zapewniała, budziła, przymuszał się do opieki, którą przyjmowała z tak dużym entuzjazmem, że nawet zapominał o najprostszych z możliwych czynności – oddychania, ale teraz musiał, bo dzielili tę małą przestrzeń, tylko we dwoje, splątani w ciszy spojrzeń i chaosie wymienianego pomiędzy sobą powietrza. Teraz już nie było mowy o dystansie, w jaki sposób mogło, kiedy czuł ją gdzieś w sobie, tam, na dnie i w głębinie niewypowiedzianych słów i krótkich obietnic, a jednak wciąż była mu podporą, tą, która utrzymywała na powierzchni, podciągała z zanurzenia, a nawet pozwalała zatonąć w swoich piwnych oczach splątanej w cierpieniu duszy. Chyba jeszcze nigdy tyle nie czuł, choć akceptował wszystko, jakby całe to niezrozumienie otoczenia zbierane przez lata przygotowywało go na tu i teraz kiedy umysł zwyczajnie odpuścił, pozwalając intuicji i temu czuciu przejąć władzę nad ruchami. Potężne rozczulenie i troska pozwoliły mu funkcjonować dalej, przegnać zakleszczającą ciemność, która barwiła ocean krwi w piersi, żyłach, nerwach, głowie i pozwalała odciąć się od rzeczywistości. Teraz nie był w stanie zrobić czegokolwiek innego poza trzymaniem tej cenności, jaką była ona we własnej dłoni, pod własnymi ustami, pomiędzy własnymi oddechami, wypowiedziała obce imię. Informacja wydawała się przetwarzać bardzo długo, zbyt rozciągnięta w czasie by mógł faktycznie odpowiedzieć, bo nie był kimś innym, nie był portowym kmiotem, nie był łgającym kanciarzem, nie był wszystkim tym co widziała, a czego nie chciał pokazywać, bo powinna zobaczyć go prawdziwego jak te miodowe, pokrapiane zielenią tęczówki, które tak żywo łapały piwne przy każdej z możliwych okazji. Nigdy nie zamierzał się poddawać, nie przy niej, nie dla niej, nie bez niej, a ona nigdy nie powinna zostać z nim wciągnięta na dno, bo wtedy… wtedy nic już nie miałoby znaczenia, a przecież teraz miał wszystko nie mając nic, nie była jego, nie miała być jego, nie mogła dać mu się zepsuć, potężne ściśnięcie w klatce piersiowej odebrało mu zdolności wszelakie, kiedy powiedziała Jim. Zwyczajny zlepek liter psujący wszystko, odbierających każdą bliskość, która wcale nie była przeznaczona dla niego tylko tego innego, bo zawsze musiał być inny, ten, tamten, nie on, nie on. Iluzja wspaniałego oszustwa uderzyła gorącą parą powstałą ze ścisku w piersi, choć nie był w stanie określić jak. Przez myśl przeszła chęć powrotu do nicości, nawet nie z własnej woli, ze zwyczajnego przyzwyczajenia, bo tam nikt nie był w stanie zranić, choć chyba już tradycyjnie najmocniejsze ciosy padały z własnej strony, nieuniknione, precyzyjne, bolesne. Dotyk drobnej dłoni na tej jego prawej, nietkniętej, opiekuńczej, niezbrukanej przerażającą mocą destrukcji samego siebie, rozkruszył tworzącą się barierę bezpieczeństwa przed sobą samym, bo przecież nie przed nią, nigdy przed nią. Niesilny poddał się czuciu, wierze, że chodziło o niego, całego w swojej niedoskonałości i nieszczęściu zaplecionym pomiędzy los a każdą z przywdziewanych twarzy, bo zwyczajnie potrzebował, jak każdy człowiek. Brzydził się tą słabością, bo ta czułość nie była dla niego, zgarniał ją dla siebie już nie tylko jak oszust, ale również najpodlejszy ze złodziei czerpiących niczym pustelnicy na oazie, żeby wody nie wystarczyło dla nikogo więcej, a wydawało się, że niżej upaść się nie da. Choć raz chciał zaznać szczęścia, zostać kimś innym, tym, do którego wzdychała, dzisiaj Jim, jutro skupić się można na kolejnym, był w stanie wciąż oszukiwać, żeby tylko została. Odrzucał gdzieś na bok jej pamiętne zamknięcie oczu z rana, bo wtedy każdą cząstką też pożądał nie jako ciało, a zwyczajny umysł, żeby widziała jego, żeby patrzyła na niego, żeby pozwoliła mu dać się poznać, bo spadły wtedy okowy barier, dał zbadać własną skórę, teksturę, polik i usta; nie była to ta sama sytuacja, bo wcale nie wyciągała ręki, jedynie przyjmowała, a on odbierał każdy impuls i westchnienie, choć nie powinien, to wciąż nie było dla niego. Dłoń przytknięta do tej większej zacisnęła się nagle, a ciepłe uczucie przebiegło wzdłuż ramienia, po bark, rozprowadzając się po całym ciele. Urien… jestem Urien. Pomyślał dosyć nieświadomie, odrzucając choćby na chwilę głupstwo rzeczywistości, prawdę, która bolała bardziej niż każde z uderzeń pulsujących w ciele w amoku. Jutro będzie okropnie, ale dzisiaj była tutaj, chyba mógł, choć na chwilę oddać się tej chwili, spróbować samemu choćby złudzić się do granic nieprzytomności, bo trzeźwość już dawno przestała mieć rację bytu, kiedy była tuż pod palcami i nosem, znowu tak blisko, ale tym razem to on skrócił irytujący dystans, bo był.
Nie odpowiedział, bo tylko oddech był narzędziem jego mowy i reakcji, nie potrafił inaczej, już nie. Uczucie wypełnienia, lekko poszytego kuriozalnością w tym drżeniu i jej próbie ukrycia, że było inaczej, całkiem odbierało mu zdolności do wyrażania siebie tak, jak należało. Pomiędzy dwoma ciałami nie było nic, co powinno zdarzyć się przy drugim spotkaniu w samotności, bo czy nie było to legalne, że chciał tylko i wyłącznie dla siebie? Niezdolny opanować jej trzęsącej się, zmoczonej powłoki zdenerwował się na siebie, choć nie wiedział, że ponownie zamknęła oczy, szukając kogoś innego, ale to nic, to przecież wszystko jedno, wielkie nic, mógł być substytutem, potrafił przecież zmieniać twarze, ta bolała ponad wszelkie granice rozsądku i możliwego czucia, choć może już dawno nie czuł? Może zwyczajnie wrócił tylko cząstką, tą, która potrzebowała go przy sobie, dla niej, ta jeszcze do uleczenia, a nawet lecząca, najmniejsza ze wszystkich pokruszonych z niego części.
Mylność, zwyczajna pomyłka, bo czymże innym mogły być te chwile, których trwałość była krucha bardziej niż porcelana. Biedacy tacy jak oni, zapomnieni przez świat nie wiedzieli o tak przerażających kruchościach, ale czy potrzebowali? Przecież odnaleźli wszystko w tym niczym, bo jak inaczej nazwać ten brak ruchów? Zwyczajne trwanie mógłby tak nieskończoność sekund. Pomiędzy nierównymi oddechami i uderzającymi z daleka sercami zapomniał o wojnie, o innych, o niebezpieczeństwie, które ciągnęło za sobą pragnienie wypowiedzenia wszystkich win i grzechów, bo nie zasługiwała, bo chciał choć raz w życiu czegoś prawdziwego, bo była blisko i mógłby oddać jej wszystko, bo sam przecież już dawno przepadł, pozwalając sobie na powrót z nieczułego stanu, bo go potrzebowała, bo on potrzebował jej, bo tak po prostu miało być, bo chcieli powoli… chcieli… wyczuł ruch z jej strony. Drgnął nieco ocucony ze stanu nieważkości, niefortunnie wyczuwając jak byli blisko. Wyczulona przez zimną wodę skóra już dawno przeżywała ekstazy bliskości innego ciała, wygrywając na każdym skrawku inną melodię przemykającą wzdłuż i wszerz nieswojo-swojego ciała okrytego nagle ręcznikiem. Obniżył brodaty podbródek, lokując spojrzenie w piwnych głębinach, których intensywność równała się tej jego, niespodziewanie wzbudzonej odległością od drugiej twarzy, dotyku opuszka palców, wszystkiego, co oferowała i nie była w stanie nawet powiedzieć, potrzebował nie fizyczności, a jej i w tym jednym geście wiedział, że stała się rzeczywistością. Parującą, wzniecającą to, co niepoprawne i niepożądane, a przecież stała się remedium, czy mógł być tak popierdolony? Czy faktycznie chciał zepsuć jedyne, co wydało się faktycznym ratunkiem i celem do ciągłego bytowania dzień po dniu bez złudzeń o tym bezsensie? Nieubłagana świadomość bliskości ich pozycji, wyłapane kątem oka palce przesmykujące się w dół po guzikach, ciężko wydychane powietrze synchronizowało się z wyskakującymi zabezpieczeniami barmańskiego odzienia i być może właśnie przez to niedotlenienie wyczuł ogrom ciepła uderzającego wzdłuż całego ciała, a kumulującego się w głowie, piersi i lekko poniżej pasa. Drgnięcie jedynego kawałka siebie, który miał zostać, uśpiony stał się odpowiedzią, której nie była w stanie zauważyć, odeszła, a on nieświadomie pochylił się do przodu, podążając, chcąc zmniejszyć dystans, przytrzymał się rękoma przy framudze drzwi, powstrzymując kontynuację stawiania kolejnych kroków. Z lewej dłoni przeszedł prąd bólu ocucającego go lekko z tego dyszenia do zamkniętych drzwi, pulsującego już napięcia pod jedynym na ciele materiałem i tej cholernej potrzeby jej oczu. Niesprawna dłoń znalazła się na klamce, zaciskając się na niej w nagłej konwulsji, bo przecież to nie tak miało być, nie mógł plugawić myślenia o niej, w żaden z możliwych sposobów, a jednak w wyobraźni przekroczył ten próg, skrócił dystans w kilku krokach, zatopił się w skropionych jeszcze zimną wodą ustach, przyciągnął bliżej i głębiej i mocniej i tak, żeby wiedziała, że to on, Urien, nie żaden inny, którego szukała pod przymkniętymi powiekami, nie dałby jej zamknąć oczu, choć w tej wizji nie było żadnej czułości, tylko ta gwałtowna chęć przyciągnięcia do siebie i dopiero to sprawiło, że oparł gorącą głowę o zamknięte wciąż drzwi. Głęboko dyszał sam do siebie, wyczuwając już świadomie potężną złość, tego wybudzonego potwora, którym był pomimo dobrych intencji i każdej próby odnalezienia odrobiny ciepła. Pustka znowu zapełniła rozpędzoną w niechcianej pogoni pierś. Dreszcze już dawno przestały mieć tak wielkie znaczenie, kiedy ból mieszał się z tęsknotą i bezgranicznym podnieceniem, przestał już walczyć. Instynkty odpuściły na rzecz sprawdzonego systemu. Nie zauważył, kiedy prawa pięść zetknęła się z kafelkami, do których jeszcze przed chwilą był obrócony plecami. Prąd najbliższego z przyjaciół przeszedł od utworzonej spod zbitej ręki pęknięcia, aż po korzeń kręgosłupa. Nie musiał się martwić o zdrowie, ono już dawno zniknęło gdzieś pomiędzy drogą do zapomnienia i destrukcji, cała ścieżka utkana była kolczastymi pęknięciami, na które składał się cały on. Przełknięty szloch nigdy nie wyrwał się z palącego, mokrego gardła, tylko krople spod zamkniętych powiek spłynęły z czerwienią krwi i wstydu pozostawiających ślady gdzieś głębiej, nie tylko na spieczonych od pokrętnych historii polikach. Kolejny cios przypomniał, jak boli ciało, bo przecież to ono powinno dojść do tego samego stanu co głowa i dusza, wszystkie były nie takie, pokaleczone, nieskładne, przestała być obok. Ucieczka od obecności była rozsądna, przypominała smutną trzeźwość, tylko dlaczego musiało tak cholernie boleć? Trzeci raz nie miał już siły na mocny zamach, ledwo uderzył, zaraz prostując bezużyteczną prawą dłoń, nie była mu potrzebna, nic nie było mu potrzebne do zapewnienia sobie gehenny, ona była tam od dawna, niewyparta, zrozumiała i jedyna stała. Kiedy wszystko stało się tak skomplikowane? Fizyczną krzywdą prostował każdą pokrętność, doprowadzając do skraju nie tylko siebie, ale również otoczenie. Zimno przenikające przez ciało od stóp, aż po mokrą głowę zgrywało się z pulsacją ciepła już nie tego roznieconego kolejną falą pożądania, a pierwotnego bólu, odwiecznego znajomego potworów. Podparł się głową o kafelki, nie patrząc na kolejny ślad pozostawiony w bezsilności i próbie odzyskania kontroli, bo jaka była inna ścieżka nierobienia nikomu krzywdy nawet we własnym umyśle? Jako ślepiec podążał, zawsze tylko podążał, oddanie się w schemat było przyjazne, choć głowa tęskniła za perfekcyjnym znieczuleniem z procentów. Czasem było łatwiej się po prostu obudzić ze śladami. Tym razem nie powinien, nie mógł, dwie pary różnych tęczówek nie zasługiwały na zapomnienie, a tym bardziej jego pokutę w śladach na własnym ciele, bo ile mógł jeszcze udawać kogoś innego?


Serce mnie bije
Dusza zapije

Żyję

Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095
Re: Balkon [odnośnik]15.04.21 20:04
Porzucony kufer zdawał się wabić przynajmniej jedną parę oczu. Nie jednak kryjące się wstydliwie dwa brązowe ogniki. Zupełnie inne, czarne, mniejsze, dużo bardziej ciekawskie, choć może i niemniej sprytne. Gdy w amoku, w skręconych upiornie myślach próbowała odnaleźć się w burzy tylu reakcji, gdy gdzieś za nią potrzaskiwała sprowokowana wiatrem okiennica, drobny bandyta węszył łupy. Obleczone w cieniutki, pajęczy, czarny materiał palce dziewczyny potrzebowały skupienia, punktu totalnego, bo wydawało jej się, że z chwilą zatrzaskujących się drzwi coś się zmieniło, coś udało, coś razem osiągnęli, a jednocześnie stonowanie piekących reakcji trwało i trwało – nawet gdy półnagie ciało wystawiała na chłód szerokiej przestrzeni. Włochaty kuper wskoczył do tajemniczej skrzyni i zaczął dokładnie przegrzebywać zawartość w poszukiwaniu złotego kąska. Słyszała szmer, tło ocierających się o siebie bibelotów, ale niezbyt głośne, niezbyt zdolne do przyciągnięcia jej uwagi. Mierzyła się dalej z nagrzanymi ramionami, z dziwną namiastka radości wlewającej się nagle w przestrzeń pod odstającymi żebrami. Niedawno umierała ze strachu. Strachu o niego, bo przecież zjawił się w progu kompletnie rozbity, prawie martwy wewnątrz, nieobecny duchem, pokaleczony w ciele. I chociaż w podobnej scenerii znalazła się po raz setny, to jednak wciąż i wciąż nie otrzymała pewności, że cokolwiek naprawdę działało – przecież chodziło o niego. Kumulował w niej sprzeczności, budził uśpione kawałki w duszy, głaskał drapiącą naturę i wzbudzał troskę. Troskę. Słowo irytująco, rytmicznie przywoływała, jakby właśnie ono miało przywrócić ją do porządku, zgasić kłujące przyjemnie kaskady dreszczy i uczucie tak przejmującego gorąca. To łaskotało aż tak, że musiała znów napiąć ciało, ścisnąć uda, a potem poszukać miejsca przy karku, które wręcz wołało o dotyk. Mechaniczne oddechy, mechaniczne kroki, mechaniczne próby zgładzenia każdej nieprawidłowości, choć przecież… Co to, do cholery było, Moss? Ta szopka? Te guziki? Ten uśmiech? Przebudzenie natury, która poczuła się zbyt pewnie, która dobrze pojmowała wszystkie formy fizycznej bliskości. Której też nie mogła powstrzymać, bo kierowała dłońmi i mimiką twarzy niekontrolowana, zbyt w niej silna i głęboko zakorzeniona. Ależ trzeba być kretynką, by wabić gościa, który godzinę temu o mało się nie przekręcił gdzieś w portowym rowie. Tylko że to… te pragnienia, one nie smakowały jak zawsze, one nie były skonkretyzowaną siecią namiętnych spojrzeń i łakomych dotyków. Nie od tego wyszła, nie do tego też dążyła. Czy sam nie złamał bezpiecznej przestrzeni? Nie poprosił o ciepło? Nie zaplótł dwóch oddechów? Pod przymkniętymi powiekami debatowała nad tym, co się stało, ale jeszcze bardziej na tym, co zaraz mogło się stać. Obiecała sobie jednak czujność, wielką ostrożność, która pozwoli jej niespiesznie rozgryźć tę sprawę, sekretne tragedie Małego Jima, tamte listy z wieloma imionami i obcymi tożsamościami, te oczywiste prawdy, których wciąż nie znała, ale przede wszystkim jego, po prostu jego. Jego ból i przytaszczoną z trudem tragedię, która wycisnęła z ciała człowieka i kazała mu gdzieś błądzić. Wrócił, powtarzała więc sobie raz za razem, by ukoić własny niepokój, by jakoś przekonać nieco niepewne myśli, że najgorsze póki co mieli już za sobą.
Krecie oczka zerkały znad szczytu kufra. Drobne łapki zaciskały się na brzegach, a czarne jak węgiel ślepia zerkały na tę kobietę. Kobietę w swetrze, bosą, o wilgotnych, potarganych włosach i buzi wciąż noszącej ślady dziennej elegancji. Teraz wyglądała jednak co najmniej marnie. Z boku dało się dojrzeć kilka nerwowych gestów, podciągany co jakiś czas na udach materiał, podwijane rękawy, albo garść włosów przegłaskiwana w rozluźnionym objęciu palców. Stała tak pośród sugestywnej mapy pełnej tych porzuconych ubrań, punktów dających wyobraźni dodatkowy obraz  - zupełnie jednak daleki od prawdy. Tu nie pasował żaden plan, tu przegotowane myśli nie chciały ostygnąć. Miotała się więc od kąta do kąta, nie wiedząc, czy zapolować na coś w kuchni, czy może iść sprawić, czy na pewno nie zdechł w tej lodowatej łazience. Tam go zostawiła, błagając w nieco zbyt zalotnym spojrzeniu, by wrócił, wierząc, że skoro czuł się lepiej, to mogła mu ofiarować tę odrobinę intymności. A może się pomyliła? Dwa palce przetarły skroń, a wtedy zbyt szeroki rękaw okrycia spłynął z nadgarstka aż do łokcia, odsłaniając chude przedramię – wolne już od śladów po kajdanach, od tej żałosnej pamiątki po Tower. To była ostatnia sekunda pięknego złudzenia, świeżej, ledwie kiełkującej obietnicy ukojenia.
Umarła wraz z pierwszym twardym łomotem, walnięciem jak po małej bombardzie. Albo jak ten młotek, którym Michael przebijał tajemniczą ścianę w jej nędznym saloniku. Raz, drugi, kolejny. Przestraszony tym niuchacz zwinął się do kufra i wgramolił gdzieś na samo dno. Philippa jeszcze przez chwilę głucho odtwarzała tamten dźwięk. Jakby był snem, psotą uszu, przesłyszeniem zbyt czułej i przesadzonej wyobraźni. Obróciła powoli głowę, by zawiesić spojrzenie na ścianie, za którą znajdowała się łazienka. Natrafiła na wyłupany bolesną złością płaski kształt w starej farbie, starym murze. Wizje popękanych kafelek, moment, w którym prowadziła go pod prysznic. Kurwa. Ostry, świszczący dźwięk wydostał się spod gwałtownie zakręcającej na podłodze pięty. Do środka wbiła się od razu, mając w głowie sto wariantów tego, co zobaczy – a i tak dobrze wiedząc, że prawdziwy był tylko jeden. I wcale się nie pomyliła.
Pomazana na wilgotnej ścianie mapa czerwieni zdradzała dokładną drogę. Pod nią mężczyzna. Właściwie to przy niej, ciężki, słaby, umierający w potężnym bólu i niepojęciu. Wcale niczego nie osiągnęła, wcale nie umiała mu pomóc. To wcale nie zadziałało. Ta klatka wryła się torturą w jej pamięć, rozpędziła zardzewiałe trybiki, odblokowała wysuszone kanały, olbrzymią machinę świadomości czyjejś krzywdy. Jego krzywdy. Nie chciała wierzyć, nie chciała głośno rozprawiać o tym, że kiedy tylko wyszła, wymierzył sobie koleje ciosy, że robił to dzień po dniu, bez przerwy, że robił to nawet teraz, kiedy przed chwilą mówił bezśpiewną czułością, prosił o obietnicę. Żeby została. A ona wyszła. Cały ciąg przekleństw przeszedł przez jej usta bezgłośnie, zanim mogła jakkolwiek się ruszyć. W tamtej chwili oddech gwałtownie, wręcz panicznie przyspieszył, a w oczach zalśnił strach. O niego, o tego, który był przecież wiele razy bardziej rozbity, opętany gorzkim dramatem, gnijący we własnej samotności – o wiele bardziej, niż jej się wydawało. Przejechała się na własnej czujności, na własnej możliwości pojęcia drugiej istoty, na fałszywym zapewnieniu, że już zdołała odczynić przynajmniej jeden zły urok. I ona i on wywodzili się przecież ze świata, który nikogo nie kołysał w ramionach, nikogo nie okrywał pierzynami i nikomu też nie ocierał łez. Dobre rzeczy zdarzały się rzadko, a te złe zagnieżdżały uparcie pod skórą, podrzucając ból podrzucając już wieczne nieszczęście. Tyle razy tego wieczoru karmiła się wygodnym przekonaniem, że konieczne kroki wydają się tak oczywiste. Albo że zdoła to udźwignąć. Zdoła, nie wiedząc o niczym, nie wiedząc nawet o nim, ale wiedząc jedynie, że to wciąż on. I że może jednak dalej jest mu potrzebna. Stała tak, w tych drzwiach, może minutę, może nawet jej ćwierć. Patrzeniem jednak nie dało się zrobić nic. Dlatego wyszła do niego, dla niego, w niego się natychmiast wczepiając, gwałtownie, mocno, całą sobą. Dłonie owinęły się wokół boków, lokując się wyraźnie na plecach, a ciało całkowicie przytknęło się do tego drugiego. Bok głowy oparła gdzieś przy ramieniu, a nos wcisnęła w szyję. Tak, żeby ją poczuł. Bezgranicznie, całą. Jak szkielet, który mógł pomóc mu się trzymać, kiedy nie miał już sił, jak obietnica, nowa, bo poprzednia przecież została złamana. Rozchylające się usta chciały coś powiedzieć, ale dopiero przy kolejnej próbie objawiły odwagę. – Połóż dłonie na moich plecach. Teraz wygłosiła dzielnie, nie chcąc, by wyłapał, jak bardzo była przerażona. Rozwalone pięści, znowu. Ta myśl ścisnęła jej powieki aż za mocno, a spod nich wydobyło się kilka słonych kropel. Philippa nigdy nie moczyła oczu. Nigdy. Annie o wiele za dużo, za często, zbyt boleśnie. Ale nie Philippa. Sklejona z jego ciałem starała się o nieruchomość, ale czasem drgnięcie zjawiało się, nagłe, potężne, za silne, by mogła je pośpiesznie zneutralizować. – Przepraszam, że cię zostawiłam. Nigdzie nie pójdę – spróbowała jeszcze raz. Zacząć tak od nowa. Jeszcze raz. Zamierzała stać, trwać wciąż i wciąż. Choćby nie wiadomo co miało się teraz wydarzyć. Jego była pewna, całego jego. Że go nie opuści. Ostrożnie uniosła głowę, by móc popatrzeć na tę zamęczoną twarz, z której ból wyciskał resztki dobra i harmonii, która miała w sobie kępki tajemnic i mroków, o których wciąż się nie dowiedziała. Zwolniła jedną dłoń z czepliwego obowiązku obejmowania go, by poprowadzić ją wyżej, do tych przedziwnych, wielobarwnych oczu, do wilgotnego czoła i pobrudzonej krzywdą brwi. Delikatnie muskała opuszkami palców te wolne od zaczerwienienia miejsca. Powiedz mi, co mogę zrobić. Jak ci pomóc? Patrzyła jednak, łagodnie, ostrożnie. – Wiesz, że… – wyszeptała, głaszcząc lekko bok jego twarzy. Palce haczyły o włosy, palce wybierały chłodne prądy, które zagnieździły się między kosmykami. Urwane zdanie potrzebowało dodatkowego wdechu. – Chcę być przy tobie. Nawet jak dzieje się źle. Wiesz o tym? – upewniła się, transmutując złość, smutek, frustrację w jakieś drobne iskry, lekko zaczepiające skryte w nim serce. A może nie? Przecież razem mogli się z tym zmierzyć. Razem wykopać dół, a w nim pogrzebać lęki i krzywdy, przerażające momenty nieistnienia. Wydawało jej się, że on też tak czuł, że mógłby tego chcieć. – Pozwolisz mi? – zapytała ostrożnie. Mogliby przecież zacząć od początku. Wyjść stąd i zająć się opatrzeniem wszystkich ran. I jego i jej.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Balkon [odnośnik]16.04.21 22:44
Chciał przestać, z całych sił odpuścić wszystko, co zatruwało już nie tylko umysł, ale również i ciało, bo zwyczajnie nie był w stanie tego powstrzymać. Oddechy mieszały się z mrocznymi myślami, które podsycane były obrazami wytworzonymi we własnej głowie, nie widział sensu dalszej walki, był bezsilny i właśnie ta niemoc zmusiła go do zaprzestania czegokolwiek. Może nawet oddech nie był tak potrzebny? Może to wcale się nie wydarzyło i tkwił zapętlony w ciemnościach własnej świadomości ściągającej wszystko bardzo głęboko, zbyt daleko, żeby ludzki dotyk był w stanie go oderwać. Każdą krzywdą fizyczną przywracał samego siebie do rzeczywistości, tutaj gdzie musiał być pomimo niespełniania żadnego z wymagań. Nie potrafił udawać kogoś, kim nie był, a jednak twarze zakrywające tą prawdziwą stały się też częścią jego, skrawkami składającymi się w całość, bardzo patologiczną, niepoprawną pełnię pęknięć. Był zwyczajnie zagubiony i już przestawał walczyć, bo jaki w tym sens? Pustka stała się wytłumaczeniem.
Nie dopuszczając do siebie myśli, jak mogło to wyglądać, a tym bardziej czuć świadomie i trzeźwo, pozwalał, aby zamroczenie wpłynęło na czułość, zastępując obojętnością względem samego siebie. Oddalony nawet nie usłyszał dźwięku otwieranych drzwi, kroków, innego oddechu, choć przecież przez cały czas tam przebywał, drążył kolejne wyżłobienia w kafelkach będących pamiątką każdego niepowodzenia. Dotychczas dotykały go tylko w stanie nietrzeźwości, wtedy gdy było już za późno na ratunek, teraz nie wiedział gdzie był, bo nienawiść do samego siebie wyparła go gdzieś dalej, krzywdząc mocniej niż zakrwawione ślady i siniaki na ciele. Był słaby, przyznawał to przed samym sobą, akceptował, bo nic innego nie mógł zrobić niż przyjąć gorzką prawdę o sobie, nie potrafił tylko zrozumieć, dlaczego inni też? Przecież chciał przejąć na własne barki każdy ból, niedogodność, cierpienie, a nawet smutek. Zdawało mu się, że takie pokaranie miało przy nim sens, mógł unieść wszystko, wszystko… oprócz własnej potworności myśli, które wdzierały się nieproszone do umysłu, mąciły, psuły i rozbijały. Czy człowiek mógł pomieścić w sobie tyle wszechświata? Może to wcale nie było nic wielkiego? Zwykle mało rozumiał pomimo swoich dużych starań, wciąż nie był mędrcem i być może właśnie to powodowało, że zatapiał się w bólu – jedynym realnym odczuciu, którego mógł być pewien.
Każdą cząstką czuł, choć rzeczywiście nie chciał, wolał oddać się błogości oddalenia, które nie przychodziło z taką łatwością. Zamiast wszelkich potrzeb, a raczej pragnień ucieczki wyczuł dłonie, których ciepło rozgrzało jego plecy. Pochylony do ściany wyczuł znajomy zapach jednak przymknięte, zmoczone oczy nie otwierały się, nie chcąc przepędzić tej znajomo-nieznajomej obecności. Brakowało w tym już podniet, zatrważającego napięcia, zwyczajna masa przyklejona do tej drugiej, drobniejszej, tak po prostu, dokładnie w sposób, jaki nieświadomie potrzebował. Na ramieniu wyczuł ciężar, choć w żadnym stopniu nie odbierał on siły, wręcz przeciwnie, dodawał otuchy, jakby zachęcał do kolejnego oddechu, który był bardziej uspokojony i z każdym kolejnym zdawał się wracać do tej ‘normalności’. Na połączeniu szyi z obojczykiem wyczuł drobne źródło powiewów wzbudzających dreszcze na wciąż wilgotnej skórze. Czuł, nie czując, nie chcąc czuć, a jednak był w stanie nawet usłyszeć głos, może nawet rozkaz… posłuchał się dopiero po chwili, jakby umysł musiał przeprowadzić głęboki proces myślowy, aby dotrzeć do tego, co faktycznie zostało powiedziane. Ręce, plecy, ktoś… Philippa. Piwne tęczówki uderzyły w niego pomimo przymkniętych powiek, wtulił się głową, reagując na jej ruch, jakby próbował przygarnąć nawet tę drobność, jaką była jej twarz w głąb siebie. Posłusznie odciągnął rękę od kafelki, kładąc ją na mniejszym ciele, druga powędrowała wręcz automatycznie, jakby nie był w stanie oddać tego ciepła, które gwarantowała pomimo braku słońca. Latarnia przecież nie musiała pałać ciepłem, wystarczył mu drogowskaz, a nim były drobne wzory w domowym swetrze uszytym jeszcze przez babkę. Znał tę teksturę, znał ten zapach i jego i jej i czy było tam potrzebne coś jeszcze? Nieco już bardziej świadomie zrozumiał, że wyobraźnia wpływająca na fizyczne czucie przestała płatać figle, została przejęta przez nie tak szarą rzeczywistość. Powstrzymał drżenie, starając się pozostać nieruchomym, bo tylko to mu wystarczyło. Słyszał o tych bardzo ruchliwych, którzy nie byli w stanie pojąć wagi nieruchomości samej w sobie. Głupcy? Inteligenci? Tutaj przestawało to mieć znaczenie, liczyło się tylko niesamowite to. Stan bezruchu stawał się dla niektórych zbyt pejoratywny lub były to tylko ich myśli zaklęte w zazdrości tej niewinności pasywności zaklętej w dwóch obiektach. Był prosty, nie potrzebował zbyt wiele ruchu, by odczuwać, prosty, zwyczajny człowiek, ten sam, który reaguje na dźwięk wypowiadany z ust tak pewnie. Nigdzie nie pójdę. Dłonie zareagowały kierowane impulsem gdzieś z wewnątrz większego ciała, przyciągnął ją bliżej. Oddech został wypuszczony w nagłej bezsilności do dalszej walki. Nie mógł już dłużej pozostawać tak obojętnym na to, co jawiło się za tymi zamkniętymi powiekami. Wciąż nie był dość odważny, by zmierzyć się z kafelkami, drugim kręgosłupem i oczami będącymi centrum całego wszechświata. Po chwili poczuł mokre krople niebędące tymi spod prysznica, ten dawno już wygasł jak jego nadzieja na spędzenie nocy w spokoju, choć czy właśnie teraz nie trzymał tej pełni w ręku? Czy nie przyciągał jej w całej swojej głębokości i gwałtowności oddechów? Zatracony przestał już orientować się, gdzie było niebo i ziemia. Otworzył w końcu powieki, kompletnie nie będąc gotowym na intensywność spojrzenia tych piwnych tęczówek, które pozwalały mu tonąć, jednocześnie będąc jego jedyną deską ratunku. Nie zauważył ruchu jej dłoni, dopiero po czasie go poczuł na czole, skroni i w końcu brwi, które zmarszczył w niekontrolowanym promieniu bólu. Wróciła z całą swoją delikatnością, a on znowu bezgranicznie jej uwierzył. Był głupi, prosty i spragniony, nic więc dziwnego, że lekko przymknął powieki, pozwalając im otworzyć się tylko na jej kolejny szept. Próbowała coś powiedzieć, zatrzymała się, choć drobna dłoń wciąż głaskała bok twarzy, może nawet ten naznaczony, jakby go akceptowała… całego… czy to możliwe? Zaufał, wysłuchując wyznania odbierającego nie tylko dech, ale również pełnię rozumu, bo zniknęła cała płachta oszustwa jakby odjęta przez przeciwzaklęcie wypowiedziane w kilku słowach, zlepku zdań, które były tak ważne. Rude włosy zastąpiły te brązowe, czoło wygładziło się, brwi nieco bardziej opadły, oczy zgłębiły w oczodołach, nos wydłużył, broda zaczęła zanikać, usta wypełniać się, twarz wyciągnęła wzdłuż, a w oczach pojawiły się iskierki. – Proszę… – wyszeptał jakoś tak poza schematami, bo nie była to prośba, a tym bardziej nakaz czy zdanie orzekające, coś wydobyło się z głębiny, tej samej, która próbowała go utopić. Nie wiedział, kiedy po raz kolejny otworzył usta, wypowiadając coś, co nigdy nie powinno wyjść tak po prostu. – Jestem Urien - zabierz mnie stąd, zawołały jego oczy.
Kiedy zdążyła przejść przez wszystkie bariery?


Serce mnie bije
Dusza zapije

Żyję

Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095
Re: Balkon [odnośnik]17.04.21 23:54
Była tam po to, by go przed tym obronić, by wypędzić spektakle krnąbrnych myśli, lejące się ciągiem wątpliwości, krzywdę, żal, ból – wszystko. Była tam, odpowiadając na łamane ściany i krzyk tkany apelami i tak już rozciętej pięści. Traciła pamięć o obrazach, meblach, pokojach i mieszaninie ubrań porzuconych w gdzieś w korytarzu. Widziała tylko cel, ku niemu gnała, tylko o tym mogła teraz pomyśleć. Mały Jim wzniecił znów ogień, który ledwie chwilę temu udało im się przecież ugasić. Może tylko pozornie. Złapana na ślepym zawierzeniu odkryć miała swój błąd, przeoczenie wilgotne od krwi, widoczne na miażdżonej wciąż i wciąż pięści. Dopiero trzymając go tak mocno w upartym ucisku, zaczynała czuć, że świat przestał się chwiać, że dręczone uderzeniami ściany wokół nich wcale się nie zawalą. Trwali w zbliżeniu, a ciało opierające się o ciało składało obietnicę. Jeszcze raz, tym razem stanowczo, głębiej, by już nie było więcej krwi. Nikt nie dał jej mocy rozpędzania jego smutku, ale zamierzała chociaż spróbować, czuwać, nawet gdy spróbuje ją stąd znów przepędzić, gdy pozorami iskry w oczach i drobnego uśmiechu uda, że czuje się już lepiej. Dramat sprzed chwili stał się nauczką. Na własnej skórze czuła promieniste palenie, nieprzyjemne pulsowanie jego dłoni. Kiedy jednak zgarnął ją w siebie, odruchowo uniosła te pięty i mocniej objęła Jima. Nosem lekko przemknęła po jego szyi, wyraźnie czując, że posłuchał i umiejscowił dłonie na właściwym miejscu. Na niej. Czy miała prawo tak o sobie myśleć? Nazywać się właściwą? Chciała dać mu bezpieczną przystań, powstrzymać przed kolejnym atakiem wciąż nie do końca zrozumiałej agresji, przed rozrywaniem własnego siebie. Jej własne dłonie lekko przesunęły się wzdłuż jego pleców, w górę i dół, troskliwie. Zakleszczeni w sobie, związani bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie umiała teraz tego ocenić, szukać szerszej perspektywy, wymieniać powodów. Po prostu trwała, może znów samą siebie wciągając w tak niepewną relację, może gdzieś sto mil stąd wyobrażając sobie tragiczne kiedyś i wszystkie te rodzaje więzi, które nie były jej nigdy pisane. Nie znała go, a jednak wpuszczał ją, wciągał do siebie, tak blisko. Zupełnie jakby w tej krótkiej kombinacji poranka i nocy mieli prawo przejrzeć to, co nigdy dotąd nie było przejrzane. W sobie.
Odważnymi słowami budowała mosty, nie wiedząc, czy po tej drugiej stronie był brzeg, czy ten ktoś chciałby przejść, zaprosić ją do siebie, albo wybrać tę drugą stronę. Ją. Tymi samymi słowami karmiła ponurość ściągającą ją od kilku tygodni na dno, cichą, głodującą, pozbawiającą po kolei tego, co kochała najbardziej. Jego ciepło przy jej piersi, siła ramienia i podsłuchiwane oddechy – to wystarczyło, by spękane serce mogło uwierzyć, uwić gniazdo w strzępkach poznania. Mógł nie wiedzieć o niej niczego, a zdawało się, że odkrył niemożliwą drogę do zrozumienia – sprytnie ukrywany smutek, palącą pustkę. Przy nim nie musiała nawet o tym mówić. Mowy milczenia uczyła się od niego, zwykle sztuką słowa rozprawiała się ze światem, słowem, gestem, czarującym okiem, przed którym otwierały się najgłębsze zagadki tej portowej rzeczywistości. Teraz wystarczyło jego przenikające ją czucie. Rozszyfrował ją, dotąd podglądając barmankę, polewającą, uwodzącą, pokrzykującą na pijane bandy – jednego tylko pionka pośrodku tłumnego światka. Do takiej wtedy przyszedł, ale nie taką teraz tak mocno przyciągał. I on też, od wejścia zrzucał z siebie pobrzękujące ciężko momenty. On – ten chłopiec od złośliwych kart i rumu, to na nim jej podejrzane spojrzenie zawieszało się na dłużej, to w nim… nie było nic i zarazem coś. Jakże bardzo nie mogła zapanować nad siecią ścigających się wrażeń, a jednocześnie z każdą chwilą wpływał spokój. Pozostawiła go w ciszy ze słowami może zbyt pospiesznymi, wypełnionymi jakąś chaotyczną emocją, bezpośredniością nienależną przecież im. Ale czy na pewno? Kryła się w nim, przedłużała chwilę, wyczekiwała, aż zlepione piersi zwolnią, może złapią tożsamy rytm. Chciała trwać, podarować mu dłoń, naprawdę zostać. Tak,  by już nie musiał się bać, by potrafił zaufać tym ratunkowo oplecionym wokół niego rękom i coraz śmielej wypowiadanym postanowieniom.
Przysięgłaby, że przez te godziny zdołali przejść przez najbardziej intymne formy patrzenia. Że przy jego zamkniętych ustach zaczynała rozpoznawać mowę i emocje czające się w oczach i drobnych reakcjach ciała. Złapana na absurdalnym przyciąganiu, opowiadała mu więc śmiało, spoglądając w te barwne oczy, o uczuciach. Opowiadała tak, jak nigdy dotąd nikomu, a tym bardziej nikomu, kto wydawał się wciąż obcy. Przestał taki być, choć nie umiała wskazać momentu, słowa czy dotyku. Zachęcona rozluźniała ramiona, wydostawała się z dobrze dopasowanej pozy Philippy Moss. Tak samo mentalnie, gdzieś w środku, jak i fizycznie – tu i teraz. Ciało w jego objęciu stało się spokojniejsze, bardziej miękkie i delikatne. Przestała tak gorączkowo go ściskać. Energię zamiast tego włożyła w powolne ruchy blisko jego twarzy, drobną pieszczotę przy czole i we włosach. Dwa spojrzenia stawały się jednym, nie mogła przestać, a i on trwał razem z nią. Nie umknął, gdy zgasło echo tamtych słów, pytania, które zasłoniło jej błaganie i prośbę, jej lęk i nadzieję. Mimo ciszy pozostawiła lekko rozchylone usta, jakby w gotowości na odpowiedź. Wiedziała, że istniało wciąż zbyt wiele myśli, o których powinien usłyszeć, ale teraz nie mogła ich zdradzić. Wyłapała reakcję na jej palec znajdujący się zbyt blisko rany. Trzeba się będzie tym zająć, zajrzeć do tej dłoni, przygotować okłady na wszystkie zasinienia, poszukać znów maści na dnie magicznej torby, a potem może naprawdę… Istniało zbyt wiele rzeczy, które chciała, które odważnie nazywała odpowiednimi, ale to uparte potem kusiło, by z niczym się już nie spieszyć.
Pod jej palcami skóra odsłoniła nową fakturę, pod palcami nikły i rozjaśniły się kolory, przy oczach powstawały kształty i nowe rysy, przy ciele zmieniało się ciało. Zadziwione spojrzenie podjęło żałosną próbę nadążenia, pojęcia, przekopania się przez żar nowości. Poruszyła dłonią między rudymi kosmykami, przez lekko rozchylone wargi wciągnęła aż za dużo powietrza. Na wymalowanej piegami twarzy wciąż raziły te same rany, pamiątki Małego Jima. Jakieś dłonie wciąż tkwił na jej plecach, czyjeś oczy... te same oczy wpatrywały się w nią głęboko. Zamarła oślepiona światłem, które się w nich kryło. Zbudził ją jego głos, wieloznaczna prośba, nieoczywiste pragnienie niebywale łączące się z tym obcym widokiem. Po tym innym policzku powoli przesunęła palcami, wciąż nie potrafiąc złączyć tego w całość. Zwabił ją jednak. Był nim? Wciąż był nim? Ale kim?
– Urien –
powtórzyła, pozostawiając po ostatniej głosce przestrzeń dla wpędzonych znów w wir myśli. Nie był Małym Jimem. Zmieniał twarze. Czy to możliwe? Oczywiście, że możliwe, choć nie znała żadnej osoby, która potrafiłaby to uczynić bez różdżki czy wywaru. Urien. Ciekawsko przyjrzała się temu wcieleniu, a potem, wybudzając się z otępienia, przesunęła dłonią od ramienia aż do jego łokcia. Ta druga zbłądziła gdzieś na jego pierś, w stronę serca, całkiem nieświadomie.– No więc… Urieniezaczęła mocno, bez chrypiących sylab. Coś pogodnego wkradło się wyraźnie w ten ton. – Chcesz opowiedzieć? – zapytała wcale nie przypadkiem w dokładnie tych samych słowach co on – te kilkanaście godzin temu. Nie mogła jednak przestać się gapić, szukać różnic, śladów, o wiele milszych dla oka elementów. Jak usta. Miał kuszące usta. Własne jednak ścisnęła kontrolnie, zanim zdołały wygadać zbyt dużo. – Ale najpierw stąd wyjdźmy – zarządziła, nie poprosiła. Kafelkowa ściana miała tam zostać. On miał za to razem z nią wydostać się z tej przeklętej łazienki. On, Urien. Cholera. Podobało jej się to dziwaczne imię. – Zrobimy coś z tymi dłońmi i brwią. Pomogę ci się ubrać – mówiła dalej i zaczęła ich rozplątywać. Chwyciła wyżej, za nadgarstki, w przelocie jeszcze oceniając stan świeżo rozkwaszonej pięści. Zmarszczyła lekko brwi, a potem znów zaczęła się uczyć kolejnej twarzy w tym samym człowieku. – Jesteś… potrafisz tak przez cały czas? – podpytała podkuszona ostatecznie. Prowadziła go do wyjścia. Wreszcie do wyjścia. Do pokoju. – Też będziesz potrzebował swetra – zauważyła, unosząc wymownie brew. Choć dotyk przewodził ciepło, wydawał jej się jednak zimny. I chyba chciała go trochę posłuchać. Więc to teraz jesteś prawdziwy? Tak niezwykły?
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Balkon [odnośnik]20.04.21 22:21
Rozpędzona pierś zaczęła ustępować na rzecz zjednoczenia się w rytmie, ich rytmie, który smagał nagie, wciąż mokre od zimnych kropli ciało. Chłonął każde z ciepłych tchnięć, którym obdarowywała go przez fizyczną bliskość, jednak tym razem nie było w tym ani trochę tej zbyt dobrze znanej jej i nieznanej jemu natury, która doprowadziła pięść do kafelek dla uspokojenia. Był już zbyt zmęczony, by zwracać uwagę na własne reakcje powłoki okalającej wszystko, czym się stał, bo jak można nazwać te ochłapy wciąż nieco brudnego, porozcinanego i zaczerwienionego ciała? Z pewnością składały się w całość, jednak to nie one stanowiły całą kwintesencję, przecież fizyczność była tylko efektem tego, co działo się w środku, a ona tam już dotarła. Nie wiedział, czy połączyła ich wewnętrzna potrzeba oparcia się na kimś w konkretnej chwili, czy też faktycznie przedostali się do siebie, bo zauważyli. Zwykle nie widział zbyt wiele, jednak tożsamo cierpienie widoczne gdzieś w oczach było zbyt bolesne, by mógł przejść obok, bo przecież to właśnie go zespajało i pozwalało wciąż żyć – inni ludzie. Jego własna wspólnota rodzinna została odsunięta z niepoprawnej chęci zapewnienia bezpieczeństwa, a może i nawet wstydu? Przecież dotychczas bał się odrzucenia, nawet z jej strony, dlatego zawsze zostawiał otwarte drzwi, za którymi czaiło się jego własne pomieszczenie grozy. Tego przestał się bać już dość dawno, przyzwyczajenie do bólu zwykł nazywać normalnym, choć dobrze wiedział, że nie był to najlepszy sposób – znał tylko i wyłącznie taki. Pulsujące ciało przypominało, że żyje, że musi zmierzyć się z kolejnym dniem, że to jest odpowiednia kara za wszystkie przewinienia będące efektem tylko i wyłącznie jego czynów; wydawało się, że ona znała inny sposób, choć piwne tęczówki również skrywały tę znajomość odmętów ciemności trapionych przez człowieka z historią. Jego była krótka i zwięzła, jej z pewnością zapierała w piersiach nie tylko długością, ale również i wartością. On niegdyś zwykł poddawać się emocjom, ona pomimo rozlewania piwa po głowie klientów miał w sobie większy hart ducha. Czemu przy niej zaczynał tracić grunt pod nogami, kiedy całym sobą wyczuwał fundament bardziej nieznajomy i wyjątkowy niż dotychczas? Powodowała jakąś dziwaczną niechęć do dzielenia się z nią światem, budziła nieznaną mu potrzebę trzymania blisko siebie i dla siebie, przecież nigdy nie był samolubny, a tutaj w tych czterech kafelkowych ścianach chciał tylko tego, nic więcej.
Potłuczone kafelki, rozbity człowiek, ujawniona twarz, wypowiedziane imię… wszystko zdawało się dość wytłumaczalne, zrozumiałe, a jednak nie powinien tego robić. Narażanie siebie było jednym, inni nigdy nie mieli prawa wiedzieć, mimo to sięgnął po coś dla siebie, bo chociaż raz chciał poczuć, że faktycznie chodzi o niego, nie jakąś jedną z facjat o wyuczonym zachowaniu, a nawet własnym licu, którego nikt wcześniej nie widział w tak opłakanym i zagubionym stanie. Wciąż nie uciekała. Była pierwszą osobą, która stawała przy nim w tak niezrozumiałej sytuacji, bez krzyków, bez jęków, bez złości i tych łez nakłuwających kolejne ślady jego winy w piersi, że nie spełnia wymagań. Owszem, wyczuł krople spływające z drugiego ciała, jednak nie było to skierowane gdzieś w niego, wydawało się, że kierowało nią zmartwienie, chciał w to uwierzyć, przecież nawet jej uwierzył we wszystko, co mówiła, bo tylko tego potrzebował, tylko to się liczyło, żeby wyjść i zapomnieć, ale nie o niej, o tych krzywdach, które zatruwały, jednocząc ich jednocześnie.
Nagłe wciągnięcie przez nią powietrza zatrzymało jego kołaczące serce w piersi, choć w rzeczywistości to podeszło ono do gardła. Przerażenie wdarło się do umysłu, że zaraz odejdzie, zostawi go, wyzwie od oszustów, bo przecież dotychczas nie pokazał niczego innego, choć tak bardzo starał się być prawdziwy i zaakceptowany, nie więcej nie mniej. Nieosiągalny balans. Wciąż tam była. Wodziła nieco zdezorientowanym wzrokiem. Przy nim… mogła dłużej?
Niezliczona ilość delikatnych piegów, których część przykrywały czerwone ślady po wymierzonym poliku i wątłej strużce krwi, wydawała się wyłapywana przez czujne piwne tęczówki. Wypowiedziała jego imię i cała magia chwili nabrała całkiem innego wydźwięku, bo była przy nim, pomimo ujawnionego sekretu, kłamstwa rodzącego wszystkie inne, serce znów boleśnie zabiło, choć tym razem jakoś inaczej, z większym spokojem, jakby czekało tylko na to słowo wypowiedziane z jej ust. Niedługo potem wyczuł dłoń na łokciu i piersi, jakby sprawdzała, czy wciąż z nią jest, a przecież był całym sobą i nie potrzebował niczego więcej tylko tej małej, ciekawskiej duszy, która dojrzała wszystko zwyczajnym patrzeniem i byciem. Naga pierś pomimo kępki rudych włosów zadrżała od nagłych uderzeń serca i ciepłego dotyku. Oferowała swoją uwagę. Przez oczy przebiegł dziwaczny błysk, a usta otworzyły się lekko w nagłej dezorientacji. Zabrakło mu słów. Świadomość tego, że zwróciła się do niego po raz drugi i użyła jeszcze jego własnej propozycji sprzed rana, zabrała nieco trzeźwości z umysłu. Rysy rozjaśniły się, a ciepło powędrowało od klatki i elektryzującego łokcia, aż po kąciki ust, które uniosły się lekko, jakby właśnie obiecała mu tę nieosiągalność, pamiętała. Płaszczyzna fizycznego kontaktu przemieniła się w ten inny, głębszy, gdzie nic nie było w stanie pomyśleć inaczej, niż należy. Nie psuł tej chwili, ciepła oferowanego z troski i opiekuńczości, którą widział w poszukujących oczach. Nawet jeśli kłamała, był w stanie w to uwierzyć, żeby tylko została jeszcze trochę. – Dobrze – przytaknął już rozluźnionym gardłem. Wystająca grdyka poruszyła się z wypowiedzianymi po raz pierwszy jego głosem słowami. Miał chrypę, choć w żaden sposób nie przypominał tego portowego głosu Małego Jima, a tym bardziej Jeremiaszowych warknięć i tonu, starał się być sobą, nieco zagubionym, ale szczerym sobą. Zdecydowany, jasny i ciepły baryton, którym chciał zapewnić, że podąży za nią w każdym kierunku do czasu, aż ucieknie. Niedługo musiał czekać na odetchnięcie od tej bliskości, wzdłuż kręgosłupa przeszedł zimny dreszcz przypominający, że wciąż stoi na boso w łazience, a ręcznik ulokowany wcześniej na ramionach moczył się kroplami pozostałymi na podłodze z kafelek przy jego nogach. Zauważył jej reakcję na widok rozwalonej pięści i smutek przebiegł przez zaczerwienione lico. Chciała mu pomóc. Wyczuł dłoń na nadgarstku i nie był w stanie powstrzymać się przed nieco głębszym wypuszczeniem powietrza, wszystko wydawało się tak nierealne. – Tak – odpowiedział bez złudzeń, że przemiana zostanie zignorowana. Pozwalając jej przejść pierwszej, wolną dłonią sięgnął na podłogę po ręcznik, unikając wszelakiego dodatkowego kontaktu fizycznego, który mógłby zniszczyć tę wypracowaną przestrzeń. Łazienka w końcu była dosyć mała, tak samo, jak balkon i większość tej dziury, którą zwykł nazywać mieszkaniem. Dając się poprowadzić do większego pokoju, przerzucił podniesiony przedmiot przez ramię i jednocześnie lekko podniósł chwyconą przez nią dłoń w poszukiwaniu wnętrza jej palców. Bez zbędnych pytań splótł je ze sobą, jakby była to jedna z najnormalniejszych rzeczy na świecie, choć zaczerwieniona ręka momentalnie zaprotestowała w promieniu bólu od kostek. Drgnął na twarzy, nie pozwalając sobie na wypuszczenie jej ręki. Były rzeczy, dla których warto przecierpieć każdą sekundę. Teraz mógł utopić się we własnej głupocie. – Przepraszam… nie mam żadnej herbaty. – szepnął cicho, choć żaden z dźwięków w pomieszczeniu nie rozproszył jego słów, może poza szperającym w rodzinnym kufrze stworzeniu, którego obecność została zauważona dopiero teraz. Pierwszą myślą był szczur, który wkradł się niepostrzeżenie do jego własności, więc nic dziwnego, że niemal od razu pomknął w tym kierunku wzrokiem i całą swoją uwagę skupił na prostokątnym przedmiocie, gdzie buszował niuchacz. – Poczekaj, rozprawię się z tym szczurem. – powiedział stanowczo, ściągając brwi w nagłej złości, że coś tak małego i paskudnego mogło próbować wejść pomiędzy tę niesamowitą chwilę między ich dwojgiem. Portowe życie jednak miało pewne przywary, do których przywykł, jednak obecność Philippy zmieniała wszystko, chciał, żeby było lepiej, bezpieczniej… tylko w sumie to po co? Przecież tylko on tutaj żył i dotychczas jakoś wszystko działało. Czemu przez głowę cały czas przechodziły mu myśli, że zostanie na dłużej? Mogłaby?
Rude loki zasłoniły zaczerwienioną ze wstydu twarz.


Serce mnie bije
Dusza zapije

Żyję

Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095
Re: Balkon [odnośnik]20.04.21 22:40
Nie mieli prawa być. Trwać w silnym przyciąganiu. Wiara w to zdawała się zatruwać zdrowe myśli, dzięki którym mogli iść dalej, upadać i wciąż się podnosić, bez tego upiornego obracania się, bez spojrzeń pełnych nostalgii i dłoni mimowolnie rozkładającej palce za czymś – albo za kimś. Ta burza przecież za chwilę się skończy, to porozumienie skryte w zapatrzonych oczach wypali się. Jeszcze chwila i stać się będą mogli już tylko ulotnym wspomnieniem, jeszcze chwila, a uschnie źródło, z którego tak łapczywie spijali nadzieję. Pod jej skórą było mnóstwo wyrw, wypełniał je, choć nigdy się o tym nie dowiedział. Przydarzyli się sobie, choć nigdy nie powinni. Dała się wpędzić w naiwne oczarowanie, w podmuch słodkiego marzenia – a przecież życie tutaj, życie jej, zawsze smakowało gorzko. Teraz więc nie była ani roztropna ani silna. Przyciągała go ku sobie jednak świadomie, zupełnie nie jak ktoś, komu nigdy nie były należne tak totalne ramiona. Mógł dotknąć skrawka ramienia, mógł musnąć ją jedynie tym zamartwionym okiem, a już topniała, już rozchodziły się solidne mury budowane wokół tej Philippy Moss, która mocnym krokiem przemierzała wszystkie życiowe zakręty. A teraz stawała się jak one, jak te mijane po drodze dziewczęta, które skuszone błądziły po zaułkach albo wnosiły oczy ku niebu, tracąc jednocześnie grunt pod nogami. Zdawało się, że jeszcze jedno serce wetknięte pod żebra sprawi, że pogodzenie się z odejściem rozerwie ją od środka. Ta lawina zbierała swój ciężar i wcale się nie skończyła w noc wyklęcia tamtej irytującej słabości. Nie chciała pojmować, przez chwilę nie chciała tego rozumieć, nazywać, rozróżniać i stawiać w ogień samokrytyki. Kilka godzin, przez kilka godzin stało się tysiąc spojrzeń i pięć słów. A to wydawało jej się jakimś zaskakującym więcej, niż przez te lata. Innym od wzburzeń wiosny, innym od sieci gorących, krótkich oddechów, choć i do tej czułości wychylającym się gdzieś bez pewności, z pragnieniem, wahaniem i dziwaczną ostrożnością. Philippie zdawało się, gdy tak niezmiennie trwał, gdy zdejmował z siebie płaszcze, twarze i ból – że obydwoje się w tym odnaleźli, że nie była osamotniona. Że wcale bezmyślnie nie oddawała mu siebie. Coś w sobie miał. Coś, co kazało jej stąpać powoli, nie rozgrabiać jego spraw zbyt natarczywie, nie wpychać się pomiędzy przemilczane. Teraz czuła, że nie musi mieć wszystkiego, że może podarować mu cierpliwość, obecność, że pragnienie sprawowania pieczy nad otoczeniem można odsunąć na bok. Byleby był przy niej. Wtedy zegary zatrzymywały się, oddalała się malowana pesymizmem rzeczywistość, na wierzch wyłaziły rany, które tak misternie próbowała przykryć. A gdy do nich zaglądał, wcale nie piekły. A gdy obnażał tajemnicę za tajemnicą, nie złościła się, choć czuła, że wszystkie poprzednie trwały niewyczerpane. Pośpiech zaplatał palce i zderzał dwa ciała, ale w tej pozie byli niemożliwie powolni. Definicje przemijających chwil chyliły się ku upadkowi. To nic, przecież sami upadali już tak wiele razy. W tym jednym dniu w głowie Philippy tworzyła się jakaś nowa magia, pod skórą czuła nieustające mrowienie, zaklęty umysł wracał wciąż do jednego punktu. Jednej twarzy.
A one były dwie. Na pewno dwie? Nie więcej? Nie wiedziała. Nie zapytała o to, gdy nieco zamroczona delektowała się obcym kolorem i nieco innym kształtem. Był w tym samym miejscu, opierał się na tym samym szkielecie, z tymi samymi myślami. Wiele musiał kryć, czy tak samo wiele cierpieć? Nie przestraszył jej, nie zachęcił wciskającego się wciąż ciała do odwrotu. Pragnęła wiedzieć, usłyszeć o powodach i przeszkodach, o tych tajemniczych losach i potrzebach – bo czy można było stać się kimś innym tak po prostu? Badała każdy skrawek, namiastkę prawdy, z jakąś taką subtelnością – mimo ran i wilgotnego chaos. Wiedziała, że analizował jej reakcje, że to może być dla niego bardzo ważne, że może… że może właśnie otrzymała coś tak wyjątkowego. Jak śmiałe było to przekonanie? W ciszy dochodziło do oswojenia, pod palcami sprawdzała słuszność, faktyczność tego iluzyjnego wręcz wrażenia. Urien. Nowa twarz. Prawdziwy Urien. Dlaczego tamta musiała się kryć? Dlaczego portowy świat nie zasłużył na prawdę? Dlaczego ona tak? Pęczniejące w głowie myśli zaczynały parować pod wciąż wilgotnymi włosami, mogłaby się pogubić, zepchnąć to z ramion i wycofać, ale nie chciała. Obiecała zostać, pomóc mu z całym złem, które rozrywało skórę i pewnie niemniej myśli. Nie zapomniała o tym, że się krzywdził, że dotarł tu poszarpany przez niewiadome demony nocy. Ani też o tym, że ledwie dwa mrugnięcia temu odcisnął na jej czole usta, które, niczym niewidzialna pieczęć, pozostawiły ślad może nie taki pierwszy, ale głęboki, rozlewający się pragnieniami po niej całej. Już nigdzie nie potrafiłaby odejść. Nie teraz. Nie, gdy nie rozumiała uczucia, które wpuściła w siebie z taką łatwością. Czy wiedział? Jak bardzo był blisko? Czuła, że drażni ją to niedopowiedzenie, że go pożąda i jednocześnie chciałaby zedrzeć mgły tajemnicy, poznać. Przez ten dzień brakowało im czasu. Wracała, rozkojarzona, okropnie podatna. Na niego. Uczyła się akceptować zdejmowane powoli maski. Prawdy były o wiele bardziej nieoczywiste, niż sądziła. Jej własne dopiero teraz stały się nazwane. Pomógł jej. Dziwne coś było zbyt ważne, by mogła tak po prostu pozwolić mu się wyślizgnąć z rąk. I nawet w tej rudowłosej formie nie przygasł w jej zaciekawionym spojrzeniu. Może nawet stał się jeszcze bardziej.
Pociągnięty lekko kosmyk rozprostował się między jego głową a jej palcami. Uśmiechnęła się nieznacznie. W tych kolorach wydał jej się jeszcze cieplejszy, choć chłód wędrujący od dramatycznych ścian i stóp brodzących w kałużach nie był całkiem ignorowany przez jej ciało. Poznawała nowe. Nowe ramiona, malowane piegami zagięcia i drgające przestrzenie. Gdy pierś pod jej palcami zawibrowała, zadarła głowę i odszukała tych przejętych oczu. W porządku? Jej usta nie poruszyły się jednak. Był przestraszony, albo tak tylko jej się zdawało. Uspokajająco pogładziła ten dowód roznieconych emocji. Zdradzało go ciało, a potem zdradził głos. Inny głos. Szeroko otworzyła oczy, próbując spamiętać jego ton. Znów przyłapała się na napięciu, wielkiej czujności. Jakby nie było opcji, by cokolwiek przeoczyć. Niewiele mówili. Drobne dialogi być może wytargałaby z pamięci bez większej trudności. Zgodził się. Pokiwała powoli głową, bardzo nieznacznie. Z myśli bezgłośnie wypływało tak wiele podpowiedzi, a ona wierzyła w instynkt, bo zawodziły przecież skrupulatnie wypracowywane metody. Bo nie zasługiwał na żadną z nich. Musiała więc wytworzyć coś jeszcze. Albo po prostu pozwolić temu czemuś trwać.
Przyjęła go, takiego niewiadomego, pełnego pytań bez odpowiedzi i historii bez rozdziałów. Składał się z głosów, które nie należały do niego i tego mglistego przed, którego aż tak dobrze nawet nie potrafiła wyłowić z pamięci. Raz przyszedł i już mógł zostać. Odpowiedział potem, bardzo skąpo, wcale nie zaspokajając ciekawości, wcale nie wyciszając dziesiątek myśli proszących o wyjaśnienie. To nic, mogli jeszcze dojść do tego później. Gdy szli, upewniła się, że jest ciągle za nią, choć zaplecione nierozważnie palce dawały jasny dowód obecności. Ona i tak wyginała szyję, by odszukać Uriena. Jego imię wybijało się w myślach, jakby nie mogła uwierzyć, albo próbowała za wszelką cenę się z nim oswoić. Nic nie następowało jednak nagle. I on nie był jak jeden z wielu, jak byle zakapior wpadający do tawerny i wbijający tyłek na ciasny stołek za barem. Ktoś i nikt. – Wiem, że nie masz. Trochę… - trochę poukładałam twój świat. – się tu zadomowiłam. Nie szkodzi, wymyślę coś innego – zdradziła z tym cwanym spojrzeniem, którego przywołanie było jednym z wielu elementów pomagających dojść do siebie. Wciąż lekko chwiała się na własnych stopach, dość jednak niezauważalnie. Rozplotła ich dłonie. Wiedziała, że go to zabolało. Jeśli jednak mieli się po tym pozbierać, należało jakoś rozdzielić zadania i przygotować się. Na co? Nie wiedziała. – To nie szczur – podłapała od razu i podeszła do tego kufra, który tego dnia zaskarbiał sobie aż za dużo jej uwagi. Z gęstwiny skarbów wyłowiła szarego malca. – Widzisz? Mój niuchacz. Siedział mi na ramieniu, gdy przyszedłeś – wyjaśniła, domyślając się, że mógł nie pamiętać. Stanęła przy nim. Stworzenie zerkało nieśmiało w stronę nieznajomej postaci, jedna z łapek skleiła się z jej skórą za dekoltem, a druga trzymała buntowniczo dłoń w kieszeni. – Coś ci chyba podwędził. Ale zwróci – zapowiedziała, przesuwając dość ostre spojrzenie na małego złodziejaszka. Potem już łagodniej popatrzyła na Małego… Uriena. Dotknięte przejmującym dreszczem ramiona poczuła aż za bardzo. Mogła zostać? Chyba tego pragnął. Ostrożnie odstawiła stworzenie na podłogę. – Siadaj – wyraziła jasno. – Umyję ręce i weźmiemy się do roboty – zdecydowała wreszcie w miarę trzeźwo. Dziwne uczucie powtórki nawiedziło jej umysł. Czy ostatnio nie było dokładnie tak samo? Z porzuconej torby wygarnęła maść z wodnej gwiazdy, cenny nabytek, i jeszcze coś, czym dałoby radę wydłubać to szkło. Nie zamierzała robić tego pazurami. Opłukała ręce w kuchennym kącie, walcząc gdzieś w locie czynności z potężną potrzebą dowiedzenia się wszystkiego. – Ta maść leczy rany natychmiast. Zaraz nie będziesz miał po nich śladu – wyjawiła zadowolona. – Ale… chcę się dowiedzieć, co się stało – przypomniała, bo chyba już wcześniej ustalili, że jednak będą rozmawiać. O zgrozo, nie przywykła do tak ostrożnego obchodzenia się z kimkolwiek. – Pozwalam ci wybrać, od czego zaczniesz. Wystaw łapy. – Gdy już siedzieli, mam nadzieję, wyciągnęła dłoń. Jak wtedy. Ciężkim okiem popatrzyła na rozbite kostki, na rozciętą skórę i wilgotne skorupy rany. Znów zakuł ją ten widok. Dlaczego musiała wtedy wyjść, wdzięcząc się jak głupia dziwka? Tak bardzo nie podobało jej się to, że krzywdził sam siebie. Na pewno jednak nie bez powodu. – Urienie, przyjdziesz do mnie następnym razem, gdy będziesz chciał to zrobić? – zapytała, próbując złapać jego oczy. To powiedziała zamiast cholernego dlaczego, albo nie rób sobie tego. To wydawało jej się właściwe i jednocześnie najbardziej durne, bo przecież znów prosiła o coś, o coś zbyt wielkiego.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss

Strona 4 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Balkon
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach