Wydarzenia


Ekipa forum
Sypialnia Hectora
AutorWiadomość
Sypialnia Hectora [odnośnik]13.12.21 11:25

Sypialnia Hectora


Większą sypialnię Hector odstąpił pani domu. W swojej, o wiele mniejszej i ulokowanej po zachodniej stronie domu, czuje się trochę samotnie, ale bezpiecznie. Łóżko pomieści dwie osoby, choć musiałyby spać bliżej niż w małżeńskim, a w pokoju zmieściła się jeszcze jedynie nieduża szafa. Do sypialni przylega niewielki gabinet (prywatne biuro Hectora).

Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihotsy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)



Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (wszystkie na niezapowiedzianych gości)


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 13:02, w całości zmieniany 4 razy
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]24.01.22 19:04
Chciał mu dać dokładnie tyle czasu, ile potrzebował. Trwali bowiem w milczeniu, w ciszy jasnych ścian i podłóg łazienki zupełnie tak, jakby byli zawieszeni w czasie. Jakby rytm ich szalejących, choć powracających do normalności serc, oddechów i mrugnięć wcale nie był jakąś jednostką czasową, jakby nic zdrożnego, nic inherentnie złego nie miało jeszcze miejsca. Istniał bowiem Hector Vale i istniał Oliver Meadowes, w tej samej przestrzeni, w dwóch świadomościach, ciepło i chłód, jasność i ciemność, spojrzenie szare od bólu i jaśniejące od smutku. Była blada dłoń głaszcząca włosy, jasne palce przemykające między kosmykami w kolorze ciemnego brązu, poprzetykanymi pierwszą siwizną. Było w tym obrazku, w tym nieprzemijającym przemijaniu coś kojącego, coś, co odwróciło na trochę myśli Castora od przepaści emocjonalnej, do której zbliżał się z każdym kolejnym słowem. Coś, co zatrzymało go w miejscu, co kazało zostać w miejscu, z którego pragnął się wyszarpnąć, do którego nie zamierzał wracać, nie po tym wszystkim, nie po tym, jak poczuł się szczerze zagrożony, jak myśli o nadchodzącym niechybnie końcu chwyciły go nie tylko za gardło, ale wczepiły się we wszystkie blizny, które tak bardzo starał się zasłonić ubraniami. Coś zmusiło go wreszcie do przemyślenia, do zastanowienia się nad tym, czy naprawdę miał siłę krzywdzić swym odejściem jeszcze jedną osobę.
Przez moment czuł się, jakby w samym środku marca znów odnalazł ostre odłamki czerwca.
Odłamki, które łapał w swe dłonie, które próbował zebrać w jedną całość, posklejać, ale cały ten trud na próżno. Pomimo upływu miesięcy Michael przecież wciąż miał mu za złe tamto odejście. Gdy stracił przyjaciela z oczu, stało się tyle okropnych rzeczy, Castor czuł się odpowiedzialny za każdą z nich i ta przesadzona pewnie odpowiedzialność zżerała go od środka jeszcze bardziej. Gdy zostawił Michaela samego, ten przeżył najgorsze chwile w swym życiu, klątwę torturującą, aresztowanie siostry i nagłe, niezrozumiałe przemiany. Gdy zostawił swą rodzinę, zmarła mama. Każde tego typu rozstanie tłumaczył sobie przecież tym, że nie robił tego dla siebie, ale dla ich dobra. Michaela, który nie zasługiwał na przyjaciela — tchórza, jeszcze niedorosłego do odważnych decyzji i prawdziwych poświęceń, który pragnął wyrwać go z tej cholernej wojny, zamknąć się z nim w chatce w Szkocji, przeczekać do bezpieczeństwa. Rodziny, którą narażał samą swą obecnością, bo jeżeli jego starania widział sam sir Longbottom, widzieli je również inni. Widziało na przykład ministerstwo, śląc mu tajemniczy, nieotwarty przez niego list po złamaniu różdżki. Chciał wierzyć, że cierpiał w rozłące dla jakiegoś wyższego celu, że tak będzie lepiej.
Ale nie mógł odgonić od siebie myśli, że i w tym przypadku będzie podobnie. Że usłyszy kiedyś, przypadkiem, może na targu a może w porcie, o tragedii w walijskim domu przy wybrzeżu. Że Hector jeszcze raz zignoruje jego prośby, choć płynęły one z głębi duszy, że zrobi mu po prostu na złość tak, jak zrobiłby to on sam.
I w tej sytuacji nie wiedział już, kto potrzebuje kogo bardziej. Pacjent uzdrowiciela, czy Hector Olivera.
Świadomość, że to zbudował kolejną relację opartą na kłamstwie (to za kłamstwa rzucane Tonksowi karał się przecież brakiem snu i jedzenia po raz pierwszy; to przez poczucie winy naciskające na niego każdym fałszywie wypowiedzianym i rzuconym w gniewie słowem nie potrafił nawet zadbać o to, by naprawić przeciekające buty i przykrótkie spodnie) ścisnęła mu żołądek raz jeszcze i pomimo wcześniejszych prób odzyskiwania kolorów na twarzy, zbladł raz jeszcze.
Tylko czerwony ślad po dłoni Hectora pulsował dalej, już tępym bólem, bardziej mrowiącym, gdy kciuk mężczyzny metodycznie ścierał mu łzy z policzków.
Nagłe zerwanie dotyku przypomniało też o bólu w boku. Chyba chciał znowu płakać, poczuwszy, że raz jeszcze zrobił coś nie tak. Zamiast tego stłumił żałosny jęk, znów zrobiło się jednocześnie ciężko i słabo, odwrócił głowę w kierunku umywalki, nie mógł na niego patrzeć. Przyzwyczajony do swojego cierpienia, nie odbierał go jako czegoś niebywałego, nadzwyczajnego. W obliczu tak wyraźnego bólu, płynącego od drugiej istoty czuł się zupełnie bezradny. I ta bezradność go frustrowała, przecież obiecał, że będzie niósł światło i nadzieję, a teraz, w tej cholernej łazience, znów wszystko było nie tak i było zimno, przeraźliwie zimno, powinno być jeszcze wszystko jedno, ale nigdy nie potrafił być obojętny.
Każdy człowiek miał w sobie jedną wadę, którą można było określić mianem fatalnej. Tą Castora było to, że nigdy nie potrafił pogodzić się z tym, że nie da rady zbawić całego świata.
Nie mówił więc niczego, nie przerywał emocjonalnego monologu Vale. Intensywne spojrzenie zza okrągłych oprawek okularów wbił więc w krawędź zlewu, próbując złożyć sobie wszystko w jedną całość. Myśleć logicznie, to zawsze było najlepsze rozwiązanie, chwilowe odcięcie się od emocji — były zbyt ciężkie, zbyt intensywne, a on tak bardzo zmęczony.
— Prosiłem cię o jedno i drugie — odezwał się wreszcie, tonem wpadającym wreszcie w normalne rejestry jego głosu. Nie było miejsca na radosne świergotanie i na drżenia, Castor Sprout schował się momentalnie za murem, dla dobra Hectora. — Wiesz, ja trochę myślę, że... Może nie każdego da się wyleczyć. Chciałbym być zdrowy, ale może już nie potrafię? — podbródek zadrżał alarmująco, gdy klatka piersiowa młodego mężczyzny poruszyła się w głębokim wdechu. Smutny uśmiech wygiął pełne wargi, ale nie było powodu do radości. Tak uśmiechali się wyłącznie ci, których milimetry dzieliły od decyzji o zawieszeniu trudu walki o siebie. Którzy potrzebowali tylko ostatecznego impulsu utwierdzającego ich w tym przekonaniu, bo przecież czasami po prostu tak było. Nie wszyscy byli stworzeni do rzeczy wielkich, nie wszyscy byli stworzeni do zdrowia, a Castor Oliver Summers Sprout Meadowes zbyt dobrze znał smak porażki i chyba nie przeżyłby kolejnego zawodu. Kolejnej pustej nadziei. Chyba to przed tym uciekał. W pewien pokrętny sposób próbował się uratować.
— Zobacz, wszyscy marzą o dużych patronusach, a nas zadowala wróbelek i pająk — szepnął przez zaciśnięte gardło, nie zwracając nawet uwagi na to, jak bardzo jego głos znowu zaczął drżeć. Zmusił się do kolejnego uśmiechu, równie smutnego, gdy raz jeszcze skrzyżowali ze sobą spojrzenia. Na moment, na ledwie kilka chwil. Castor był szczerze zmęczony, powieki piekły tak, jakby ktoś wcisnął pod nie piasek, musiał je przymknąć.
Na kolejne pytanie skinął więc jedynie głową. Czuł, że Hector wstaje i normalnie doskoczyłby do niego zaraz, spróbował pomóc. Pamiętał jednak piekący, złośliwy wstyd, tę iluzję łaski i litości, którą okazywano mu, gdy sam padał ofiarą słabości swojego ciała; nigdy nie był silny, likantropia tylko to uwypukliła. Może gdyby nie klątwa, byłby tylko wątłym młodym mężczyzną, niczym szczególnie zaskakującym w świecie, w którym niedobory żywności stanowiły nieodłączny element życia codziennego. Może gdyby nie klątwa, Hector i tak chodziłby o lasce.
Dźwignął się wreszcie, na chwiejnych nogach, gdy gospodarz podszedł aż do drzwi. W głowie zrobiło się niezwykle lekko, a przed oczami zupełnie ciemno, chyba wstał zbyt szybko. Raz jeszcze przytrzymał się krawędzi umywalki, wziął głębszy wdech, próbował otworzyć oczy. Było jasno, może trochę zbyt jasno, ale... Da radę. Musiał.
Gdy przechodzili z części gabinetowej do tej domowej, Castor zmarszczył mocno nos i otworzył szerzej usta, próbując oddychać właśnie przez te ostatnie. Zapachów było wiele, za wiele, przy czym każdy innego rodzaju. Od chleba i twarogu znów ścisnęło go w żołądku, jabłka pachniały jakoś lepiej, chyba dlatego, że ostatecznie mógł je lubić, kiedyś, w poprzednim życiu. Drewniane zabawki uderzyły starym domem, musiał przełknąć nerwowo ślinę i przyspieszyć kroku, zrównując się z gospodarzem. Tym, który gdyby obserwował go w trakcie przechodzenia obok sypialni Beatrice, mógłby zauważyć wyraźne drżenie, jeszcze mocniejsze zmarszczenie nosa i dłoń próbującą podciągnąć jasnoniebieski sweter tak, by zakrył on wreszcie nos.
Niemal wyrwał się do przodu, widząc, jak Hector pada prawie bez sił na łóżko. Nie zdążyłby jednak, nie z rozdrapanym bokiem, który bolał przy każdym ruchu tułowia. Powłóczył jednak spojrzeniem za różdżką mężczyzny, która znów odpaliła kominek (Castor starał się ignorować płomienie i ich obecność, wolał wygrzać się chyba pod pierzynami). Gdy i ta wypadła z zimnych dłoni magipsychiatry, podszedł wreszcie do łóżka, chwycił ją ostrożnie w lewą dłoń i ułożył na jednej z nocnych szafek. Tak będzie bezpieczniej.
— Zostanę... — szepnął słabo, a uśmiechnął się jeszcze słabiej. Wreszcie wydobył swą własną różdżkę, którą ostrożnie (tak, by nie dać Hectorowi możliwości dojrzenia tego, co znajdowało się pod spodem) wsunął pod sweter, bardzo blisko rozdrapanej rany. Curatio Vulneraszepnął i westchnął cicho, czując, że pomimo zmęczenia, magia wciąż działała na jego korzyść. Nie tak mocno, jakby tego pragnął, oczywiście, lecz rana zmniejszyła się do tego stopnia, że Castor był pewien, że spędzi tę noc w miarę spokojnie.
Po chwili wahania przeszedł przez sypialnię, siadając ostrożnie na krawędzi łóżka.
— Śpij spokojnie. Poczekam do rana.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]25.01.22 4:56
Przycisnął mocno dłoń do zimnej posadzki, czując gorące pulsowanie w opuszkach palców - choć nie dotykał wcale czerwonego policzka, a ten drugi, chłodniejszy. Nie mógł na niego patrzeć, ale - biorąc głęboki oddech - uświadomił sobie, że musi coś wiedzieć. Nie jako magipsychiatra, ale jako Hector. Hector, który naprawdę chciałby otrzeć jego łzy, który czuł się przy tym złotowłosym młodzieńcu o srebrnych oczach trochę bezpieczniej i cieplej niż przy innych. Tak, jakby mógł faktycznie poczuć jego bliskość przez grubą szybę, oddzielającą go od rzeczywistości. Wyciągnąć dłoń, by podtrzymać chude ramię, albo by ukraść mu nieco ciepła. Przekonać się, że jest prawdziwy, że to wszystko jest prawdziwe, że nadal potrafi zbliżyć się do kogoś żywego, a dementor i czarna magia nie pozostawiły w nim tylko bezbrzeżnej pustki.
Ale nie mógł, nie chciał czuć się żywy czyimś kosztem. Cofnął w porę rękę, trzymał dłonie przy sobie, ale co jeśli znowu się zapomni?
(Tak, jakby miało być jakieś znowu...).
-Boisz się... nie lubisz dotyku? - zapytał cicho, przepraszam, przepraszam. -Zauważyłem podczas twojej wizyty. - dodał, jakby na swoje usprawiedliwienie. Zerknął znacząco na lewy bark - to za niego próbował chwycić Olivera, gdy ten zaczął panikować. Zamrugał prędko, odwrócił wzrok. Przestrzeń, powinien dać mu przestrzeń.
A zaczął go przytłaczać własnymi słowami, płynącymi niekontrolowanie, wsród płytkich oddechów, drżenia warg i palców przyciskanych do policzków tak mocno, by zostały na nich blade ślady. Brawo, Hectorze. Dawno nie wykazał się takim egoizmem.
Żałosne.
Niechętnie odsunął dłonie od twarzy, zacisnął mocno usta, wciągając powietrze nosem. Nie był pewien, czy zapewnienia, że Oliver sam o to prosił są szczere, czy to jedynie wyraz litości dla rozklejającego się kaleki. Zwykle umiał to ocenić, ale nie dzisiaj, nie na tej zimnej podłodze, nie gdy czuł w sercu chłód po spotkaniu z dementorem, a rzęsy nadal miał mokre i posklejane od łez.
Podniósł wzrok dopiero, gdy Oliver zaczął mówić o sobie. Rzęsy znów zadrżały alarmująco, usta rozchyliły się w niemym proteście, znał ten rodzaj uśmiechu, tak uśmiechała się tamta pacjentka, która kilka tygodni później rzuciła się do rzeki.
Nie każdemu potrafił pomóc, nie każdego da się wyleczyć, ale...
-Jesteś silniejszy niż ci się wydaje, Oliverze. - sprostował z powagą. -Tam, w Kumbrii... zachowałeś zimne nerwy. Dla niego, dla mnie. - nozdrza drgnęły lekko na wspomnienie tamtego człowieka, pustych oczu, bez duszy. -Gdybyś okazał choć trochę podobnej troski samemu sobie... - tym razem to jego kąciki ust wygięły się w smutnym uśmiechu. Ślepy prowadzi ślepego.
Wiedział, jak to jest. Samemu przecież też nie potrafił. Łudził się, że to pomoc pacjentom zagłuszy w nim dojmującą samotność i pustkę. Czasem nawet udawało mu się w to wierzyć. Nie dzisiaj.
Głos Olivera drżał równie mocno, jak rzęsy Hectora. W jasnych oczach znów zebrały się łzy, smutny uśmiech bolał, przecinał twarz niczym rozdarty kaftan bezpieczeństwa.
-Wystarczyłoby wspomnienie. - szepnął przez zaciśnięte gardło. Nawet nie patronus, może nigdy nie zdoła okiełznać tak potężnej magii, ale... -Świadomość, że czułem kiedyś coś takiego, tego rodzaju szczęście. - przygryzł wnętrze policzka. Po skończeniu szkoły na długi czas porzucił upokarzające próby wyczarowania patronusa, ale pamiętał oszałamiające szczęście po przyjściu na świat syna. Odważył się spróbować wtedy, myśląc o niemowlęciu w swoich ramionach, a potem o jego pierwszych krokach, pierwszym uśmiechu, pierwszym słowie. I nic. Wtedy chyba ostatecznie stracił nadzieję.
Opanował oddech i spojrzał na Olivera uważnie. Wydawał się nieporuszony wcześniejszymi wyznaniami. Może nie tylko Hector potrafił dobrze udawać. A może były pacjent uznał, że i tak nigdy już się nie spotkają i było mu już wszystko jedno.

