Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Rzygownik
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Rzygownik
Podobno nikt nie wie, że do Parszywego Pasażera prowadzą przynajmniej dwie drogi, ale tak naprawdę wiedzą o tym wszyscy stali bywalcy. Wąski przesmyk za tawerną to wiele drzwi, ale jedne z nich, obskurne i ciężkie pozwalają przejść wybranym. Przy nich rzędy gnijących śmietników, a pod buciorami żółtawe kałuże spływające strumieniem ku ściekowym kratom. Tyły tawerny potocznie nazywane są rzygownikiem, bo i bywa tak, że częściej służą klientom, gdy żołądek ściśnie pilna potrzeba, niż pracownikom lokalu. Niejedna bójka odbywała się w ciemnym przesmyku, niejedną umowę spisywano na krzywy ryj i czcze obietnice. Cuchnie tu, niewątpliwie, a cisza i prywatność to tylko pozory. Lepiej nie zaglądać do kubłów i lepiej nie dzielić się największymi tajemnicami świata. Rzygownik ma uszy.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:28, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Yulia Dyatlova' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Wydawało mu się, że nagle zaczęło mocniej lać - z nieba chlusnęła woda, nie słyszał wyzwiska, nie słyszał wypowiedzianej inkantacji, nie zwrócił uwagi na wodę; dłonie ślizgały się po błocie, kiedy podnosił się z ulicy, ale obiecał utopić mu łeb w kałuży i to zrobi, nie wierzył, nie wierzył jak Dixon mógł być takim dupkiem - jak mógł ją wystawić w ten sposób, poświęcić dla własnej wygody, powinien tam zostać zamiast niej, wciąż na siebie karę, ryzykował mniej niż ona - był facetem, do cholery!
Na Yulię zwrócił uwagę dopiero, kiedy szarpnęła jego włosy - obolała od uderzenia czaszka zionęła bólem, eksplodowała nim każda naciągnięta cebulka włosa, nie miał siły nawet wygiąć ust - mętne spojrzenie odnalazło jej twarz, twarz, której, niewiele brakowało, przez Dixona mógłby więcej nie zobaczyć. Krzyczała - że obiecał - nie rozumiał, sens słów trwał gdzieś daleko, przyćmiony niewyobrażalnym bólem. Dixon ją uderzył - mało mu było tego, co już zrobił? Teraz jeszcze bił dziewczyny? Głowa Marcela opadła bezwiednie, z ust wylała się ciemna krew, która wcześniej przelewała się jego gardłem, kiedy Yulia brutalnie pociągnęła go za włosy w górę, zmieniając jej naturalny bieg. Ból go otępiał, wciąż wrząca adrenalina nie pomagała skoncentrować myśli. Zakrztusił się, dwa razy, otarł usta w brudny rękaw koszuli, zbierając krew. Moja sprawa, krzyczała, nie zrozumiał, co miała na myśli, ani o czym mówiła. Od początku nie traktował tamtej obietnicy poważnie, złożył ją tylko po to, żeby odpuściła. Nie zamierzał jej dotrzymywać ani przez chwilę. Nie mógł, nie chciał, nie potrafił. Ktoś musiał wytłumaczyć Dixonowi, że zrobił źle. Ktoś musiał dać mu nauczkę. Upewnić się, że więcej tego nie zrobi.
Oszołomiony nie zdążył się poruszyć, kiedy się poślizgnęła - nie zdążył jej złapać - nie spodziewał się wysuniętej w jego stronę pięści; Yulia nie miała dużo siły, nie uderzyła go mocno, ale uderzyła, obolała twarz nabrzmiała popękanymi ranami znów eksplodowała bólem. Zebrana wobec bójki widownia zaniosła się gromkim śmiechem, a on poczuł ból upokorzenia, unosząc ku niej spojrzenie spod ściągniętej zabrudzonej krwią brwi - spojrzenie gniewne, skrzące złością, zmieszane z przetkanym na obronną tarczę bólem. Pobiła go dziewczyna - nie dadzą mu tu o tym zapomnieć, wiedział - co miał zrobić, oddać jej? Oddać? Zaciśnięta pięść zadrżała, spięta szczęka nie znalazła odpowiednich słów. Zamiast tego zapchnął ją na bok - pchnął ją barkiem, odtrącając od siebie - i wypchnął nogę, zasadzając Dixonowi kopania w bok. - Zostaw ją, pieprzony gumochłonie - warczał dalej, choć sił już nie miał, Dixon odsuwał się od nich z dłońmi kryjącymi twarz, mamrocząc pod nosem wariatka. Marcel oddychał ciężko, gdy odprowadzał go wzrokiem, wściekły jak osa. Chciał zerwać się, żeby za nim pobiec - ale nim to zrobił, zakrztusił się krwią. Nie da już rady, wiedział.
Obejrzał się na Yulię, ale nic nie powiedział. Przeniósł wzrok przed siebie, wciąż milcząc. Chwiejnie wstał, wspinając się po oszczanej ścianie i w oszołomieniu otarł z twarzy brud - koszula była mokra, mokra i brudna, nie oczyścił się, rozsmarował to wszystko na sobie mocniej. Pieprzony Dixon. Chwiejnie zaczął poruszać się w kierunku wejścia do tawerny, nie oglądając się na Yulię. Nie odsunął barku od ściany - nie miał sił - musiał tylko wrócić do stołu, może Paul wciąż tam był.
Na Yulię zwrócił uwagę dopiero, kiedy szarpnęła jego włosy - obolała od uderzenia czaszka zionęła bólem, eksplodowała nim każda naciągnięta cebulka włosa, nie miał siły nawet wygiąć ust - mętne spojrzenie odnalazło jej twarz, twarz, której, niewiele brakowało, przez Dixona mógłby więcej nie zobaczyć. Krzyczała - że obiecał - nie rozumiał, sens słów trwał gdzieś daleko, przyćmiony niewyobrażalnym bólem. Dixon ją uderzył - mało mu było tego, co już zrobił? Teraz jeszcze bił dziewczyny? Głowa Marcela opadła bezwiednie, z ust wylała się ciemna krew, która wcześniej przelewała się jego gardłem, kiedy Yulia brutalnie pociągnęła go za włosy w górę, zmieniając jej naturalny bieg. Ból go otępiał, wciąż wrząca adrenalina nie pomagała skoncentrować myśli. Zakrztusił się, dwa razy, otarł usta w brudny rękaw koszuli, zbierając krew. Moja sprawa, krzyczała, nie zrozumiał, co miała na myśli, ani o czym mówiła. Od początku nie traktował tamtej obietnicy poważnie, złożył ją tylko po to, żeby odpuściła. Nie zamierzał jej dotrzymywać ani przez chwilę. Nie mógł, nie chciał, nie potrafił. Ktoś musiał wytłumaczyć Dixonowi, że zrobił źle. Ktoś musiał dać mu nauczkę. Upewnić się, że więcej tego nie zrobi.
Oszołomiony nie zdążył się poruszyć, kiedy się poślizgnęła - nie zdążył jej złapać - nie spodziewał się wysuniętej w jego stronę pięści; Yulia nie miała dużo siły, nie uderzyła go mocno, ale uderzyła, obolała twarz nabrzmiała popękanymi ranami znów eksplodowała bólem. Zebrana wobec bójki widownia zaniosła się gromkim śmiechem, a on poczuł ból upokorzenia, unosząc ku niej spojrzenie spod ściągniętej zabrudzonej krwią brwi - spojrzenie gniewne, skrzące złością, zmieszane z przetkanym na obronną tarczę bólem. Pobiła go dziewczyna - nie dadzą mu tu o tym zapomnieć, wiedział - co miał zrobić, oddać jej? Oddać? Zaciśnięta pięść zadrżała, spięta szczęka nie znalazła odpowiednich słów. Zamiast tego zapchnął ją na bok - pchnął ją barkiem, odtrącając od siebie - i wypchnął nogę, zasadzając Dixonowi kopania w bok. - Zostaw ją, pieprzony gumochłonie - warczał dalej, choć sił już nie miał, Dixon odsuwał się od nich z dłońmi kryjącymi twarz, mamrocząc pod nosem wariatka. Marcel oddychał ciężko, gdy odprowadzał go wzrokiem, wściekły jak osa. Chciał zerwać się, żeby za nim pobiec - ale nim to zrobił, zakrztusił się krwią. Nie da już rady, wiedział.
Obejrzał się na Yulię, ale nic nie powiedział. Przeniósł wzrok przed siebie, wciąż milcząc. Chwiejnie wstał, wspinając się po oszczanej ścianie i w oszołomieniu otarł z twarzy brud - koszula była mokra, mokra i brudna, nie oczyścił się, rozsmarował to wszystko na sobie mocniej. Pieprzony Dixon. Chwiejnie zaczął poruszać się w kierunku wejścia do tawerny, nie oglądając się na Yulię. Nie odsunął barku od ściany - nie miał sił - musiał tylko wrócić do stołu, może Paul wciąż tam był.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Pięść sięgnęła celu, ale siłą uderzenia nie była satysfakcjonująca. Krew wciąż wrzała w żyłach, szumiała w uszach, odbierała rozum. Miała ochotę wydrapać mu oczy i wygryźć tętnicę. Miała ochotę go popchnąć, przewrócić i zostawić w tym cholernym błocie. Miała ochotę…
Czuła jak trzęsą jej się dłonie. Czuła jak trzęsie się cała, a granica pomiędzy opanowaniem i kompletnym wariactwem staje się tylko coraz cieńsza i cieńsza, jak przypalana lina. Obiecał, że da spokój. Obiecał-obiecał-obiecał.
– Czego rżysz? – warknęła w kierunku pierwszego-lepszego obserwatora, gotowa i na niego rzucić się z pięściami. Rozbić nos, wyrwać kudły, kopnąć w krocze. Cokolwiek. Tak naprawdę wystarczyłoby jej cokolwiek by załagodzić to drżenie, nakarmić nieopatrznie wzniecony głód agresji. Uderzenie Marcela pod oko wcale nie załatwiło sprawy; wciągnęło ją w spiralę, jeszcze nakręciło. Serce waliło jej w piersi jak młotem, a samej Yulii wydawało się, że słyszy to cała okolica.
Mierzyli się przez chwilę na spojrzenia. Jego – gniewne, tętniące złością, jej – równie nieustępliwe i rozpalone furią. Zauważyła jak zacisnął szczękę, jak mocniej zwinął pięść.
– No dawaj – wycedziła przez zęby nienawistnie – oddaj mi.
Ale Marcel tylko pchnął ją barkiem na bok, jak niegodnego przeciwnika. Yulia zatoczyła się parę kroków do tyłu, poślizgnęła ponownie i jeszcze raz runęła w błoto zabarwione cudzą krwią i Merlin wiedział czym jeszcze. Ktoś z zebranych gapiów parsknął, ktoś mruknął, że nuda, że najlepsze się skończyło; tłumek się przerzedził, ale nie rozszedł całkiem.
– Kurwa – podsumowała jedynie. Zimne błoto szybko przesiąknęło przez mokry materiał, spotęgowało uczucie dyskomfortu.
Yulia podniosła się akurat w chwili w której Dixon zdołał umknąć, a jej pierwszym odruchem było złapanie kamienia w rękę i ciśnięcie w ślad za nim, a nie zwrócenie uwagi na pozostawione przez niego przedmioty. Umknęło jej zatem, że Dixon pozostawił po sobie parę błyszczących monet, w pół spalonego papierosa i - co najważniejsze - lekko pomiętą fotografię samej Yulii. Gdyby zauważyła, być może zgarnęłaby ją ze sobą, od pewnego czasu próbowała odzyskać te wszystkie fotografie, bo co jedna to lepsza, co jedna to bardziej odważna. Zamiast tego - skupiła się tylko na misji rzutu kamieniem do ruchomego celu. Trafi chuja w głowę? Może chociaż w bark? Po drodze powinny go dopaść jakieś psy i spałować do nieprzytomności za sam fakt istnienia. Spoglądała jeszcze chwilę za niknącą w mrokach nocy sylwetką, nim dotarło do niej, że stoi w błocie sama. Marcel odszedł, wspierał się teraz o ścianę i chyba chciał wrócić do środka, co Yulia podsumowała tylko gorzkim parsknięciem. Dopadła do niego w dwóch krokach – mogła ją boleć dupa od podwójnego upadku, ale nadal była w lepszym stanie niż on – zagrodziła drogę do drzwi. Rzucone mu spojrzenie nie niosło w sobie nic z sympatii czy wdzięczności. Nadal była na niego nieziemsko wkurwiona.
– A ty dokąd? – rzuciła gniewnie. – Myślisz, że teraz sobie tam wrócisz, posadzisz dupę w ciepłym i popijesz? – Uniosła brwi, ale nie dała mu nawet szansy na odpowiedź. – Jeszcze z tobą nie skończyłam.
Znów nie czekała na odpowiedź, nie czekała na zaprzeczenie. Złapała go za nadgarstek i bezceremonialnie pociągnęła za sobą, w głębokim poważaniu mając tak jego stan, tak i samopoczucie. Sam chciał. Sam, kurwa, chciał.
Nie odzywała się przez pierwsze paręnaście metrów. Nie zarejestrowała nawet gdzie go ciągnie, w którym kierunku. Na Zapomniane Córki? Nie, otoczenie wyglądało inaczej niż znajome zaułki portu. Do centrum? Nie, to też nie to… Zresztą, nie ważne. Przeszli jeszcze kawałek; odgłosy spod Parszywego całkiem ucichły, a noc wypełniła osobliwa cisza, tak nietypowa dla miasta jakim kiedyś był Londyn. Patrole. Powinni uważać na patrole.
– Coś ty sobie myślał? – rzuciła przez ramię, wciąż nie mniej rozjuszona niż chwilę temu. – Po chuj mi to w ogóle obiecywałeś? Jak miałam się zamknąć to trzeba było mi to powiedzieć w twarz, a nie zmyślać jakieś… – urwała, pociągnęła go nagle w bok, w jakiś pusty zaułek, i wepchnęła za kosz na śmieci. Sama skuliła się obok. Całkiem niedaleko rozległy się kroki; miarowe, powolne, wręcz leniwe.
– Mówiłam ci już, że radzę sobie sama – kontynuowała tyradę, tym razem gorączkowym szeptem. Jak ich znajdą to będzie jego wina, mógł nie prać Dixona – to co się stało na Nokturnie to moja i tylko moja sprawa. Sama sobie z nią radzę. A ty upadłeś na głowę. I jesteś głupi.
Chwila ciszy wymuszona bliskością patrolu ciągnęła jej się w nieskończoność.
– Dureń – dodała ledwie słyszalnym szeptem nie mogąc trzymać buzi na kłódkę.
Czuła jak trzęsą jej się dłonie. Czuła jak trzęsie się cała, a granica pomiędzy opanowaniem i kompletnym wariactwem staje się tylko coraz cieńsza i cieńsza, jak przypalana lina. Obiecał, że da spokój. Obiecał-obiecał-obiecał.
– Czego rżysz? – warknęła w kierunku pierwszego-lepszego obserwatora, gotowa i na niego rzucić się z pięściami. Rozbić nos, wyrwać kudły, kopnąć w krocze. Cokolwiek. Tak naprawdę wystarczyłoby jej cokolwiek by załagodzić to drżenie, nakarmić nieopatrznie wzniecony głód agresji. Uderzenie Marcela pod oko wcale nie załatwiło sprawy; wciągnęło ją w spiralę, jeszcze nakręciło. Serce waliło jej w piersi jak młotem, a samej Yulii wydawało się, że słyszy to cała okolica.
Mierzyli się przez chwilę na spojrzenia. Jego – gniewne, tętniące złością, jej – równie nieustępliwe i rozpalone furią. Zauważyła jak zacisnął szczękę, jak mocniej zwinął pięść.
– No dawaj – wycedziła przez zęby nienawistnie – oddaj mi.
Ale Marcel tylko pchnął ją barkiem na bok, jak niegodnego przeciwnika. Yulia zatoczyła się parę kroków do tyłu, poślizgnęła ponownie i jeszcze raz runęła w błoto zabarwione cudzą krwią i Merlin wiedział czym jeszcze. Ktoś z zebranych gapiów parsknął, ktoś mruknął, że nuda, że najlepsze się skończyło; tłumek się przerzedził, ale nie rozszedł całkiem.
– Kurwa – podsumowała jedynie. Zimne błoto szybko przesiąknęło przez mokry materiał, spotęgowało uczucie dyskomfortu.
Yulia podniosła się akurat w chwili w której Dixon zdołał umknąć, a jej pierwszym odruchem było złapanie kamienia w rękę i ciśnięcie w ślad za nim, a nie zwrócenie uwagi na pozostawione przez niego przedmioty. Umknęło jej zatem, że Dixon pozostawił po sobie parę błyszczących monet, w pół spalonego papierosa i - co najważniejsze - lekko pomiętą fotografię samej Yulii. Gdyby zauważyła, być może zgarnęłaby ją ze sobą, od pewnego czasu próbowała odzyskać te wszystkie fotografie, bo co jedna to lepsza, co jedna to bardziej odważna. Zamiast tego - skupiła się tylko na misji rzutu kamieniem do ruchomego celu. Trafi chuja w głowę? Może chociaż w bark? Po drodze powinny go dopaść jakieś psy i spałować do nieprzytomności za sam fakt istnienia. Spoglądała jeszcze chwilę za niknącą w mrokach nocy sylwetką, nim dotarło do niej, że stoi w błocie sama. Marcel odszedł, wspierał się teraz o ścianę i chyba chciał wrócić do środka, co Yulia podsumowała tylko gorzkim parsknięciem. Dopadła do niego w dwóch krokach – mogła ją boleć dupa od podwójnego upadku, ale nadal była w lepszym stanie niż on – zagrodziła drogę do drzwi. Rzucone mu spojrzenie nie niosło w sobie nic z sympatii czy wdzięczności. Nadal była na niego nieziemsko wkurwiona.
– A ty dokąd? – rzuciła gniewnie. – Myślisz, że teraz sobie tam wrócisz, posadzisz dupę w ciepłym i popijesz? – Uniosła brwi, ale nie dała mu nawet szansy na odpowiedź. – Jeszcze z tobą nie skończyłam.
Znów nie czekała na odpowiedź, nie czekała na zaprzeczenie. Złapała go za nadgarstek i bezceremonialnie pociągnęła za sobą, w głębokim poważaniu mając tak jego stan, tak i samopoczucie. Sam chciał. Sam, kurwa, chciał.
Nie odzywała się przez pierwsze paręnaście metrów. Nie zarejestrowała nawet gdzie go ciągnie, w którym kierunku. Na Zapomniane Córki? Nie, otoczenie wyglądało inaczej niż znajome zaułki portu. Do centrum? Nie, to też nie to… Zresztą, nie ważne. Przeszli jeszcze kawałek; odgłosy spod Parszywego całkiem ucichły, a noc wypełniła osobliwa cisza, tak nietypowa dla miasta jakim kiedyś był Londyn. Patrole. Powinni uważać na patrole.
– Coś ty sobie myślał? – rzuciła przez ramię, wciąż nie mniej rozjuszona niż chwilę temu. – Po chuj mi to w ogóle obiecywałeś? Jak miałam się zamknąć to trzeba było mi to powiedzieć w twarz, a nie zmyślać jakieś… – urwała, pociągnęła go nagle w bok, w jakiś pusty zaułek, i wepchnęła za kosz na śmieci. Sama skuliła się obok. Całkiem niedaleko rozległy się kroki; miarowe, powolne, wręcz leniwe.
– Mówiłam ci już, że radzę sobie sama – kontynuowała tyradę, tym razem gorączkowym szeptem. Jak ich znajdą to będzie jego wina, mógł nie prać Dixona – to co się stało na Nokturnie to moja i tylko moja sprawa. Sama sobie z nią radzę. A ty upadłeś na głowę. I jesteś głupi.
Chwila ciszy wymuszona bliskością patrolu ciągnęła jej się w nieskończoność.
– Dureń – dodała ledwie słyszalnym szeptem nie mogąc trzymać buzi na kłódkę.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Prowokowała, żeby jej oddał, a on patrzył na nią nienawistnie, słysząc kpinę zebranych gapiów. Słowna agresja drobnej Yulii nie mogła przerazić bywalców portowej tawerny, ale wiedział, że jeśli jej odda, kpić będą głośniej i wiedział, że postawiła go w sytuacji bez wyjścia. I za to - był na nią naprawdę wściekły. Nie skrzywdziłby jej, nie naprawdę, złość rosła, gdy uświadamiał sobie, że mogła go sprowokować, żeby to zrobił, że przez chwilę, krótką, zaświtała mu w głowie myśl, że może powinien, w jaki sposób miałby jej oddać? Rozbić twarz, wybić zęby, połamać ręce? Podbić oko dziewczynie? Było mu wstyd za tę słabość - wstyd, że jego pięść zacisnęła się mimowolnie, choć nigdy nie powinna. Nie był taki, nie bił słabszych. Nie uderzyłby dziewczyny. Nie uderzyłby Yulii. Zamknął oczy na kilka oddechów uspokajających takt niespokojnie bijącego serca, było mu wstyd nawet za to, że ją pchnął - nie powinien. Nie obejrzał się na nią, kiedy runęła w okrwawione błoto, dlaczego to zrobił? Potknął się w drodze pod budynek, opodal rozrzuconych przez Dixona drobiazgów - monety pobłyskiwały w blasku świec docierającym z wnętrza Parszywego Pasażera, ale jego dłoń sięgnęła po fotografię przedstawiającą spoglądającą w obiektyw Yulię - zbyt kuso ubraną. Nie wiedział czemu, nie wiedział kiedy, wsunął złożoną w pół fotografię do kieszeni spodni, nie powinien jej zostawiać, nie powinna leżeć na ulicy, nie powinien jej oglądać każdy. Ale dlaczego Dixon ją miał? Wsparty o budynek zmierzał do wejścia, kiedy drogę zagrodziła mu znów ona. Stanął w miejscu, chwiejnie, spoglądając jej w oczy z nieustępliwym gniewem - mierzyli się spojrzeniami ze złością nie mniejszą, niż przed momentem.
- Nie twoja sprawa - fuknął w odpowiedzi, ale zaraz pożałował, bo gdy mówił, z nosa krew lała się mocniej - deszcz zmywał ją z twarzy, ale część przelewała się gardłem, splunął na bok, pozbywając się niepołkniętej juchy. Zdezorientowany nie oponował, pozwalając jej pociągnąć się w nocne ciemności - nogi poruszyły się za nią bezwiednie, krajobraz wciąż wirował, oszołomiony uderzeniem w głowę nie odnalazł jeszcze równowagi. Nie patrzył, dokąd szli, nie interesowało go to wcale - myśli skupiały się na cichnącym bólu. Zmarszczył gniewnie brwi, gdy znów usłyszał ton jej głosu, podrywając głowę w górę - ku niej. Po chuj jej obiecywał? W pierwszej chwili zrobiło mu się głupio - oczy otworzyły się szerzej, bezbrzeżnie naznaczone pustką - może i rzeczywiście mógł jej tak powiedzieć. Ale gdyby był z nią szczery, nie powiedziałaby mu wszystkiego. Ale naprawdę chciał to wiedzieć.
- A po chuj mi to kazałaś obiecywać?! - odparował zaraz, nie mniej rozjuszony i on, w emocjach rzadko spostrzegał, jak łatwo podnosił ton głosu - może nie było to rozsądne po godzinie policyjnej, ale w złości nie myślał trzeźwo. - Naprawdę myślałaś, że pozwolę mu siedzieć w knajpie jak gdyby nigdy nic po tym, co ci zrobił? Słuchał, jak się śmieje, bawi, pije i błyszczy zdrowym uchem?! To on powinien oberwać, nie ty! Powinien przyjść do tego całego Wilczarza, wylizać mu buty i poprosić, żeby wzięli go na twoje miejsce! Słyszysz się w ogóle?! Takie masz o mnie zdanie?! Naprawdę myślałaś, że tak po prostu oleję to, co ci zrobił?! Może jeszcze miałem zaprosić go na gargułki?! - Kolejne pchnięcie wytrąciło go z równowagi, czemu nie miał siły oponować - zaskoczenie wywołane nagłym szarpnięciem pozbawiło go możliwości oporu. Przewrócił się, opadając o blaszany kosz na śmieci - w który z brzdękiem uderzył łokciem. Kroki. Słyszał kroki.
- Znalazła się, Yulia "Rowena" Myślicielka, bystra jak bystroduch. Nie szukałem tego psidwakosyna, sam się znalazł - wywarczał, nie potrafiąc trzymać języka za zębami - ściszając jednak ton głosu. - Skrzywdził cię. Następnym razem zastanowi się trzy razy, zanim to zrobi - fuknął z niezadowoleniem. Z własną dupą sobie nie radzisz, Yulia, dodał już w myślach, nie na głos. Raczyła go kolejnymi inwektywami ale bardziej niż ich brzmienie martwiło go, kto może je usłyszeć. Zamknął oczy, próbując wstrzymać oddech - oddychał głośno - krew złamanego nosa gnieździła się w nozdrzach, w gardle, utrudniając czerpanie powietrza. Pochylił głowę, ściągając ją dłońmi w dół między ugięte kolana, ale to nie pomagało, zaczynał się krztusić. Kroki przybrały na sile. Z oddalonych słów z trudem dobiegał sens, jakiś pijak. Nie ucieknie przed nimi, przecież wiedział. Ale ona mogła. Ale jej strażnicy mogli zrobić gorsze rzeczy niż jemu. Jak daleko byli?
- Spieprzaj, Yulia - wyszeptał do niej ze złością. - Jestem durniem, spieprzaj stąd - zdąży uciec, zanim tu dotrą.
- Nie twoja sprawa - fuknął w odpowiedzi, ale zaraz pożałował, bo gdy mówił, z nosa krew lała się mocniej - deszcz zmywał ją z twarzy, ale część przelewała się gardłem, splunął na bok, pozbywając się niepołkniętej juchy. Zdezorientowany nie oponował, pozwalając jej pociągnąć się w nocne ciemności - nogi poruszyły się za nią bezwiednie, krajobraz wciąż wirował, oszołomiony uderzeniem w głowę nie odnalazł jeszcze równowagi. Nie patrzył, dokąd szli, nie interesowało go to wcale - myśli skupiały się na cichnącym bólu. Zmarszczył gniewnie brwi, gdy znów usłyszał ton jej głosu, podrywając głowę w górę - ku niej. Po chuj jej obiecywał? W pierwszej chwili zrobiło mu się głupio - oczy otworzyły się szerzej, bezbrzeżnie naznaczone pustką - może i rzeczywiście mógł jej tak powiedzieć. Ale gdyby był z nią szczery, nie powiedziałaby mu wszystkiego. Ale naprawdę chciał to wiedzieć.
- A po chuj mi to kazałaś obiecywać?! - odparował zaraz, nie mniej rozjuszony i on, w emocjach rzadko spostrzegał, jak łatwo podnosił ton głosu - może nie było to rozsądne po godzinie policyjnej, ale w złości nie myślał trzeźwo. - Naprawdę myślałaś, że pozwolę mu siedzieć w knajpie jak gdyby nigdy nic po tym, co ci zrobił? Słuchał, jak się śmieje, bawi, pije i błyszczy zdrowym uchem?! To on powinien oberwać, nie ty! Powinien przyjść do tego całego Wilczarza, wylizać mu buty i poprosić, żeby wzięli go na twoje miejsce! Słyszysz się w ogóle?! Takie masz o mnie zdanie?! Naprawdę myślałaś, że tak po prostu oleję to, co ci zrobił?! Może jeszcze miałem zaprosić go na gargułki?! - Kolejne pchnięcie wytrąciło go z równowagi, czemu nie miał siły oponować - zaskoczenie wywołane nagłym szarpnięciem pozbawiło go możliwości oporu. Przewrócił się, opadając o blaszany kosz na śmieci - w który z brzdękiem uderzył łokciem. Kroki. Słyszał kroki.
- Znalazła się, Yulia "Rowena" Myślicielka, bystra jak bystroduch. Nie szukałem tego psidwakosyna, sam się znalazł - wywarczał, nie potrafiąc trzymać języka za zębami - ściszając jednak ton głosu. - Skrzywdził cię. Następnym razem zastanowi się trzy razy, zanim to zrobi - fuknął z niezadowoleniem. Z własną dupą sobie nie radzisz, Yulia, dodał już w myślach, nie na głos. Raczyła go kolejnymi inwektywami ale bardziej niż ich brzmienie martwiło go, kto może je usłyszeć. Zamknął oczy, próbując wstrzymać oddech - oddychał głośno - krew złamanego nosa gnieździła się w nozdrzach, w gardle, utrudniając czerpanie powietrza. Pochylił głowę, ściągając ją dłońmi w dół między ugięte kolana, ale to nie pomagało, zaczynał się krztusić. Kroki przybrały na sile. Z oddalonych słów z trudem dobiegał sens, jakiś pijak. Nie ucieknie przed nimi, przecież wiedział. Ale ona mogła. Ale jej strażnicy mogli zrobić gorsze rzeczy niż jemu. Jak daleko byli?
- Spieprzaj, Yulia - wyszeptał do niej ze złością. - Jestem durniem, spieprzaj stąd - zdąży uciec, zanim tu dotrą.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Miała ochotę znowu strzelić go w twarz.
– Właśnie po to! – Zapędziła się, a głos we wściekłości i podniesionym tonie wcale nie ustępował. – Właśnie po to żebyś dał temu spokój, bo to NIE JEST TWOJA SPRAWA!
W złości nie potrafiła myśleć o niczym innym, jak o sięgającej jej niesprawiedliwości. Co on sobie w ogóle myślał? Za kogo się miał? Nie potrzebowała ani rycerza w białej zbroi, ani adwokata, ani tym bardziej kogoś, kto będzie prać Dixona w jej imieniu. Chciała – planowała – załatwić to sama, na swój sposób. Wyglądało jednak na to, że świat wciąż nie doceniał możliwości dziewczyn i nie dostrzegał, że też potrafią zrobić krzywdę. Nie tak spektakularną jak celnie wymierzona męska pięść, ale nadal krzywdę.
Marcel właśnie jej to zabrał. Zabrał jej możliwość czystego odegrania się na Dixonie w imię… właściwie nawet nie wiedziała czego. Co gorsza – złamał dane słowo. A jeśli istniało coś, co Yulia traktowała w życiu poważnie, były to właśnie słowne umowy, obietnice. Nietrwałe i ulotne, niepozostawiajace śladu na papierze i nienamierzalne.
– Wiedziałam jakie jest ryzyko – warknęła mu prosto w twarz – Dixon zrobił to, co zrobiłby każdy normalny chłop na akcji – spierdolił, kiedy nadarzyła się okazja. Nie wiązaliśmy się przed robotą przysięgą aż po grób i gdyby sytuacja była odwrotna, zrobiłabym dokładnie to samo. Spierdoliłabym – prychnęła zdegustowana. – Co cię to w ogóle obchodzi? Skąd ta cała złość, co? Nie jesteś jebanym sędzią żeby decydować co powinien, a co nie!
Nie rozumiała jego złości, tak samo jak nie rozumiała pustej obietnicy. Czemu ją okłamał? Po co? Przez to, że teraz szukało jej paru zjebów? Przecież jak dotąd nic się nie stało, nikt jej nie znalazł, do cholery. Zaszyła się jak borsuk w norze, mogli jej nagwizdać.
– Panikujesz jak baba w ciąży – burknęła, złudnie sądząc, że zakończy tę tyradę wynikiem 1:0 dla niej, ale nie. Żadnego końca nie było, a Marcel znów skutecznie podniósł jej ciśnienie.
– Zamknij się! – Popchnęła go z całej siły, a potem jeszcze raz, aż poleciał na śmietnik, ale to jej wcale nie pomogło. Stała tylko obok, zdyszana i wściekła. Powinna mu wysypać zawartość tego kubła na głowę. – Znalazł się, Marcel Dureń prosto z cyrku! Nie będzie żadnego razu, bo go skutecznie wystraszyłeś, kretynie, a był mi potrzebny! – Bez Dixona nie miała szans wrócić na Nokturn, nie załapie się też na podobne zlecenie, a akurat teraz potrzebowała pieniędzy jak rzadko kiedy.
W całym tym amoku umknęło jej to, co najważniejsze. Nie zwróciła uwagi na słowa, nie zwróciła uwagi na kierujące Marcelem motywacje. W innym stanie, w innym dniu czy nawet w innej godzinie zapewne uznałaby to za miłe, może nawet słodkie.
Prawdziwie kumpelskie zachowanie.
Jego nagłe poddanie, fakt, że tak po prostu przyznał jej rację od razu wzbudził jej podejrzenia. Yulia podparła się pod boki, spojrzała na niego z góry z wyraźnym powątpieniem przeciętym wcześniejszą łuną gniewu. Za łatwo poszło, coś było nie tak. Coś…
Rozejrzała się, nagle zaalarmowana, plecy oblał zimny pot. Pojedyncze strzępki słów, kroki, nocna pora…
Teraz spojrzała na niego inaczej, a gniew zastąpiła iskra strachu. Nie powinno ich tu być. Nie powinni się tu kłócić.
– Sam spieprzaj – burknęła ponuro, ale już bez wcześniejszej mocy, usiłując naprędce znaleźć rozwiązanie sytuacji. Marcel był solidnie pobity, a policjanci mogli mu jeszcze dołożyć pałką albo w ogóle zabrać na dołek, a tego nie chciała. Już raz siedział przecież w więzieniu, siedział w jebanym Tower, i nie zdołała go stamtąd wyciągnąć. Jej myśli nagle przecięło wspomnienie ich pierwszego spotkania po wyjściu z więzienia i tego, jak trudno było do niego dotrzeć – jakby złamali mu tam ducha, nie tylko zamęczyli ciało.
Zacięła wargi w wąską kreskę, dolną przygryzła zębami. Mocno. Prawie do krwi.
Mogłaby się podłożyć. Mogłaby… co by mogła? – prawie wyśmiała się w duchu; gorzko, z echem przeszłości do wtóru – Mogłaby ich sprowokować i liczyć na to, że uniknie wszystkich zaklęć, że ucieknie uliczkami. Mogłaby spróbować zagadać, wyłgać się… Mogłaby…
Powieki opadły, szum krwi w uszach powrócił, chrzęst kamieni pod oficerskim butem niemal wwiercał się jej w czaszkę.
Miała tak naprawdę jedną walutę. I jedną szansę.
– Właśnie po to! – Zapędziła się, a głos we wściekłości i podniesionym tonie wcale nie ustępował. – Właśnie po to żebyś dał temu spokój, bo to NIE JEST TWOJA SPRAWA!
W złości nie potrafiła myśleć o niczym innym, jak o sięgającej jej niesprawiedliwości. Co on sobie w ogóle myślał? Za kogo się miał? Nie potrzebowała ani rycerza w białej zbroi, ani adwokata, ani tym bardziej kogoś, kto będzie prać Dixona w jej imieniu. Chciała – planowała – załatwić to sama, na swój sposób. Wyglądało jednak na to, że świat wciąż nie doceniał możliwości dziewczyn i nie dostrzegał, że też potrafią zrobić krzywdę. Nie tak spektakularną jak celnie wymierzona męska pięść, ale nadal krzywdę.
Marcel właśnie jej to zabrał. Zabrał jej możliwość czystego odegrania się na Dixonie w imię… właściwie nawet nie wiedziała czego. Co gorsza – złamał dane słowo. A jeśli istniało coś, co Yulia traktowała w życiu poważnie, były to właśnie słowne umowy, obietnice. Nietrwałe i ulotne, niepozostawiajace śladu na papierze i nienamierzalne.
– Wiedziałam jakie jest ryzyko – warknęła mu prosto w twarz – Dixon zrobił to, co zrobiłby każdy normalny chłop na akcji – spierdolił, kiedy nadarzyła się okazja. Nie wiązaliśmy się przed robotą przysięgą aż po grób i gdyby sytuacja była odwrotna, zrobiłabym dokładnie to samo. Spierdoliłabym – prychnęła zdegustowana. – Co cię to w ogóle obchodzi? Skąd ta cała złość, co? Nie jesteś jebanym sędzią żeby decydować co powinien, a co nie!
Nie rozumiała jego złości, tak samo jak nie rozumiała pustej obietnicy. Czemu ją okłamał? Po co? Przez to, że teraz szukało jej paru zjebów? Przecież jak dotąd nic się nie stało, nikt jej nie znalazł, do cholery. Zaszyła się jak borsuk w norze, mogli jej nagwizdać.
– Panikujesz jak baba w ciąży – burknęła, złudnie sądząc, że zakończy tę tyradę wynikiem 1:0 dla niej, ale nie. Żadnego końca nie było, a Marcel znów skutecznie podniósł jej ciśnienie.
– Zamknij się! – Popchnęła go z całej siły, a potem jeszcze raz, aż poleciał na śmietnik, ale to jej wcale nie pomogło. Stała tylko obok, zdyszana i wściekła. Powinna mu wysypać zawartość tego kubła na głowę. – Znalazł się, Marcel Dureń prosto z cyrku! Nie będzie żadnego razu, bo go skutecznie wystraszyłeś, kretynie, a był mi potrzebny! – Bez Dixona nie miała szans wrócić na Nokturn, nie załapie się też na podobne zlecenie, a akurat teraz potrzebowała pieniędzy jak rzadko kiedy.
W całym tym amoku umknęło jej to, co najważniejsze. Nie zwróciła uwagi na słowa, nie zwróciła uwagi na kierujące Marcelem motywacje. W innym stanie, w innym dniu czy nawet w innej godzinie zapewne uznałaby to za miłe, może nawet słodkie.
Prawdziwie kumpelskie zachowanie.
Jego nagłe poddanie, fakt, że tak po prostu przyznał jej rację od razu wzbudził jej podejrzenia. Yulia podparła się pod boki, spojrzała na niego z góry z wyraźnym powątpieniem przeciętym wcześniejszą łuną gniewu. Za łatwo poszło, coś było nie tak. Coś…
Rozejrzała się, nagle zaalarmowana, plecy oblał zimny pot. Pojedyncze strzępki słów, kroki, nocna pora…
Teraz spojrzała na niego inaczej, a gniew zastąpiła iskra strachu. Nie powinno ich tu być. Nie powinni się tu kłócić.
– Sam spieprzaj – burknęła ponuro, ale już bez wcześniejszej mocy, usiłując naprędce znaleźć rozwiązanie sytuacji. Marcel był solidnie pobity, a policjanci mogli mu jeszcze dołożyć pałką albo w ogóle zabrać na dołek, a tego nie chciała. Już raz siedział przecież w więzieniu, siedział w jebanym Tower, i nie zdołała go stamtąd wyciągnąć. Jej myśli nagle przecięło wspomnienie ich pierwszego spotkania po wyjściu z więzienia i tego, jak trudno było do niego dotrzeć – jakby złamali mu tam ducha, nie tylko zamęczyli ciało.
Zacięła wargi w wąską kreskę, dolną przygryzła zębami. Mocno. Prawie do krwi.
Mogłaby się podłożyć. Mogłaby… co by mogła? – prawie wyśmiała się w duchu; gorzko, z echem przeszłości do wtóru – Mogłaby ich sprowokować i liczyć na to, że uniknie wszystkich zaklęć, że ucieknie uliczkami. Mogłaby spróbować zagadać, wyłgać się… Mogłaby…
Powieki opadły, szum krwi w uszach powrócił, chrzęst kamieni pod oficerskim butem niemal wwiercał się jej w czaszkę.
Miała tak naprawdę jedną walutę. I jedną szansę.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Rzygownik
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer