Sheila Doe
AutorWiadomość
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Ostatnio zmieniony przez Sheila Doe dnia 31.10.21 23:38, w całości zmieniany 5 razy
Sheila Doe

Zawód : Krawcowa, prace na zlecenie
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
We look up at the same stars and see such different things.
OPCM : 5 +4
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1 +1
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni



Kolejna uliczka wyglądała w jej oczach dokładnie tak samo jak poprzednia - wyłożona brukiem, który lata świetności miał już dawno za sobą, a mętna woda zbierała się w błotnistych dziurach, odbijając w brunatnej powierzchni powykrzywiane budynki i płaszcze przechodniów. Nierównej wielkości kamienie sprawiały, że odgłosy kroków odbijały się dziwacznym echem pomiędzy pokracznymi domami, ustawionymi jakby od niechcenia. Zapach świeżego prania mieszał się z nieczystościami, które ktoś ze sporym chluśnięciem wylał właśnie przez próg, niemal obryzgując trójkę dzieci mijającą obdrapane z farby drzwi.
Sheila uskoczyła, wbijając się niemo w brata i chwiejąc się lekko na nogach. Nie puszczała jego dłoni, nie umiała jednak powiedzieć, czy minęło parę godzin, czy parę minut, tak jakby granice czasu pozacierały się w ciasnych i dusznych alejkach Brimingham. Jedyne co wiedziała, to że smukła postać matki zniknęła jej z oczu już dawno, najpierw porwana przez wyblakły tłum, potem zagubiona gdzieś za kolejnym zakrętem, gdzie wszystko wydawało się takie same - jednako szare, jednako przytłaczające. Wszystkie rozmowy dnia dzisiejszego wydawały się zlewać w jedno, pocałunek rodzicielki złożony na policzku był niczym muśnięcie skrzydeł motyla - przelotny i niemal niewyczuwalny - a pośpiech, z jakim wydawali się całą trójką umykać, budził jej zwątpienie i niepewność. Nie odezwała się jednak - jej świat dziecięcy składał się głównie z krzyków i milczenia. Krzyków, gdy tylko jej starszy brat znikał z pola widzenia, pozostawiając pustkę, której umysł dziecięcy nie potrafił wypełnić, milczeniem, gdy wszystko inne działo się dookoła, milczenia, gdy tylko James przysuwał ją blisko siebie, delikatnie przeczesując palcami jej włosy. Krzyków, kiedy tylko silne dłonie ojca wpychały ją i brata do brudnej piwnicy, tak jak on przesiąkniętej zapachem alkoholu, oraz milczenia, kiedy tylko matka kołysała lekko dzieci, dźwięcznym głosem wyśpiewując kolejne słowa w obcym języku, powoli usypiając dwójkę rodzeństwa. Teraz nawet nie zająknęła się ani słowem, kiedy jej ramie ciężko uderzyło w szarą wełnę znoszonego płaszcza, a dziecięce buciki przejechały po zwilgotniałym bruku.
James przystanął - wychudła twarz zmieniła w jednej sekundzie wyraz z zaciętego i ponurego zamyślenia na ostrożną troskę, kiedy pochylił się lekko, rozluźniając nieco uścisk na jej dłoni. Obejrzał się jeszcze na Thomasa, który parł przed siebie, dopiero po chwili zauważając, że towarzysząca mu dwójka rodzeństwa pozostała nieco w tyle - przystanął, wyciągając szyję, aby zobaczyć, czy wszystko w porządku, czy to jednak chwilowy przystanek. Spojrzenie jego chmurnych oczu również na chwilę przykryła troska, zaraz jednak obejrzał się przez ramię, skupiony na celu, który jeszcze był poza zasięgiem oczu i umysłu Sheili.
- Możesz iść, Paprotko? – James zapytał cicho, nie czekając na odpowiedź, zanim też nie wsunął rąk pod jej pachy, podnosząc ją z miejsca i przytulając do siebie. Nawet jeżeli chciał udawać, że nic dla niego nie ważyła, widziała po nim jego zmęczenie i to, jak westchnął cicho, kiedy jej głowa oparła się na jego ramieniu. – Chodź skarbie, już niedaleko.
Jego zapewnienia wydawały się szczere, ale Sheila nie rozumiała nawet, dokąd zmierzali, nie miała więc pewności, czy to tylko delikatne kłamstwo, czy jednak naprawdę byli już blisko. Nie miała pojęcia, delikatnie więc oparła policzek o jego ramię, pozwalając, aby świat jej kołysał się obecnie, pozwalając jej na bierne obserwowanie twarzy ludzi, patrzących na nich z mieszaniną pogardy i pewnej obojętności. Czasem szeptali słowa między sobą, które miały negatywne znaczenie, a przynajmniej tak rozumiała z ich twarzy, a mimo to nie rozumiała ich. Jamie tylko odwracał głowę, przechylając lekko ciało tak, aby nie musiała ich obserwować, Thomas zaś parł do przodu, sprawiając, że nie widziała go nawet, słysząc jedynie jego kroki.
Im dalej wędrowali, tym bardziej zmieniało się otoczenie – budynki postawione były coraz dalej od siebie, a zapach zaczął się zmieniać, nosząc ze sobą mniej stęchlizny, a więcej rzeczy, których nawet nie kojarzyła, chociaż budziły się w niej mgliste wspomnienia. Kojarzył jej się z kwiatami, które czasem przynosił dla niej brat, niektóre wplatając jej we włosy, inne kładąc na poduszkę ich wspólnego łóżka albo wsuwając je do kieszeni jej płaszczyka. Teraz zaś coś, co kojarzyło jej się ze świeżością, wydawało się otaczać ich coraz bardziej.
Niemal nie zauważyła, kiedy James przystanął, wydając z siebie jedynie cichy pisk w momencie, kiedy jej policzek oderwał się od ramienia brata, dość szybko jednak ucichła kiedy to Thomas przyciągnął ją do siebie, odbierając ją od brata, pozwalając jej oprzeć się tak samo, kiedy kładła policzek tym razem na brunatnej powierzchni płaszcza. Dość szybko zgubiła wątek, nie licząc, ile razy się zmieniali pomiędzy sobą. Ciągnęła nawet Jamesa za rękaw, dając mu znać, że mogła już iść obok niego jak wcześniej, on jednak uśmiechał się jedynie, delikatnie całując jej czoło i dalej wpatrując się w drogę przed nimi.
Kolorowe karawany zamajaczyły na horyzoncie, a im bliżej podchodzili, tym bardziej odgłosy miasta milkły. Samochody czy stukot kół zmieniał się głównie w rżenie koni, a krzyki gazeciarzy czy wołania marketu zastąpiła nastrojowa muzyka. Szarpnięcia skrzypiec sprawiły, że po raz pierwszy w oku Sheili błysnęło większe zainteresowanie, nie ruszyła się jednak zbytnio z miejsca, pozwalając sobie na pozostanie w bezpiecznych ramionach.
Ich samych przywitała jednak cisza – gdy tylko wsunęli się w krąg świateł, rzucanych przez liczne ogniska dookoła, których skupili się ludzie, nastroje zmieniły się w jednej chwili. Wszyscy obecni zamilkli, podejrzliwym wzrokiem patrząc na trójkę dzieci, które właśnie stawiły się przed nimi, zmęczone, wygłodniałe, wyglądające jednocześnie na zagubionych jak i zdeterminowanych. Twarze tych obcych ludzi wydawały się Sheili tak przerażające, skryte w półmroku i patrzące na nich bez wyrazu. Z wyglądu kojarzyli jej się raczej z matką, kiedy jej ciemnie włosy błyszczały się w słońcu, a kolorowe spódnice, które kobieta czasem wyciągała z szafy, aby potańczyć ze swoimi dziećmi, teraz odbijały płomienie, tak jakby wiele ognistych ptaków przysiadło na żerdziach, wpatrując się w obecnych tak, jakby oczekiwali od nich kolejnego ruchu.
W końcu jeden z mężczyzn podniósł się ze swojego miejsca, wychodząc im naprzeciw. Skierował się w ich stronę, a Sheila w pierwszej chwili myślała, że Thomas i James odsuną się albo cofną parę kroków – oni jednak stali, trzymając się blisko siebie, dumnie wysuwając podbródki. Jakby mieli wszelkie prawo tu być i nikt nie miał prawa ich przegonić. Sheila nie miała pojęcia, czy się bali czy jednak została w nich jedynie determinacja, która pchała ich do tego, by nawet na chwilę nie spuszczać gardy ani nie pozwolić się przegonić.
- Jestem Thomas Doe, a to mój brat James i siostra Sheila. – Młody człowiek powiedział to pewnie, tak jakby codziennie przedstawiał tak siebie i swoich bliskich. Dziewczynka zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, czemu użył innego nazwiska. Przecież tata nazywał się Smith i oni też nazywali się Smith. Nie otworzyła jednak ust w ramach protestu, nie powiedziała nic. Na pewno Thomas wiedział o wiele lepiej, co mówi, a ludzie dookoła przerażali ją na tyle, że Paprotka nie miała najmniejszej ochoty odzywać się do kogokolwiek, wtulając twarz w ciemne włosy Jamesa. Ten ostatni ścisnął ją lekko, jakby w ramach zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, czuła jednak, że sam nie do końca jest wobec tego przekonany.
Na to przedstawienie rozszedł się szmer głosów pomiędzy obecnymi, którzy pochylając się w swoim kierunku, szeptali pomiędzy sobą coś w tym języku, w którym matka wyśpiewywała im kołysanki. Nie wiedziała, co mówili, wydawało się to jednak równie niemiłe, tak jak słowa tych ludzi, których mijali na ulicach Birmingham. Wszystko to jednak umilkło, kiedy z miejsca podniosła się starsza kobieta. Jej ciemne włosy poprzetykała już siwizna, a twarz pokryta była licznie zarówno piegami jak i siateczką zmarszczek. Biżuteria na jej szyi i dłoniach migała w ciemności przełamywanej ogniem, a kolczyki kołysały się, gdy tylko poruszyła się, wyciągając dłoń w ich kierunku i przyciągając delikatnie Thomasa za ramię.
- Wejdźcie do wozu, to nie jest dobre miejsce na rozmowę. – Jej głos był niższy, chrapliwy, ale wciąż przyjemny i melodyjny. Poprowadziła ich delikatnie pomiędzy ogniskami i wozami, pomiędzy końmi, które z zaciekawieniem wyciągały szyje w ich kierunku. Przechodząc ostrożnie z jednego miejsca na drugie, ostrożnie wdrapali się wszyscy na stopnie wozu, aby ostatecznie przestąpić próg ciężkiej drewnianej konstrukcji.
W środku było o wiele przytulniej, niż można byłoby się spodziewać – przestrzeń, chociaż nie była aż tak wielka, zagospodarowana była z pomysłem i dokładnością. Ciemne drewno sprawiało, że krawędzie mebli rozmywały się w półcieniach, jednak wzorzyste dodatki nadawały miejscu swoistego charakteru. Pod sufitem zawieszone były zioła, nadające miejscu specyficznego zapachu kiedy mieszały się z perfumami, które nosiła kobieta. Sheila próbowała chłonąć wszystko, ale jej głowa opadała co chwilę na ramię brata.
Starsza kobieta usadziła całą trójkę na łóżku, ostrożnie owijając ich narzutą. Chociaż jej twarz pozostawała surowa i beznamiętna, w jej gestach przebijała się ostrożna troska, tak jakby delikatność, którą właśnie przejawiała, nie okazywała każdemu, kto tylko miał się zjawić. Usadzona na kolanach Jamesa, Sheila nie mogła nawet na chwilę narzekać, nawet jeżeli materiał drapał jej skórę, a ciężkie perfumy łaskotały ją w nos. Nie zauważyła kiedy w ręce została jej włożona paja ciemnego chleba, pachnącego słodko i posmarowana miodem – niepewnie spojrzenie posłała Thomasowi, a kiedy ten skinął głową, Sheila skubnęła nieco z pajdy, ostrożnie jedząc, chociaż pusty żołądek rozpaczliwie upominał się o jedzenie.
Do wozu ostrożnie zajrzał mężczyzna, marszcząc brwi nad trójką młodych dzieci, siedzących w grupie niczym niepewna wilcza wataha, próbująca zadecydować, czy to czas na ucieczkę czy na polowanie. Słowa w obcym języku popłynęły pomiędzy nimi, a Sheila wykorzystała ten moment aby delikatnie pociągnąć brata za rękaw, nie przejmując się, czy nie brudzi mu czasem ubrania lepkimi palcami.
- James…mama? – zapytała niepewnie, nie wiedząc, czemu byli tu tylko we trójkę, czemu mama nie poszła z nimi, kim byli ci obcy ludzie i czemu nagle ich nazwisko było inne. To było za dużo pytań na jej zmęczony, dziecięcy umysł, zapytała więc o to co najważniejsze. Nie spodziewała się, że to pytanie wywoła jego wahanie, a ból w jego oczach będzie aż tak widoczny. Przez chwilę rozważał odpowiedź, delikatnie zakładając jej ciemne włosy za ucho, zanim ostatecznie nie przechylił głowy, aby ucałować ostrożnie jej czoło.
- Mamy póki co nie będzie…może dołączy do nas później – zapewnił siostrę, chociaż sam nie do końca brzmiał tak, jakby wierzył w to co mówi. Jej spojrzenie zmieniło się w to troskliwe, na ile mogła z siebie dać mu takie odczucia, a ona podniosła lekko, ostrożnie wtulając się nieco bardziej, nawet jeżeli pajdę chleba wciąż trzymała w ręce.
- Ja cię nie zostawię, Jamie. – Zapewnienie było szczere i gorące kiedy tak obejmowała brata, nie chciąc go puścić nawet jeżeli dalej była na tyle głodna. Wzdychając lekko, Jamie oparł swój policzek o jej, przymykając lekko oczy. Nie ważne, że właśnie zaczynali wszystko od nowa, w miejscu zupełnie im nieznanym, wśród obcych ludzi. Mieli siebie i tyle pozwalało mu wierzyć, że każdy początek to nowa szansa dla nich wszystkich.
- Wiem, Paprotko. Zawsze będziemy razem.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Sheila Doe

Zawód : Krawcowa, prace na zlecenie
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
We look up at the same stars and see such different things.
OPCM : 5 +4
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1 +1
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni



Kolejna kropla wosku spłynęła w dół jasnej świecy, zatrzymując się na mosiężnej podstawce. Oczy Sheili śledziły ją uważnie, chociaż umysł był zupełnie gdzie indziej. Migoczący płomień, kołyszący się lekko na wietrze, który wpadał przez uchylone okno, tworząc lekki przeciąg, który muskał jej skórę niczym wąż delikatnie oplatający się wokół ramion i szyi Sheili. Kontrastowało to z ciepłem świecy, które wyciągało rumieniec na policzki i sprawiało, że mimo chłodnych powiewów, fale gorąca uderzały w nią raz po raz. Dość dobrze wpasowywało się to w jej obecne uczucia – ten dziki niepokój, to zdenerwowanie. Jak zwierzę, które zaszyło się w schronieniu, wystawiając nos ostrożnie na zewnątrz, tak jakby próbowało się zorientować w otoczeniu. Nagonka minęła, stres się wyciszał. A ona tęskniła, płacząc po nocach i szloch zduszając poduszką.
Poza zasięgiem światła leżał list od astronoma. Nie musiała odczytywać go, aby przypomnieć sobie słowa nakreślone szybko, ale pewną ręką. Kojarzyła je wszystkie, kiedy raz po raz odczytywała treść zapisaną na papierze, tak jakby te słowa miały się zmienić raz za razem. Jedyne, które mogła mieć ze sobą w tej chwili i te, które wydawały jej się ostatnim połączeniem z przeszłością. Gdyby tylko mogło to być łatwiejsze. Gdyby tylko mogła być teraz w towarzystwie mężczyzny, oglądając nocne niebo na lekcji i słuchając kojącego tonu głosu. Sięgałaby po dodatkowy koc, zastanawiając się z rozbawieniem, czy James i Marcel nie wyrywali sobie teleskopu, próbując złapać ten najlepszy, a w międzyczasie podebrała go Eve. To, czy Aidan przysypiał na nich gdzieś w szkole. A może Thomas pisałby do nich jakieś dziwne notatki do szkoły i śmialiby się z nich na zajęciach, nie słuchając nawet, co miał do powiedzenia profesor Vane?
Pamiętała pierwsze spotkanie z zapalonym astronomem, który niebu poświęcał równie dużo czasu, co opiece nad uczniami. Był człowiekiem wielkiej wiedzy, jak i wielkiego oddania, do swojej pasji i do swoich uczniów. Atmosfera w szkole przypominała raczej tę, którą można było spotkać w najsurowszym więzieniu – a przynajmniej tak sobie to wyobrażała, nie lądując w końcu za kratami, na swoje własne szczęście – a Jayden był pośród tego pewnego rodzaju magnetyczną postacią. Przyciągał do siebie spokojem i opanowaniem, a jednocześnie zrozumieniem.
Wspomniała, kiedy pierwszy raz zaoferował jej gorącą czekoladę, słuchając jej i zachowując się inaczej, niż ci wszyscy dorośli, którzy krzywo spoglądali na nią kiedy szła ulicą wraz z rodzeństwem. Pamiętała słowa, które szeptali, gdy tylko mijali ich, tak jakby nagle oto trójka dzieci miałaby zmienić się w dzikie psy na ulicy albo nagle rzucić się na wszystkich dookoła, jakby pochodzenie ich matki nagle miało dla nich tak wielkie znaczenie. Miało pewnie dlatego, że dla nich była obca. Że w mieście działo się niewiele, na tyle, że cudze życie zawsze było ciekawsze od własnego.
Ale Jayden nigdy tak do tego nie podchodził. Traktował rodzeństwo Doe przede wszystkim jak dzieci, którymi jeszcze były. Sheila pamiętała swoje pierwsze kroki w kierunku jego gabinetu, zdenerwowanie, które towarzyszyło jej, gdy miała zwierzyć się ze swojej tajemnicy…i ulga. Nie chciała ufać dorosłym, sądząc, że da sobie radę bez sięgania po pomoc obcych, ale to nie była prawda – potrzebowała ich. A pan Vane, profesor Vane, Jayden…po prostu pomagał. Podchodził do niej z ostrożnością, ale i szacunkiem do jej kultury. Było to tak odmienne od tego, co spotykała na co dzień, że w naturalny sposób podchodziła do tego z ostrożnością i zajęło jej chwilę, aby się otworzyć. A może to w Jaydenie było coś naturalnie onieśmielającego.
Pochodzili w końcu z różnych światów. Jego rodzina zadbała o edukację, stawiając mu wielkie wyzwanie, jeżeli chciał podjąć ścieżkę swoich przodków. Jej rodzina wymagała od niej jedynie podążania kodeksem oraz bycia dobrą przyszłą żoną i matką. Jayden ucieleśniał sobą naukę, Sheila dom – powinni być tak daleko od siebie, jak to tylko możliwe. A jednak Vane nie izolował się, nie zamykał, nie uznawał jej za gorszej. Wnosił w życie Sheili tak wiele informacji, a chociaż dbał o wszystkich uczniów, ta cienka nić porozumienia wydawała się mocna.
Czy to właśnie dlatego w tym momencie łapała się każdego wspomnienia, w którym się pojawiał? To, jak pozwolił jej zostać w gabinecie, kiedy uciekała przed dokuczającymi jej dziewczynami. Jak przemycał ją do kuchni, samemu niemal rzucając się na jedzenie kiedy sam zapominał sięgnąć po cokolwiek przez cały dzień. Zapach gotowanego ryżu mieszał się z pieczoną papryką, a pytania o dom, rodzinę i naukę wybrzmiewały nad szczękiem sztućców i przekładanie talerzy. Albo kiedy subtelnie podpowiadał następne litery, kiedy wciąż dukała, zacinając się przy czytaniu.
Może dlatego nie powstrzymywała uczuć, kiedy te wylały się spod jej pióra, ciemnym atramentem kreśląc kolejne słowa, które wyrażały wszystkie jej emocje. Chciała wybiec z domu, pobiec na stację i wsiąść w pociąg, który jak dawniej zawiózłby ją do wielkiego zamku, w którym mogłaby wrócić do dawnego życia. Tyle że ono już nie istniało. Poza Jaydenem jedyną stałą, która została w jej życiu. Ale nie mogła od tak wyjechać, nie mogła zająć się sobą, aby przestać szukać jakiegokolwiek śladu po rodzinie. Ale Jaydenowi należały się wyjaśnienia. Jakieś wytłumaczenie, czemu postanowiła postąpić właśnie tak, a nie inaczej. Nawet gdyby miał ją za to znienawidzić, albo zerwać z nią jakikolwiek kontakt, była mu to winna. Nawet jeżeli nić miała pęknąć. Odsuwając od siebie pióro z kałamarzem, ostrożnie uniosła papier, przyglądając się jeszcze raz skreślonej przez siebie wiadomości, którą niebawem miała posłać daleko, zbyt daleko.
Jaydenie!
Otrzymałam Twój list. Chciałabym nie trzymać teraz w rękach pergaminu, w mieszkaniu, w obcym mieście. Wolałabym siedzieć w dormitorium, przeglądając przyniesione przez Aidana książki na temat kolejnych dziwacznych stworzeń, być może nawet próbując przeczytać słowa wyłaniające się z mroku i jednocześnie wytrzymać jeszcze trochę, bo dłoń już na pewno by drętwiała. Albo może opierać głowę na kolanach Eve, która nuciłaby coś, raz po raz zgrzytając stalówką pióra kiedy skreślałaby błąd, prychając w poirytowaniu.
Nie mogę wrócić. Zabrano mi wszystko. Zabrano mi dom, który przez tyle lat był dla mnie całym światem, który podpowiadał mi, jak kierować się dalej, który pozwalał mi zobaczyć te wszystkie pola, łąki zielone, miasta, pokrzywione każde na swój własny sposób. Zabrano zwierzęta – konie tak piękne, że ich łagodne oczy sprawiały, że można było zakochać się w nich bez pamięci, pozwalając im wyjadać nawet najdrobniejszy kawałek cukru, byleby tylko poczuć ich miękkie chrapy lekko szturchające dłoń. Zabrano mi tę muzykę, która pozwalała wirować w tańcu bez pamięci i bez myślenia o smutkach. A co najważniejsze, zabrano mi rodzinę.
Nie wiem, gdzie są. Nie wiem, czy ktokolwiek poza mną przeżył. Łudzę się, że tak… Że nie tylko ja uszłam z życiem z tego wszystkiego. Musiałam w końcu, skoro babcia mi w ostatniej chwili wodze wcisnęła do ręki. Siedzę i zadaję sobie pytanie, czy James żyje, czy Thomas jest cały, czy Eve nie zraniono. Czy babcia i dziadek wyruszają właśnie po świecie, aby poszukać kogokolwiek, kto się znajdzie? Ciężko mówić, abym wierzyła w cokolwiek przez całe swoje życie, ale każdej nocy proszę o to, by chociaż jedna osoba oprócz mnie była gdzieś tam na świecie.
Czuję jedynie potworny ból i bezsilność. Nie chcę tego pokazywać, nie wśród obcych, ale wszystko zmieniło się tak nagle. Jak mam sobie z tym poradzić? Chcę, tylko aby moja rodzina była przy mnie. Czemu to tak bardzo boli?
Nie mogę wrócić. Nie, kiedy mam chociaż minimum nadziei, że ktoś z moich bliskich jest gdzieś tam, równie samotny i równie zagubiony. Muszę spróbować odnaleźć kogokolwiek, bo to swoi, a swoich się nie porzuca. Wiem, że edukacja jest ważna. Adelaida jest miłą kobietą, obiecała, że pomoże mi w nauce jeżeli nie chcę wracać. Pomoże mi też w nauce szycia, będę mogła jakoś odpracować mój pobyt z nią w Londynie.
Nie jestem w miejscu, aby takie prośby czynić, ale w Hogwarcie zostały bliskie mnie osoby. Proszę się nimi zaopiekować, potrzebują tego. Potrzebują wsparcia kogoś, kto potrafi zrozumieć uczniów, kto jest dla nich autorytetem nie tylko w kwestii nauki, ale również i życia. Kto potrafi ich zrozumieć i im pomóc. Wierzę, że podołasz temu zadaniu. Przez te pięć lat byłeś mi zawsze wsparciem, człowiekiem równie inteligentnym co pomocnym. Proszę zaopiekować się Aidanem, on potrzebuje obok siebie kogoś, kto może go wesprzeć.
Postaram się odpowiadać na listy tak często, jak tylko mogę. Proszę wierzyć, że potrzebuję chociaż jednej namiastki dawnego świata.
Sheila Doe
Odkładając pióro, czekała aż nakreślone ciemnym atramentem litery zbladną, wchłaniając się i odcinając od jasnego pergaminu. Nie zwracała nawet uwagi na to, jak cieknące z jej oczu łzy rozmakają papier, starając się przecierać twarz rękawem nocnej koszuli, nie patrząc na ewentualne zabrudzenia. Oddech jednak był urywany, chrapliwy, tak jakby właśnie jej serce chciało wyrwać się na wolność, konając cicho w klatce piersiowej i w ostatnich, chrapliwych podrygach próbując
Składając ostrożnie list, wsunęła go do koperty, przechylając lekko świeczkę, aby wosk spłynął na jasną powierzchnię, pieczętując do niej dostęp w dość prymitywny sposób. Nie mogąc jednak pozwolić sobie na więcej, ostrożnie wsunęła wiadomość w dziób Bluszczyka, gładząc delikatnie pióra sowy, zanim przeniosła ją w stronę okna, uchylając je nieco szerzej i pozwalając wyfrunąć płomykówce w ciemność przesyconą dymem i duchotą ostatnich ciepłych dni. Przez chwilę Sheila patrzyła w mrok, który nie odpowiadał jej nawet migotaniem nocnych gwiazd, ostatecznie jednak odsunęła się w głąb mieszkania, pochylając się, aby zdmuchnąć świecę. Odnajdując swoje posłanie w ciemności, skuliła się lekko, przyciskając do siebie frędzel z jasnej narzuty, tak jakby była to jej kotwica w morzu całej ciemności.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Sheila Doe

Zawód : Krawcowa, prace na zlecenie
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
We look up at the same stars and see such different things.
OPCM : 5 +4
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1 +1
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni



Kukułka…
Jej jasne włosy przypominały kołyszące się na słońcu zboże, w którym gasły ostatnie promienie zachodzącego słońca, nadając im głębi i sprawiając, że mieniło się wszelkimi kolorami złota. Poprawiała je co chwilę kiedy to zsuwały się na jej piwne oczy, marszcząc przy okazji brwi nad niezwykle trudnym tekstem. Sheila nie wiedziała, czemu tak w zasadzie stała pomiędzy półkami, wpatrując się w nieznajomą – to chyba jej uroda przyciągnęła spojrzenie dwóch maleńkich bursztynów. Jasne włosy zawsze wydawały jej się przepiękne – nie takie, jak jej ciemne, grube włosy, które jeszcze ku wszelkiej złośliwości kręciły się niemożebnie. Wiedziała, że niektóre dziewczyny prostują je magicznymi specyfikami, jej ręka jednak nigdy nie sięgnęła po coś takiego. Za co miałaby to kupić?Interesująca była również książka, którą czytała. Tak Doe przypuszczała, bowiem stosik, który rósł obok niej wydawał się niemieć końca, teraz jednak od dłuższego czasu Krukonka, wnioskując z barwy szat, od dawna poświęcała się jednej lekturze. Jasne brwi marszczyła lekko, tak jakby świat wyłaniający się spomiędzy pożółkłych stron był czymś niesamowitym.
Sheila nie do końca potrafiła zrozumieć, co tak mocno ciągnęło ją do tego. Być może warto było zapoznać się z jednym ze światów, skrywającym się za nieco wyświechtaną okładką? Przechodząc obok niej, młoda Doe przemykając obok niej wyciągnęła jedną z książek, uciekając z biblioteki zanim ta mogła zorientować się w tym drobnym braku.
…i turkawka
Nóż ześlizgnął się z wilgotnej skórki owocu, uderzając o twardą powierzchnię deski i sprawiając, że Sheila pisnęła cicho, nie wiedząc, czy nie powinna po prostu poddać się kiedy po raz kolejny wydawało się, że nie będzie potrafiła przygotować najprostszego posiłku. Kiedy jeszcze mieszkali w Birminghamn, mama zajmowała się wszystkim, chociaż Sheila z zaciekawieniem przyglądała się ze swojego krzesełka jak wyjmowała kolejne przyprawy i czyniła z kilku skrawków przepyszny obiad. Te wspomnienia były jednak tak odległe, że mogły być snem, a życie tutaj było…wyzwaniem. Nie umiała wielu rzeczy, a narzucone przez babcie tempo wcale nie pozostawało wielu miejsc na pomyłkę. Co będzie, jak się nie sprawdzi? Czy ją odeślą do ojca, a bracia zostaną tutaj? Coraz głupsze myśli pojawiały się w jej głowie, a owocu jak dalej nie obrała, tak dalej siedziała nad nim z nożem w ręce.- Spokojnie, to jest łatwiejsze, niż się początkowo wydaje. – Miły, ciepły głos odezwał się z jej lewej strony, a zaraz za nim w polu widzenia pojawiła się drobna dziewczynka. Była niewiele starsza od niej, przynajmniej nie wyglądała na taką. Jej włosy również spływały na ramiona falami, były jednak mocniejsze, gęstsze, a skóra przypominała bardziej orzechy, które dziadek dał jej ostatnio do przegryzienia.
- Jestem Eve, Eve Vause. – Dziewczynka przedstawiła się, delikatnie łapiąc dłoń młodszej koleżanki i kierując nią tak, że skórka gładko odchodziła od reszty.
- Sheila..Sheila Doe…
Kukułka…
Myśleli, że nie widzi i nie rozumie.Że nie dostrzegała tych maślanych oczu, które Thomas posyłał w stronę Jeanie za każdym razem, kiedy spojrzenie Krukonki uciekało w stronę kolejnej strony. Drobnych kwiatków wplatanych w jej włosy gdy przychodził czas na ich spotkanie. Zapachu perfum który roztaczała za sobą, wonnego jaśminu połączonego z najnowszymi kolczykami założonymi specjalnie na nową okazję. Tych godzin, w których Thomas przesiadywał nad książkami, wcześniej nietkniętymi przez niego nawet i w ostateczności. A teraz ich dłonie splatały się razem kiedy kierowali się w stronę Hogsmeade, subtelne uśmiechy i chichoty. Kiedy zakładał jej delikatnie kosmyk za ucho, zaraz pozwalając sobie zepsuć fryzurę, kiedy jej delikatna ręka psuła mu fryzurę.
Myśleli, że nie wie, ale ona wszystko rozumiała.
…i turkawka
Myśleli, że nie widzi i nie rozumie.Że nie dostrzega, że szturchnięcia łokciem, by zaczepić drugą osobę, złagodniały na przestrzeni lat, będąc raczej domaganiem się uwagi. Że nie widzi, jak spojrzenia Eve i Jamesa krzyżowały się już dłużej, pozostawiając za sobą uśmiechy, nawet jeżeli usta otwierały się do drobnych uszczypliwości. Że nie dostrzegała, jak przy powrotach do zamku kroki dwójki Gryfonów stawały się wolniejsze i wolniejsze, kiedy rozmowa pomiędzy nimi stawała się coraz bardziej pasjonująca. Że nie widzi, jak jej brat sarka coś pod nosem, zapytany o Eve, że jej perlisty śmiech zmieniał się na dźwięczniejszy, kiedy tylko Doe zjawiał się w polu widzenia. Że jej loki tańczyły na wietrze, kiedy oglądała się za nim, jak przemierzał niebo na miotle, a oczy jej błyszczały w pełnym słońcu jak dwa diamenty.
Myśleli, że nie wie, ale ona wszystko rozumiała.
Kukułka…
Uciekła znów – była pewna, że słowa reprymendy babci usłyszeć zdołają nawet w Irlandii, po drugiej stronie morza. Wszyscy zajmowali się tylko głupimi weselami, nalegając, aby i ona poświęcała swój czas dla kogoś, kogo tak naprawdę nie znała. Wiedziała, że nie tylko jej odczucia były mieszane – szepty po taborze słychać było zarówno podczas wspólnego gotowania, jak i wtedy kiedy mężczyźni poświęcali się podkuwaniu rumaków do dalszej drogi. Obca. Gadzia. Ktoś, kto w ich taborze znaleźć mógł gościnę, ale nie swoje przeznaczenie, teraz właśnie dobrowolnie odrzucał tradycje by stać się częścią społeczność, od wieków pogardzaną, prześladowaną, a w ostatnich latach nawet masowo mordowaną.Sheila nie umiała tego zrozumieć, ostatnimi czasy opuszczając jakiekolwiek obowiązki by jedynie pałętać się po lesie. Jedyne co później słyszała to gorycz i wyrzuty w jej stronę – przecież powinna tu być, powinna pomagać, powinna zajmować się tym, co należało do tradycji. Kiedy pierwszy raz wraz z braćmi weszła w krąg światła rzucany przez wiele ognisk, kiedy wiele par oczy z taboru po raz pierwszy skierowało się na nich, w tym momencie odrzucić mieli dawne tradycje i przyjąć nowe. Nie być już przybłędami, a cyganami, a to miano nosić mieli z dumą.
Co więc pozwalało, aby Thomas od tej tradycji mógł sobie dowolnie odstępować? Co sprawiało, że pozwalali mu na niemal wszystko? Czy wystarczyło po prostu urodzić się mężczyzną, pozwalając sobie na więcej ze względu na sam status? Nigdy nie kwestionowała świata, w którym przyszło jej rozkwitnąć na nowo, teraz jednak złość nie znajdowała ujścia w przekazywanym z ust do ust kodeksie wspólnoty. Pochyliła głowę, czoło opierając o chropowatą korę, paznokcie wciskając w jej strukturę i ściskając mocno, że z trzaskiem zbrązowiałe drobiny drewna odprysły gdzieś na boki. W tych dniach nawet las nie przynosił ukojenia.
Delikatne chrząknięcie sprawiło, że odskoczyła szybko, brwi marszcząc, gotowa do fuknięcia na osobę, która postanowiła przeszkodzić jej w samotni i rozważaniu. Nie spodziewała się jasnowłosej Jeanie, wpatrującej się w nią z lekkim zmieszaniem i zaskoczeniem, tak jakby widzieć widziała ją po raz pierwszy. Kolorowa spódnica podarowana jej przez babcie owijała się dookoła kostek, niczym barwny kot ocierający się o nogi. Wydawała się sama zagubiona, spoglądając na Sheilę, niepewna, czy w ogóle powinna się odezwać.
- Wybacz, nie chciałam ci przeszkadzać. – Jej ton głosu był wybitnie cichy, tak jakby już z góry wyczuwała jej niechęć. Nic dziwnego, Sheila absolutnie nie widziała powodów, aby prezentować do tej dziewczyny cieplejsze uczucia, może poza faktem, iż była wybranką Thomasa. Ciemne brwi ściągnęły się w drobnym poirytowaniu, po chwili jednak Doe wzruszyła ramionami.
- Jak wolisz…co cię tu sprowadza? – zapytała kobietę, oczyma wodząc dookoła, tak jakby unikała jej spojrzenia. Kątem oka jednak dostrzegała jak jasnowłosa panna miętoli w palcach rąbek spódnicy, swój wzrok wbijając w bujną trawę pod jej stopami.
- Ah, ćwiczyłam nieco tańca, wiesz…niezbyt mi to wychodzi. Zazwyczaj uczę się z moją mamą, ale teraz to niezbyt możliwe. – Odkrząknięcie pozostawiło pomiędzy dość niezręczną ciszę. Dopiero tutaj, w głębokim lesie, przyszło Sheili na myśl, że Jeanie przechodziła właśnie tę drogę, którą kiedyś podążyła młoda Doe. Kierowała się w nowy świat, o którym wiedziała niewiele, wchodząc i chcąc w nim pozostać z własnej woli.
Tylko Jeanie była sama.
Wzdychając lekko, Sheila przestąpiła parę kroków w stronę towarzyszki, która niebawem miała dołączyć do jej rodziny. Delikatnie ujmując jej dłoń, poprowadziła ją w stronę polany, pozwalając jasnemu światłu dnia paść na ich smukłe sylwetki.
- Chodź, pomogę ci i poćwiczymy razem. Powtórzymy to tyle razy, ile będzie ci potrzebne.
Nie mogła jej zastąpić rodziny. Ale mogła spróbować przyjąć ją do nowej.
…i turkawka
Szarpnęła dłonią zaciśnięta na pasmach trawy, sprawiając że cała kępka wyskoczyła z ziemi, pozostając pomiędzy jej palcami. Nie mogła się powstrzymać, wypuszczając ją z dłoni i obserwując chwilę, jak rozwiewa się po okolicy, zanim nie zrobiła tego z następnym fragmentem zieleni. Jednej po drugim źdźbła wędrowały gdzieś w nieznanym kierunku, a ona tęskniła, aby móc wędrować za nimi. Musiała jednak siedzieć, z uśmiechem przyklejonym do ust kiedy sięgano po kolejny fragment biżuterii, pozwalając jej na wybieranie pomiędzy paroma opcjami na występ weselny. Sama jednak odrzucała wszystkie opcje, nie zamierzając zgadzać się na cokolwiek. Wolała siedzieć gdzieś daleko i nie odzywać się do nikogo.Słyszała za sobą jakieś kroki, nie obejrzała się jednak przez ramię, nie będąc gotowa na kolejny wykład. Że powinna przełknąć takie rzeczy, zabrać się za siebie, nie narzekać, bo niebawem, gdy te śluby miną, sama będzie członkinią innej rodziny. I że powinna przestać myśleć o sobie. Problem w tym, że nie umiała. Pamiętała, co obiecali sobie kiedy tylko ich trójka została przyjęta do rodziny Doe: mieli pozostać rodziną i trzymać się razem, zawsze i na zawsze. I nigdy się nie rozstawać. Ale teraz jej bracia postanowili się ożenić, pozostawiając ją w sytuacji, gdzie nie miała nic do powiedzenia. Czemu by miała? Mężczyźni w końcu decydowali o wszystkim, ona mogła się dostosowywać. Nawet jeżeli okłamali ją i właśnie odchodzili od niej by założyć inne rodziny.
Nie spojrzała na Eve, która z gracją przysiadła na miejscu obok niej, ostrożnie wyciągając gliniany kubek w jej stronę. W pierwszej chwili planowała siedzieć w milczeniu, ale zapach ciepłego mleka sprawił, że burczenie w jej brzuchu wybrzmiało w ciszy tak głośno, że policzki Sheili pokryły się delikatnym szkarłatem. Sięgnęła po naczynie, delikatnie wyczuwając cynamon i odrobinę miodu. Jej ulubione mleko na ciepło. Mrucząc podziękowanie, przytknęła krawędź do ust, kuląc się nieco, jakby chciała zniknąć z tego miejsca.
- Sheila, Paprotko…wszystko w porządku? – Głos Eve był delikatny, ale wyczuwała, że chociaż starała się zachować neutralny ton, jej głos i słowa niosły w sobie zmartwienie. Wiedziała też, że na pewno jej spojrzenie niosło ze sobą zmartwienie. Nie wiedziała, czemu ktoś się o nią martwił – Doe wiedziała, że ostatnimi czasy na pewno na współczucie nie zasługiwała. Była okropna dla wszystkich, odpychała wszystkich całe lato. Nie wiedziała, dlaczego ktoś powinien wytrzymywać z jej zachowaniem i spróbować ją o to zapytać.
- …tak, tak…w porządku. – Sheila mruknęła, próbując skulić się jeszcze bardziej, jakby miała ochotę uciec z tej konwersacji. Bała się tego co czuła, tego, jak samolubne były jej emocje. Czy powinna się im poświęcić? Czy powinna w ogóle się odzywać? Strach przejął ją na tyle, że poczuła się tak, jakby miała nagle zemdleć ze stresu. Czy tak miało być zawsze? Nie umiała nawet dorosnąć?
- Widzę, że coś jest nie tak. – Delikatnie, Eve przeczesała jej włosy, zakładając je za ucho jakby chciała odsłonić jej twarz. Sheila przygryzła wargę, wiedząc, że najpewniej prędzej czy później będzie musiała wypluć z siebie wszystkie te emocje. Powiedzieć, co leży jej na sercu, nawet jeżeli brzmiało to absurdalnie.
- Po prostu… - stwierdziła cicho, zniżając głowę zanim w ogóle odpowiedziała na to pytanie. - …teraz pójdziecie z Jamesem do innego wozu. Pewnie nawet innego taboru. A Thomas będzie z Jeanie…i zostanę sama. – Jej strach wydawał się taki irracjonalny, ale jeżeli nie miała przy sobie Thomasa, Jamesa, Eve...co miałaby zrobić? Zostaliby tylko jej dziadkowie, ale bez tego, nawet nie miała pojęcia, co dalej.
- Sheila, kochanie…nikt cię nie zostawi. Wszyscy będziemy ze sobą, bo ja i James nie zamierzamy opuszczać taboru. Będziemy tu z tobą i zawsze będziemy dla ciebie. – Eve ostrożnie wyciągnęła dłonie, przysuwając się bliżej i zamykając Sheilę w delikatnym uścisku, pozwalając jej na chwilę oddechu jeżeli chciała się odsunąć, ale wspierając, tego chciała. – Wierzysz mi?
- Wierzę. – Nie wiedziała, co takiego to spowodowało, ale teraz, kiedy siedziała w ciepłych objęciach, kiedy wyczuwała dym, zapach ognisk i gotowanego posiłku, kiedy tak bardzo myślała o obecnym domu…nie pozostawało jej nic innego, jak uwierzyć w to, co mówiła, przytulając się mocniej. W końcu była jej przyjaciółką – teraz i na zawsze.[/right]
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Sheila Doe

Zawód : Krawcowa, prace na zlecenie
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
We look up at the same stars and see such different things.
OPCM : 5 +4
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1 +1
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni



- Nie, kąpałem się ostatnio! – Ciemnowłosy chłopiec próbował się wyrwać z uścisku, odruchowo wydymając policzki w obruszeniu. Włosy powoli wpadały mu na twarz, ale nawet w tym momencie walczył najsilniej jak mógł aby nie skierować się w stronę potoku. Kontrastowało to ciekawie z odzianą w kolorowe wzory kobietę, której czarne włosy poprzetykała siwizna, a twarz pokrywała siatka zmarszczek – mimo to, wciąż odbijało się w niej to piękno, które zwracało na nią uwagę. I nagle okazało się, że poza tym jest jeszcze w niej ta siła, pozwalająca jej na utrzymanie w miejscu próbującego się wydostać się z jej uścisku kilkulatka.
- A kiedy dokładnie było to „ostatnio”, James? – Jej głos był miękki ale stanowczy, zwłaszcza kiedy usiłowała przemówić wnukowi do rozsądku. Nie była to dla niej pierwsza sytuacja, kiedy musiała poradzić sobie z opornym chłopcem, który uważał, że mężczyzną do tego stopnia, że decydować mógł o własnej higienie. Kiedyś jego żona będzie zaganiać go do czyszczenia siebie porządniej, niż robić to miała jego własna babcia, ale narzekać nie będzie. Teraz postrzegał to jako karę, za jakiś czas uzna to za środek do nagrody.
- Ostatnio! – Burknięcie ze strony Jimmy’ego sprawiło, że kobieta jeszcze mocniej zacisnęła dłonie na jego ramionach. Odpowiedź cisnęła się jej na usta, zanim jednak, rozległ się jeszcze okrzyk, a chwilę później dziecięce dłonie machnęły wiadrem, posyłając całą zawartość w stronę młodego Doe. Thomas posłał bratu zawadiacki uśmiech, chichocząc kiedy tylko dostrzegł minę brata i zaraz poważniejąc, kiedy dostrzegł spojrzenie babci.
- Jimmy śmierdzi! – Rzucił jeszcze zanim nie rzucił wiadra na ziemię, uciekając od razu, gotowy nawet nie słuchać tego, co miała powiedzieć mu babcia, za to wiedząc doskonale, że sam zaraz miał wylądować w rzece razem z innymi, czym prędzej więc zamierzał opuścić pole widzenia. Nie przewidział jeszcze, jak wróci, tym razem jednak decyzja była nieodwracalna i nie miał co czekać, podejrzewając (całkiem słusznie), że za karę czeka go więcej szorowania. Zwłaszcza tą paskudną szczotką, która tak nieprzyjemnie drapała.
- Wraca tu, wyszoruję ci zaraz twoją gębę! – Bez dłoni, które by go zatrzymały, James wystrzelił w stronę Thomasa, biegnąc szybciej niż kiedykolwiek. Priorytety musiał mieć zawsze posortowane, a dorwanie brata i pociągnięcie go za siebie było warte każdego wciągnięcia w nurt strumienia.
Kobieta westchnęła, dłonie układając na biodrach, spoglądając jeszcze za oddalającymi się dziećmi, aby ostatecznie spojrzenie przenieść na kilkuletnią Sheilę, siedzącą na kamieniu w oczekiwaniu na jej kąpiel. Piwne oczy niepewnie zerkały to za oddalającymi się sylwetkami, to zaraz przenosiły się na starszą z kobiet, która obecnie wciąż ściskała nieco szczękę, zastanawiając się, czy powinna dawać upust swojej irytacji, czy może jednak machnąć na to ręką. Cieszyła się, że jej wnuki tak łatwo się zaaklimatyzowały w tym miejscu, mając jednak świadomość, że dla wielu cyganów wciąż będą mieszańcami – niewystarczająco cygańscy dla części taboru, nigdy odpowiednio obcy dla ludzi z zewnątrz. Póki jednak tu była, miała zamiar ich chronić, nawet jeżeli oznaczało to męczenie się na nowo z gromadą krzykliwych i biegających wszędzie dzieci.
- Widzisz, słoneczko. – Słowa, które jako pierwsze wyszły z ust kobiety były skierowane w tym momencie w stronę Sheili, która wciąż patrzyła na nią swoimi sarnimi oczyma, jakby jeszcze nie do końca wiedziała, czy to wszystko było snem, czy jawą. Tak, najmłodsza z rodzeństwa była jeszcze dość milcząca, w większości wypadków swoje myśli trzymając głównie dla siebie. – Tacy są mężczyźni. W każdym wieku myślą, że są wystarczająco dorośli, aby podejmować decyzje odnośnie siebie. Prawda jest taka, że gdyby nie my, to dnia by nie przetrwali. Wstają, a ognisko jest już rozpalone i śniadanie gotowe, ale nie zastanawiają się, że gdyby nie my, to oni musieli by się podnieść i rozpalić ogień, to oni musieliby przyrządzić posiłek. Wyprane i pocerowane ubrania, czyste pomieszczenie, świeże zioła gotowe do zaparzenia gdyby przyszła choroba…Nie zajmą się tym, bo nas utrzymują, ale bez nas…nie dali by rady.
Ostrożnie zbierając wiadro z ziemi, cyganka złapała leżące na uboczu przedmioty, podchodząc do Sheili i łapiąc ją za dłoń, aby skierować się wraz z nią w stronę łagodnie płynącej wody.
- Będziesz musiała ich tak pilnować, Paprotko. Jeszcze tego nie rozumiesz, ale dopóki nie znajdą żon, będą cię potrzebować. Tak też będziesz mogła im się odwdzięczyć za wszystko, co dla ciebie robią. – Najmłodsza z Doe uniosła głowę, zerkając zaraz w stronę lasu skąd dobiegały chłopięce wołania. Wyglądała, jakby zastanawiała się jeszcze chwilę, po czym skinęła głową, potwierdzając, że zapamięta to sobie na przyszłość i zdecydowanie weźmie do serca.
***
Zielone kuleczki groszku uderzały o blaszaną miskę, wydając odgłos który zawsze uważała za zabawny. Uwielbiała gotowanie nie tylko dlatego, że bawił ją groszek, oczywiście, ale przede wszystkim kochała, kiedy cudowne zapachy rozchodziły się po całym taborze, pozwalając zgadywać, co dziś mogło być podane do stołu. Dodatkowo były to idealne okazje aby posłuchać opowieści. Tych zmyślonych o magicznych istotach (babcia wydawała się w takich wypadkach zdecydowanie rozbawiona, ale Sheila nie mogła dojść dlaczego), albo o ostatnich wydarzeniach czy wiadomościach które z rzadka otrzymywali z innych społeczności. Miło też było trzymać dzieci na swoich kolanach, pilnując ich aby nic nie ściągały z prowizorycznie zbitych stołów, jednocześnie opiekując się nimi gdy tego potrzebowały.Spojrzenie najstarszej z Doe sięgnęło ku Sheili, która teraz z prawdziwą fascynacją zajmowała się obieraniem warzyw. Kiedy trafiła do taboru, widać było, że nigdy nawet nie podpatrywała, co jej matka robiła w domu – znając swoją córkę, Rosella spodziewałaby się, że ta nauczy ją dość szybko tego, co każda kobieta powinna potrafić, z drugiej strony, dzieci po trafieniu do nich były tak przestraszone i skonfundowane, że nie mogła spodziewać się nic dobrego po tym, w jakich warunkach się chowali. Czy tęskniła za córką? Oczywiście. Ale wybrała takie życie, a nie inne, więc jedyne co teraz mogła zrobić, to zająć się ich dziećmi.
- Babciu? – Ciche pytanie zwróciło jej uwagę na siedzącą obok niej dziewczynkę, wyrywając ją z jej własnych przemyśleń u wracając do tego, co było tu i teraz. Sięgając po cebulę, wróżbitka uśmiechnęła się, przysuwając się bliżej w kierunku dziewczynki. Już prawie dziewczynki. Jej magia dziecięca nie ujawniała się tak, jak wcześniej i była dość pewna, że w tym momencie będą musieli przygotować ją do pójścia do szkoły. Najpierw najstarszy brat pójdzie, potem młodszy, na końcu ona. Zobaczą przez chwilę świat, ale muszą wiedzieć, że wrócą tutaj i będą przestrzegać tych praw.
- Tak, Paprotko? – Pytanie padło w jej kierunku i niepewność pojawiła się w momencie, kiedy dziewczynka wydęła ostrożnie policzki, zastanawiając się nad zadaniem pytaniem kiedy ostrożnie kopnęła drewnianą nogę stołu.
- Jacy są mężczyźni poza taborem?
Pytanie rzeczywiście było coś specyficzne, ale w tym momencie chyba mogła zrozumieć, skąd się brało to pytanie. Nie zdążyła poznać chłopców tak dobrze spoza tej społeczności, będąc gównie w towarzystwie braci i ojca, który był najwidoczniej absolutną porażką i lepiej było, aby go zapomniała. Oczywiście, ciekawiło ją w takich wypadkach, jaki był ten świat, którego dokładnie nie poznała. Czemu pytała akurat o chłopców? To nie był jeszcze ten wiek, gdzie wydawało się interesujące gdy chłopcy ciągnęli cię za warkocze. No dobrze, to akurat nigdy nie było interesujące.
- Ciężko mi powiedzieć, Paprotko. Każdy jest inny. Jesteśmy tutaj taborem, kierując się zasadami, które zostały wyznaczone dawno temu. Ale to nie znaczy, że ty jesteś taka sama jak Thomas, brońcie nas przed tym wszystkie siły, albo taka sama jak James, prawda? Różnicie się między sobą. I tak samo chłopcy tam też się różnią. A czemu pytasz? – Musiała wyciągnąć to pytanie, bardzo ciekawa, co ta odkładnie jej odpowie i jakie rozważania skrywa ta mała główka. Była jeszcze taka młoda, ale wydawała się mieć dużo czasu na rozważania.
- Zastanawiałam się, czy są milsi, i czy nie wrzucają żab za kołnierz, jak Manfri. – Małe policzki znów się wydęły kiedy dziewczynka ostatnie słowa wymruczała prawie pod nosem. Starsza kobieta nie mogła powstrzymać rozbawienia pokazującego się na jej twarzy, mimo wszystko postanowiła jednak odetchnąć i zachować powagę na te słowa. I odpowiedzieć najlepiej jak mogła.
- Chłopcy są, jacy są. Niezależnie kto ich wychował, gdzie ich wychował i w jakim otoczeniu się trzymają. Będą mili, będą niemili. Każdy jest oddzielną osobą. Jeżeli będziesz mieć wątpliwości, przyjrzyj się wartościami, jaka ta osoba się kieruje. Słowa mogą okłamać cię zawsze, ale to ich działania powiedzą ci, kim naprawdę są. Wierzysz mi? – pytanie padło i po chwili usta dziewczynki rozciągnęły się w uśmiechu. Podobny pojawił się zaraz na twarzy Roselli, kiedy ta sięgnęła po miskę, podsuwając nieobraną jeszcze marchewkę. – Jak przygotujemy coś teraz razem, to potem wybierzemy dla ciebie ładne wstążki, dobrze?
***
Jej włosy, rozczesywane raz po raz, miękko spływały po jej ramionach, opadając na jasne wzory nowo uszytej sukienki. Chyba po raz pierwszy widziała Sheilę tak mocno zafascynowaną własnym odbiciem, kiedy ta sięgała wręcz do przetartej tafli, to zaś kierowała dłoń w stronę rąbków ubrania. Gładziła z zafascynowaniem bufiaste rękawki, palcami biegnąc nawet po wzorzystych kwiatach. Kiedy zmieniła się z dziewczynki w kobietę, która potrafiła przyciągać męskie spojrzenia? Niektórzy tak szybko dorastali, ale młoda Doe wydawała się raczej rozkwitać niczym kwiat, z małego pączka zmieniała się w kwiat. Zawsze miała w sobie urok, po prostu wolniej niż inni przechodziła z dziecka do kogoś, kto powinien już założyć rodzinę.- Jeżeli będziesz tak dalej się przyglądać samej sobie, utoniesz w tym lustrze – mruknęła cicho do dziewczynki, palcami sprawnie przeczesując jej włosy i sięgając po leżące na stoliczku obok nich wstążki, ostrożnie wplatając jedną z nich pomiędzy ciemne kosmyki, jeden po drugim zaczynając splatać jej warkocze. Kątem oka dostrzegła jeszcze jak drobny rumieniec wypełza na jej twarz, a spojrzenie utknęło teraz na kolanach wraz z jej dłońmi. Cóż, przynajmniej pozostawała skromna, a to dobrze wróżyło w kwestii znalezienia jej narzeczonego.
- Pamiętaj, chłopcy lubią ładne dziewczęta nie tylko dlatego, że lubią dziewczęta jakiekolwiek. Schlebia im uwaga i to, że mogą pochwalić się potem, że śliczna panna zwraca na nich uwagę. Mogą ci prawić komplementy, mówić, jak miłe jest twoje towarzystwo i że przy tobie czują się prawdziwie. Mogą mówić, że z nimi będzie ci dobrze. Mogą cię zapraszać na noc. Ale bądź rozsądniejsza niż to, nie dając się im na puste komplementy, kiedy słowa niewiele znaczą. – W tym momencie Sheila poderwała spojrzenie, spoglądając na swoją babcię z lekkim zmieszaniem, jakby nagle obawiała się wyjść na ognisko, gdzie zgromadzili się już pozostali.
- Mam nie wychodzić? – Widać było, że poczuła się niezręcznie, dlatego Rosella odłożyła szczotkę, pochylając się nad nią i ostrożnie całując ją w głowę, przykucnęła przy niej, aby obydwie były widoczne w ramie lustra. – Nie, słońce. Masz wyjść tam i bawić się dobrze. Ale pamiętaj, że chłopcy tak łatwo zwracają uwagę na to, co ładne, dopiero potem chcąc dotrzeć do twojej duszy, nawet jeżeli byłaby jeszcze piękniejsza niż to, co na zewnątrz. Dlatego tańcz z nimi, śmiej się z nimi i spędzaj czas. Ale nie wierz w obietnicę i jakby coś się działo, to przyjdź od razu do mnie, albo znajdź Jamesa i Thomasa. – Co prawda ta druga opcja była nieco groźniejsza dla chłopców, bo było niebezpieczeństwo, że wywołają bójkę w obronie siostry.
- Myślisz, że byłaby dobrą żoną? – Ciche pytanie padło w stronę starszej cyganki, a tak samo sarnie oczy wpatrywały się w starszą kobietę. Ta podniosła się z przykucnięcia, delikatnie gładząc ją po policzku i posyłając jej ciepły uśmiech.
- Oczywiście. Będziesz wspaniałą żoną i założysz cudowną rodzinę. No, a teraz zmykaj! – Uśmiechnęła się lekko, kiedy dziewczyna odwzajemniła uśmiech, zbierając swoją spódnicę i wybiegając z wozu, biegnąc gdzieś daleko, tak aby dzisiejszego wieczoru móc się pobawić tak jak inni. Starsza cyganka zaś ostrożnie zbierała grzebyki i wstążki, nie mogąc pozbyć się uczucia niepokoju. Chciała zapewnić, że życie rzeczywiście będzie takie wspaniałe. Nie chciała mówić Sheili, że karty mają dla niej przewidziane coś innego.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Sheila Doe

Zawód : Krawcowa, prace na zlecenie
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
We look up at the same stars and see such different things.
OPCM : 5 +4
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1 +1
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni


Sheila Doe
Szybka odpowiedź