Obejrzał się przez ramię, gdy przechodzili obok dawnej sypialni Beatrice - właściwie nie wiedział dlaczego. Chyba poczuł ukłucie winy, że po raz pierwszy mija te drzwi ze łzami w oczach, ale wcale nie z jej powodu. Spojrzenie prześlizgnęło się po Oliverze, zmarszczonym nosie, podciąganym swetrze. Ze zdziwieniem wziął głębszy oddech, ale nie poczuł nic - choć dawny płacz nie blokował mu już przecież nosa. Szybko skupił się jednak na regularnych wdechach przez usta, na próbach okiełznania tępego bólu w nodze, na każdym kroku i rytmicznym stukocie laski na lakierowanym parkiecie. Wreszcie rozciągnął kończyny na twardym materacu i zaczął oddychać spokojniej, nie musząc walczyć już z bólem.
Bez słowa pozwolił zabrać sobie różdżkę, odprowadzając jedynie dłonie Olivera ufnym spojrzeniem kogoś, kto nigdy nie bał się o własne życie ani o to, że zostanie bezbronny, na łasce kogoś obcego.
Pacjenci nie byli zresztą obcy, nie tak zupełnie. A Oliver... nie wiedział, kim był teraz dla niego Oliver, ale był kimś, przy kim uronił pierwsze od lat łzy, kimś komu powierzył sekret, jaki całe życie dusił w sobie. Nie umiałby tego wyjaśnić, ale nie miał nawet siły się nad tym zastanawiać.
Gdy Oliver rzucał zaklęcie, Hector zerknął na własną różdżkę, a potem na jego dłonie. Smukłe palce, zaciśnięte na agarowym drewnie.
-Znasz się na tym. - szepnął. Wcale nie potrzebowałeś mojej pomocy. Rozluźnił palce lewej dłoni, zaciśnięte na nogawce spodni. -Mógłbyś... rzucić też Subsisto Dolorem? - za to ja potrzebuję twojej. -Proszę. - przesunął lekko dłonią po bolącym miejscu, wiedząc, że nie zaśnie bez zaklęcia przeciwbólowego. Mógł o tym pomyśleć, zanim Oliver odłożył jego różdżkę, ale trudno było mu zebrać myśli.
-Zmieścimy się obydwoje. - wychrypiał, spoglądając na blondyna spod półprzymkniętych powiek. -Też powinieneś się przespać. Zwłaszcza przed podróżą. - w miękkim głosie Olivera nie było przecież ani śladu walijskiego akcentu. Prześlizgnął spojrzeniem po jasnych lokach, wydatnych ustach i znajomym już profilu, a potem utkwił wzrok gdzieś daleko, na biblioteczce. Psychologia dziecięca, ostatnia z czytanych pozycji, wciąż nie udzieliła mu pewnych odpowiedzi. -Zasypiałem tak, gdy mój syn miewał koszmary. - szepnął, jakby chciał wmówić sobie i Oliverowi, że naprawdę nie ma w tym nic krępującego. -Mój syn, wysłałem go do dziadków. - wyjaśnił prędko. Nie chciał, by byli sami po jego spotkaniu z dementorem, by chłopiec widział jego drżące dłonie i puste spojrzenie. W Somerset było tak bezpiecznie, tak przytulnie. -Nie wiem, czy cokolwiek pomogło, ale jeden magipsychiatra pisał, że czyjaś obecność naprawdę pomaga na złe sny. - mówił więcej i szybciej niż zwykle, właściwie nie wiedział dlaczego. -Dziękuję. - dodał, wolniej i ciszej. Że zostaniesz.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 08.04.22 0:32, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]26.01.22 20:49
Pytanie wybrzmiałe w chłodnej łazience chwyciło go za gardło.
I tak, jak w takich chwilach często bywa, zdusiło oddech. Zmusiło oczy do szerszego otworzenia się, powrócenia myślami do ich pierwszego spotkania, tego, po którym obiecał sobie, że już nigdy się nie spotkają. Zrobiło się nagle nieco ciemniej, akurat w momencie, w którym myślał, że znowu odzyskał nad sobą kontrolę. W chwilach takich jak ta, gdy czuł, jakby grunt fizycznie uciekał mu spod stóp, uświadamiał sobie, jak bardzo delikatny potrafił bywać. To chyba przerażało go bardziej, niż wizja, którą przeżywał znowu, gdy niemal wyrzucił z siebie to... kim był. Kim będzie zawsze. Podłą bestią, niewartą współczucia i wzruszenia ramion.
Hector wydawał się żywo przejęty swym wnioskiem, nieco chybionym.
— Nie boję się — wcisnął mu się w słowo, znacznie bardziej ostro, niż chciał. Jednakże jedno spojrzenie na jego twarz, na bezbrzeżny smutek odmalowany przecież tak wyraźnie na zapadniętej od głodu buzi wystarczył, by wiedzieć, że nie miał złych zamiarów. Że czuł się po prostu w obowiązku bronienia swojej męskiej dumy, że nie chciał być postrzegany jako ktoś strachliwy. Wzniesiona linia barków uwypukliła tylko ostre linie jego chudej sylwetki, ale nie trwało to długo. Uniósł rękę wyżej, krańcem rękawa ścierając z policzków resztę łez. Weź się w garść, Cassie.
— Nie lubię, gdy dotyka mnie ktoś obcydoprecyzował, wzdychając przy tym ciężko. Ramiona opadły, opadła i jego głowa, a wraz z nią spojrzenie. Czy potwierdzało to jakoś teorię Hectora o powodzie takiego, a nie innego zachowania jego... gościa? Tego nie mógł wiedzieć. Czuł tylko ciężar w żołądku, jakby nałykał się przed chwilą ostrych kamieni. Nie było mu dobrze z tym tematem, nie zwykł opowiadać i rozwijać się na tematy cielesności, nawet takiej błahej jak zwykłe oparcie ręki o bark. Było naprawdę niewiele ludzi, którym pozwalał się dotykać. Zdarzyło mu się nawet protestować przed Olliem, który przecież nie raz i nie dwa pomagał mu pozbierać się po wszelkiego rodzaju szkolnych tarapatach, potrafił wyrywać się Michaelowi, o Finley nie chciał myśleć. Pamiętał, jak układał się ostrożnie w objęciach siostry tak, by nie wyczuła jego blizn. Wyczuł je za to Silas. Przez cholerny sweter. I był przerażony.
Nigdy więcej.
Wypuścił głośniej powietrze nosem. Wolna dłoń wsunęła się w miodowe loki, wciąż przecież przydługie, zagarniając je nieco do tyłu.
— Ktoś musiał. Zazwyczaj robi to ten silniejszy — zauważył delikatnie rozbawiony; ale chyba pierwszy raz, odkąd mieli okazję porozmawiać, uśmiechnął się szczerze i ciepło. Oczy wciąż miał mokre, podbródek drżący, ale coś w tych zapewnieniach Hectora złapało go za serce i nakazało podążania za tym światłem. Może i on był ćmą? Kamykiem rzuconym w okno? Oby nie na szaniec... — Też musisz. Nie jestem twoją opiekunką i nie będę za tobą latał po całym kraju tylko po to, by zachować zimną krew w kluczowym momencie — rozbawienie wciąż dźwięczało w wypowiadanych słowach, choć chciał, by sens tych słów zapadł mu w pamięci. Wciąż wracał myślami do pierwszej zasady pomocy — by móc jej udzielić, trzeba było samemu zadbać o własne bezpieczeństwo.
Słuchając jego kolejnych słów, z trudem powstrzymywał się przed wykonaniem kolejnego gestu. Palce wciąż miał wplecione w jego włosy, wciąż głaskał go, chyba w próbie uspokojenia. Ale wreszcie, gdy Hector wspomniał o swojej chyba niemożliwości czucia szczęścia, zrobiło mu się... po prostu przykro. Że coś doprowadziło go do stanu, w którym podważał swoją możliwość czucia. Było w tej myśli coś nieprzyjemnie orzeźwiającego; czy sam nie uciekał do nieczucia?
— Ech — powiedział, nawet nie westchnął. Wolna ręka objęła Hectora gdzieś na wysokości jego łokcia, a Castor, nie zważając na ewentualne próby opozycji, wysunął się do niego. Zamknął w objęciu, pełnym. — Wiem, że na kursach uzdrowicielskich nie uczą białej magii, ale naprawdę, przeczytałbyś w wolnym czasie książki albo dwie... — szeptał nad jego uchem, próbując nieco obrócić nastroje. Pożartować trochę, niestety kosztem Hectora. Z najlepszym przyjacielem robili to samo, zawsze działało. Czemu nie spróbować teraz? — Jeżeli chcesz mi coś przekazać od samego początku to to, że z każdego problemu da się wyjść obronną ręką. Posłuchałbyś czasem swoich rad, co? A jeżeli nie ufasz sobie, powiem ci coś, co powiedział mi kiedyś pewien mądry człowiek. Nadzieja jest najsilniejszą mocą wszechświata. Cierpliwości.

Wydawało mu się, że czuł na sobie jego spojrzenie, ale w tamtej chwili najważniejsze było opanowanie nagłego napływu nieprzyjemnych wrażeń węchowych. Zapach kobiety, stęchły jakiś, może perfumowane świeczki... Nie wiedział, czemu ten zapach sprawił, że poczuł się ze sobą jakoś gorzej. Nie znał żony Hectora, ale domyślił się, że musieli przechodzić obok pokoju, w którym spędzała dużo czasu. Może była to jej garderoba? Gabinet? Nie miał siły ani odwagi pytać. Powracać do tematu rozszarpanego przez bestię ciała. Chyba z tym będzie mu się kojarzyć anonimowa pani Vale.
Ale potem pan Vale padł na łóżko jak długi. Nie protestował, gdy Castor odkładał jego różdżkę na stolik, przecież nie zamierzał go rozbrajać. Lubił tylko porządek, jak rzeczy leżały na swoim miejscu, nawet gdy miejsca te były wymyślone przez niego naprędce, bo potrzebował nową przestrzeń dopasować do siebie. Dopiero cichy szept, już po rzuceniu zaklęcia gojącego, przywołał jego uwagę na powrót do Hectora.
Niedostatecznie pokazałem w gabinecie?, pragnął spytać, ale był już zbyt zmęczony, stało się zbyt dużo — z nimi, pomiędzy nimi — by silić się na dalsze złośliwości. Zamiast tego skinął głową na zgodę i delikatnie ujął dłoń Hectora w swe ciepłe palce, tylko po to, by zsunąć ją z bolącego miejsca.
Przyłożył różdżkę do uda mężczyzny, szepcząc jednocześnie inkantację zaklęcia.
Subsisto Dolorempo twarzy blondyna przemknął wyraz niezadowolenia; znał już to wibrowanie w dłoni, zaklęcie nie udało się tak, jak miało. Oczywiście, ściągnęło część bólu, lecz Hector używał go na tyle często by zorientować się, że coś było nie tak. Przepraszające, nieco rozbiegane spojrzenie szarobłękitnych oczu wzniosło się do tych znacznie jaśniejszych, przyglądających się mu spod półprzymkniętych powiek, spod długich rzęs. — Prze...praszam, to zmęczenie... Ale jeszcze chwila, poczekaj... — głos mu się załamał, a dłoń dzierżąca różdżkę zadrżała. Nie potrafił jednak oderwać od niego oczu. Subsisto Dolorem powtórzył, po czym westchnął głośno z ulgą i uśmiechnął się szeroko. Wreszcie. Wyszło.
— Już dobrze, nie martw się... — szepnął swe ostatnie słowa przed długą chwilą ciszy. Ciszę, którą idealnie zagospodarował Hector, gdy mówił o spaniu razem, przed podróżą i o synu, którego wysłał do dziadków. Chyba powinien się cieszyć. Jakoś po ludzku. Że Hector nie mieszka w walijskim domu sam. Że ma kogoś, dla kogo może się starać, że nie był sam na tym świecie jak on. Ale to dziwne uczucie, gdy nie potrafi się cieszyć z domniemanej dziecięcej obecności.
Ale Hector chyba zostawił mu w tym wszystkim pewną wskazówkę, której Castor nie potrafił pominąć.
— Nie jestem śpiący — wierutne kłamstwo — Ale dopilnuję, byś nie miał żadnych złych snów, obiecuję — chyba gdzieś dźwięczały mu słowa z listu, który udało mu się wysłać w międzyczasie. To nieodpowiednie.
Drgnął lekko, słysząc jego podziękowania, wyrywające go z zamyślenia.
— Nie masz za co dziękować. Nie mi — odparł, siląc się na neutralny ton; ale jak było naprawdę? Miał wrażenie, że Hector czytał go coraz lepiej, a to... nie było zupełnie bezpieczne.
Czy powinien zaryzykować?


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]27.01.22 7:04
Odważnie wbił przenikliwy wzrok w twarz Olivera, choć wiedział przecież, co na niej ujrzy. Strach. Dla wilkołaków strach pachniał, dla Hectora był namacalnie widoczny - w rozszerzonych oczach, drgnieniu nozdrzy, nieobecnym spojrzeniu, zbyt szybko otwieranych ustach. Wyparcie, ostry ton, naturalna reakcja obronna. Przepraszam. - pomyślał przelotnie, dławiąc słowa w gardle, bo skrucha wydawała się z jakiegoś powodu drażnić Olivera.
Dlaczego nie mógł być normalny? Nie zauważać rozdrażnienia, nie lustrować teraz blondyna natarczywym wzrokiem, nie zadać pytania z nonszalancką lekkością? Przynajmniej otrzymał wreszcie upragnioną odpowiedź. Zamrugał wreszcie, rozchylając lekko usta, jakby chciał odetchnąć z ulgą albo pytać dalej.
Nadal jestem obcy? Nie, przygryzł wargę - kolejny raz, prawie do krwi. Nie chciał znać odpowiedzi. Wciąż był rozedrgany po zetknięciu z dementorem, jeszcze zacząłby zapewniać, że wbrew pozorom żaden pacjent nie jest dla niego obcy, że czasami są jedynym, co łączy go ze światem i pozwala poczuć, że życie ma jakikolwiek sens. A przecież wystarczająco już się poniżył. Wziął głębszy wdech i zawiesił wzrok na miodowych lokach. Blade palce, spirale złota, w geście Olivera było coś hipnotyzującego.
A potem się uśmiechnął - po raz pierwszy - i w całej łazience zrobiło się jaśniej. I cieplej - na palącym wciąż policzku, w dole brzucha, na sercu? Rzęsy zatrzepotały jak skrzydła ćmy, a potem znieruchomiały - jak owad przysiadający na lampie. Do Hectora chyba nie do końca dotarły złośliwy wydźwięk słów ani ostrość dowcipu. Kąciki pełnych ust drgnęły w bliźniaczym uśmiechu, a spojrzenie pojaśniało, choć zdawało się zarazem jakieś nieobecne.
-Masz... - niesamowity uśmiech, jak promień słońca. Zawsze zazdrościłem takiego uśmiechu uzdrowicielom, którzy potrafili zarazić nim pacjentów, swój wyćwiczyłem przed lustrem, długo i mozolnie. -...rację. - przyznał łagodnie, bez śladu przekory. Może nie do końca wiedział, czemu właściwie przytakuje?
Drżał na całym ciele, chyba ze zmęczenia i zimna i bólu i stresu, ale przede wszystkim ze wstydu. Dusił ciężar niepełnosprawności, tej duchowej, tak długo, że wyrzucenie go z siebie było wstrząsające. Oliver zamknął go w swoich ramionach, tak jakby nic się nie stało, jakby to nie robiło mu różnicy, dreszcze ustąpiły, zrobiło się cieplej. Oliver coś mówił, Hector nie do końca słuchał. Słuchał łagodnego tonu, niskiego tembru, nie słów. Nie chciał myśleć o książkach, o zażenowaniu, które towarzyszyło mu ilekroć jakąś otwierał. Był Krukonem, nie znosił mieć z czymkolwiek trudności, nie potrafił poruszać się po omacku i przyjąć z pokorą niemożności zrozumienia pewnych zagadnień. Świat powinien być uporządkowany i logiczny, magia ofensywna taka nie była, nie dla niego. Skupił się dopiero pod koniec krótkiego monologu, z zaskoczeniem pojmując, że Oliver przyswoił jednak jakąś jego lekcję. W dodatku ją zinternalizował, połączył ze słowami innego, osobistego autorytetu.
Uśmiechał się, gdy wycofał się z uścisku i sięgał po laskę. Był dumny. Z niego. Może trochę z własnych umiejętności uzdrowicielskich.
-Zatem nie trać nadziei, Oliverze. - przypomniał mu pogodnie, nadzieja przyćmiła nawet pulsujący ból nogi. Nauczył się zresztą cierpliwości do własnego ciała - brakowało mu tej do ducha.

Palce drgnęły lekko, gdy Oliver delikatnie odsunął jego rękę. Mięśnie uda spięły się mimowolnie, tak jakby Hector lękał się, że dłoń blondyna znajdzie się na obolałym udzie, wyczuwając przez cienki materiał spodni zgrubienia i deformacje. Na szczęście, tylko koniec różdżki znalazł się przy skórze, na nogę spłynęło łagodne ciepło, a ból zaczął mijać. Nie tak szybko, jak powinien, ale to nic. Przymknął oczy, nieświadom, że Oliver nie odrywa od niego wzroku. Kolejna inkantacja, ból minął jak ręką odjął. Chyba dopiero teraz, na zasadzie kontrastu, Castor mógł dojrzeć, że Hector całą rozmowę spędził w uciążliwym napięciu. Mięśnie twarzy momentalnie rozluźniły się, marszczki wygładziły, nadając rysom Vale'a młodzieńczości. Rozchylone usta ze spokojem wypuściły powietrze, a powieki drgnęły, by jasne tęczówki z wdzięcznością odnalazły spojrzenie Olivera.
-Już dobrze. - chyba wyczuł jego wcześniejsze przejęcie z powodu nieudanego zaklęcia. -Dziękuję. - już dobrze, nie martwił się, Oliver nie widział go chyba jeszcze tak odprężonego. Rozciągnięty na łóżku, nie wyglądał już jak elegancik spod linijki, zaklęcie zmyło z niego sztywną powagę, łzy wyschły.
Chyba coraz lepiej wyczuwał jego niektóre kłamstwa - te zbyt pośpieszne, wynikające z męskiej dumy i fałszywej odwagi. Wyrozumiale udał, że mu wierzy, czekając aż wyprostowane sztywno plecy ułożą się wreszcie na materacu, a jasne włosy spoczną na poduszce. Przesunął się z powrotem w stronę ściany, kurcząc się na łóżku, robiąc gościowi jak najwięcej miejsca.
Cisza była dziwnie nienaturalna. Hector podparł się lekko na łokciu, doskonale wiedząc, co ułatwia ludziom zaśnięcie - dorosłym i dzieciom.
Historie, piękne i smutne.
-Słyszałeś o greckim bogu, Hefajstosie? - zaczął miękko, rozpoczynając opowieść. Nienachalnie, z dłuższą pauzą na początku, z namysłem, jakby tkał pajęczynę. -Urodził się słaby, tak rozczarowujący, że własna matka zrzuciła go z Olimpu. Pomimo pozorów, był jednak bogiem, był przecież nieśmiertelny. Uderzył o morską taflę, a fale zaniosły niemowlę na plażę, gdzie znalazła je nimfa Tetyda. Matka Achillesa, największego herosa. Podarowała siłę i zapewniła częściową nieśmiertelność greckiemu bohaterowi, była w stanie wlać tą samą siłę w - delikatny trzepot rzęs, szybszy wdech -kalekie dziecko o zgruchotanej nodze. - uśmiechnął się lekko, bo to przecież tylko opowieść, fikcja na dobranoc. -Hefajtos nie był złotowłosy ani zwinny jak Achilles, ale był bystry, pomysłowy i miał silne dłonie. Siłę odnalazł w kuźni, piękno też. Tworzył wyroby tak zachwycające, że przyciągnęły uwagę samego Zeusa. Król Olimpu rozpoznał swojego syna, zaprosił na górę bogów, przeprosił za porywczość Hery, a w zamian za wszystkie piękne wyroby, za godziny żmudnej pracy, ofiarował mu najpiękniejszą z bogiń. - zacisnął palce mocniej na kołdrze. -Nie była jednak tak piękna, jak wszystkie kolie i bronie z kuźni Hefajstosa. Myślisz, że wiedziała, że swoją pracę kocha bardziej od niej? - podniósł nieśmiały wzrok na słuchacza, pytanie retoryczne. -Kochała - pieprzyła -się z bogiem wojny, muskularnym, agresywnym i silnym, z Aresem, który nie miał delikatnych palców, ale brał ją tak, jak żołnierze biorą branki na wojnie, tak jak niektóre kobiety chcą być traktowane - grdyka zadrżała, to nie była opowieść dla dzieci. -Mogli... mogli udać się w dowolne miejsce na świecie, ale bawili się na Olimpie, nad samą kuźnią. Wreszcie Hefajstos, słysząc jej jęki, utkał sieć tak piękną, że kochankowie chcieli okazać sobie czułość na tym osobliwym posłaniu, pozostawionym w ich regularnym miejscu schadzek. Sieć uwięziła ich, in flagrante, a Hefajstos mógł obnażyć niewierność Afrodyty przed wszystkimi olimpijskimi bogami, wyzwolić się z tego niedobranego małżeństwa, poprosić Zeusa o inną nagrodę za swoją pracę. - i tak było, a nagrodą był śmiech bogów zebranych nad nagą i upokorzoną Afrodytą. Hector nie chciał jednak tak kończyć swojej opowieści. -...ale nie zawołał nikogo, tylko wyplatał ich z sieci i pozwolił im odejść. Afrodyta znudziła się prędko Aresem, miała kolejnych kochanków, młodych i pięknych, jak bogini miłości przystało. Hefajstos, bóg rzemiosła, zaszył się w kuźni i pracował dalej. Mity milczą na temat tego, czy kiedykolwiek pokochał cokolwiek poza swoimi dziełami. - podniósł wzrok, wcześniej utkwiony w pościeli i spojrzał prosto w oczy Olivera. -A ty, jak myślisz...?





We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]27.01.22 20:43
Nie widział, jak Hector przygryzał sobie wargę. Może to i lepiej? Gdyby miał go wtedy przed oczami, odruchowo sięgnąłby kciukiem do jego ust, uwolnił wargę spod uścisku. Znał przecież dobrze kilka tików, kilka gestów, które wykonywał sam, żeby tylko uwolnić się spod panowania stresu. Zagryzanie warg było jednym z nich, ale starał się nie dopuszczać do tego, by popłynęła z nich krew. Dobrze wiedział, że ta działa na niego... niezbyt dobrze, że tego zapachu bardzo trudno było pozbyć się z nozdrzy, ale przede wszystkim to zwyczajnie bolało. Gdzieś w odruchu serca, może z czystej, niezmąconej niczym troski, nie chciał, by Hector żył w bólu. Trudno było pojąć, jak wielkim wysiłkiem było dla niego codzienne życie z chorą nogą. Widział skrawki jego cierpienia, które próbował ukrywać pod maską profesjonalizmu. I tyle mu zdecydowanie wystarczyło.
On nie musiał się karać dodatkowym cierpieniem. Na to Castor nie mógł mu pozwolić.
Dlatego też, gdy tylko miał okazję, zamknął go w swoich objęciach. Drżącego, zmęczonego, zimnego, ale żywego. Był wdzięczny za to, że udało mu się przeżyć. Nawet pomimo wyraźnej głupoty, której podjął się na samym początku, kilka dni wcześniej, gdy próbował odgrodzić go od dementora własnym ciałem. Powinien być na niego zły. Za to, za narażenie swojego życia i zdrowia w imię kogoś zupełnie tego niegodnego, złośnika, który nie potrafił w porę schować dumy do kieszeni.
Ale przeżyli, oboje. I było z czego się cieszyć.
— W czym mam rację? — dopytał, wyłapując chyba to, że jego rozmówca, już nie drżący, już odrobinę cieplejszy i... spokojniejszy? Że jego rozmówca nie skupiał się chyba w stu procentach na sensie przekazywanych mu informacji. Ale trudno, poradzą sobie tak czy inaczej. Vale miał zresztą prawo być zmęczony i rozkojarzony. Sam Sprout przecież napędził mu poważnego stracha, magipsychiatra był w tym wszystkim usprawiedliwiony. Castorowi zrobiło się przez moment nawet delikatnie głupio. Prędka, emocjonalna reakcja nie powinna mieć miejsca. Znał przecież konsekwencje nagłych wybuchów emocji, zasmakował ich na własnej skórze dwa miesiące wcześniej i była to lekcja trudna, gorzka. Gdyby to samo stało się tutaj... Nie wybaczyłby sobie.
Nie chciał o tym jednak myśleć. Nie tutaj i nie teraz, nie gdy Hector wyplątywał się z uścisku, gdy pod palcami nie czuł już miękkości jego włosów. Mógłby wydawać się smutny, ale mężczyzna podniósł się do pionu i uśmiechał w sposób tak szczery, że blondyn nie potrafił ze sobą walczyć. Odwzajemnił uśmiech, przymykając jednak lekko piekące powieki.
— Daj mi przykład — odparł przekornie, podnosząc się z podłogi. Tak, nie potrafił odpuścić nawet takiej drobnej złośliwości. Może pozostało mu jeszcze trochę sił, może resztki adrenaliny płynęły w żyłach, rozcieńczając się z każdą upływającą minutą...

Nie chciał dotykać go tam, gdzie nie było to zupełnie konieczne. Pomny na swe własne reakcje na niespodziewany dotyk nie mógł czynić podobnych ekscesów komuś, kto nie był już obcy. Może był trochę ciekawy tego, jak miała się sprawa z jego nogą. Nie, na pewno był bardzo ciekawy, ciekawość leżała w jego naturze, analityczne podejście do życia i stojących przed nim problemów stanowiło przeciwwagę do rozbuchanej emocjonalności, której popis mieli okazję obserwować jeszcze nie tak dawno temu. Nie potrafił jednak odważyć się spytać o coś więcej, ani tym bardziej poprosić o możliwość obejrzenia chorej kończyny. Była to rzecz zdecydowanie zbyt intymna, swych blizn nie pokazywał nikomu poza Michaelem, a to też z koniecznego pragmatyzmu. Wciąż unikał swego odbicia w lustrze, twierdząc, że blizny go odczłowieczały. Może Vale miał taki sam problem?
Z pewną fascynacją przyglądał się temu, jak napięcie odchodziło z jego postaci. Uśmiechnął się nawet do siebie, zauważając, że Vale wyglądał jakoś młodziej, na pewno zdecydowanie spokojniej. I było w tym widoku coś naprawdę urokliwego, coś, co sprawiło, że Castor wstrzymał na moment oddech, gotów pochwycić leżącą w nogach łóżka kołdrę i okryć nią ciało zmęczonego mężczyzny. Nie wiedział, dlaczego akurat w tym momencie pomyślał o tym, że Hector zdecydowanie zasługiwał na delikatność.
— Już? — szepnął przez zaciśnięte z nerwów gardło, ale jeden rzut okiem na spokojnego gospodarza mówił mu wszystko. — Jesteś pewien? — dodał chwilę później, a gdy usłyszał potwierdzenie, westchnął cicho, jakby zrezygnowany. Wiedział, że z tym człowiekiem nie może wdawać się w dyskusję, a ponadto naprawdę czuł się zmęczony. Plecy odezwały się tłumionym od dawna bólem — może gdy się położy, ten zelży chociaż trochę? Nie chciał znowu sięgać po różdżkę; tę odłożył, podobnie jak należącą do Hectora, na nocny stolik, tym razem ten bliżej jego krawędzi łóżka. Zsunął ostrożnie buty z nóg, przez moment chciał nawet ściągnąć z siebie sweter i spodnie. To jednak podpowiadały naturalne instynkty, nie zasady grzeczności i gościnności, a na pewno nie moralność, której echa spisane w słowach Michaela, powracały do niego co rusz tylko po to, by być ignorowane nieco mniej.
Ułożył się wreszcie na łóżku — wślizgnął pod ciepłą kołdrę, zostawiając między ich ciałami stosowny dystans. Złote loki rozlały się na pościeli, pościeli, która pachnęła świeżym praniem i chyba ten zapach pozwolił Castorowi zrelaksować się w największym stopniu. Tak bardzo, że ciszę, która zapadła między nimi, musiało zmącić szczęknięcie odkładanych na bok okularów.
Nie musiał ich mieć na nosie; Hector znajdował się wystarczająco blisko, by widzieć go wyraźnie, nawet jeżeli jedyne światło pochodziło od drżących płomieni w kominku. Dał się zaskoczyć natomiast propozycją opowieści. Na pytanie, czy znany był mu mit o Hefajstosie, pokręcił przecząco głową, zgodnie z prawdą. Nigdy nie znajdował czasu na historię.
Na początku wszystko wydawało się nawet urocze. Historia budowana była na motywie kogoś zdolnego, lecz od urodzenia szukającego akceptacji. Myśl o wyrzuceniu dziecka ubodła jednak prędko, kazała wrócić myślami do Dorset i wciąż anonimowych Summersów, drżąca dłoń wślizgnęła się pod poduszkę, pod głowę Sprouta, który słuchał dalej.
Ale chyba nie tego się spodziewał. Nie zdradzającej pięknej żony, nie z Aresem — ledwo powstrzymał się przed drżeniem warg, przed rzuceniem jakiegoś przekleństwa, wszędzie ten Carrow — nie tego dziwnego wybaczenia, które nie pasowało do tej historii. Szarobłękitne tęczówki zapłonęły gniewem, a może to tylko płomienie z kominka znalazły w nich swe odbicie? Czuł się z tą historią jakoś dziwnie. Tak, jakby była prorocza, jakby to nie Hector Vale był w tej opowieści Hefajstosem, nie tylko on. Jakby dzielili tę postać pomiędzy siebie, zgrali się w jakiejś dziwnej symbiozie. Castor kochał Demelzę, która zaszła w ciążę z Silasem, jego przyjacielem. Wtedy... chyba nie był nawet na nich zły. Tylko zrezygnowany. Akurat zaczynał staż u Blythe'a. Tam też robił kolie.
— Jeżeli tego nie zrobił, nie mam mu za złe — powiedział cicho, próbując ułożyć się w miejscu jakoś wygodniej. Nie wiedział, skąd ten nagły dyskomfort, ale chyba nie chciał też mieć jakiejś nazwy na to, co obecnie czuł. — Ale jeżeli by chciał... Nie teraz, może kiedyś. To myślę, że powinien dać sobie szansę.
Podzielił się swoimi przemyśleniami niezbyt energicznie, mówiąc raczej powoli i na pewno ściszonym głosem. Może delikatnie niepewnym, co zdradzało ucieknięcie wzrokiem gdzieś na bok, na poduszkę. Albo krawędź koszuli Hectora, biel wystającą spod świeżej pościeli.
— Czemu dalej był jej mężem? — zapytał wreszcie, siląc się na wzniesienie spojrzenia na jego twarz. — Ja... Ja bym chyba nie potrafił takiej rzeczy wybaczyć.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]27.01.22 22:20
Oliver miał rację w kwestii tego, że trzeba być silnym. Samodzielnym. Pełnym nadziei.
Hector powiedziałby mu to wszystko, gdyby słuchał go trochę uważniej i gdyby nie kręciło mu się w głowie, gdy podnosił się z podłogi. Nie, zawroty głowy miał już wcześniej - gdy opierał czoło o ramię Olivera, we włosach czuł smukłe, ciepłe dłonie, a oddychać było jakoś łatwiej. Zawsze bał się utonięcia, ale słyszał, że w wodzie można osiągnąć stan spokoju, nieważkości. Może to właśnie takie uczucie?
Mrugał powoli, odwzajemniając uśmiech blondyna. Sądził, że szczerość jego własnego gestu była jedynie odbiciem mimiki Olivera, nie wiedząc nawet, że to jakieś wewnętrzne ciepło odbija się właśnie w jasnych oczach. Kiwał głową, nieco bezmyślnie, spoglądając na Olivera trochę nieobecnie, ale zarazem z jakąś wytężoną uwagą. Jakby nie było już łazienki, ani słów, ani troski.
Tylko oni.

Widział, że Oliver jest równie zmęczony. Chyba śpiący, może nawet coś go bolało? Pomimo rozpogodzenia wywołanego zniknięciem bólu, błękitne spojrzenie nadal wpatrywało się w blondyna z typową dla Hectora przenikliwością. Nie mógł tego powstrzymać, tej chęci patrzenia na niego, błądzenia wzrokiem po jasnych lokach, drgnieniach mięśni twarzy i łuku pleców. Powstrzymał przynajmniej natarczywość słów cisnących się na język, połóż się, odpocznij - leżał spokojnie, dając Oliverowi przestrzeń. Nie zauważył nawet, że samemu oddycha tak cicho i płytko, że ledwie porusza klatką piersiową. Zastygł, przestał nawet mrugać - tak jak nieruchomieje człowiek, któremu na dłoni usiadł delikatny motyl i który ze wszystkich sił nie chce spłoszyć tego zjawiska. Odetchnął nieco głębiej dopiero, gdy Oliver powoli położył się obok. Na tyle daleko, by nie dotknęli się nawet przypadkiem, ale pod kołdrą Hector i tak czuł ciepło jego ciała.
Po raz pierwszy nie był w tym łóżku sam.
Nie myślał jednak o tym - ani o niezwykłości ani o niestosowności tej chwili. Byli przemarznięci, dwukrotnie w ciągu tygodnia zetknęli się z dementorem, w Kumbrii było tak zimno, musieli się uspokoić i ogrzać, po prostu. To dobre dla psychiki. On, na przykład, już czuł się zrelaksowany. Powoli snuł historię, z satysfakcją zauważając, że Oliver słucha uważnie, z dłonią wsuniętą pod poduszkę i ciekawością w jasnoszarym spojrzeniu. Czyżby słyszał mit po raz pierwszy? Hector obniżył odruchowo głos, skupił się na każdym wypowiadanym słowie - jeśli faktycznie dopiero poznawał historię Hefajstosa, to chciał opowiedzieć ten mit perfekcyjnie.
Zawahał się dopiero pod koniec, spontanicznie (co do niego niepodobne) improwizując i zmieniając zakończenie mitu, cały jego sens. Czy Oliver wychwyci tą nieścisłość...?
Blondyn poprawił się w pościeli, Hector poczuł drgnienie materaca. Spojrzał na niego przytomniej, tak jakby powrócili do walijskiego domu z długiej podróży na górę Olimp. Przestał mrugać i wstrzymał oddech, jakby wyczekując odpowiedzi. Tak, jakby zależało od niej coś ważnego. Może zakończenie tej historii...? Już nie greckiego mitu, a opowieści Hectora, modyfikowanej na bieżąco przez narratora. Dostosowywanej do słuchacza albo do opowiadającego.
Powinien dać sobie szansę. Rzęsy drgnęły, kąciki ust też lekko się uniosły.
-To byłoby ładne zakończenie. - przyznał równie cichym głosem, jak Oliver. Blondyn uciekł spojrzeniem gdzieś na ramię Hectora, ale Vale nie odrywał wzroku od jego rzęs.
Nagle spojrzenia się spotkały.
Drgnął, trochę zaskoczony. Kontaktem wzrokowym? Pytaniem?
Zamrugał. Przełknął ślinę. Wsunął dłoń pod policzek, niczym lustrzane odbicie Olivera i mocno zacisnął palce na poduszce, miętosząc wykrochmalony materiał. Kupił sobie w ten sposób trochę czasu, chwilę milczenia, ale w głowie nadal miał pustkę.
-Nie wiem. - wychrypiał wreszcie, ale to mało satysfakcjonująca klamra tej historii. Był Krukonem, nie lubił nierozwiązanych równań, niedokończonych bajek, niedopowiedzeń.
-Może... - zaczął, odważywszy się na hipotezę. -...może bał się, że będą śmiać się z niego. I tak od zawsze był inny. - od reszty olimpijskich bogów, od wszystkich. -Może liczył na to, że problem sam się rozwiąże, że ona odejdzie, że zwiąże się z którymś z kochanków i znikną z jego życia. - to miałoby sens, prawda? Bóg wojny hulał po całym świecie, romansowała też ze śmiertelnikami.
Z artystami, aktorami, jubilerem, tamtym młodym chłopakiem o lubieżnych oczach, raz uśmiechała się nawet do pacjenta w pieprzonym przedpokoju.
-Może nie potrafił wybaczyć, ale nie mimo wszystko nie chciał jej upokorzenia, może nie był okrutny. Nie chciał być. - mówił i mrugał coraz szybciej. -Może myślał, że są na świecie gorsze rzeczy niż małżeństwa bez miłości, a może... - szybkie mrugnięcie i nie był już w stanie podnieść wzroku. Nakrył oczy kurtyną ciemnych rzęs.
-...może mieli dziecko. - szepnął ledwo słyszalnie, tak jakby szept mógł zamaskować smutek.



We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]02.02.22 14:48
Oczywiście, że bolało. Dopiero w zamkniętych granicach ciemnej i ciepłej — w porównaniu do chłodnej jasności łazienki — sypialni pozwolił sobie na delikatne rozluźnienie. Wiedział, że nie mógł spuścić z siebie wszystkiego od razu. Chyba wprowadziłby się w kolejny szok, wolał, jak napięcie odchodziło od niego stopniowo, bo nigdy nie było to nic przyjemnego dla organizmu równie wyniszczonego (likantropią, głodem) co to, z którym musiał się męczyć na tym świecie. Czuł palący ból w karku, pierwszy objaw przeżytego nie tak dawno stresu, gromadzącego się w nim bez przerwy od kilku dni. Czuł, że mięśnie dłoni przechodzą tym dziwnym, specyficznym mrowieniem, że jest mu po prostu niezbyt dobrze i powinien się położyć.
Dlatego to zrobił. Chyba próbował ułożyć sobie w głowie to, że przecież to tylko chwila odpoczynku, że nie okazuje przed Hectorem więcej słabości, niż już okazał, że musi przecież zadbać o niego, nie o siebie. Nawet, jeżeli zmruży oko w trakcie tego wszystkiego, obudzi się przecież przed gospodarzem, może uda mu się nawet wymsknąć z domu o brzasku i bez konieczności ogłaszania... Przecież to tylko jedna noc, nic wielkiego. Mike wiedział, może nie obrazi się za to, że nie przyniesie mu jednak tej obiecanej bułki.
Tak mocno skupił się na swoich myślach, na tym, by wyglądać jak najbardziej naturalnie i nie dawać po sobie poznać kolejnych symptomów zmęczenia, że nie zauważył nawet, że Hector przygląda mu się z niegasnącą intensywnością. A może przyzwyczaił się już do tego? Że w tym domu na walijskim wybrzeżu nie mógł liczyć na chwilę, w której nie był obserwowany? Wciąż nie wiedział, jak powinien się z tym czuć, ale jednocześnie nie miał szczególnie siły na zwracanie na to uwagi, a tym bardziej roztrząsanie swego stosunku do takiego stanu rzeczy. Postanowił wreszcie być dla siebie wyrozumiały.
Odpocząć. Chwilę.
Plecy zaczęły być wdzięczne pierwsze.
Spokój okrył go, przypominał ciepłą kołdrę, pod którą znaleźli się obydwaj. Castor byłby gotów przymknąć oczy, oddać się tej historii w każdym detalu, nawet tym wizualnym, podpowiadanym przez wyobraźnię, ale gdzieś z tyłu głowy brzęczała myśl, że musiał być uważny. Że przymknięcie oczu i sen złapią go niegotowego, a na to nie mógł sobie pozwolić. W tej nietypowej, skomplikowanej relacji przyjął na siebie ciężar bycia opiekunem, może nawet obrońcą. Oczywiście, że nie powie tego na głos. Ale postanowienie zostało zasiane w jego sercu, a Sproutowie, nawet ci adoptowani, nie mieli w zwyczaju stawać przeciw prawom natury. Niech ziarno kiełkuje i rośnie tak długo, jak tylko będzie mogło.
Przypatrywał się więc mówiącemu Hectorowi, z pewną satysfakcją zwracając uwagę na obniżenie głosu. Było tak... spokojnie. Nawet mimo niezbyt przyjemnej tematyki opowiadanego mitu, Castor czuł się tak, jakby wszystko wreszcie znalazło się na swoim miejscu. Jakby to, co zostawili za sobą za zamkniętymi drzwiami, było tylko złym snem, marą, z której właśnie się wybudzili, wśród wykrochmalonej, świeżej, miękkiej pościeli. Pościeli, na której rozlały się miodowe loki, łapiące zagubione iskry płonącego w kominku ognia, tak jak teraz, gdy poruszyły się w momencie, w którym Castor chciał skinąć głową, zgodzić się, że to byłoby naprawdę ładne zakończenie.
Cień smutku przemknął za taflą szarobłękitnego spojrzenia, bo tryb przypuszczający wyraźnie sugerował, że tak nie było. A Sprout, pomimo bycia dorosłym mężczyzną, miał pewną słabość do dobrych zakończeń.
Reakcja Hectora na jego pytanie zdradzała chyba więcej, niż mógł przypuszczać. Powoli zaczynał rozróżniać reakcje magipsychiatry, można powiedzieć, że uczył się ich z równą intensywnością, jaka przyświecała całej ich relacji. Wciąż nie potrafił przyporządkować wszystkich do odpowiedniej reakcji, jednak intensywne mruganie zawsze przychodziło z jakąś formą wyrwania Vale z jego strefy komfortu. Nie wiedział jeszcze, czy oznaczało to popchnięcie dobre, czy złe. To pozostanie tajemnicą jeszcze przez długi, długi czas.
I w momencie, w którym brunet próbował stać się jego lustrzanym odbiciem również z pozy, Castor poczuł nagły przepływ energii. Wysunął dłoń spod poduszki, wzniósł się na łokciach, z czego jeden wcisnął dokładnie w to miejsce, na którym wcześniej spoczywał jego policzek. Ten z kolei oparł na zaciśniętej lekko w pięść dłoni, gdyby miał na sobie troszkę więcej kilogramów pewnie policzki ułożyłyby się miękko na tym specyficznym podium, teraz knykcie wpijały się w zapadnięte policzki, zatrzymując się na znajdującą się za skórą szczęce i zębach.
— Ale to nie ma sensu — oznajmił wreszcie, marszcząc brwi w zastanowieniu. W pewnym sensie był podobny do Krukona — nie potrafił zaakceptować nierozwiązanych zagadek, swojej własnej niekompetencji w rozumieniu tego czy innego zagadnienia. Lubił podchodzić do nich z pełnym arsenałem logiki i doświadczenia (przy życiowych niekoniecznie korzystał z własnych, ale właśnie po to słuchał innych, by móc uczyć się na ich błędach), analizować kawałek po kawałku tak, by dojść do optymalnego rozwiązania. Nie inaczej było w tym wypadku. — Już się z niego śmiali, na samym początku. Pokazał im wszystkim, że jest zdolny, że nie jest od nich gorszy. A oni... ta jego żona i bóg wojny... Oni w żadnym wypadku nie myśleli o tym, jak on będzie się czuł. Grali na starych zasadach i sentymentach. Nie myślisz, że danie mu takiej, a nie innej żony... Że to nie była nagroda, ale kolejny wyraz pogardy? — kciuk i palec wskazujący zaczęły naciskać na wewnętrzne kąciki oczu blondyna, który westchnął głośno, zauważywszy, że wybiegł ze swoimi przemyśleniami zbyt mocno. Czy był cynikiem? Teraz prawdopodobnie tak. Ale z własnego doświadczenia pamiętał, że miłość nigdy nie wiązała się z niczym dobrym. Nie dla niego.
Nabrałby większego wdechu i kontynuował. Może podzieliłby się swoim spojrzeniem na miłość, młodego mężczyzny o sercu roztrzaskanym o chłodne skały północnych wybrzeży Półwyspu Kornwalijskiego, może nie ugryzłby się w język i pobiegłby myślami jeszcze dalej, że to nie tylko miłość potrafi ukrywać pogardę, że przyjaźnie również, może w oczach nie stanęłyby mu nawet łzy, może zapłonąłby ogniem, ogniem, którym musiał przecież wypalić także tamtą ranę, po braku zaufania i kłamstwach, po tych, którzy pragnęli od niego tylko przysług i nigdy nic więcej, którym tak prosto szło mówienie o przyjaźni, a odwracali się przy pierwszej możliwej trudności.
Zrobiłby to wszystko, gdyby nie wzniósł na niego spojrzenia, gdyby nie zobaczył czarnych motyli rzęs, wznoszących i opuszczających skrzydła.
Nerwowe mruganie znowu kazało mu się zatrzymać.
Chyba dosadniej niż słowa, które powiedział chwilę poźniej.
Ręka zadrżała, zafalował on sam w czystej pościeli, aż wreszcie ostrożnie rozprostował rękę i raz jeszcze ułożył się na łóżku.
Pulsowanie z karku wślizgnęło się za prawe ucho.
— Mieli dziecko...? — znów mówił cicho, dziwnie delikatnie. Zupełnie tak, jakby zwracał się do przestraszonego dziecka, którego nie chciał za wszelką cenę dodatkowo spłoszyć. — Czyli jednak się kochali...? — coś w tonie, w którym to mówił, wskazywało, że miał na myśli wyrobienie więzi, nie sam akt prokreacji. Może to ta niemal dziecięca naiwność i delikatność, z którą wydął dodatkowo policzki w zamyśleniu.
— Nic z tego nie rozumiem... — przyznał wreszcie, z wyraźną goryczą. Zmarszczone brwi wreszcie się rozluźniły, nawet zmarszczki na nosie postanowiły się wygładzić, gdy unosił spojrzenie jasnych oczu na Hectora z niewypowiedzianymi przeprosinami.
Chyba oczekiwał od niego czegoś innego.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]03.02.22 2:04
To tylko jedna noc, jeden dzień, niby nic wielkiego. A jednak serce dudniło mu boleśnie w piersi, dwa przypadkowe spotkania, szereg niefortunnych zdarzeń i pochopnych słów. Ilekroć przymykał oczy, widział pod nimi kaptur dementora. Puste oczy tamtego mężczyzny. Czy tak wyglądała tamta dziewczynka, o której opowiadał na cmentarzu Billy? Pięciolatka wśród dementorów. Teraz już nie domyślał się, teraz już dokładnie wiedział, co jej zrobili - a w sercu mieszały się gniew i strach, popychając inne emocje w chaotyczną lawinę, jak kostki domina. Nieopatrzne słowa, przerażony Oliver, nieudolna próba naprawienia sytuacji i jeszcze więcej pochopnych wyznań. Emocje, ulatujące z Hectora niczym z przekłutego balonika, ciężar klątwy, wyrzuty sumienia, poczucie zepsucia, palący policzek, dziwna ekscytacja. Długie palce wplątane we włosy, łagodny dotyk na potylicy, czoło oparte na barku Olivera - ciepło, porządkujące chaos tamtych emocji. Choć burza uczuć ucichał to tam, w łazience, nie czuł pustki. Czuł spokój i dziwną błogość, jakiej nie zaznał nigdy wcześniej.
Z pozoru czuł się równie spokojnie teraz, pod kołdrą, znów czując tamto ciepło i mając  świadomość, że Oliver jest bezpieczny. Że nie zrobi nic głupiego, nie pójdzie w żadne niebezpieczne miejsce, nie zada sobie bólu. Czuł się jednak trochę jak człowiek przygaszony Ignominią - strach nadal tlił się gdzieś pod kopułą zmęczenia, gotów powrócić gdy tylko za Oliverem zamkną się drzwi. Jeśli ten chłopak zrezygnuje z szukania pomocy, jeśli zrobi sobie krzywdę, jeśli ruszy w pojedynkę na dementora - to będzie jego wina, Hectora. Chciał go powstrzymać. Chciałby go zatrzymać.
Próbował skupić się na teraźniejszości, na tym, że tu i teraz ma przy sobie uważnego słuchacza. Opowiadał więc żarliwie, tak jakby mit mógł cokolwiek zmienić, jakkolwiek pomóc. Chciał, by historia była wciagająca, by zajęła w myślach Olivera miejsce dementora i wszystkich innych traum i przykrości.
(Spójrz na mnie, usłysz mnie, z o b a c z mnie, brzęczało gdzieś cichutko w tyle głowy Hectora-Hefajstosa, który znów chował się pod kolejną maską, pod zasłoną greckich wierzeń, a który tak bardzo pragnął być dostrzeżony i zrozumiany - zarazem tak bardzo się tego bojąc).
Rozchylił lekko usta, brutalnie przyłapany na zepsuciu historii. Tak, nie miała teraz sensu. Miała sens w oryginalnej wersji, w której Hefajstos publicznie upokorzył Afrodytę - ale w tym zakończeniu było coś brzydkiego i brudnego, coś kojarzącego się z Wenus i czerwonymi pręgami na jasnej skórze, z prawdziwym poniżeniem. Nie chciał... nie chciał wprowadzać tego czegoś do własnej sypialni, nie chciał, by Oliver tego słuchał.
Nagle rzęsy zatrzepotały, a Vale zadrżał gwałtownie, czując słabość w łokciu, na którym wspierał policzek. W całym ciele. Przykrość, zrobiło mu się przykro. Swoim przypuszczeniem - hipotezą, której Hector wcześniej nie wziął pod uwagę - Oliver nieświadomie poruszył zasłoną, odgradzającą narratora od własnej historii. Poczuł się obnażony, opuścił rękę, położył policzek na poduszce, mimowolnie przygryzając jego wnętrze. Próbował przestać mrugać, nie przymykać oczu. Zobaczyłby pod powiekami Anselma Vale, proszącego go o spełnienie rodzinnego obowiązku. Jest bardzo piękna, sam zobaczysz. - powiedział wtedy ojciec, a Hector tak bardzo pragnął mu wierzyć.
-Ja... - głos zabrzmiał jakoś głucho, jakby echem. Jakby Castor uderzył w pusty cymbał. Może faktycznie nie było tam już nic, nawet zachwytu nad jej urodą, może to nawet nigdy nie był zachwyt - była bardzo piękna, przyjął to za pewnik, bo tak mówił pan ojciec. -...nie wiem. Może... może ich o to nie podejrzewał, na pewno nie własnego ojca. Przecież to na jego aprobatę próbował zasłużyć. - wymamrotał, nie będąc pewnym czy nadal mówi o Hefajstosie.
Opuścił wzrok i kurtynę rzęs na pościel. Nie chciał, by Oliver dostrzegł w jego spojrzeniu ból. Nie łzy, nigdy łzy, nie na myśl o niej. Nigdy nie płakałby też przy panu ojcu ani na jego wspomnienie, ale to tak bardzo bolało. Coś zakłuło go w piersi i nagle zapragnął zacisnąć powieki, skulić się w kłębek i uporczywie wmawiać sobie, że ostatnie lata były tylko złym snem. Że nigdy nie sięgnął po zakazany owoc, nigdy nie oświadczył się z tego powodu pierwszej kandydatce na żonę, że rodzice nadal żyli i nie został na świecie sam, z żoną i synem pod opieką. Pięknie się nimi zajął - Beatrice nie żyła. Jeśli życie to gra, to przegrałeś, przegrałeś, przegrałeś.
Dziecięca naiwność kolejnego pytania kazała mu na moment podnieść wzrok, z bezbrzeżnym zachwytem zdziwieniem.
Nigdy nie spotkał kogoś tak... tak...
-Pewnie próbowali. - wyszeptał mimowolnie, ledwo słyszalnie. Delikatność tonu Olivera sprawiła, że nie spłoszył się - ostrożnie odpowiadał na drażliwe pytanie. Tak, jak spłoszony kot zastygał pod zaskakującym, acz przyjemnym dotykiem.
-Próbowali szczerze, bo myśleli, że tak trzeba. Może obydwoje. Na pewno on. - powoli odwrócił się na plecy, wbił pusty wzrok w sufit.
Oczy miał suche, jak zawsze.
-Ale do spłodzenia dziecka nie potrzeba miłości. I... to była nieudana próba, bo gdyby się udało... to pewnie mógłby płakać po tym, jak... zniknęła. - wargi drżały lekko przy każdym z wypowiadanych szeptem słów. Położył dłoń na czole, zakrywając oczy długimi palcami. -Myślisz, że... może niektórzy nie potrafią kochać? I... wtedy nie można też pokochać ich, i to niczyja wina, prawda? - choć ostatnie słowa były ledwo słyszalne, to w każdym dźwięczał niewyobrażalny smutek, z którego nawet nie zdawał sobie sprawy. Przyzwyczaił się, szczególnie, że wierzył we własną teorię. Uczucia... zawsze przychodziły mu z trudem.
Wstyd, tym razem klarownie nazwał odczuwaną emocję, ignorując żal.
Zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się, czy zepsuł nawet to, prostą historię na dobranoc.
-Przepraszam, to faktycznie nie ma sensu. - przyznał pośpiesznie, ochrypłym głosem. Nadal zakrywał oczy dłonią, nadal nie patrzył na Olivera. Jak dziecko, które chce zasłonić oczy i nic nie widzieć, by pozostać niezauważone. -O...opowiem ci lepszą historię, dobrze? Moją ulubioną. O Arachne. Ona kończy się dobrze. - przepraszam, przepraszam, przepraszam.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 07.04.22 22:13, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]04.02.22 22:00
Lubił to zmęczenie — moment, w którym mógł czuć wszystko, ale umysł nie potrzebował już żadnych wytłumaczeń. Normalnie pędził za nimi, gnał przed siebie, bo tylko je pragnął w życiu posiadać. Porządek stanowił pewien cel, coś, do czego mógł dążyć nawet na wojnie, coś, co pozwalało na przekierowanie myśli w inną stronę. Porządek zamykał panikę w klatce, spychał ją na krawędź świadomości, jak rozjuszone zwierze. Zmierzy się z nią później. Gdy wróci do Wrzosowej Przystani, gdy będzie prawdziwie bezpieczny. Gdy utopi się w morzu własnej pościeli, z Szarlotką w nogach i Racuchem wplątanym we włosy, gdy będzie tak, jak zawsze.
Dziś, jak na złość, nie potrafił spojrzeć w głąb siebie. Słowa, które Hector próbował mu wbić do głowy, te o emocjach i konieczności ich przeżycia, że nie było takich, które można było nazwać prawdziwie złymi... Dziś nie miały prawa bytu. Gdyby miał w sobie więcej zapału, więcej siły, pewnie analizowałby je wszystkie po kolei, w każdej doszukał się jakiejś swojej winy. Przeszedł jeszcze raz drogę, którą przebyli razem, od tego pierwszego, cholernego dementora i chłopaka bez duszy, przez drugiego, zimno i skostniałe palce, przez kubek ciepłego kakao, którego nie tknął, przez słowa o wilkołaku, które wstrząsnęły nim w posadach, przez cały łazienkowy dramat, aż do teraz.
Gdyby miał w sobie więcej siły...
Ale nie miał.
Był tak przeraźliwie słaby, właściwie zawsze. Ale od prawie trzech tygodni nie miał już sił na nic. Miał nadzieję, że wreszcie porwie go fala — że nie będzie musiał myśleć i analizować, że odpocznie, oddając się naturalnemu biegowi wydarzeń, jakikolwiek on nie będzie. I chyba spełnił swe ciche marzenie. Tutaj, pod kołdrą w sypialni Hectora Vale, którego obiecał sobie już nigdy więcej nie odwiedzić. Cóż za ironia.
Należało być zdecydowanie bardziej ostrożnym ze swymi życzeniami. Niemyślenie, poddanie się fali spowodowało ostatecznie, że patrzył, słuchał, w i d z i a ł.
Ale nie chciał widzieć zaskoczonego rozchylenia ust. Czy miał wrażenie, czy te zadrżały? Nie mógł już odwrócić wzroku — za późno, za późno. Już coś zrobił. Powiedział? W jakiś sposób zaburzył harmonię historii, a może całej nocy? Może wypunktowaniem braku logiki w historii sprawił mu przykrość? Tak, to pewnie to. Durny, niepotrafiący uczyć się na swych błędach Castor Sprout, który wszędzie potrzebował znaleźć metodę. Wszystko wytłumaczyć, dojść do źródła problemu, nawet — a może przede wszystkim — gdy trzeba było rozdrapać, dodatkowo rozjątrzyć jakąś ranę. We własnych, tkanych po nocach analizach nie miał z tym problemu. Swój ból rozkładał na czynniki pierwsze niemal tak naturalnie, jak chodził czy oddychał.
Oglądanie kogoś w podobnym stanie było jednak nie do zniesienia.
Nie zauważył nawet, gdy wgryzł się we własną dolną wargę.
Ale nie potrafił oderwać wzroku od kolejnego makabrycznego widoku. To na pewno dementor, próbował sobie tłumaczyć, gdy sam zaczął intensywnie mrugać. Sam mówił, że tak czasami jest, kontynuował, gdy Hector kładł się znowu w pościeli, gdy niemal rozsypywał się na jego oczach. Choć te myśli mogłyby go uspokoić, miały przecież do tego odpowiedni potencjał, cichy głos z tyłu głowy mówił coś zupełnie innego.
To twoja wina, Castorze.
Tylko kolejne spojrzenie mu podarowane zmusiło go do bladego uśmiechu. Potem przyszły słowa, które ten sam uśmiech starły jeszcze prędzej. Hector przewrócił się na plecy, a jego uważny słuchacz... Już wiedział.
Nabrał głębszego oddechu, czując, że żołądek po raz kolejny zaciska mu się, boleśnie, jakby wiązał się w nierozerwalny węzeł. Słowa o płakaniu po zniknięciu żony były zbyt oczywiste. A Castor czuł się zupełnie tak, jakby ktoś wylał na niego wiadro lodowatej wody i wystawił na zewnątrz, w środek szalejącej śnieżnej zawieruchy.
— Hector... — znowu wzniósł się na łokciach. Gdy leżeli na boku, mogli przyglądać się sobie bez przeszkód, a teraz... Teraz Hector wykorzystywał jego własne sposoby na odgrodzenie się od niewygodnej rzeczywistości. Im dłużej pozostawał we wciągającym go coraz głębiej bagnie wyrzutów sumienia i żalu, tym więcej krzywdy sobie robił. Drżąca dłoń sama wysunęła się spod poduszki, przez moment zawisła tuż nad klatką piersiową Vale. Chude palce wreszcie drgnęły, w ostatnim impulsie.
Nie. Mógł. Na. To. Pozwolić.
Jeżeli ktoś z nich musiał tonąć, to tylko blondyn.
— Hector... Spójrz na mnie... — poprosił, niski szept wybrzmiał wśród ciszy sypialni wystarczająco głośno. Ciepłe palce wreszcie dotknęły tych, które przysłaniały jasne oczy gospodarza. Ujął je ostrożnie w swoje — usilnie próbując zignorować własne drżenie — a później powoli odsunął je, dla pewności, że ten znów nie posunie się do tego samego kroku, posunął się o krok dalej. Na kilka chwil nie liczyło się nic. Ani świat za oknem, ani zamknięta za drzwiami przeszłość. Liczyły się chłodne palce, które splótł ze swoimi, reasekuracyjnie i ufnie. — To nie jest tak. Każdy... Każdy potrafi kochać, wiesz? I każdego kochać można. Czasami to trudne. Czasami... miłość czasami boli. I... I wtedy to może nie być niczyja wina... — czy to drżące płomienie, których cienie przesuwały się po twarzy blondyna, czy to on nie mógł powstrzymać drżenia? Rozbiegane spojrzenie nie mogło skupić się na jednym miejscu na twarzy magipsychiatry. Palce zacisnęły się mocniej. — Ale to, że raz nie wyszło, nie oznacza, że zawsze tak musi być. Miłość... Ona podobno przychodzi niezapowiedziana i tam, gdzie jej najmniej szukamy. Tak piszą w książkach i tak słyszałem — szeptał dalej, rozgorączkowany, spanikowany. Nigdy nie był w takiej sytuacji. Nie wiedział, jak powinien się zachować, wiedział tylko, że Vale potrzebował jego pomocy, asysty... Zrozumienia? Że nie mógł zostawić go z tym samego, nie teraz, nie po tym, jak spowodował w nim te wszystkie wyrzuty sumienia, nie po tym, jak on mu wcześniej pomógł.
Dźwignął się wyżej. Zachybotał się wśród miękkości łóżka, ale druga z dłoni odnalazła czoło Hectora, z którego — znowu, jeszcze raz, do łagodności znudzenia — odgarnął zagubiony kosmyk włosów. Próbował się uśmiechnąć — chyba mu się udało, ale uśmiech również drżał w niepewności, podobnie do całego ciała Sprouta. Dłoń, chyba przypadkiem, z włosów zsunęła się na policzek mężczyzny.
— Spróbuj... Chociaż spróbuj, dobrze? Może gdzieś... Jest ktoś, kto potrafiłby cię pokochać? I ty jego? — przecież on sam próbował. Próbował z Finley, z tą cholerną Jones, której pragnął się oświadczyć i ochronić przed światem, a która rozbiła jego serce na milion kawałków. Po tamtym obiecał sobie, że już nigdy więcej. Było mu wygodnie w samotności, ale mimo wszystko coś w nim zawsze krzyczało. Że kochał samotność, ale został stworzony, by zakochać się bez pamięci i w tej miłości — kiedyś, jeżeli nie teraz — odnaleźć kilka odłamków szczęścia. — To wszystko... To nie jest zawsze przegrana sprawa...
Czemu jego głos zabrzmiał wreszcie tak słabo? Miał przecież dawać nadzieję, pokazać, że nie wszystko jeszcze stracone. Może jemu nie będzie dane znaleźć spokoju w czyichś ramionach, ale Hector? Hector miał jeszcze tyle przed sobą...?
Jasne loki opadły po obu stronach twarzy, ale leżący na plecach Hector, gdyby tylko chciał, mógł przyglądać się wyrazowi przejęcia, który malował się na bladym płótnie twarzy Sprouta. Sprouta, który wydawał się ignorować słowa o kolejnej opowieści, tej z dobrym zakończeniem.
Chyba oboje muszą najpierw przyjąć, że dobre zakończenia naprawdę mają rację bytu. Nie tylko w bajkach na dobranoc.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]04.02.22 23:34
Mocniej przycisnął palce do skroni i łuku brwiowego, tak jakby chciał by zrobiło się ciemniej, jakby chciał skuteczniej odgrodzić się od Castora. Poczuć dotyk, choćby swój własny i zakorzenić się na powrót w teraźniejszości - paradoksalnie, odcięty od przeszłości, ale i odcięty od swojego rozmówcy. Miał wrażenie, że tonie i desperacko pragnął zaczerpnąć oddechu, ale bez wynurzania się na powierzchnię. To wszystko było sprzeczne, intensywne, za trudne. Mógłby sobie wmawiać, że odkąd utracił na tydzień emocje, to przeżywa je silniej niż wcześniej. Że spotkanie dementora jedynie zintensyfikowało te odczucia, podjudzając kompleksy i złe wspomnienia. Ale był magipsychiatrą, całe życie uczył się rozplątywać węzły kłamstw w cudzej psychice, trudno było mu wypierać podszepty swojej własnej. A gdzieś pod chłodem dementora i poczuciem winy oraz upokorzenia z powodu Beatrice, tliła się jasna i klarowna świadomość, że przecież nie mówi tego wszystkiego Oliverowi przypadkowo. To obecność tego konkretnego rozmówcy sprawiała, że z jednej strony chciał skruszyć szybę oddzielającą go zarówno od Olivera, jak i od własnych emocji, ale z drugiej… gdy szyba pękła, sama, poczuł tylko strach. Strach mógł wyczuć też Castor - w zapachu zimnego potu, zaciśniętych powiekach, drżącej dłoni. Lekkim spięciu barków na dźwięk własnego imienia. Hectorze - nie, to nie barki drgnęły, to jego całego przeszedł dreszcz na dźwięk własnego imienia wypowiadanego niskim barytonem. Nadal nie otwierał oczu. Dwa, trzy bicia serca, ciężka cisza.
Spójrz na mnie - poprosił Oliver, a choć Hector odruchowo rozluźnił napiętą dłoń, to nadal nie cofnął jej od twarzy.
-Wstydzę się… - jęknął tylko głucho, nie precyzując, co miał na myśli. Obnażenie się z własną historią, której Oliver już pewnie się domyślił? Zdrady żony, łatkę rogacza? Toczącą jego wnętrze klątwę, niemożność szczerej miłości, ściskający trzewia chłód?
Ale teraz nie było mu zimno. Może wstydził się czegoś zupełnie innego.
Westchnął cicho, czując łagodny dotyk na swojej dłoni. Pozwolił odsunąć ją od czoła, nawet splótł lekko palce z tymi cieplejszymi. Wreszcie, powoli otworzył oczy, choć mrugał często, jak spłoszony motyl.
Pomimo lęku, próbował skupić się na twarzy i słowach Olivera na raz. Rozchylił lekko usta, jego wargi też drżały - ale dłoń nie. Mocniej zacisnął palce, odwzajemniając uścisk. I słuchał, słuchał, słuchał, z narastającym zdumieniem.
Tam, gdzie się jej nie spodziewamy.
To nie Oliver był tu magipsychiatrą, ale właśnie tłumaczył mu coś... ważnego.
Przez strach zaczynało przebijać się zaciekawienie i coś jeszcze, może podziw nad tak dojrzałymi i pełnymi nadziei słowami w ustach kogoś, kto wcześniej był tak smutny i spanikowany; a może coś zupełnie innego.
Mrugał coraz szybciej, z narastającą fascynacją przyglądając się wyraźnie przejętej twarzy Olivera. Był cicho, zupełnie cicho, ale słuchał - Oliver mógł dostrzec, jak z jasnych oczu znika lęk i jak pojawia się w nich wytężona, klarowna uwaga. Jak zapach strachu stopniowo się rozmywa, zastąpiony czymś innym, nowym i nieznanym.
Wreszcie, gdy Oliver dotknął jego czoła barki rozluźniły się zupełnie. Zapadł się lekko w pościel, a choć działanie zaklęcia przeciwbólowego powoli mijało, to nie czuł tępego pulsowania w przemęczonej nodze. Głośniejsze było bicie serca - przyśpieszone, potrafił to u siebie rozpoznać. Krew dopłynęła wreszcie do lodowatych dłoni, rozgrzanych ciepłymi palcami Olivera.
Ktoś inny czułby się teraz jak w potrzasku, Hector pewnie powinien się czuć jakby tonął, ale pęd emocji uspokoił się, prąd był łagodny.
Ufał mu, musiał mu ufać - już wcześniej. Przed nikim innym nie obnażyłby się z dwóch najbardziej upokarzających sekretów - a nawet, jeśli nadzieja na zrozumienie była nikła, to w głębi ducha musiał być przekonany o wrażliwości i dyskrecji swojego rozmówcy.
Ciepła - gorąca - dłoń zsunęła się na policzek, a Hector przestał mrugać. Wstrzymał oddech, zrobiło się cicho. Miał nawet wrażenie, że serce przegapiło kilka uderzeń, by powrócić do pracy w nowym, szybkim, chaotycznym rytmie.
Spróbował podchwycić wzrok Olivera, a w nieruchomych, błękitnych tęczówkach czaiło się niewypowiedziane pytanie: Zrobiłeś to przypadkiem? Ten dotyk, tak niewłaściwy i intymny. Chciał tylko poprawić mu włosy, czy...?
Nie było czasu tego roztrząsać, Oliver mówił dalej. Czy kiedykolwiek mówił tak wiele, z takim przejęciem? Każde słowo ociekało emocjami, a Hector chłonął je chciwie, jak ktoś zupełnie wygłodniały, jak ktoś pozbawiony uczuć przez długi, upiorny tydzień - a może o wiele dłużej, przez chłodne osiem lat.
-Masz rację. - wychrypiał wreszcie w odpowiedzi na to wszystko, tęczówki nadal pozostawały nieruchome. Kąciki ust drgnęły odrobinę, tak jakby chciał odpowiedzieć na drżący uśmiech Olivera, ale rysy twarzy zastygły boleśnie - nie był w stanie. Własny głos dochodził do niego jak z dystansu - w pierwszej chwili go nie rozpoznał, jakby ten ton i akcent należały do kogoś o wiele młodszego. Kogoś, kogo zostawił w rodzinnym Shropshire, z hukiem trzaskając drzwiami domowej biblioteki.
Masz rację, czy Castor spodziewał się tak szybkiej kapitulacji, tak prędkiej zgody? Hector Vale pragnął przecież się z nim zgodzić, pragnął czuć, pragnął kochać. Czy te pytania, zadawane w trakcie mityczne opowieści, wybrzmiały w sypialni z nadzieją usłyszenia podobnych słów, słodko-gorzkich zapewnień? Jeśli tak, to nie zadał ich świadomie.
W pełni świadome było dopiero pytanie, które teraz cisnęło mu się na usta.
Ta opowieść nigdy nie była przecież tylko o Hectorze. Ktoś jeszcze zdawał się w niej widzieć lustrzane odbicie.
Znów zacisnął mocniej palce na dłoni Olivera, choć w tyle głowy czaiła się myśl, że powinien uważać i nie trzymać jego ręki zbyt mocno - miał do tego tendencję w chwilach emocji, krzywdzącą i spontaniczną. Palce lewej dłoni miał do tej pory bezradnie wczepione w pościel, jakby chciał się czegoś przytrzymać. Teraz uniósł rękę, by delikatnie odgarnąć loki Olivera, by najpierw przytrzymać je przy jego skroni, a potem ułożyć dłoń na jego policzku, w bliźniaczym geście. Palce lekko drżały, nawet nacisk na policzek starał się wiernie odwzorować - nie dodać zbyt wiele siebie, nie zatruć tej czułości czymś, nad czym nie miałby kontroli.
Pytanie nadal brzmiało w głowie, nadciągało do gardła niczym zbliżający się sztorm, już czuł jego smak na języku.
-A ty, Oliverze? - spojrzenie Hectora było równie przenikliwe i nieustępliwe jak zawsze, ale zgoła łagodniejsze. -Spróbujesz...?


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]05.02.22 12:58
Gdy prosił, gdy starał się poszukiwać w tej chaotycznej układance przynajmniej jednego znajomego elementu, nie spodziewał się, że elementem tym będzie strach.
Zimny pot, kryształki próbujące uformować się na skórze trochę wbrew im obojgu, wbrew logice, bo przecież było ciepło, chłód nie mógł ich już dosięgnąć, a Hector przed ułożeniem się w łóżku robił wszystko, by odgrodzić ich od tego, co kilka godzin wcześniej zafundował im dementor. Skąd więc to wszystko? Nie z czarodziejskiej fizjonomii, tego blondyn mógł być pewien. Chyba wolałby, by była to zwykła reakcja organizmu. Taka, którą mógł prędko skorygować umiejętnie rzuconym zaklęciem. Vale wiedział, że to potrafił. Dał już popis swoich umiejętności uzdrowicielskich, poprawiając rzucone przez mężczyznę zaklęcia, ale tego, co działo się w głowie magipsychiatry, co powoli wylewało się poza granice umysłu, by pochłonąć niedługo jego całe ciało, całe jestestwo... Tego nie dało się zatrzymać nawet zaklęciem.
Na spięte barki należało wywrzeć odpowiednią, punktową presję — chwilowy impuls bólu, szarpnięcie do góry, potem opadłyby swobodnie. Z ciałem ludzkim było podobnie jak z naciskaniem przycisku — po krótkim impulsie zmuszającym do intensyfikacji odczuwanego wrażenia przychodził moment przełamania, po którym było już tylko... Dobrze. Może nie od razu. Ale spokój przychodził. Do niego, gdy zbyt dumny, by prosić kogokolwiek o pomoc, sam wylizywał sobie rany. Do Hectora, jeżeli pozwoli sobie pomóc. Blondyn przez moment miał wrażenie, że już raz coś takiego przeżył. Przytłumione ignominią wspomnienia oglądał wcześniej tylko z jednej perspektywy, teraz wymienili się rolami.
Jeżeli dasz sobie pomóc...
Dreszcz, który wstrząsnął ciałem leżącego obok mężczyzny — jasnowłosy nie zarejestrował nawet, kiedy skrócił całą dzielącą ich odległość, ostatnie próby zachowania pozorów i wyraźnych granic — również nie mógł przejść niezauważony. Widział w tym człowieku swe własne odbicie; skrzywdzonego, niedocenionego, człowieka, który obowiązki względem społeczeństwa przedłożył ponad swój własny komfort i spokój, i właśnie przez to teraz pokutował. Może rację miał ten, kto w jednej z książek, której grzbiet zdobił zbiory biblioteczne Hectora Vale napisał takie oto zdanie: Ostatecznie przekazywana przez nas pomoc jest odbiciem tego, kogo nadejścia oczekiwaliśmy, gdy nikt się nie zjawił.
Wstydliwe na więcej niż jednej płaszczyźnie jęknięcie uciekające spomiędzy pełnych warg sprawiło, że i on zadygotał w posadach swego jestestwa. Przecież nie miał c z e g o się wstydzić! Co z tego, że ktoś nałożył na niego klątwę! To nie jego wina, on o to nie prosił! Co z tego, że miał niewierną żonę? To ona powinna się wstydzić! Nie bez powodu niewierność małżeńska kobiet była tak publicznie piętnowana!
Był gotów. Był gotów wykrzyczeć mu to wszystko, jeżeli będzie się cofał przed logiką i chłodną oceną sytuacji, w której się znalazł. Na całe szczęście starszy z mężczyzn nie protestował. Westchnął, to już lepszy znak, uśmiech na wargach blondyna rozszerzył się nieco, przymknął nawet na moment oczy, chciał dać mu... Przynajmniej chwilę. Ciężko było mu obserwować trzepoczące rzęsy, gdy domyślił się już, że była to oznaka gruntu wysuwającego się mu spod nóg, tej pierwotnej paniki, niezrozumienia, strachu. Ale zaraz za tym poczuł uścisk jego chłodnych palców na tych swoich, przez moment wszystko wyglądało tak, jak miało. Sens, jaskrawy sens, błysnął im obojgu przed oczami, dając Castorowi powód do dalszych starań.
— Nie masz się czego wstydzić... — zapewnił szeptem, próbując w te kilka zgłosek przelać całą swoją pewność. Nie miał jej dużo — rozlewał ją praktycznie przy każdym wygłoszonym zdaniu, ale tyle, ile potrafił teraz w sobie zebrać, chciał podarować akurat jemu. Na pewno wykorzysta je lepiej, co do tego nie mógł mieć wątpliwości. — To, że ktoś cię skrzywdził... Mówiłeś, że to nie wina skrzywdzonego... — przywoływał z pamięci jedno z kazań samego Vale, znów obracając je przeciwko niemu. Z pewną warstwą irytacji zaczynał zauważać, jak podobni do siebie byli. W każdej innej sytuacji wytknąłby to na miejscu, zauważając, że dalsze przebywanie we własnym towarzystwie to naprawdę kolejny przykład tego, jak ślepy prowadzi ślepego, ale...
Teraz można było przekuć to w nieuchwytne dla innych, wzajemne zrozumienie.
Mieli narzędzia, by pomóc sobie wzajemnie, to przecież nic wielkiego, przysługa za przysługę, dwóch logików niemogących zasnąć, zanim nie załatwią pewnych spraw do końca.
Strach zniknął, na jego miejscu znalazło się coś nowego. Nowego na tyle, że Sprout nawet, jeżeli chciał, nie potrafił przyporządkować tego zapachu do czegokolwiek, co mógł czuć wcześniej. Skupił się więc na tym, co nie potrzebowało wytłumaczenia. Jego własna dłoń na rozgrzanym policzku, ciepło na cieple, czasami drobne gesty wystarczały do ukorzenienia, do pokazania, że się nie bało... Hector przestał panicznie mrugać, ciepły prąd przepłynął w górę kręgosłupa obserwującego go blondyna, gdzieś w szarobłękitnych oczach zabłysły iskry dumy, usta niemal odruchowo wygięłyby się w uśmiechu pełnym satysfakcji, gdyby gdzieś na krawędzi samokontroli nie powstrzymał tego impulsu.
Lubił mieć rację. Nawet, gdy jej przyznanie było chłodne i szorstkie, jak wiatry Shropshire wciskające się w każdą szczelinę ubrania.
Mimo wszystko nie cofnął dłoni. Palce drżały lekko, w szczególności opuszki ułożone później starannie na kości policzkowej Hectora. Dotyk był podobny muśnięciom skrzydeł motyla — prawie niewyczuwalny, a jednak pulsujący wciśniętym pod skórę gorącem i to samo przyszło mu czuć niedługo później.
Dał się zaskoczyć — odciągnął spojrzenie od jego twarzy, na moment skupiając się wyłącznie na dłoni, która odgarniała jego własne loki. Rozchylone, gotowe do kolejnego monologu wargi zadrżały raz jeszcze jakby w niedowierzaniu, że to wszystko dzieje się naprawdę. Że ktoś zatrzymał dłoń na jego policzku. Na tym obrzydliwym, podjudzanym głodem zapadnięciu, którego sam nie dotykał tak długo, jak naprawdę nie musiał. Przez moment miał wrażenie, że chyba na to czekał. Te wszystkie okrutne, długie miesiące.
A później przyszedł kolejny dreszcz, łopatki ściągnięte do środka pleców i złowieszcza myśl, że jeżeli cofnie tę dłoń, rozsypię się na kawałki. Nie można było przecież darować czułości dzikim bestiom. Te przyzwyczajały się do niej, znacznie prędzej niż ludzie.
W końcu kiedyś też nimi byli. I to chyba to nagłe odcięcie od dobra i piękna czyniło ich prawdziwie okrutnymi.
Teraz to on mrugał; to jego oddech zamarł, zastygł gdzieś pomiędzy płucami a gardłem, to jego serce gnało bez wyznaczonego rytmu. Trzy szybsze uderzenia, jedno wolne, potem dwa wolne, pięć szybkich, zgubił rachubę.
Spojrzenia znów odnalazły się w ciemności sypialni, zupełnie tak jakby szarobłękit odpowiadał jasności niebieskiego. A wtedy...
Wtedy padło kolejne pytanie.
— Ja...? — spytał, jakby nie dowierzał. Pełne usta otwierały się i zamykały na przemian w trakcie cichej minuty.
Czy ja spróbuję? Hectorze... Przecież mówiłem ci tyle razy, że dla mnie już nie ma ratunku. Że oszalałem i że to nie jest niczyja wina. Czasami ludzi nie da się wyleczyć i powinieneś to wiedzieć. Ja... Ja nie wiem, czy ktokolwiek byłby w stanie mnie pokochać, ale czytałem o tym tyle książek, że kiedyś zapragnąłem, by obudzić się pewnego ranka przy kimś, kto będzie patrzył na mnie z troską i uwagą, z kim będę czuł się dobrze i kto będzie czuł się dobrze przy mnie. Ale próbowałem, próbowałem wiele razy i to nie jest... Nie jest chyba dla mnie. Bezpieczniej byłoby... Gdybyś o mnie nie pytał. Skup się raz na sobie. Bądź egoistą. Zasługujesz. Ile lat spędziłeś jako cień?
Wreszcie ciszę przerwało głośne westchnienie.
— Ja... ja chyba nie muszę? — niepewność nie potrafiła ulecieć z gardła, ale uśmiech po raz kolejny miał szansę rozświetlić to pomieszczenie. Może Hector nie wyczuje, jak dużo smutku próbował ukryć za jego zasłoną. Może zamiast tego wyczuje... Jak bardzo blondyn się starał. Dla niego. — Chyba, że się boisz... — palce ułożyły się wygodniej w uścisku, choć delikatna rama ciała Olivera zachwiała się na moment, gdy raz jeszcze zawisł nad Hectorem, nie mogąc oderwać od niego wzroku.
— Wtedy... Wtedy mogę pomóc.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]05.02.22 17:39
Zrobiło się tak zupełnie cicho.
Hector leżał nieruchomo, bojąc się poruszyć. Twarz stężała, bo miał wrażenie, że głośno bijące serce i pulsujące opuszki palców to już za wiele, że jakikolwiek inny gest zaburzyłby ten delikatny balans.
Do domu Vale'ów nigdy nie zapuszczały się delikatne zwierzęta - tak, jakby wiedziały, że prędzej czy później zginęłyby z kuszy ojca, ręki Ulyssessa, lub pod zmiotką zwalczającej pajęczyny matki. Hector otwierał czasem okno biblioteki, odprowadzając wzrokiem motyle lub gołębie i zastygając w podobny sposób jak teraz, ale zawsze widział tylko trzepot skrzydeł, z dystansu. Tylko pająki wspinały się czasem po jego koszuli, raz na książce przysiadła zbłąkana ćma.
Czy Oliver Meadowes był ćmą, czy motylem? Gdy się poznali, był taki wyblakły, a w szarobłękitnych oczach czaiła się jakaś ciemność. Teraz, gdy zatrzymał twarz nad głową Hectora, miodowe loki spływały łagodnie w dół, a na ustach wreszcie pojawił się drżący uśmiech, cały wydawał się pełen barw - tak jakby emocje odbijały się w nim całą paletą. Płomienie tańczyły na przejętej twarzy, wszystko wydawało się takie jasne i rozświetlone, a w każdym niskim szepcie pobrzmiewała siła. Wcześniej tak bardzo się o niego martwił, ale już w Kumbrii powinien był zauważyć, że Oliver nie jest dogasającym płomieniem świecy - że choć czasem przygasa i migocze, gdy skupia się na sobie samym; to innych ogrzewa potężnym, gorącym płomieniem.
I choć Hector Vale nie uśmiechał się ustami, to ten blask musiał przecież odbić się w jego oczach. Czy uśmiech można dostrzec w duszy, w ciemnych źrenicach, pod maską opanowania?
-Słuchałeś. - skwitował cicho, w głosie zabrzmiał ciepły tembr (słuchał, zapamiętał to dobrze, to bardzo dobrze, może kiedyś zdoła przyłożyć tą wiedzę do siebie...), ale podbródek drgnął lekko. Ze wzruszenia, smutku? To nie takie proste, Oliverze, nie gdy świat nie jest czarno-biały i nigdy nie był. Gdy wszystko wydaje się szare, a ja też krzywdziłem i krzywdzę innych. - mógłby powiedzieć, chciałby powiedzieć, ale ostrożnie zdusił te słowa. Dwukrotnie przedstawił się już w najgorszym, prawdziwym świetle, nie jako niewzruszony magipsychiatra, a jako cień czający się za kominkiem, bałwan topniejący pod czyimś dotykiem. Za każdym razem Oliver trwał przy nim dalej, ba - wyciągał do niego dłonie i ramiona - a Hector nie spodziewał się czegoś takiego, to nielogiczne. Może Oliver nie powinien go do tego przyzwyczaić (dwukrotność to już wszak rytm, przyzwyczajenie) - bo teraz bał się trzeciego szczerego wyznania, bo teraz nie zniósłby, gdyby blondyn cofnął teraz dłoń, gdyby dostrzegł w jego oczach strach. Chyba mógł i chciał się roztopić, ale nie rozpaść. Tonięcie w wodzie zawsze przerażało go mniej od zgruchotanych kości.
Oliver nie cofał dłoni. Nie cofnął też głowy, gdy Hector ułożył rękę na jego policzku. Chwilę spoglądał mu prosto w oczy, aż przytomny impuls nakazał mu opuścić wzrok. Mógłby patrzeć tak cały czas, ale Oliver zamarł, jeszcze go speszy. Nie wiedzieć czemu, utkwił spojrzenie w pełnych ustach - pewnie dlatego, że drżały lekko, jakby Oliver chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Wreszcie w pokoju rozbrzmiał niski tembr, a Hector instynktownie mocniej splótł ich palce (ale wciąż delikatnie, nie za mocno). Przesunął kciukiem w dół policzka, w stronę kącika ust.
-Ty. - przytaknął cicho, jakby bał się go spłoszyć. Z powrotem podniósł wzrok, znów podchwytując spojrzenie błękitnoszarych oczu.
-Mówiłeś, że każdy potrafi kochać. - przypomniał, skoro już nabrali nawyku obracania własnych słów przeciw sobie. Skoro przeklęci potrafili kochać, to szaleńcy również. Wielu znajdowało się zresztą w jego gabinecie, bo kochało za bardzo, bo pokochało... niewłaściwe osoby. Rozumiał ich, rozumiał ich lepiej niż sądzili. Trzepot rzęs, zbyt długie spojrzenia, niejasne uczucie gorąca i niepokoju - rozpoznał to prędko, biorąc do ręki Freuda, a potem obiecał sobie, że będzie miał to pod kontrolą, że myśli nie są zboczeniem dopóki nie przeradzają się w czyny, że nikt nie musi kontrolować własnych myśli i pragnień. Próbował zresztą je kontrolować, próbował myśleć o jasnych lokach Valerie - i podziałało. Próbował wmówić sobie, że Beatrice jest piękna - nie działało, choć była piękna, chłodno i obiektywnie.
Wiedział już, jaki kontr-argument nadejdzie zaraz - albo na głos, albo w myślach Olivera.
-Ciebie łatwo pokochać. - zaprotestował od razu, chciał chyba żeby słowa zabrzmiały odrobinę inaczej, ale układał je na gorąco, w rytmie chaotycznego bicia serca i myśli, które usiłował okiełznać. Łatwo, bo masz w sobie to ciepło, którego zawsze zazdrościłem innym. Łatwo, bo choć usiłowałeś zdusić własny płomień, to zareagowałeś tak trzeźwo by pomóc tamtemu mężczyźnie, a teraz ogrzałeś moje dłonie. Łatwo, bo... -Tak pięknie mówisz o miłości - wybrał jeden przykład, ostrożnie. -...że osoba, którą pokochasz z wzajemnością będzie bardzo szczęśliwa. - spróbował ich sobie wyobrazić, zdrowego Olivera, dzieci, dom, kobietę. Zawahał się przy kolorze włosów, jakie kobiety lubił Oliver? Choć z natury był wszystkiego ciekaw, to... chyba nie chciał wiedzieć. Zamrugał.
-Zresztą, nawet uczucie bez wzajemności jest lepsze, nieskończenie lepsze niż... pustka. - szepnął, czoło przecięła lekka zmarszczka, ale spojrzenie - na powrót ostre, na powrót nieruchome - wydało się jakieś pogodne.
-Jasne, że się boję. Niektórzy rzucają się z przepaści na oślep, ja nigdy... nie umiałem. - odpowiedział szeptem. -Ale dam sobie szansę, jeśli ty dasz ją sobie. - chyba wyczuł jego słaby punkt, chyba właśnie go wykorzystał.
Ostatnie słowo go zaskoczyło, nie potrafił go umiejscowić w żadnym kontekście.
-Pomożesz...? - powtórzył za nim, niepewnie, jakby z jednej strony bał się pytać, ale z drugiej - prosił o klaryfikację.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]05.02.22 21:23
Znacznie bliżej było mu do ćmy.
Nigdy nie lubił myśleć o sobie jako o osobie delikatnej, trochę wbrew rzeczywistości. Właściwie zawsze taki był — wyrósł wysoki, ale nigdy nie był duży. Spoglądał na swoich oprawców zazwyczaj z góry i chyba to również ich denerwowało. Gdy myślał o tych, którzy w czasach szkolnych uprzykrzali mu życie... Na nich też pewnie patrzył z góry, nawet z dwóch powodów. Może właśnie to ich tak irytowało? Że potrafił wzlatywać wysoko, ponad nich, bo akurat miał do tego sposobność i okazję? Ale nie widzieli tego, że ten jego głód wiedzy, który podsycano w nim od dzieciństwa, że ten głód pozwalający mu lecieć tak wysoko, był jednocześnie powodem jego zguby. Gdy skrzydła ćmy zbliżały się zbyt blisko ognia, do którego chciały dotrzeć... Najpierw było miło, ciepło. Potem zaczynało parzyć. Od tego chwila dzieliła delikatną powłokę od zajęcia się ogniem, ale... Im starszy był Castor, tym bardziej akceptował to jako stosowną śmierć. Taką skrojoną na jego miarę, jak porządny, ślubny garnitur.
Ale był ćmą, był delikatny. I był siłą, był nieposkromionym ogniem, siłą oczyszczenia i destrukcji, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. W wątłym ciele zamykał tak eteryczność jak i pełną na nią niezgodę. Pełną gamę tego, co stanowiło o człowieczeństwie. Zalety, szlachetne zalety, choć przede wszystkim podłe wady, których próby poskromienia doprowadziły go do drzwi walijskiego gabinetu, które zniszczyły go od środka, od zewnątrz, które skruszyły wrażliwe konstrukcje jego osoby.
Jednocześnie te wyszczerbione krawędzie pozwalały mu na zauważenie tego samego w innych. Widział więc, jak uśmiech bez drgnięcia ust rozjaśnił dodatkowo nieruchome tęczówki. I gdzieś na dnie duszy poczuł kolejny język ognia. Ognia, którego teraz tak bardzo potrzebował, który utwierdził go w przekonaniu, że wszystko, co do tej pory robił, robił po coś. Że starania, żarliwe zadania przynosiły skutek.
— Mhm — słuchałem, dodał w myślach, ale chyba ciepłe wejrzenie jego własnych oczu mówiło to lepiej, dosadniej, niż kiedykolwiek mogłyby to zrobić słowa. Był zresztą dobrym słuchaczem. Zdecydowanie bardziej wolał właśnie słuchać, niż mówić, a chyba i to wychodziło z jego chęci zajmowania jak najmniejszej przestrzeni — czy to fizycznej, terytorialnej, czy przestrzeni w pamięci, w uwadze kogoś drugiego. Ale właśnie takie słuchanie, skupienie się na drugiej stronie, pozwoliło mu wreszcie złożyć puzzle, odnaleźć przynajmniej chwilowe rozwiązanie tych emocji, które wciąż manifestowały się na przykład przez drżący podbródek.
Palce wzmocniły nacisk na policzek, zjechały niżej. Tak, aż kciuk przesunął się na drżący podbródek, delikatnie gładząc jego powierzchnię.
Jestem obok. Wszystko dobrze.
Hector również musiał to poczuć. Spomiędzy drżących, choć wygiętych w uśmiechu warg blondyna wydostało się westchnienie pełne ulgi. Co tak naprawdę je spowodowało? Kolejny reasekuracyjny uścisk wciąż rozgrzewających się palców Hectora na tych jego, zupełnie zanurzonych w cieple? A może dłoń zsunięta z policzka, kciuk przy kąciku ust?
— Każdy potrafi, nie każdy chce — wyjaśnił cicho, miękko, opuścił nawet nieco powieki, cień jasnych rzęs opadł na jasną skórę twarzy, kładąc się wreszcie także i na zapadnięte policzki. Policzki z palącym gorącem śladem po pulsujących opuszkach palców Hectora. I chciał powiedzieć mu chyba, że on powinien. Powinien chcieć, bo to zarzucone nadzieje zamykały wszystkie drzwi. Gdyby nie nadzieja, cały świat stanąłby w ruinach, gdyby nie nadzieja...
Nie spodziewał się jednak usłyszeć tego wszystkiego.
I chyba dlatego, w pierwszej reakcji po prostu roześmiał się lekkodusznie.
Opuszczona w kapitulacji głowa sprawiła, że zerwała się nić kontaktu wzrokowego, choć Hector mógł czuć pod swoimi palcami, jak uśmiech Castora rozszerza się znacznie. Wreszcie młody mężczyzna zakołysał się raz jeszcze przed czujnym, nieruchomym spojrzeniem Hectora Vale, aby w ostatnim momencie trzeźwości przechylić całe ciało w lewą stronę od Hectora. Opadł miękko w pościel, ale wciąż nie puszczał jego dłoni. Chyba udało mu się nawet pociągnąć go za nią, może Vale obrócił się w jego kierunku? Śmiech jednak tak mu się udzielił, w ciszy sypialni dźwięczał podobny poruszanym wiatrem dzwonkom, że niekoniecznie dbał o to, gdzie się zatrzyma. Był... naprawdę rozbawiony. Może nieco poruszony. Nie spodziewał się, że rozmowa zboczy na takie tory, że Hector naprawdę będzie chciał nakarmić go akurat tym frazesem...
— Ech, Hector... — chyba w kącikach oczu zakręciły mu się łzy; łzy, które próbował otrzeć rękawem niebieskiego swetra, ale wciąż drżał w próbach zduszenia śmiechu. — Wiesz co, po wszystkim, co już doświadczyłem, wolałbym już się nie zakochiwać. Ale... Kogo ja oszukuję? — miękkie loki rozlały się na poduszce, Castor odwrócił głowę w kierunku Hectora, a w jego oczach lśniło coś, co wreszcie nie było paniką ani jaskrawą desperacją.
Wreszcie spróbował nabrać głębszy oddech, uspokoić targane falami śmiechu ciało. Usta wciąż trwały w uśmiechu, dłoń, którą wcześniej dotykał jego twarzy, teraz raz jeszcze wsunął w swoje włosy, odgarniając je z twarzy. Chyba wciąż pachniały lawendą, ciocia Skamander nie miała akurat nic, czym mógłby je sobie umyć, a co nie miałoby jakiegoś kwiatowego zapachu.
— Zawsze sobie obiecuję, że się nie zakocham, a potem skaczę w przepaść. Pewnie na oślep. Pierwsze sekundy lotu są straszne. Paraliżujące. Ale jeżeli już wpadnie się między fale... Och, będziesz wiedział, że to togdzieś na końcu języka wciąż czuł słodycz rozbawienia. Szczerego. Nie było miejsca na szyderę, Hector też musiał to czuć. Jego rozmówca nigdy nie był dobrym kłamcą, dlatego też trzymał się niemal zawsze w granicach prawdy. Słabo szło mu udawanie.
Uniósł ich dłonie — splecione palce, Hector zaczynał być ciepły — do własnych ust. Prosty impuls, próbował ukryć wystające trójki, jeden z mankamentów swego uzębienia. Zawsze zwracały na siebie uwagę, gdy uśmiechał się tak szeroko.
— Pomogę. Jesteś zbyt impulsywny, by zostawić cię z tym samego — Hector Vale impulsywny? W głowie Castora właśnie taki był, nie stosując się do przestróg, raz jeszcze wybierając się do Kumbrii. Wciąż chyba nie potrafił ocenić powagi sekretów, którymi się z nim podzielił, dlatego nie brał ich pod uwagę. Nie teraz, nie w tym równaniu. — A poza tym, powiedziałeś, że się boisz. Wtedy warto mieć wsparcie.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sypialnia Hectora [odnośnik]05.02.22 22:26
Czasem myślał sobie, że mógłby być jak te pająki, które gnieździły się w ich bibliotece. Zaciskał oczy, gdy matka pozbywała się szkodników i pajęczych sieci (czy też tak o mnie myślisz, matko, o tym, że jestem zbyt nieudolny i słaby?), ale potem pajęczyny powracały. Hector zbliżał opuszki palców do srebrnych nici, tak delikatnych i tak stabilnych zarazem i myślał sobie, że chciałby zbudować kiedyś podobną konstrukcję.  We własnej psychice, może jako własny dom, może w rodzinie. Ilekroć zaczynał, pajęczyny były brutalnie zrywane - przez niego samego, przez żonę, przez zranionego niewytłumaczalnymi zdarzeniami syna, przeważnie przez okrutny los, to niczyja wina. Czasem zaczynał wtedy tkać pajęczynę od nowa, ale czasem zwyczajnie nie starczało mu siły. Wciąż miał wrażenie, że nici są za słabe, a jego serce za chłodne. Że może uda mu się kiedyś spleść kilka stabilnych nici w jakimś kącie, wystarczających do wychowania syna lub uprzejmych rozmów z teściami, ale nigdy, przenigdy nie utka tak misternego arcydzieła jak pajęczyna zawieszona między dwoma ścianami biblioteki, koronka trzymająca się na zaledwie dwóch niciach. Czytał o takich przyjaźniach i relacjach, Achilles i Patroklus opletliby pajęczyną całą Troję, ale wydawały się poza jego zasięgiem.
Miał wrażenie, że pajęczynę zerwał w gabinecie, kilkoma zbyt pochopnymi słowami, zanim zaczął ją porządnie tkać. Ale coś w spojrzeniu Olivera dało mu nadzieję, ze właśnie zaczęli od nowa. Stabilniej. Że może rano wcale nie rozejdą się w swoje strony, że padło między nimi zbyt wiele słów i sekretów.
Poczuł na twarzy gorący oddech, kąciki ust drgnęły wreszcie w szerszym uśmiechu. Czy wiesz, ile masz w sobie ciepła, Oliverze?
Wstrzymał oddech, kolejne słowa starły uśmiech z jego twarzy. Nie chcesz? Dlaczego nie chcesz, Oliverze? - przygryzł lekko dolną wagę, bojąc się go spłoszyć zbyt dociekliwymi słowami, słowami magipsychiatry, którego Oliver nie chciał teraz w swoim życiu. Zresztą Hector też nie chciał być dla niego magipsychiatrą, już nie...
Zamrugał, a gdy otworzył oczy - Oliver się śmiał.
Naturalnie i szczerze. Czuł łuk mięśni pod swoimi palcami, słyszał dźwięczny baryton, cała twarz Olivera pojaśniała. Przyglądał się mu chwilę, jak zjawisku. Zorientował się, że samemu znów wygina usta w uśmiechu, że ta radość - choć gorzka - jest zaraźliwa.
-Nie powiedziałem nic zabawnego. - wtrącił dla porządku, ale głos miał miękki. Wstrzymał oddech, gdy Oliver się odsunął - a potem dał mu pociągnąć się za lewą rękę, choć pod palcami prawej poczuł pustkę. Bał się pustki. Instynktownie ułożył otwartą dłoń na klatce piersiowej Olivera, jakby mógł wyczuć pod warstwami swetra bijące serce. Drugą nadal trzymał w dłoni Olivera. Odwrócił się na bok, by móc patrzeć mu prosto w twarz, by delektować się jeszcze chwilę tym momentem rozbawienia.
-Musisz być romantykiem, skoro samemu kazałeś mi spróbować. - wytknął z łagodnym uśmiechem, w odpowiedzi na rozważania Olivera. -Zawsze zazdrościłem ludziom, którzy potrafią tak skakać, wiesz? - uśmiechnął się smutno, zawieszając badawcze spojrzenie na jego twarzy. Z kim skakałeś? Czy to ten ktoś tak cię skrzywdził?
-Ale... - tym razem przymknął oczy. Chłód na policzku, który do niedawna trzymał Oliver, pulsujące gorąco na drugim, uderzonym. Rzęsy zatrzepotały, nie zaciskał powiek mocno. -Nawet stojąc na krawędzi, wiem, kiedy to to. I wiedziałem kiedy nie, że nawet skok by nie pomógł. - przyznał cicho, a choć brzmiał bardzo poważnie, to kąciki ust nadal miał rozciągnięte w uśmiechu. Mówił ochryple, z młodzieńczym akcentem, ale nieskończenie bardziej miękko niż przed chwilą.
Uśmiech zaś szybko przerodził się w krótki, szczery wybuch śmiechu. Otworzył oczy.
-Nikt nigdy nie uznał mnie za impulsywnego. - pokręcił głową, w błękitnych tęczówkach migotało rozbawienie. Wziął głęboki wdech, opanowując drżenie warg. Spojrzenie złagodniało jeszcze bardziej, to wcale nie jest tonięcie, to roztopienie. Dłoń na sercu Olivera drgnęła. Jakie wsparcie, co masz na myśli, Oliverze? Nie rozumiem, a chaos sprawi, że spłonę - nie teraz, ale może rano, może gdy zamkną się za tobą drzwi.
-Dziękuję. - w głos wkradło się trochę wzruszenia, trochę napięcia.
Musiał to nazwać, bo nie wytrzyma, bo oszaleje.
Nie prawdziwą nazwą, tą, którą czuł w sercu, czuł, czuł, czuł, wreszcie coś czuł.
To by go spłoszyło.
Jakkolwiek... inaczej.
-Też chciałbym cię wesprzeć, ale nie jako magipsychiatra. Miałeś rację, nie byłbym... obiektywny. - grdyka drgnęła, gdy nerwowo przełykał ślinę. Rzęsy zatrzepotały, aż wreszcie opanował ich drżenie i spojrzał Oliverowi prosto w oczy, nieruchomo. -Jako przyjaciel. - zaproponował, klarownie, z namysłem, logicznie.
-Albo ktoś więcej. - pomyślał, a słowa nagle wybrzmiały szeptem w ciszy sypialni - powiedział je na głos, impulsywnie.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 07.04.22 22:13, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale

Strona 1 z 5 1, 2, 3, 4, 5  Next

Sypialnia Hectora
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach