Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Sędziwy dąb
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sędziwy dąb
Pośród wzgórz i rozległych sieci rzecznych Forest of Bowland rośnie sędziwy dąb, zwany także przedwiecznym, wiecznym, lub po prostu starym. Imponujące drzewo rozpościera swe gałęzie na polanie w środku lasu iście po królewsku, zwracając uwagę potężnym pniem i majestatyczną koroną, będącą domem dla wielu leśnych stworzeń. Choć charakterystyczny, z uwagi na swoje położenie trudny do zlokalizowania, nieuwzględniony na żadnej mapie, zupełnie tak, jakby ciążyło na nim zaklęcie nienanoszalności. Być może kryje sie w tym ziarno prawdy. Niewielu wie, że jest to drzewo szczególne dla rodziny Sykesów, podarowane przed stuleciami przez Ollivanderów, wokół którego do dziś odbywają się rodzinne zgromadzenia.
Ona też nie mogła powiedzieć o tej misji niczego złego. Bywały o wiele gorsze sytuacje, o wiele bardziej niebezpieczne. Teraz także robili coś znaczącego i wiedziała, że w każdej sekundzie może zrobić się naprawdę niebezpiecznie, ale jednak sam przebieg wydawał jej się być dosyć spokojny. Zadanie mieli proste, a ludzie, do których się wybierali byli po części przygotowani na ich przyjście. Odwiedzali tych, którzy wspierali ich sprawę i chociaż Lucinda nie miała w zwyczaju obdarzać zaufaniem byle kogo, to jednak wojna nauczyła ją, że ludzie, którzy stają po tej samej frontu są jak przyjaciele. Dzielą wspólnie tajemnice, skupiają się na konkretnych celach, mają jedną wizję przyszłości. Dobrej, łaskawszej, bezpieczniejszej. Blondynka chciałaby w tej przyszłości się zagnieździć, obdarzyć cały świat nadzieją, że ten dzień przyjdzie prędzej czy później, ale nie mogła. Popełniała już takie błędy, dawała ludziom nadzieję, obiecywała, że będzie lepiej, ale to wszystko było bez pokrycia. Niemożliwie sztuczne.
Lucinda uśmiechnęła się delikatnie do kobiety, gdy zamknęła za sobą ostatnie z drzwi. Wszystkie pluskwy znalazły już swoich właścicieli. Mieli szczęście, że ludzie w przypływie desperacji nie zaczęli pozbywać się odbiorników. W końcu biedna zmuszała do wszelakich rozwiązań, a odbiornik radiowy nie był najważniejszą rzeczą potrzebną w domostwie. Jedzenie i dach nad głową były o wiele ważniejsze.
Czarownica spojrzała na towarzyszącą jej kobietę i chyba dopiero teraz przeszło jej przez myśl by o cokolwiek zapytać. – Nazywam się Lucinda Hensley, chyba się nie przedstawiłam – wszystko działo się tak szybko, że blondynka nie myślała o tym by wymieniać się personaliami. – To była twoja pierwsza misja dla… Zakonu? – zapytała też zastanawiając się nad tym czy kobieta już wcześniej współpracowała z Zakonem. Podejrzewała jednak, że nie było to jej pierwsze spotkanie z wojną. Wyglądała na doświadczoną przez życie. Nie ma w tym nic złego, każdy doświadczył już swojego w ostatnim czasie, ale teraz gdy udało im się już dostarczyć wszystkie pluskwy jej ciekawość wzięła górę.
- Dziękuję, ale wolę wrócić do domu, przygotować się. Myślę, że powinnam też kogoś poinformować o tym, że utworzyła się kolejna grupa rebeliantów. Mamy zimę, to nie są przyjazne warunki dla nikogo. – zaczęła w zamyśleniu. Chciała móc zapewnić im bezpieczne miejsce, ale wiedziała, że to może być bardzo trudne. – Spotkajmy się jutro wczesnym rankiem w Dolinie Godryka. Także zabiorę ze sobą co będę mogła. Do zobaczenia. – dodała gdy się rozchodziły. Miała nadzieje, że uda jej się dotrzeć do domu bez kolejnych niespodzianek, a droga była kręta i nie taka łatwa do przejścia.
z.t x2
Lucinda uśmiechnęła się delikatnie do kobiety, gdy zamknęła za sobą ostatnie z drzwi. Wszystkie pluskwy znalazły już swoich właścicieli. Mieli szczęście, że ludzie w przypływie desperacji nie zaczęli pozbywać się odbiorników. W końcu biedna zmuszała do wszelakich rozwiązań, a odbiornik radiowy nie był najważniejszą rzeczą potrzebną w domostwie. Jedzenie i dach nad głową były o wiele ważniejsze.
Czarownica spojrzała na towarzyszącą jej kobietę i chyba dopiero teraz przeszło jej przez myśl by o cokolwiek zapytać. – Nazywam się Lucinda Hensley, chyba się nie przedstawiłam – wszystko działo się tak szybko, że blondynka nie myślała o tym by wymieniać się personaliami. – To była twoja pierwsza misja dla… Zakonu? – zapytała też zastanawiając się nad tym czy kobieta już wcześniej współpracowała z Zakonem. Podejrzewała jednak, że nie było to jej pierwsze spotkanie z wojną. Wyglądała na doświadczoną przez życie. Nie ma w tym nic złego, każdy doświadczył już swojego w ostatnim czasie, ale teraz gdy udało im się już dostarczyć wszystkie pluskwy jej ciekawość wzięła górę.
- Dziękuję, ale wolę wrócić do domu, przygotować się. Myślę, że powinnam też kogoś poinformować o tym, że utworzyła się kolejna grupa rebeliantów. Mamy zimę, to nie są przyjazne warunki dla nikogo. – zaczęła w zamyśleniu. Chciała móc zapewnić im bezpieczne miejsce, ale wiedziała, że to może być bardzo trudne. – Spotkajmy się jutro wczesnym rankiem w Dolinie Godryka. Także zabiorę ze sobą co będę mogła. Do zobaczenia. – dodała gdy się rozchodziły. Miała nadzieje, że uda jej się dotrzeć do domu bez kolejnych niespodzianek, a droga była kręta i nie taka łatwa do przejścia.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 4 lutego
Odczułem ulgę, gdy jeszcze tego samego dnia, w którym skreśliłem list na temat głodujących garborogów, odnalazła mnie sowa lorda Ollivandera i przekonałem się, że wspomniany przeze mnie problem nie został zbagatelizowany. Chwała słodkiej Heldze. Żaden ze mnie dyplomata, zawsze wolałem proste, dosadne słowa od tych wymyślnych i sztucznie brzmiących, lecz włożyłem niemało starań w to, by odnieść się do przedstawiciela szlachty z należytym szacunkiem – w końcu nasze rodziny łączyła historia wielowiekowej przyjaźni, to wystarczyło, bym wspiął się na wyżyny kultury osobistej i odnalazł w swoim słowniku te odpowiedniejsze, zarezerwowane na specjalne okazje zwroty.
I w sumie mogłem poprzestać tylko i wyłącznie na tym, na poinformowaniu obrońców Lancashire o stworzeniach, które z powodu niezwykle surowej zimy zaczęły zapuszczać się niebezpiecznie blisko siedzib ludzkich, nie miałem jednak zamiaru przepuścić okazji, by wspomóc tę inicjatywę własną różdżką – za bardzo zależało mi zarówno na dobru garborogów, jak i spokoju ziem, które ukochałem sobie od najmłodszych lat. Dlatego właśnie następnego poranka, po spożyciu kilku kanapek z twarogiem, posłusznie stawiłem się na dziedzińcu Lancaster Castle, gdzie – jak podejrzewałem – mieli przybyć wszyscy zaangażowani w naprędce organizowaną wyprawę magizoologowie. Wodziłem po gromadzących się czarodziejach uważnym wzrokiem; niektórych z nich kojarzyłem z hodowli czy rezerwatów, środowisko fascynatów magicznych stworzeń nie był aż tak wielkie, jak mogłoby się zdawać, innych zaś jeszcze z czasów szkoły. – Jareth Sykes – przedstawiłem się krótko, wyciągając w kierunku Moore'a obleczoną rękawicą dłoń w formie powitania, gdy już zostaliśmy przydzieleni do jednej grupy. Imię wybrzmiało obco, już prawie całkiem się od niego odzwyczaiłem, lecz jeśli niegdysiejszy rywal z boiska do Quidditcha miał mnie kojarzyć, to właśnie jako Jaretha. – Volans Moore, zgadza się? – dopytałem, choć byłem niemalże pewien, że to właśnie z nim, z dawnym kapitanem drużyny Gryfonów, miałem ruszyć tego dnia w teren; na moich ustach zatańczył uśmiech. To była moja pierwsza myśl, dopiero po chwili zorientowałem się, że wiedziałem o nim coś jeszcze, coś zgoła innego, mniej przyjemnego niż beztroskie wspomnienie powietrznych akrobacji i walki o puchar; czy aby przypadkiem nie był starszym bratem tego Moore'a, który niegdyś grał dla Jastrzębi z Falmouth, teraz zaś straszył z listów gończych...? Później przywitałem się jeszcze z oddelegowanym z rezerwatu znawcą magicznej flory, według przedstawionego planu miał pomóc z doraźnym przyśpieszeniem wzrostu uśpionych roślin czy obsadzeniem terenu tymi, które mogły utrzymać garborogi w ryzach.
– Dobra, panowie... – zwróciłem się do obu towarzyszy, gdy już ruszyliśmy w swoją stronę. Wiedziałem, gdzie uda lord Greengrass ze swoim wsparciem, wiedziałem też, gdzie musiałem poprowadzić naszą częścią wyprawy. Okolica, choć przykryta grubą warstwą śniegu, wciąż wyglądała znajomo; bez trudu odnajdowałem właściwe ścieżki, raz po raz poprawiając zsuwający się z szyi szalik czy poły grubego płaszcza. Jeszcze jako młody dzieciak ochoczo zapoznawałem się z zakamarkami otaczającymi dom lasów, a regularne wędrówki do naszego skarbu, sędziwego, symbolizującego przyjaźń z Ollivanderami dębu, pozwoliły mi zapamiętać drogę na tyle dobrze, że odtworzyłbym ją nawet i obudzony w środku nocy. – Mam nadzieję, że naszym jedynym zmartwieniem będą dzisiaj garborogi. Ale chyba nie możemy założyć, że na pewno nie natkniemy się na nikogo innego... Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte – mruknąłem w formie ostrzeżenia, choć najpewniej było ono zbędne. Wszyscy musieliśmy zdawać sobie sprawę z tego, w jakich przyszło nam żyć czasach.
| Ekwipunek: różdżka, piersiówka z miodem pitnym, tytoń (10 g), chleb razowy (pół bochenka), certyfikat rejestracji różdżki
Odczułem ulgę, gdy jeszcze tego samego dnia, w którym skreśliłem list na temat głodujących garborogów, odnalazła mnie sowa lorda Ollivandera i przekonałem się, że wspomniany przeze mnie problem nie został zbagatelizowany. Chwała słodkiej Heldze. Żaden ze mnie dyplomata, zawsze wolałem proste, dosadne słowa od tych wymyślnych i sztucznie brzmiących, lecz włożyłem niemało starań w to, by odnieść się do przedstawiciela szlachty z należytym szacunkiem – w końcu nasze rodziny łączyła historia wielowiekowej przyjaźni, to wystarczyło, bym wspiął się na wyżyny kultury osobistej i odnalazł w swoim słowniku te odpowiedniejsze, zarezerwowane na specjalne okazje zwroty.
I w sumie mogłem poprzestać tylko i wyłącznie na tym, na poinformowaniu obrońców Lancashire o stworzeniach, które z powodu niezwykle surowej zimy zaczęły zapuszczać się niebezpiecznie blisko siedzib ludzkich, nie miałem jednak zamiaru przepuścić okazji, by wspomóc tę inicjatywę własną różdżką – za bardzo zależało mi zarówno na dobru garborogów, jak i spokoju ziem, które ukochałem sobie od najmłodszych lat. Dlatego właśnie następnego poranka, po spożyciu kilku kanapek z twarogiem, posłusznie stawiłem się na dziedzińcu Lancaster Castle, gdzie – jak podejrzewałem – mieli przybyć wszyscy zaangażowani w naprędce organizowaną wyprawę magizoologowie. Wodziłem po gromadzących się czarodziejach uważnym wzrokiem; niektórych z nich kojarzyłem z hodowli czy rezerwatów, środowisko fascynatów magicznych stworzeń nie był aż tak wielkie, jak mogłoby się zdawać, innych zaś jeszcze z czasów szkoły. – Jareth Sykes – przedstawiłem się krótko, wyciągając w kierunku Moore'a obleczoną rękawicą dłoń w formie powitania, gdy już zostaliśmy przydzieleni do jednej grupy. Imię wybrzmiało obco, już prawie całkiem się od niego odzwyczaiłem, lecz jeśli niegdysiejszy rywal z boiska do Quidditcha miał mnie kojarzyć, to właśnie jako Jaretha. – Volans Moore, zgadza się? – dopytałem, choć byłem niemalże pewien, że to właśnie z nim, z dawnym kapitanem drużyny Gryfonów, miałem ruszyć tego dnia w teren; na moich ustach zatańczył uśmiech. To była moja pierwsza myśl, dopiero po chwili zorientowałem się, że wiedziałem o nim coś jeszcze, coś zgoła innego, mniej przyjemnego niż beztroskie wspomnienie powietrznych akrobacji i walki o puchar; czy aby przypadkiem nie był starszym bratem tego Moore'a, który niegdyś grał dla Jastrzębi z Falmouth, teraz zaś straszył z listów gończych...? Później przywitałem się jeszcze z oddelegowanym z rezerwatu znawcą magicznej flory, według przedstawionego planu miał pomóc z doraźnym przyśpieszeniem wzrostu uśpionych roślin czy obsadzeniem terenu tymi, które mogły utrzymać garborogi w ryzach.
– Dobra, panowie... – zwróciłem się do obu towarzyszy, gdy już ruszyliśmy w swoją stronę. Wiedziałem, gdzie uda lord Greengrass ze swoim wsparciem, wiedziałem też, gdzie musiałem poprowadzić naszą częścią wyprawy. Okolica, choć przykryta grubą warstwą śniegu, wciąż wyglądała znajomo; bez trudu odnajdowałem właściwe ścieżki, raz po raz poprawiając zsuwający się z szyi szalik czy poły grubego płaszcza. Jeszcze jako młody dzieciak ochoczo zapoznawałem się z zakamarkami otaczającymi dom lasów, a regularne wędrówki do naszego skarbu, sędziwego, symbolizującego przyjaźń z Ollivanderami dębu, pozwoliły mi zapamiętać drogę na tyle dobrze, że odtworzyłbym ją nawet i obudzony w środku nocy. – Mam nadzieję, że naszym jedynym zmartwieniem będą dzisiaj garborogi. Ale chyba nie możemy założyć, że na pewno nie natkniemy się na nikogo innego... Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte – mruknąłem w formie ostrzeżenia, choć najpewniej było ono zbędne. Wszyscy musieliśmy zdawać sobie sprawę z tego, w jakich przyszło nam żyć czasach.
| Ekwipunek: różdżka, piersiówka z miodem pitnym, tytoń (10 g), chleb razowy (pół bochenka), certyfikat rejestracji różdżki
nature always wins
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Los magicznych stworzeń, niezależnie od ich rodzaju nie był mu obojętny. Dlatego zgodził się wesprzeć tę słuszną sprawę i zadbać o magiczne stworzenia tak by przetrwały do nadejścia wiosny. Bezpieczeństwo ludzi nie było mu obojętne. To właśnie prości ludzie najbardziej doświadczali trudów życia związanych nie tylko z obecną porą roku, to oni byli ciemiężeni przez obecny reżim i arystokrację. Nawet teraz miał z nimi styczność, choć nie w takim stopniu jak podczas wykonywania powierzonego mu zadania, kiedy musiał tolerować obecność i rażące zachowanie żony jego pracodawcy. W tamtej sprawie zdecydowanie wolałby rozmawiać z mężem kobiety, gdyż może prędzej doszliby do jakiegoś konsensusu. Być może wtedy byłby bardziej zadowolony z przebiegu misji, której słodki smak zwycięstwa przyćmiewała gorycz osobistej porażki, osłabione morale i utrata zaufania.
Wzrosła jego niechęć do przedstawicieli arystokracji, którzy bez względu na swoje poglądy pozwalali sobie na zbyt wiele względem prostych ludzi. Nie było dla nich miejsca w nowoczesnym świecie. Kolejny poranek bez kubka gorącej kawy okazywał się równie trudny, jak wczorajszy. Po spożytym śniadaniu nakarmił i wyprowadził na długi spacer Runę. Lancaster Castle jako budynek nie zrobił na nim takiego wrażenia, jakie być może powinien był zrobić. Nie przybył tutaj po to, by też podziwiać domy ludzi w nich żyjących. Miał coś ważniejszego do zrobienia.
— We własnej osobie — Odparł z uśmiechem pokrywającym zaskoczenie na dźwięk własnego nazwiska, które nauczył się pomijać w obecności osób obdarzonym wotum nieufności z jego strony. To nie wyszło od niego. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że niespotykana popularność jego młodszego brata nie oznaczała nic dobrego dla nich. W chwili obecnej również sytuacja nie wymagała utrzymywania pełni powagi. Niezwłocznie wyciągnął w stronę Jaretha osłoniętą skórzaną rękawicą dłoń po to, by wymienić z nim krótki uścisk rąk. Po latach po sportowej rywalizacji nie pozostał w nim żaden ślad. Nie byli wrogami. W podobny sposób powitał towarzyszącego im zielarza. Przedstawiony im plan uznał za dostatecznie dobry, choć podejrzewał, że nie pójdzie po ich myśli w stu procentach. Zwykle tak było.
Podążał za ich przewodnikiem, nie chcąc się zgubić. O tej porze roku zupełnie nieznana mu okolica wyglądała jeszcze bardziej tak samo, niż zwykle. Było to też istotne z tego względu, że to właśnie mu powierzone dwukierunkowe lusterko i mikstury wzmacniające magiczne stworzenia. — Nie chcę być złym prorokiem... z całą pewnością nie wszystko pójdzie po naszej myśli — Wyraził swoje zdanie, rozglądając się co rusz i trzymając w prawej dłoni różdżkę w pogotowiu.
| Ekwipunek: różdżka, szata (komplet ze skóry smoka, wełny kudłonia i skóry tebo (dwa dodatkowe miejsca na przedmioty, +14 do żywotności, +15% redukcji obrażeń od ognia, odporność na poślizg (buty), wytrzymałość 301), środki odżywcze dla dużych stworzeń magicznych z rezerwatu, lusterko dwukierunkowe, kryształ, żywność: bułeczki maślane (4 sztuki), bukłak z wodą
Wzrosła jego niechęć do przedstawicieli arystokracji, którzy bez względu na swoje poglądy pozwalali sobie na zbyt wiele względem prostych ludzi. Nie było dla nich miejsca w nowoczesnym świecie. Kolejny poranek bez kubka gorącej kawy okazywał się równie trudny, jak wczorajszy. Po spożytym śniadaniu nakarmił i wyprowadził na długi spacer Runę. Lancaster Castle jako budynek nie zrobił na nim takiego wrażenia, jakie być może powinien był zrobić. Nie przybył tutaj po to, by też podziwiać domy ludzi w nich żyjących. Miał coś ważniejszego do zrobienia.
— We własnej osobie — Odparł z uśmiechem pokrywającym zaskoczenie na dźwięk własnego nazwiska, które nauczył się pomijać w obecności osób obdarzonym wotum nieufności z jego strony. To nie wyszło od niego. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że niespotykana popularność jego młodszego brata nie oznaczała nic dobrego dla nich. W chwili obecnej również sytuacja nie wymagała utrzymywania pełni powagi. Niezwłocznie wyciągnął w stronę Jaretha osłoniętą skórzaną rękawicą dłoń po to, by wymienić z nim krótki uścisk rąk. Po latach po sportowej rywalizacji nie pozostał w nim żaden ślad. Nie byli wrogami. W podobny sposób powitał towarzyszącego im zielarza. Przedstawiony im plan uznał za dostatecznie dobry, choć podejrzewał, że nie pójdzie po ich myśli w stu procentach. Zwykle tak było.
Podążał za ich przewodnikiem, nie chcąc się zgubić. O tej porze roku zupełnie nieznana mu okolica wyglądała jeszcze bardziej tak samo, niż zwykle. Było to też istotne z tego względu, że to właśnie mu powierzone dwukierunkowe lusterko i mikstury wzmacniające magiczne stworzenia. — Nie chcę być złym prorokiem... z całą pewnością nie wszystko pójdzie po naszej myśli — Wyraził swoje zdanie, rozglądając się co rusz i trzymając w prawej dłoni różdżkę w pogotowiu.
| Ekwipunek: różdżka, szata (komplet ze skóry smoka, wełny kudłonia i skóry tebo (dwa dodatkowe miejsca na przedmioty, +14 do żywotności, +15% redukcji obrażeń od ognia, odporność na poślizg (buty), wytrzymałość 301), środki odżywcze dla dużych stworzeń magicznych z rezerwatu, lusterko dwukierunkowe, kryształ, żywność: bułeczki maślane (4 sztuki), bukłak z wodą
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Volans Moore' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Może, może nie wszystko miało pójść po naszej myśli – wszak trudno było przewidzieć, jak zachowają się głodne, dręczone nadzwyczaj mroźną zimą stworzenia, kiedy już do nich dotrzemy – jednak jeśli nie natkniemy się w międzyczasie na grabieżców, czy kogoś jeszcze gorszego, dla mnie brzmiało to jak sukces. Oczywiście, stanięcie twarzą w twarz z garborogami niosło ze sobą niemałe ryzyko, zdawałem sobie z tego sprawę, lecz to pobratymcy wzbudzali we mnie większe obawy, czy niekiedy nawet niekłamaną odrazę – wszak zwierzęta, w przeciwieństwie do ludzi, zaczęły przekraczać granice, bo kierował nimi instynkt. Nie chciwość, sadyzm czy nuda. Były tylko kolejnymi ofiarami tej przeklętej wojny. I dlatego tak bardzo zależało mi, żeby pomóc.
Musiało być z dziesięć stopni na minusie, czułem to w kościach, a moje przeczucia tylko potwierdzał oddech raz po raz objawiający się pod postacią widzianego gołym okiem obłoku, to jednak nie mogło nas powstrzymać. Wciąż parliśmy przed siebie, wytrwale pokonując kolejne metry śnieżnego krajobrazu, stale uważając na przykryte świeżym puchem gałęzie czy kamienie; miałem nadzieję, że moi towarzysze ubrali ciepłą bieliznę, bo obawiałem się, że ta wyprawa zajmie nam długie godziny, jeśli nie cały dzień. Próbowałem wybierać szlaki, o których wiedziałem, że powinny być w miarę dostępne – jednocześnie nie chciałem decydować się na zbyt oczywiste ścieżki, gdyby przypadkiem zaczaili się na nich rabusie. W pamięci miałem mapę całej okolicy, mapę lepszą niż inne, bo zawierała ona lokalizację sędziwego dębu. – Gdybyście usłyszeli niepokojące odgłosy... Albo zobaczyli coś, co mogłoby przypominać ich odciski... – Robiłem za przewodnika, toteż musiałem obejrzeć się przez ramię, by napotkać wzrok towarzyszy. Chyba nie musiałem kończyć, co powinni wtedy zrobić. I o ile zakładałem, że Moore'owi nie trzeba było tłumaczyć, jak wyglądały ślady garborogów, o tyle nie wiedziałem, jak sprawy się mają z naszym specem od roślin. – Mają duże, trzypalczaste łapy zakończone pazurami – wyjaśniłem pokrótce, nim znów zwróciłem twarz ku rozpościerającej się przed nami drodze. Choć stale uważnie rozglądałem się na boki, poszukując wzrokiem jakichkolwiek wskazówek, śladów, obdrapanych z kory drzew, wybijających spod śniegu wgłębień o odpowiednich rozmiarach, to nie zobaczyłem jeszcze nic, co mogłoby poświadczyć o bliskiej obecności stworzeń, których poszukiwaliśmy.
Nagle stanąłem i sięgnąłem po skrytą za pazuchą piersiówkę, by pociągnąć z niej spory łyk miodu; potrzebowałem się rozgrzać. – Jesteśmy blisko tego miejsca, w którym widziano garborogi – oświadczyłem cicho, niezadowolony z faktu, że nic nie znalazłem. Czy to z powodu porannych opadów? A może zwierzęta przeniosły się już gdzieś indziej, bliżej miasta, w poszukiwaniu pożywienia? Wyciągnąłem piersiówkę w kierunku pozostałych mężczyzn, pytająco unosząc przy tym brwi; chcieli się napić? – Ale nic nie widzę. A wy? Cholera. Spróbuję inaczej... – Zacisnąłem skryte w rękawiczce palce na drewienku różdżki, próbując przypomnieć sobie, co zrobiłem, że ledwie kilka dni temu to zaklęcie wyszło mi tak dobrze. – Homenum Revelio.
| tutaj poturlane k3 na atrakcje, potrzebuję wsparcia
Musiało być z dziesięć stopni na minusie, czułem to w kościach, a moje przeczucia tylko potwierdzał oddech raz po raz objawiający się pod postacią widzianego gołym okiem obłoku, to jednak nie mogło nas powstrzymać. Wciąż parliśmy przed siebie, wytrwale pokonując kolejne metry śnieżnego krajobrazu, stale uważając na przykryte świeżym puchem gałęzie czy kamienie; miałem nadzieję, że moi towarzysze ubrali ciepłą bieliznę, bo obawiałem się, że ta wyprawa zajmie nam długie godziny, jeśli nie cały dzień. Próbowałem wybierać szlaki, o których wiedziałem, że powinny być w miarę dostępne – jednocześnie nie chciałem decydować się na zbyt oczywiste ścieżki, gdyby przypadkiem zaczaili się na nich rabusie. W pamięci miałem mapę całej okolicy, mapę lepszą niż inne, bo zawierała ona lokalizację sędziwego dębu. – Gdybyście usłyszeli niepokojące odgłosy... Albo zobaczyli coś, co mogłoby przypominać ich odciski... – Robiłem za przewodnika, toteż musiałem obejrzeć się przez ramię, by napotkać wzrok towarzyszy. Chyba nie musiałem kończyć, co powinni wtedy zrobić. I o ile zakładałem, że Moore'owi nie trzeba było tłumaczyć, jak wyglądały ślady garborogów, o tyle nie wiedziałem, jak sprawy się mają z naszym specem od roślin. – Mają duże, trzypalczaste łapy zakończone pazurami – wyjaśniłem pokrótce, nim znów zwróciłem twarz ku rozpościerającej się przed nami drodze. Choć stale uważnie rozglądałem się na boki, poszukując wzrokiem jakichkolwiek wskazówek, śladów, obdrapanych z kory drzew, wybijających spod śniegu wgłębień o odpowiednich rozmiarach, to nie zobaczyłem jeszcze nic, co mogłoby poświadczyć o bliskiej obecności stworzeń, których poszukiwaliśmy.
Nagle stanąłem i sięgnąłem po skrytą za pazuchą piersiówkę, by pociągnąć z niej spory łyk miodu; potrzebowałem się rozgrzać. – Jesteśmy blisko tego miejsca, w którym widziano garborogi – oświadczyłem cicho, niezadowolony z faktu, że nic nie znalazłem. Czy to z powodu porannych opadów? A może zwierzęta przeniosły się już gdzieś indziej, bliżej miasta, w poszukiwaniu pożywienia? Wyciągnąłem piersiówkę w kierunku pozostałych mężczyzn, pytająco unosząc przy tym brwi; chcieli się napić? – Ale nic nie widzę. A wy? Cholera. Spróbuję inaczej... – Zacisnąłem skryte w rękawiczce palce na drewienku różdżki, próbując przypomnieć sobie, co zrobiłem, że ledwie kilka dni temu to zaklęcie wyszło mi tak dobrze. – Homenum Revelio.
| tutaj poturlane k3 na atrakcje, potrzebuję wsparcia
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 95
'k100' : 95
Garborogi nie stanowiły stworzeń, którymi nie zajmował się na co dzień. Zamierzał sprostać temu wyzwaniu, jakie przed nim postawiono. To był jego cel. Nie obawiał się tych magicznych stworzeń, choć zaniepokojone czy spłoszone potrafiły być niebezpieczne. Ufał sobie, swojemu doświadczeniu z niebezpiecznymi stworzeniami magicznymi. Póki co nie miał powodu, by nie ufać swoim towarzyszom. Łączyła ich wspólna, słuszna sprawa.
Z każdym postawionym krokiem on również wydmuchiwał niewielkie obłoczki pary. W chwili obecnej miał naprawdę dosyć obecnej pory roku, której przez szczególną surowość, brakowało prawdziwej magii. Od początku zimy poczuł ją zaledwie kilka razy, wyłącznie w towarzystwie bliskich mu osób. Z niecierpliwością wyczekiwał nadejścia wiosny, pojawienia się ciepłych promieni słońca ogrzewających i pobudzających zmarzniętą ziemię do życia. Gdy tak podążał za Jarethem, co rusz jego lewa lub prawa stopa natrafiały na przykryte śniegiem gałęzie czy kamienie. Buty miał wystarczająco porządne, wykonane ze skóry tebo, więc nie ślizgał się na pokrytym lodem podłożu. Wystarczy, że potykał się o ukryte przed jego wzrokiem przeszkody. W dalszym ciągu polegał na prowadzącym ich czarodzieju.
— ... To nie wahajcie tego zgłosić — Dokończył za Jaretha. Wydawało się to oczywiste i nie miał z tym żadnego problemu. Rozpoznanie wspomnianych śladów tych stworzeń nie powinno stanowić dla niego problemu. Niemniej żaden z niego myśliwy, jednak garborogi nie należały do magicznych stworzeń, których ślady bytowania trudno przeoczyć nawet gołym okiem.
Uniósł jedną z brwi spostrzegając, że prowadzący ich czarodziej przystanął po by wyciągnąć piersiówkę. Było przeraźliwie zimno. Nie uważał, by to był dobry moment na spożywanie alkoholu. Obecne warunki pogodowe stanowiły pewną okoliczność łagodzącą.
— Najwyższa pora — Skomentował w ten sposób zbliżenie się do miejsca, w którym spostrzeżono garborogi. Gdy Jareth wyciągnął ku nim dłoń z piersiówkę, wyjątkowo nie odmówił powołując się na te wyjątkowe okoliczności. Pociągnął łyk trunku, zaraz podając piersiówkę zielarzowi i to on dopiero zwrócił ją posiadaczowi.
W chwili obecnej on również nic nie widział, dlatego zdecydował się oddalić kawałek po to by rozejrzeć się po okolicy. To okazało się całkiem dobrym pomysłem, gdyż dostrzegł na śniegu coś, co mogło okazać się śladami poszukiwanych przez z nich stworzeń.
— To wygląda jak coś, co mogłoby być śladami garborogów... Powinniśmy tędy podążyć — Wskazał owe znalezisko Jarethowi. Ślady coraz bardziej traciły swój pierwotny kształt, ale w tej chwili lepszego tropu nie mieli. Powinni to sprawdzić, dlatego ruszyli wzdłuż linii śladów. Dostrzegli pierwsze kształty w postaci sylwetek tych stworzeń. Znalezienie garborogów było tą łatwiejszą częścią.
Z każdym postawionym krokiem on również wydmuchiwał niewielkie obłoczki pary. W chwili obecnej miał naprawdę dosyć obecnej pory roku, której przez szczególną surowość, brakowało prawdziwej magii. Od początku zimy poczuł ją zaledwie kilka razy, wyłącznie w towarzystwie bliskich mu osób. Z niecierpliwością wyczekiwał nadejścia wiosny, pojawienia się ciepłych promieni słońca ogrzewających i pobudzających zmarzniętą ziemię do życia. Gdy tak podążał za Jarethem, co rusz jego lewa lub prawa stopa natrafiały na przykryte śniegiem gałęzie czy kamienie. Buty miał wystarczająco porządne, wykonane ze skóry tebo, więc nie ślizgał się na pokrytym lodem podłożu. Wystarczy, że potykał się o ukryte przed jego wzrokiem przeszkody. W dalszym ciągu polegał na prowadzącym ich czarodzieju.
— ... To nie wahajcie tego zgłosić — Dokończył za Jaretha. Wydawało się to oczywiste i nie miał z tym żadnego problemu. Rozpoznanie wspomnianych śladów tych stworzeń nie powinno stanowić dla niego problemu. Niemniej żaden z niego myśliwy, jednak garborogi nie należały do magicznych stworzeń, których ślady bytowania trudno przeoczyć nawet gołym okiem.
Uniósł jedną z brwi spostrzegając, że prowadzący ich czarodziej przystanął po by wyciągnąć piersiówkę. Było przeraźliwie zimno. Nie uważał, by to był dobry moment na spożywanie alkoholu. Obecne warunki pogodowe stanowiły pewną okoliczność łagodzącą.
— Najwyższa pora — Skomentował w ten sposób zbliżenie się do miejsca, w którym spostrzeżono garborogi. Gdy Jareth wyciągnął ku nim dłoń z piersiówkę, wyjątkowo nie odmówił powołując się na te wyjątkowe okoliczności. Pociągnął łyk trunku, zaraz podając piersiówkę zielarzowi i to on dopiero zwrócił ją posiadaczowi.
W chwili obecnej on również nic nie widział, dlatego zdecydował się oddalić kawałek po to by rozejrzeć się po okolicy. To okazało się całkiem dobrym pomysłem, gdyż dostrzegł na śniegu coś, co mogło okazać się śladami poszukiwanych przez z nich stworzeń.
— To wygląda jak coś, co mogłoby być śladami garborogów... Powinniśmy tędy podążyć — Wskazał owe znalezisko Jarethowi. Ślady coraz bardziej traciły swój pierwotny kształt, ale w tej chwili lepszego tropu nie mieli. Powinni to sprawdzić, dlatego ruszyli wzdłuż linii śladów. Dostrzegli pierwsze kształty w postaci sylwetek tych stworzeń. Znalezienie garborogów było tą łatwiejszą częścią.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie żebym zwykł raczyć się procentami o tak wczesnej porze, ale przeraźliwe, wdzierające się pod poły płaszcza zimno stawało się dobrym uzasadnieniem porannego picia; musiałem zachować ostrość umysłu, wszyscy musieliśmy, jednak kilka łyków miodu nie mogło nam w tym przeszkodzić, a przynajmniej ja w to nie wierzyłem. Skinąłem młodemu zielarzowi głową, zastanawiając się przy tym, ile miał lat – ze dwadzieścia kilka? – i odebrałem od niego nieco lżejszą piersiówkę, na powrót chowając ją do kieszeni. Przez ledwie chwilę kontemplowałem ciepło powoli rozlewające się po zmarzniętych członkach, pieczenie drażnionych chłodem policzków, nim ująłem między palce różdżkę. Zawiódł mnie zmysł obserwacji, nie dostrzegałem żadnych nie pozostawiających miejsca na domysły śladów, lecz może magia miała okazać się przychylniejsza? Skinąłem Moore'owi głową, gdy ten odchodził kawałek dalej, uważnie rozglądając się w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek; byle tylko nie zniknął nam z pola widzenia, nie powinniśmy się rozdzielać. W tym czasie sięgnąłem po zaklęcie, które nie było mi obce; dzięki niemu dowiedziałem się, czy wokół Gawry nie kręciło się więcej stworzeń niż tylko to jedno uparcie próbujące dostać się do środka. Oby i tym razem pomogło w ustaleniu, czy mamy towarzystwo, czy raczej powinniśmy iść jeszcze dalej i co jakiś czas przeczesywać okolicę białą magią.
Odetchnąłem z ulgą, gdy wzdłuż mojego przedramienia przebiegł znajomy dreszcz, który następnie spłynął do ściskanego w dłoni drewienka, by na koniec rozejść się falą po zasypanym śniegiem lesie. Zdawałem sobie sprawę z faktu, że nie mogę zwlekać, efekt zaklęcia nie miał trwać długo – rozejrzałem się to w jedną, to w drugą stronę, wypatrując na tle zasp i ciemniejszych cieni blasku, który powinien wykazać obecność ludzi lub zwierząt. Jeszcze nim Volans poprowadził mnie w kierunku odnalezionych tropów, wiedziałem, że miał rację, że musieliśmy ruszyć we wskazaną przez niego stronę. – Wspaniale. Zobaczyłem dwa, może trzy garborogi... Zapewne jest ich więcej, tylko znalazły się już poza zasięgiem mojego zaklęcia – przytaknąłem, chowając brodę w splotach szalika. – W takim razie... Gotowi? Starajmy się robić jak najmniej hałasu, trzymać na rozsądny dystans... I iść pod wiatr, nie z wiatrem. – Znów zwracałem się głównie do znawcy roślin, który zapewne nie miał zwykle do czynienia z samymi stworzeniami. A może po prostu źle wyobraziłem sobie zakres jego obowiązków lub błędnie zinterpretowałem bladość występującą na oblicze młodziana. Bez znaczenia. Teraz musiał stanąć na wysokości zadania i nie zrobić niczego głupiego, inaczej wszyscy będziemy wymagać pilnej opieki magomedyka.
Kilkanaście minut później mogliśmy nawiązać kontakt wzrokowy ze stadem; trzymałem się cieni, uważałem, gdzie stawiam kolejne kroki, by ograniczyć ryzyko wykrycia do minimum. Między moimi brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka na widok chudszych niż zwykle stworzeń. Smutny widok. – Co teraz? – mruknąłem do Moore'a. – Nie wiem, czy powinniśmy zaczynać od próby ogłuszenia, to tylko może je rozjuszyć... Zajmiesz się rozłożeniem środków odżywczych, a my wytyczeniem terenu? – Wymagało to od nas niebywałej ostrożności, lecz wydawało mi się to lepszym pomysłem niż atakowanie nieświadomych naszej obecności stworzeń Conjunctivitisem.
Przywołałem zielarza gestem. – Chodź ze mną. Pokażę ci, gdzie iść. Masz tego mleczyka, prawda? – Tego, który odstraszał garborogi swym zapachem i powinien nakłonić je do pozostania w określonym miejscu. Po ustaleniu finalnej wersji planu, ja i znawca magicznej flory zaczęliśmy ostrożnie okrążać odnalezione stado; zaufałem mu w kwestii tego, w jakich odstępach powinniśmy rozłożyć kwiatki, by utworzyć solidną granicę nie do przekroczenia, w skupieniu rzucając kolejne Floreat Crevi. Po jakimś czasie przystanąłem, by jeszcze raz sprawdzić okolicę pod kątem obecności stworzeń. Czy było ich tutaj więcej? – Homenum Revelio.
| EM: 47/50
Odetchnąłem z ulgą, gdy wzdłuż mojego przedramienia przebiegł znajomy dreszcz, który następnie spłynął do ściskanego w dłoni drewienka, by na koniec rozejść się falą po zasypanym śniegiem lesie. Zdawałem sobie sprawę z faktu, że nie mogę zwlekać, efekt zaklęcia nie miał trwać długo – rozejrzałem się to w jedną, to w drugą stronę, wypatrując na tle zasp i ciemniejszych cieni blasku, który powinien wykazać obecność ludzi lub zwierząt. Jeszcze nim Volans poprowadził mnie w kierunku odnalezionych tropów, wiedziałem, że miał rację, że musieliśmy ruszyć we wskazaną przez niego stronę. – Wspaniale. Zobaczyłem dwa, może trzy garborogi... Zapewne jest ich więcej, tylko znalazły się już poza zasięgiem mojego zaklęcia – przytaknąłem, chowając brodę w splotach szalika. – W takim razie... Gotowi? Starajmy się robić jak najmniej hałasu, trzymać na rozsądny dystans... I iść pod wiatr, nie z wiatrem. – Znów zwracałem się głównie do znawcy roślin, który zapewne nie miał zwykle do czynienia z samymi stworzeniami. A może po prostu źle wyobraziłem sobie zakres jego obowiązków lub błędnie zinterpretowałem bladość występującą na oblicze młodziana. Bez znaczenia. Teraz musiał stanąć na wysokości zadania i nie zrobić niczego głupiego, inaczej wszyscy będziemy wymagać pilnej opieki magomedyka.
Kilkanaście minut później mogliśmy nawiązać kontakt wzrokowy ze stadem; trzymałem się cieni, uważałem, gdzie stawiam kolejne kroki, by ograniczyć ryzyko wykrycia do minimum. Między moimi brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka na widok chudszych niż zwykle stworzeń. Smutny widok. – Co teraz? – mruknąłem do Moore'a. – Nie wiem, czy powinniśmy zaczynać od próby ogłuszenia, to tylko może je rozjuszyć... Zajmiesz się rozłożeniem środków odżywczych, a my wytyczeniem terenu? – Wymagało to od nas niebywałej ostrożności, lecz wydawało mi się to lepszym pomysłem niż atakowanie nieświadomych naszej obecności stworzeń Conjunctivitisem.
Przywołałem zielarza gestem. – Chodź ze mną. Pokażę ci, gdzie iść. Masz tego mleczyka, prawda? – Tego, który odstraszał garborogi swym zapachem i powinien nakłonić je do pozostania w określonym miejscu. Po ustaleniu finalnej wersji planu, ja i znawca magicznej flory zaczęliśmy ostrożnie okrążać odnalezione stado; zaufałem mu w kwestii tego, w jakich odstępach powinniśmy rozłożyć kwiatki, by utworzyć solidną granicę nie do przekroczenia, w skupieniu rzucając kolejne Floreat Crevi. Po jakimś czasie przystanąłem, by jeszcze raz sprawdzić okolicę pod kątem obecności stworzeń. Czy było ich tutaj więcej? – Homenum Revelio.
| EM: 47/50
nature always wins
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 74
'k100' : 74
Pozostawał przekonany, że z garborogami było mniej więcej tak samo jak ze smokami. Nie sposób je przeoczyć. On też nie chciał się zgubić podczas wypatrywania jakichkolwiek śladów obecności tych stworzeń. Gdyby to jednak miało miejsce, niezwłocznie wystrzeliłby z różdżki czerwone iskry. O ile miałby na to czas. Na szczęście nie wpadł na jednego z garborogów. To zdecydowanie nie skończyłoby się dla niego dobrze.
— Nie zakładałbym, że jest ich mniej — Wyraził swoje zdanie. Mniejsze stado byłoby łatwiej utrzymać w względnych ryzach i zapewnić mu niezbędną opiekę. — Ja jestem gotowy. Będę mieć na niego oko — Nie pierwszy raz podchodził w ten sposób do magicznych stworzeń. Dodał, dostrzegając kątem oka bladość zielarza. Z każdym krokiem rozważnie stawiał stopy, nieprzerwanie pod wiatr. I jemu również ciężko patrzyło się na te zwierzęta, które zdecydowanie nie wyglądały na dobrze odżywione.
— Wolałbym ich nie ogłuszać. Udałoby się nam powalić kilka osobników, a potem mielibyśmy do czynienia ze spłoszonym stadem. Nie chcemy tego. Tak. Idźcie — Powiedział z przekonaniem. Spłoszone stado garborogów stanowiłoby dla nich większe zagrożenie, niż oni dla tego stada. Dlatego wolał unikać rzucania jakichkolwiek zaklęć.
Nie bał się tych garborogów, odczuwał jednak przed tymi magicznymi zwierzętami stosowny respekt. Wiedział, że jeśli nie da im powodu do niepokoju to się nie spłoszą. Dla nich miał dużo tłuściutkich, bardzo pożywnych owadów, dzięki którym będzie łatwiej podać tym stworzeniom środki odżywcze. O ile zainteresują się takim rodzajem pożywienia, które rozkładał w miarę możliwości w zasięgu wzroku lub węchu tych stworzeń. Liczył, że to wystarczy. Wolałby nie wchodzić między nie i spróbować oswoić ze sobą jednego osobnika po to aby nakarmić go bardziej bezpośrednio, z ręki. Te garborogi powinny być dzikie, nieprzyzwyczajone do tak bliskiego kontaktu z człowiekiem. Chcieli utrzymywać je w jednym miejscu za pomocą naturalnych metod. Liczył, że zasadzenie tych roślin przyniesie odpowiedni skutek.
— Nie zakładałbym, że jest ich mniej — Wyraził swoje zdanie. Mniejsze stado byłoby łatwiej utrzymać w względnych ryzach i zapewnić mu niezbędną opiekę. — Ja jestem gotowy. Będę mieć na niego oko — Nie pierwszy raz podchodził w ten sposób do magicznych stworzeń. Dodał, dostrzegając kątem oka bladość zielarza. Z każdym krokiem rozważnie stawiał stopy, nieprzerwanie pod wiatr. I jemu również ciężko patrzyło się na te zwierzęta, które zdecydowanie nie wyglądały na dobrze odżywione.
— Wolałbym ich nie ogłuszać. Udałoby się nam powalić kilka osobników, a potem mielibyśmy do czynienia ze spłoszonym stadem. Nie chcemy tego. Tak. Idźcie — Powiedział z przekonaniem. Spłoszone stado garborogów stanowiłoby dla nich większe zagrożenie, niż oni dla tego stada. Dlatego wolał unikać rzucania jakichkolwiek zaklęć.
Nie bał się tych garborogów, odczuwał jednak przed tymi magicznymi zwierzętami stosowny respekt. Wiedział, że jeśli nie da im powodu do niepokoju to się nie spłoszą. Dla nich miał dużo tłuściutkich, bardzo pożywnych owadów, dzięki którym będzie łatwiej podać tym stworzeniom środki odżywcze. O ile zainteresują się takim rodzajem pożywienia, które rozkładał w miarę możliwości w zasięgu wzroku lub węchu tych stworzeń. Liczył, że to wystarczy. Wolałby nie wchodzić między nie i spróbować oswoić ze sobą jednego osobnika po to aby nakarmić go bardziej bezpośrednio, z ręki. Te garborogi powinny być dzikie, nieprzyzwyczajone do tak bliskiego kontaktu z człowiekiem. Chcieli utrzymywać je w jednym miejscu za pomocą naturalnych metod. Liczył, że zasadzenie tych roślin przyniesie odpowiedni skutek.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie byłem pewien, ile czasu nam to zajmuje – ostrożne okrążanie napotkanych zwierząt, rozkładanie wokół nich mleczyka, który, podobno, działał na nie odstraszająco, a także zachęcanie tejże rośliny do wzrostu odpowiednim zaklęciem. Ciągle odczuwałem to charakterystyczne, zagnieżdżone pod skórą napięcie, coś między ekscytacją a w pełni uzasadnionym strachem; usilnie próbowałem skupić się na swoim zajęciu, nawet jeśli wzrok raz po raz umykał w stronę nieświadomych naszej obecności zwierząt. Co by było, gdyby nas teraz zauważyły? Czy zdołałbym wdrapać się na drzewo, nim zostałbym stratowany? A może jednak garborogi miałyby wyczuć, że nie mam złych zamiarów...? Chciałem wierzyć, że nasz plan ma szansę zadziałać. W ten sposób bylibyśmy w stanie nakłonić wyziębione, głodne stworzenia do pozostania w konkretnych miejscach, których, wspólnymi siłami, mogliśmy doglądać. Bez dokładania im stresów, wprawiania w panikę, czy ogłuszania urokami. Ani tym bardziej – bez godzenia się na mordowanie ich w imię bezpieczeństwa zamieszkujących Lancashire ludzi.
Raz jeszcze sięgnąłem po to samo zaklęcie, gestem nakazując zielarzowi bezwzględne milczenie. Wymamrotałem inkantację pod nosem, dbając o to, by słowa – choć ciche – przyniosły oczekiwany rezultat. Zgodnie z życzeniem magia spłynęła wprost do ściskanej kurczowo różdżki, by znów przeczesać okolicę w poszukiwaniu istot wszelkich kształtów i rozmiarów. Rozejrzałem się dookoła, bez trudu odnajdując wzrokiem sylwetki garborogów, o których istnieniu już wiedzieliśmy, a także uwijającego się przy rozlokowywaniu pożywienia Moore'a. Do tego jakaś przemykająca wśród gałęzi wiewiórka, przecinająca niebo smuga jakiegoś ptaszyska... Zmarszczyłem brwi, gdy dostrzegłem coś więcej, coś, czego się nie spodziewałem, choć może powinienem; tam, gdzie zamierzaliśmy wytyczyć naszą granicę, znajdowały się kolejne zwierzęta. Pokaźnych rozmiarów, z garbem i charakterystycznymi rogami, nie pozostawiały miejsca na pomyłkę. A więc było ich więcej.
– Musimy zatoczyć większe koło – ostrzegłem mojego towarzysza szeptem; czułem się za niego odpowiedzialny. Poza tym, od jego umiejętności zachowania zimnej krwi zależało bezpieczeństwo naszej dwójki. A nawet trójki. – Tam – wskazałem kierunek, gdzie dopiero co ujrzałem świetliste zarysy trzech dodatkowych garborogów. – Jest ich więcej. Więc... Trzymaj się mnie i oby tak dalej, dobra? – Próbowałem podnieść go na duchu; bałem się, że zaraz cała krew odpłynie mu z twarzy, a dzieciak padnie jak długi wprost w śnieg. Klepnąłem go w ramię, po czym ruszyłem w dalszą drogę, biorąc poprawkę na stworzenia, którym nie chcieliśmy się pokazywać na oczy, a także wiatr i formę terenu. Całe szczęście, że magia, której potrzebowaliśmy do pobudzenia wzrostu roślin, nie była jakaś wymagająca, nie odczuwałem więc zmęczenia nie do zignorowania. Wszędobylski mróz doskwierał mi trochę bardziej, lecz na pierwszym planie wciąż znajdowało się to napięcie powodowane bliską obecnością niebezpiecznych, a przy tym niezwykle imponujących stworzeń. Plułem sobie w brodę, że nie mogę zrobić dla nich – i nie tylko dla nich – więcej. – A teraz zaczynamy wracać w kierunku Volansa – mruknąłem po kolejnych dziesięciu minutach. – Jak stoimy z zapasami? Wystarczy? – upewniłem się, dbając o to, by przemawiać cicho, a moje słowa dotarły jedynie do uszu pracownika rezerwatu. Kiedy już zyskałem pewność, że możemy kontynuować, ostrożnie poprowadziłem go dalej. Stale nasłuchiwałem, czy którekolwiek ze zwierząt nie zacznie się do nas zbliżać.
W końcu, kilka Floreat Crevi później, wróciliśmy do utrzymującego bezpieczny dystans smokologa.
Raz jeszcze sięgnąłem po to samo zaklęcie, gestem nakazując zielarzowi bezwzględne milczenie. Wymamrotałem inkantację pod nosem, dbając o to, by słowa – choć ciche – przyniosły oczekiwany rezultat. Zgodnie z życzeniem magia spłynęła wprost do ściskanej kurczowo różdżki, by znów przeczesać okolicę w poszukiwaniu istot wszelkich kształtów i rozmiarów. Rozejrzałem się dookoła, bez trudu odnajdując wzrokiem sylwetki garborogów, o których istnieniu już wiedzieliśmy, a także uwijającego się przy rozlokowywaniu pożywienia Moore'a. Do tego jakaś przemykająca wśród gałęzi wiewiórka, przecinająca niebo smuga jakiegoś ptaszyska... Zmarszczyłem brwi, gdy dostrzegłem coś więcej, coś, czego się nie spodziewałem, choć może powinienem; tam, gdzie zamierzaliśmy wytyczyć naszą granicę, znajdowały się kolejne zwierzęta. Pokaźnych rozmiarów, z garbem i charakterystycznymi rogami, nie pozostawiały miejsca na pomyłkę. A więc było ich więcej.
– Musimy zatoczyć większe koło – ostrzegłem mojego towarzysza szeptem; czułem się za niego odpowiedzialny. Poza tym, od jego umiejętności zachowania zimnej krwi zależało bezpieczeństwo naszej dwójki. A nawet trójki. – Tam – wskazałem kierunek, gdzie dopiero co ujrzałem świetliste zarysy trzech dodatkowych garborogów. – Jest ich więcej. Więc... Trzymaj się mnie i oby tak dalej, dobra? – Próbowałem podnieść go na duchu; bałem się, że zaraz cała krew odpłynie mu z twarzy, a dzieciak padnie jak długi wprost w śnieg. Klepnąłem go w ramię, po czym ruszyłem w dalszą drogę, biorąc poprawkę na stworzenia, którym nie chcieliśmy się pokazywać na oczy, a także wiatr i formę terenu. Całe szczęście, że magia, której potrzebowaliśmy do pobudzenia wzrostu roślin, nie była jakaś wymagająca, nie odczuwałem więc zmęczenia nie do zignorowania. Wszędobylski mróz doskwierał mi trochę bardziej, lecz na pierwszym planie wciąż znajdowało się to napięcie powodowane bliską obecnością niebezpiecznych, a przy tym niezwykle imponujących stworzeń. Plułem sobie w brodę, że nie mogę zrobić dla nich – i nie tylko dla nich – więcej. – A teraz zaczynamy wracać w kierunku Volansa – mruknąłem po kolejnych dziesięciu minutach. – Jak stoimy z zapasami? Wystarczy? – upewniłem się, dbając o to, by przemawiać cicho, a moje słowa dotarły jedynie do uszu pracownika rezerwatu. Kiedy już zyskałem pewność, że możemy kontynuować, ostrożnie poprowadziłem go dalej. Stale nasłuchiwałem, czy którekolwiek ze zwierząt nie zacznie się do nas zbliżać.
W końcu, kilka Floreat Crevi później, wróciliśmy do utrzymującego bezpieczny dystans smokologa.
nature always wins
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Rozkładanie pożywienia i środków wzmacniających było czasochłonne, zwłaszcza, jeśli chciało zrobić się dobrze. On chciał to zrobić jak najlepiej. W końcu chodziło o ocalenie tych stworzeń. Wydawać by się mogło, że wszystko poszło po ich myśli. W końcu udało mu się nie spłoszyć tych stworzeń i pozostawić dla nich pożywienie ze środkami wzmacniającymi. Oczywiście, za wcześnie było na chwalenie dnia przed zachodem słońca. Będą mogli to uczynić, gdy już oddalą się z tego terenu bez wywoływania poruszenia u tego stada.
Zastanawiał się jak sobie radzą jego towarzysze z sadzeniem tych roślin. Być może będzie w stanie im pomóc, gdy już upora się z pozostawieniem pokarmu dla garborogów. O ile nie skończą wcześniej. Brał to pod uwagę. Wtedy mogliby odejść stąd, nie niepokojąc tych stworzeń i być może spotkać się z Elroyem i Elriciem. Zakładając, że idzie im równie sprawnie co im. Nie mógł teraz wywołać ich za pomocą użyczonego mu lusterka jednokierunkowego. Nie miał nawet pewności, czy nawet oni byli w stanie sięgnąć po to lusterko. Będzie na to pora. Miał nadzieję.
Skończywszy rozkładać pożywienie i środki wzmacniające dla tych stworzeń, postanowił się oddalić od nich. Starał się wracać po swoich śladach, obierając kierunek, z którego nadszedł. Pozostawiał za sobą garborogi i wypatrywał swoich towarzyszy, z którymi powinien się spotkać w połowie drogi. Pracownik rezerwatu skinął głową, chcąc nie chcąc zgadzając się z Jarethem.
— P-powinno — Wydukał cicho zielarz, polegając na Sykesie.
Wycofujący się Volans dostrzegł oddalone sylwetki towarzyszy. Ostatecznie oni podeszli do niego. Wyglądali na całych i zdrowych. Choć zielarz nadal sprawiał wrażenie zalęknionego. Nic więc dziwnego, że poklepał go pokrzepiająco po ramieniu.
— Widzę, że nic wam nie jest. Wszystko poszło sprawnie? Chcecie jeszcze popatrzeć na garborogi? Nieczęsto widzi się tak wspaniałe stworzenia — Stwierdził podczas przyglądania się im. Nie wiedział, czy napotkali jakieś przeszkody, niezwiązane z tymi zwierzętami. On dość się napatrzył i to było cenne doświadczenie.
Zastanawiał się jak sobie radzą jego towarzysze z sadzeniem tych roślin. Być może będzie w stanie im pomóc, gdy już upora się z pozostawieniem pokarmu dla garborogów. O ile nie skończą wcześniej. Brał to pod uwagę. Wtedy mogliby odejść stąd, nie niepokojąc tych stworzeń i być może spotkać się z Elroyem i Elriciem. Zakładając, że idzie im równie sprawnie co im. Nie mógł teraz wywołać ich za pomocą użyczonego mu lusterka jednokierunkowego. Nie miał nawet pewności, czy nawet oni byli w stanie sięgnąć po to lusterko. Będzie na to pora. Miał nadzieję.
Skończywszy rozkładać pożywienie i środki wzmacniające dla tych stworzeń, postanowił się oddalić od nich. Starał się wracać po swoich śladach, obierając kierunek, z którego nadszedł. Pozostawiał za sobą garborogi i wypatrywał swoich towarzyszy, z którymi powinien się spotkać w połowie drogi. Pracownik rezerwatu skinął głową, chcąc nie chcąc zgadzając się z Jarethem.
— P-powinno — Wydukał cicho zielarz, polegając na Sykesie.
Wycofujący się Volans dostrzegł oddalone sylwetki towarzyszy. Ostatecznie oni podeszli do niego. Wyglądali na całych i zdrowych. Choć zielarz nadal sprawiał wrażenie zalęknionego. Nic więc dziwnego, że poklepał go pokrzepiająco po ramieniu.
— Widzę, że nic wam nie jest. Wszystko poszło sprawnie? Chcecie jeszcze popatrzeć na garborogi? Nieczęsto widzi się tak wspaniałe stworzenia — Stwierdził podczas przyglądania się im. Nie wiedział, czy napotkali jakieś przeszkody, niezwiązane z tymi zwierzętami. On dość się napatrzył i to było cenne doświadczenie.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mogłem odczuć coś na kształt ulgi, gdy – po ostrożnym rozlokowaniu mleczyka, a tym samym wytyczeniu granicy dla garborogów – odnaleźliśmy Moore'a, całego i zdrowego, który musiał już wywiązać się ze swej części zadania. Kwestią minut było zauważenie przez wygłodniałe zwierzęta ofiarowywanego im pożywienia oraz środków wzmacniających; skoro działały na smoki, musiały też pomóc im, prawda? Towarzyszący mi zielarz dobrze ocenił zabrane ze sobą zapasy, roślin wystarczyło, by domknąć obszar z garborogami, nawet jeśli zostaliśmy zmuszeni, by nadłożyć drogi; to powinno powstrzymać je przed ucieczką i rozproszeniem się na większym, trudniejszym do doglądania terenie. Stworzenia musiały być czujne, do tego jeszcze bardziej agresywne niż zwykle, musieliśmy więc dokładać wszelkich starań, by nie zwrócić na siebie ich uwagi. – Spotkaliśmy jeszcze kilka osobników, ale wszystko poszło zgodnie z planem – odpowiedziałem ściszonym głosem, dbając o to, by moje słowa dotarły jedynie do uszu stojących zaraz obok czarodziejów. – Wydaje mi się, że nie mamy na co czekać – dodałem jeszcze, kątem oka spoglądając ku pobladłej twarzy młodziana. O ile ja mógłbym zaczaić się gdzieś w cieniu, albo wdrapać na jedno z okolicznych drzew, a następnie spędzić kolejną godzinę na uważnej obserwacji naszych nowych podopiecznych, to nie byłem pewien, co myślał o tym wszystkim oddelegowany do pomocy znawca flory. Podejrzewałem, że tak bliska obecność masywnych, opisywanych jako niebezpieczne stworzeń, wprawiała go w dyskomfort – zwłaszcza w sytuacji, w której nie mógł skryć się za prętami klatki czy grubymi murami wybiegu, jak działo się to w rezerwacie. Albo przynajmniej – jak to wyglądało w mojej pamięci. Choć może coś mieszałem...? Bez znaczenia. Poza tym, wyprawa zajęła nam ładnych kilka godzin, mróz nie oszczędzał, a pobudzone do wzrostu mleczyki nie miały wytrzymać długo. Musieliśmy jak najszybciej wrócić na szlak, skontaktować się z pozostałymi, a następnie wskazać osobom, które zgłosiły się do odnawiania działania Floreat Crevi, właściwą drogę. – Poza tym, mam jednego do doglądania w domu... Nim również muszę się zająć – mruknąłem na koniec z krzywym uśmiechem, nim doszliśmy do porozumienia, co robić dalej. Potrzebowałem kilku minut, by odnaleźć nasze ślady – te pierwsze, po których mieliśmy dość łatwo odnaleźć zostawioną za sobą ścieżkę. Były już trochę naruszone przez osypujący się śnieg, wciąż jednak wystarczająco widoczne. Po raz ostatni obejrzałem się na zostawiane w tyle garborogi, w myślach obiecując im, że to dopiero początek, że zrobimy dla nich dużo więcej – wszak zobowiązaliśmy się dbać o to, by granica z mleczyków była regularnie wzmacniana, a tak potrzebne pożywienie dostarczane na zamieszkiwany przez nie teren – nim poprowadziłem nas ku miejscu, w którym zboczyliśmy ze szlaku.
– Mam nadzieję, że to wystarczy, przynajmniej na chwilę. Dobrze, że je odnaleźliśmy... Co teraz? Teleportujemy się do Lancaster Castle, czy najpierw wolisz skontaktować się z drugą grupą? – zwróciłem się do smokologa, gdy już znaleźliśmy się w bezpieczniej odległości od zwierząt, nie musieliśmy dłużej ukrywać swej obecności. Znów sięgnąłem po ulokowaną w kieszeni piersiówkę, by pociągnąć z niej łyk miodu; i dla uczczenia sukcesu, i rozgrzania wystawianego na działanie zimna ciała. Nawet najcieplejszy płaszcz nie mógł ochronić przed siarczystym mrozem, który objął Anglię we władanie. Jak i za pierwszym razem, i teraz zaproponowałem napitek towarzyszom.
– Mam nadzieję, że to wystarczy, przynajmniej na chwilę. Dobrze, że je odnaleźliśmy... Co teraz? Teleportujemy się do Lancaster Castle, czy najpierw wolisz skontaktować się z drugą grupą? – zwróciłem się do smokologa, gdy już znaleźliśmy się w bezpieczniej odległości od zwierząt, nie musieliśmy dłużej ukrywać swej obecności. Znów sięgnąłem po ulokowaną w kieszeni piersiówkę, by pociągnąć z niej łyk miodu; i dla uczczenia sukcesu, i rozgrzania wystawianego na działanie zimna ciała. Nawet najcieplejszy płaszcz nie mógł ochronić przed siarczystym mrozem, który objął Anglię we władanie. Jak i za pierwszym razem, i teraz zaproponowałem napitek towarzyszom.
nature always wins
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
To, co zrobili było zaledwie kroplą w morzu. Do nadejścia wiosny byli odpowiedzialni za dokarmianie tych stworzeń. Choć to głównie spadnie na barki Ollivanderów. Jako pracownicy rezerwatu nie zawsze będą mieli możliwość pomagać i doglądać tych stworzeń. Osobiście uważał to za dobry pomysł, by w przyszłości powstałby rezerwat dla garborogów. Postawili pod powstanie takiego miejsca pierwsze podwaliny. Co będzie dalej to się okaże.
— Mniemam, że były stanie zbliżonym do reszty stada, przy której się kręciłem. To najważniejsze — Wyszeptał do Jaretha i pracownika rezerwatu. — Możliwe, że masz rację — Pośrednio zgodził się z tym czarodziejem. Gdyby to od niego zależało to sam usiadłby na jednej gałęzi wysokiego drzewa i poświęcił się obserwacji tych magicznych stworzeń. To z pewnością pozwoliłoby mu poszerzyć horyzonty wiedzy.
— Potrzebujesz w tym pomocy? — Zadał mu zasadne pytanie. W jakimś stopniu przemawiała przez niego jego fascynacja dużymi i potencjalnie niebezpiecznymi stworzeniami. Chętnie poświęciłby trochę swojego czasu na opiekę nad tym garborogiem i próbę nawiązania kontaktu z tak niesamowitym stworzeniem. Zapewne byłoby to trochę mniej niebezpieczne, niż podjęcie się tego samego zadania przy tak licznym stadzie.
— Na chwilę obecną będzie musiało wystarczyć. Na dłuższą metę to zaledwie kropla w morzu. Teleportujemy się do zamku. Sami skontaktują się z nami, jeśli zaistnieje taka potrzeba albo mogą tam nas już czekać — Odparł, gdy już znaleźli się z dala od tych stworzeń. Dobrze było móc przestać posługiwać się konspiracyjnym szeptem, bez obawy, że toczone przez nich rozmowy wywołają poruszenie wśród zabezpieczonych garborogów.
Gdy Sykes wyciągnął ku nim piersiówkę, sięgnął po nią i pociągnął z niej całkiem spory łyk zawartego w niej trunku. Dla uczczenia wspólnego sukcesu i rozgrzania. Podał ją zielarzowi, który niepewnie wyciągnął dłoń po manierkę, z której napił się po chwili wahania. Oddał naczynie właścicielowi.
— Nic tu po nas, teleportujmy się już — Stwierdził, po czym niezwłocznie teleportował się na dziedziniec wspomnianego zamku. Niedługo potem dołączył do niego Jareth. Postanowili poczekać na Elroya i Elrica, których nie zastali na terenie zamku. Zielarz wrócił do domu.
zt x 2
— Mniemam, że były stanie zbliżonym do reszty stada, przy której się kręciłem. To najważniejsze — Wyszeptał do Jaretha i pracownika rezerwatu. — Możliwe, że masz rację — Pośrednio zgodził się z tym czarodziejem. Gdyby to od niego zależało to sam usiadłby na jednej gałęzi wysokiego drzewa i poświęcił się obserwacji tych magicznych stworzeń. To z pewnością pozwoliłoby mu poszerzyć horyzonty wiedzy.
— Potrzebujesz w tym pomocy? — Zadał mu zasadne pytanie. W jakimś stopniu przemawiała przez niego jego fascynacja dużymi i potencjalnie niebezpiecznymi stworzeniami. Chętnie poświęciłby trochę swojego czasu na opiekę nad tym garborogiem i próbę nawiązania kontaktu z tak niesamowitym stworzeniem. Zapewne byłoby to trochę mniej niebezpieczne, niż podjęcie się tego samego zadania przy tak licznym stadzie.
— Na chwilę obecną będzie musiało wystarczyć. Na dłuższą metę to zaledwie kropla w morzu. Teleportujemy się do zamku. Sami skontaktują się z nami, jeśli zaistnieje taka potrzeba albo mogą tam nas już czekać — Odparł, gdy już znaleźli się z dala od tych stworzeń. Dobrze było móc przestać posługiwać się konspiracyjnym szeptem, bez obawy, że toczone przez nich rozmowy wywołają poruszenie wśród zabezpieczonych garborogów.
Gdy Sykes wyciągnął ku nim piersiówkę, sięgnął po nią i pociągnął z niej całkiem spory łyk zawartego w niej trunku. Dla uczczenia wspólnego sukcesu i rozgrzania. Podał ją zielarzowi, który niepewnie wyciągnął dłoń po manierkę, z której napił się po chwili wahania. Oddał naczynie właścicielowi.
— Nic tu po nas, teleportujmy się już — Stwierdził, po czym niezwłocznie teleportował się na dziedziniec wspomnianego zamku. Niedługo potem dołączył do niego Jareth. Postanowili poczekać na Elroya i Elrica, których nie zastali na terenie zamku. Zielarz wrócił do domu.
zt x 2
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zarówno targająca Anglią wojna, jak i surowa, zimowa pogoda, nie pozostały bez wpływu na żyjące w Wielkiej Brytanii magiczne stworzenia; pozbawione większości źródeł pożywienia, zwróciły się w stronę miejsc, których wcześniej instynktownie unikały, zapędzając się pod granice ludzkich siedzib, a czasami - również te granice przekraczając. Pozostawione same sobie, z pewnością naraziłyby na niebezpieczeństwo nie tylko mugoli i czarodziejów, ale i siebie, dlatego pomoc zorganizowana przez Everetta przyszła w samą porę. Dzięki magizoologicznej wiedzy i doświadczeniu, obaj z Volansem byli w stanie po śladach odnaleźć przebywające w okolicy stado garborogów. Wspierani przez zielarza, stworzyli dookoła nich metaforyczną klatkę, dzięki czemu miały pozostać na miejscu; a chociaż wciąż potrzebowały wsparcia w zdobywaniu pożywienia, to odstraszające działanie mleczyka miało zniwelować ryzyko zaatakowania ludzkich siedzib.
Młody garboróg zamknięty w szopie Everetta zdawał się w niej zadomowić - nie chcąc odejść nawet po upływie kilku tygodni, gdy opieka zapewniona przez Sykesa pozwoliła mu wrócić do pełni sił. Nie atakował swojego opiekuna i nie wydawał się względem niego agresywny, w oczywisty sposób nie przepadał jednak za towarzystwem obcych.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Młody garboróg zamknięty w szopie Everetta zdawał się w niej zadomowić - nie chcąc odejść nawet po upływie kilku tygodni, gdy opieka zapewniona przez Sykesa pozwoliła mu wrócić do pełni sił. Nie atakował swojego opiekuna i nie wydawał się względem niego agresywny, w oczywisty sposób nie przepadał jednak za towarzystwem obcych.
Sędziwy dąb
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire