Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Glob Księżyca
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Glob Księżyca
W pobliżu klifów, na niewielkim wzniesieniu, skryty przed oczyma mugoli znajduje się niezwykły lokal stylizowany na obserwatorium. Jako gości można spotkać tu głównie zapalonych astronomów, nierzadko prowadzących wykłady w jednej z sal. Restauracja nada się także jako miejsce na podniebną randkę, bez obawy o widoczność - niezależnie od pory dnia i zachmurzenia, na suficie oraz na ścianach można obserwować galaktykę pełną gwiazd. Pomieszczenie stworzone jest z kamienia, swym odcieniem przypominającego kamień księżycowy, natomiast obrusy haftowane są wzorami poszczególnych konstelacji. W takiej atmosferze można zjeść podniebny posiłek podany na srebrnej zastawie, wzbogaconej prawdziwymi kamieniami księżycowymi. Na piętrze, w wielkim, szklanym obserwatorium dostępne są wszystkie przedmioty potrzebne do badania kosmosu, włącznie z mniejszymi, jak i większymi teleskopami.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:58, w całości zmieniany 4 razy
22.12.55 r.
Śnieg skrzypiał im pod nogami, a skrzące płatki opadały lekko na ich szaty; mroźny grudzień imponująco akcentował tego dnia swoją porę. Promienie słońca odbijały się od okrytych zmrożonym śniegiem skał, a kry dryfujące na wciąż falującym morzu dopełniały pięknego obrazka. Gdzieś w oddali świeciła latarnia w Calais, jej ogień delikatnie tlił się przez nostalgiczną mgłę bladą tęsknotą za Francją. Miał nadzieję, że jej się tutaj spodoba, klify Dover każdej pory roku wyglądały inaczej – i każdej pory równie romantycznie, niebawem sama się o tym przekona. Zależało mu jednak, by poznała te uroki wcześniej. Chciał ją oswoić – z nowym miejscem, które miało stać się jej nowym domem, wbrew jej woli, z czym nie potrafił się pogodzić. „Nie”, które spłynęło z jej ust jeszcze nim pojęła, że było już zbyt późno na sprzeciw, wciąż bezlitośnie do niego wracało. Podobnie, jak jej późniejsza wizyta i jego zbyt śmiałe gesty. Ponoć z tego właśnie składa się życie – z prób, błędów i starań. Lecz nie tego pragnął dla niewiasty, za którą gotów byłby oddać wszystko, nawet własne życie. Jeśli nie potrafiła pokochać jego, być może zdoła choć pokochać to miejsce, błysk bieli zębów pod Dover, szum fal rozbijających się o skały i zapach róż kwitnących w jego ogrodzie, zapach jej róż.
Służył jej silnym ramieniem, świeży nieubity śnieg wydawał się stabilnym podłożem, lecz w każdej chwili mogli zstąpić na śliski lód. Śnieżna warstwa piętrzyła się stosunkowo wysoko, spacer nią i bez tego nie należał do najlżejszych, a nie chciał przecież narażać delikatnej Evandry na zmęczenie. Odziany w ciepłą czarną szatę, niezależnie od chłodu zrzucił z głowy kaptur, by nie okazać narzeczonej lekceważenia. Skórzane czarne rękawice zdjął tylko do powitania, gdy ujmował jej dłoń do ucałowania, jeszcze w posiadłości, przyjmując ją przy kominku.
Zabawiał ją niezobowiązującą rozmową, o samym Dover, o ich rodzinie, wskazując wzgórze, na którym zmarła jego krewna przed wiekami raniona przez smoka – co miało stać się też impulsem do stworzenia rezerwatu albionów. O tym, jak blisko było stąd do Francji, ale też o tym, że niewiele dłużej trwa rejs do Dunkierki i Belgii. O tym, z którego miejsca widok był najpiękniejszy i jakie wrażenie uczyniła na nim sztuka, którą widzieli poprzedniego dnia. Alabastrowe zwykle policzki Evandry stawały się jednak czerwieńsze z każdą kolejną mijającą chwilą, chłód musiał zacząć jej doskwierać. Nie tak daleko znajdował się odpowiedni lokal, z którego łatwo, po ogrzaniu, mogli wrócić do domu zaczarowaną dorożką. Zaproponował więc odpoczynek.
Dotarłszy pod Glob Księżyca, przepuścił Evandrę w drzwiach, prowadząc ją następnie ku jednemu z wolnych, bardziej okazałych stolików mieszczących się na uboczu sali, z dala od uszu kilkorga zgromadzonych gości.
Śnieg skrzypiał im pod nogami, a skrzące płatki opadały lekko na ich szaty; mroźny grudzień imponująco akcentował tego dnia swoją porę. Promienie słońca odbijały się od okrytych zmrożonym śniegiem skał, a kry dryfujące na wciąż falującym morzu dopełniały pięknego obrazka. Gdzieś w oddali świeciła latarnia w Calais, jej ogień delikatnie tlił się przez nostalgiczną mgłę bladą tęsknotą za Francją. Miał nadzieję, że jej się tutaj spodoba, klify Dover każdej pory roku wyglądały inaczej – i każdej pory równie romantycznie, niebawem sama się o tym przekona. Zależało mu jednak, by poznała te uroki wcześniej. Chciał ją oswoić – z nowym miejscem, które miało stać się jej nowym domem, wbrew jej woli, z czym nie potrafił się pogodzić. „Nie”, które spłynęło z jej ust jeszcze nim pojęła, że było już zbyt późno na sprzeciw, wciąż bezlitośnie do niego wracało. Podobnie, jak jej późniejsza wizyta i jego zbyt śmiałe gesty. Ponoć z tego właśnie składa się życie – z prób, błędów i starań. Lecz nie tego pragnął dla niewiasty, za którą gotów byłby oddać wszystko, nawet własne życie. Jeśli nie potrafiła pokochać jego, być może zdoła choć pokochać to miejsce, błysk bieli zębów pod Dover, szum fal rozbijających się o skały i zapach róż kwitnących w jego ogrodzie, zapach jej róż.
Służył jej silnym ramieniem, świeży nieubity śnieg wydawał się stabilnym podłożem, lecz w każdej chwili mogli zstąpić na śliski lód. Śnieżna warstwa piętrzyła się stosunkowo wysoko, spacer nią i bez tego nie należał do najlżejszych, a nie chciał przecież narażać delikatnej Evandry na zmęczenie. Odziany w ciepłą czarną szatę, niezależnie od chłodu zrzucił z głowy kaptur, by nie okazać narzeczonej lekceważenia. Skórzane czarne rękawice zdjął tylko do powitania, gdy ujmował jej dłoń do ucałowania, jeszcze w posiadłości, przyjmując ją przy kominku.
Zabawiał ją niezobowiązującą rozmową, o samym Dover, o ich rodzinie, wskazując wzgórze, na którym zmarła jego krewna przed wiekami raniona przez smoka – co miało stać się też impulsem do stworzenia rezerwatu albionów. O tym, jak blisko było stąd do Francji, ale też o tym, że niewiele dłużej trwa rejs do Dunkierki i Belgii. O tym, z którego miejsca widok był najpiękniejszy i jakie wrażenie uczyniła na nim sztuka, którą widzieli poprzedniego dnia. Alabastrowe zwykle policzki Evandry stawały się jednak czerwieńsze z każdą kolejną mijającą chwilą, chłód musiał zacząć jej doskwierać. Nie tak daleko znajdował się odpowiedni lokal, z którego łatwo, po ogrzaniu, mogli wrócić do domu zaczarowaną dorożką. Zaproponował więc odpoczynek.
Dotarłszy pod Glob Księżyca, przepuścił Evandrę w drzwiach, prowadząc ją następnie ku jednemu z wolnych, bardziej okazałych stolików mieszczących się na uboczu sali, z dala od uszu kilkorga zgromadzonych gości.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Choć minęły już cztery długie miesiące od kiedy na jej dłoni pojawił się imponujący pierścień Rosierów, to wciąż otrzymywane od Tristana listy wzbudzały w niej mieszane uczucia. Tak samo było i tym razem, gdy wczorajszego wieczoru zaprosił ją na przechadzkę po klifach w Dover – tym samym Dover, w którym miała niebawem zamieszkać, tym samym, w którym złożyła mu tamtą niezapowiedzianą wizytę. Nie stawiała jednak oporu, starając się pielęgnować jedynie te świeższe wspomnienia, wspomnienia wizyt w rezerwacie smoków, gdzie udało im się odnaleźć nić porozumienia, czy widzianej wspólnie sztuki, o której udało im się nawet porozmawiać i to w zaskakująco entuzjastyczny sposób.
Podziwiała rozciągające się przed nimi czarowne widoki pokrytego śniegiem Dover, w duchu porównując je z tymi, które znała z wyspy Wight, bez przerwy kurczowo trzymając się silnego ramienia Tristana, by przypadkiem nie upaść. Nie wypadało jej przecież ubrać się mniej wytwornie niż zazwyczaj, zaś dodające wzrostu trzewiki nie były szczególnie stabilne. Choć sama mieszkała przecież tuż nad skrajem morza od urodzenia, w odwiedzonych przez nich miejscu było coś szczególnego, coś, co musiało do niej przemówić – i jej narzeczony doskonale o tym wiedział. Rozmyty przez mgłę blask latarni w Calais, świeży puch pod stopami i uspokajający szum morza, który od maleńkości tulił ją do snu; jak mogłaby pozostać na to obojętną?
Lecz oprócz zachwytu odczuwała i również tę słodką nerwowość, która nakazywała spoglądać ku jego licu częściej, niż było to konieczne oraz wsłuchiwać się w jego słowa z uwagą. Iluż to młodzieńców próbowało ją zabawiać rozmową i iluż to poległo, otrzymując w zamian nie więcej, niż tylko wyniosły, pobłażliwy uśmiech? Jednak tematy, które poruszał Tristan, były dla niej istotne – co wciąż, w akcie wyparcia, lubiła tłumaczyć sobie jedynie wrodzonym rozsądkiem. Wszak rozsądniej przecież spróbować się chociaż poznać bliżej, pokazać razem w teatrze, by ukrócić jakiekolwiek plotki, niż unikać się do samego końca... do tego nieuniknionego końca.
Przystała na jego propozycję, wyraźnie – jak na nią – wdzięczna za myśl o odpoczynku. Spacer po klifach był w istocie magicznym przeżyciem, lecz nie mogła dłużej ignorować wiejącego od morza wiatru i drażniącego skórę mrozu.
Nigdy wcześniej nie była w Globie Księżyca, toteż gdy tylko przekroczyli próg restauracji i pozbyli się zbędnego odzienia wierzchniego, jej wzrok od razu powędrował do malującej się na ścianach drogi mlecznej. Może nigdy nie była zagorzałą astronomką, nigdy nie interesowała się niebem w sposób naukowy, lecz nie oznaczało to, że nie może docenić jego piękna – co właśnie robiła w tej chwili, wyraźnie zainteresowana wystrojem sali.
Gdy zasiedli przy jednym ze znajdujących się na uboczu stolików, spojrzała na Tristana nieco niepewnie, myśląc już tylko o tym, by napić się czegoś rozgrzewającego – lub zasiąść przed kominkiem z kociakiem na kolanach. Zima, choć piękna, zwiastowała nadchodzące święta, zaś święta te... Cóż, po raz pierwszy będzie musiała spędzić w towarzystwie obcych. Czy zdawał sobie sprawę z tego, jakie to będzie dla niej trudne? Czy w ogóle myślał o tym w takich kategoriach? I czy spodoba mu się wybrany przez nią prezent?
- Dziękuję za ten spacer, Tristanie – podjęła cicho, wyginając usta w niewielkim, lecz życzliwym uśmiechu. Powoli zdejmowała chroniące przed chłodem, wykonane z ciemnej skóry rękawiczki, pod którymi skrywała otrzymany odeń pierścień. – Widok, który rozciąga się z tych klifów, jest naprawdę zniewalający. Lecz pamiętaj, lordzie Rosier, że i my nie mamy się czego wstydzić. Powinieneś przespacerować się wyspą Wight, gdy całą pokrywa biały puch, a syreny częściej podpływają bliżej brzegów – kontynuowała z niewielką dozą przekory, jednocześnie i broniąc swego dziedzictwa, i badając, gdzie leżą ich granice. - Zaś ten tutaj... Gwiazdy zaczynają niebiesko-czerwonego walca.
Podziwiała rozciągające się przed nimi czarowne widoki pokrytego śniegiem Dover, w duchu porównując je z tymi, które znała z wyspy Wight, bez przerwy kurczowo trzymając się silnego ramienia Tristana, by przypadkiem nie upaść. Nie wypadało jej przecież ubrać się mniej wytwornie niż zazwyczaj, zaś dodające wzrostu trzewiki nie były szczególnie stabilne. Choć sama mieszkała przecież tuż nad skrajem morza od urodzenia, w odwiedzonych przez nich miejscu było coś szczególnego, coś, co musiało do niej przemówić – i jej narzeczony doskonale o tym wiedział. Rozmyty przez mgłę blask latarni w Calais, świeży puch pod stopami i uspokajający szum morza, który od maleńkości tulił ją do snu; jak mogłaby pozostać na to obojętną?
Lecz oprócz zachwytu odczuwała i również tę słodką nerwowość, która nakazywała spoglądać ku jego licu częściej, niż było to konieczne oraz wsłuchiwać się w jego słowa z uwagą. Iluż to młodzieńców próbowało ją zabawiać rozmową i iluż to poległo, otrzymując w zamian nie więcej, niż tylko wyniosły, pobłażliwy uśmiech? Jednak tematy, które poruszał Tristan, były dla niej istotne – co wciąż, w akcie wyparcia, lubiła tłumaczyć sobie jedynie wrodzonym rozsądkiem. Wszak rozsądniej przecież spróbować się chociaż poznać bliżej, pokazać razem w teatrze, by ukrócić jakiekolwiek plotki, niż unikać się do samego końca... do tego nieuniknionego końca.
Przystała na jego propozycję, wyraźnie – jak na nią – wdzięczna za myśl o odpoczynku. Spacer po klifach był w istocie magicznym przeżyciem, lecz nie mogła dłużej ignorować wiejącego od morza wiatru i drażniącego skórę mrozu.
Nigdy wcześniej nie była w Globie Księżyca, toteż gdy tylko przekroczyli próg restauracji i pozbyli się zbędnego odzienia wierzchniego, jej wzrok od razu powędrował do malującej się na ścianach drogi mlecznej. Może nigdy nie była zagorzałą astronomką, nigdy nie interesowała się niebem w sposób naukowy, lecz nie oznaczało to, że nie może docenić jego piękna – co właśnie robiła w tej chwili, wyraźnie zainteresowana wystrojem sali.
Gdy zasiedli przy jednym ze znajdujących się na uboczu stolików, spojrzała na Tristana nieco niepewnie, myśląc już tylko o tym, by napić się czegoś rozgrzewającego – lub zasiąść przed kominkiem z kociakiem na kolanach. Zima, choć piękna, zwiastowała nadchodzące święta, zaś święta te... Cóż, po raz pierwszy będzie musiała spędzić w towarzystwie obcych. Czy zdawał sobie sprawę z tego, jakie to będzie dla niej trudne? Czy w ogóle myślał o tym w takich kategoriach? I czy spodoba mu się wybrany przez nią prezent?
- Dziękuję za ten spacer, Tristanie – podjęła cicho, wyginając usta w niewielkim, lecz życzliwym uśmiechu. Powoli zdejmowała chroniące przed chłodem, wykonane z ciemnej skóry rękawiczki, pod którymi skrywała otrzymany odeń pierścień. – Widok, który rozciąga się z tych klifów, jest naprawdę zniewalający. Lecz pamiętaj, lordzie Rosier, że i my nie mamy się czego wstydzić. Powinieneś przespacerować się wyspą Wight, gdy całą pokrywa biały puch, a syreny częściej podpływają bliżej brzegów – kontynuowała z niewielką dozą przekory, jednocześnie i broniąc swego dziedzictwa, i badając, gdzie leżą ich granice. - Zaś ten tutaj... Gwiazdy zaczynają niebiesko-czerwonego walca.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wodził wzrokiem za każdym jej ruchem. Miał nadzieję, że wnętrze Globu się jej spodoba, skrzące gwiazdy wokół nich nadawały temu miejscu wyjątkowej, romantycznej atmosfery, a Tristan nie miał najmniejszego zamiaru zatrzymywać się w wyścigu o serce swojej narzeczonej. Kiedy go odrzuciła po raz pierwszy – nie dowierzał, lecz kiedy w lipcu odtrąciła jego oświadczyny, rozbudziła się w nim wściekłość, nie rozumiał Evandry. Usprawiedliwiał swoje zachowania przed sobą samym, umniejszał swoją winę, przekuwając swoje emocje w oręż złości – lecz gdy zetknął się z jej chłodem, zaczynał pojmować, jak wiele złego uczynił. A przecież – oddał jej swoje serce. Siedem lat temu i od siedmiu lat kochał ją niezmiennie całym sobą. To, co wydarzyło się w jego domu... był pijany i rozżalony, lecz mimo przyjęcia jego przeprosin na tej cholernej plaży wiedział, że Evandra utrzymywała względem niego od tamtej pory stosowny dystans. Pierścień, który odsłoniła, zdejmując elegancką rękawiczkę, tuż po tym, jak pomógł jej zdjąć zimowy płaszczyk, pozostawał jej kajdanami, łańcuchem, który trzymał ją przykutą do niego; zbyt mocno jej pragnął, by dać jej wybór. Zbyt mocno jej pragnął, by zaryzykować po raz drugi – choć przecież jak niczego innego pragnął tez jej szczęścia, jednocześnie nie wiedząc, czy potrafi je ofiarować. Sprzeczność go rujnowała.
- To ja dziękuję – szepnął, oddalając się, by zająć miejsce naprzeciw, chwilę zbyt długo przyglądając się czerwieni jej ust wygiętej w życzliwym uśmiechu. Odprawił kelnera, który pozostawił na stole kartę dań, prosząc o dwie lampki najlepszego wina; alkohol rozgrzewał najskuteczniej, a na tę okazję zdał mu się odpowiedniejszy od ciepłej herbaty. Przeniósł wyczekujący wzrok na Evandrę, nim czarodziej powróci, mieli czas zastanowić się nad pozostałą częścią zamówienia. - Podają tu wyśmienitą solę. - Uchodząca za francuski przysmak poławiana była również u wybrzeży Dover; nie przyszli tutaj na obiad, ale skoro już się pojawili – mogli zakosztować specjałów, decyzję podszytą sugestią pozostawił jednak Evandrze, nie powstrzymując wzroku od ześlizgnięcia się wzdłuż jej głębokiego dekoltu.
- Sprawiasz mi tymi słowy wielką radość – powrócił do jej słowy, odnajdując spojrzenie jej jasnych, błyszczących jak gwiazdy wokół nich oczu. - Cieszę się, że ci się tutaj podoba. - Bo wkrótce to o Dover będziesz myślała, mówiąc my. - Dover pełne jest takich miejsc, chciałbym pokazać ci je wszystkie. Ośnieżone plaże, błonia pod zamkiem, lasy nieopodal. - Czy mogłabyś je pokochać? - Zawstydzisz krajobraz tych miejsc, podobnie jak zawstydziłaś krajobraz klifów. Przy tobie blednie każde piękno. - Bo żadne nie może się równać, ale o tym wiesz równie mocno, co ja. Uśmiechnął się kątem ust na wspomnienie wyspy, wyspy wciąż dla niego bolesnej – wyspy, na której mieścił się dziś grób Marie. Samotny grób Marie, Ceasar i jego nowa żona położą się pewnie razem. Wyspa, która całą swoją ostoją przypominała mu tylko o porażce – nie takiego życia pragnął dla swojej siostry. Evandra jednak nijak się do tego nie przyczyniła, dla niej ta wyspa była domem, ostoją dzieciństwa, ostatnią oazą wolności. Przenieś te wspomnienia do Dover, piękna. Nigdy nie zabraknie ci tutaj niczego, a ogrody pielęgnowane twoją ręką zakwitną piękniej, niż kiedykolwiek wcześniej.
- Rozumiem, że to zaproszenie? - zapytał więc, z tą samą dozą przekory, nie dając po sobie poznać tych wciąż rozżalonych emocji. Nigdy nie zapomni o Marie i o tym, co się jej przydarzyło, lecz powinien pamiętać również o niej żywej – zakochanej w syrenich ogonach błyszczących w skrzącej falującej wodzie morskiej przy piaszczystych plażach. Głos miał lekki, swobodny, podjął jej wyzwanie. - Z przyjemnością dam się oprowadzić, moja pani. Chętnie poznam również wasze piękno, ale ostrzegam – ton jego głosu spoważniał, choć na jego twarzy wciąż błądził uśmiech – mając przed sobą jego klejnot, będę miał bardzo wygórowane oczekiwania. Czym może poszczycić się Wight, kiedy zabieram z niej najpiękniejszą ozdobę? - Wciąż patrzył wprost w jej oczy, błękitne jak bezchmurne niebo, których kolor podkreślała głęboka barwa sukni, a kącik jego ust uniósł się wyżej, kiedy wspomniała o tańcu czerwieni i błękitu. Nie mógł sobie wyobrazić doskonalszego połączenia, głęboka, niebieska woda morskich głębin, w których mieszkały syreny i czerwony płomień smoczego ognia. Herbowe błękity, herbowe czerwienie. Przejdź wreszcie pod mój sztandar, Evandro, zatańczmy tego walca razem.
- Cieszę się, że zgodziłaś się przyjść. Obawiałem się, czy wizyta w rezerwacie nazajutrz nie wyda ci się... nieodpowiednia. - Czy się nie wystraszysz? - Przygotowano już pokój na twoją harfę – dodał, wciąż patrząc wprost w jej oczy; dlaczego unikali tego tematu, jakby nie istniał? Ślub zbliżał się wielkimi krokami. - Jest coś jeszcze, czego ci trzeba?
[bylobrzydkobedzieladnie]
- To ja dziękuję – szepnął, oddalając się, by zająć miejsce naprzeciw, chwilę zbyt długo przyglądając się czerwieni jej ust wygiętej w życzliwym uśmiechu. Odprawił kelnera, który pozostawił na stole kartę dań, prosząc o dwie lampki najlepszego wina; alkohol rozgrzewał najskuteczniej, a na tę okazję zdał mu się odpowiedniejszy od ciepłej herbaty. Przeniósł wyczekujący wzrok na Evandrę, nim czarodziej powróci, mieli czas zastanowić się nad pozostałą częścią zamówienia. - Podają tu wyśmienitą solę. - Uchodząca za francuski przysmak poławiana była również u wybrzeży Dover; nie przyszli tutaj na obiad, ale skoro już się pojawili – mogli zakosztować specjałów, decyzję podszytą sugestią pozostawił jednak Evandrze, nie powstrzymując wzroku od ześlizgnięcia się wzdłuż jej głębokiego dekoltu.
- Sprawiasz mi tymi słowy wielką radość – powrócił do jej słowy, odnajdując spojrzenie jej jasnych, błyszczących jak gwiazdy wokół nich oczu. - Cieszę się, że ci się tutaj podoba. - Bo wkrótce to o Dover będziesz myślała, mówiąc my. - Dover pełne jest takich miejsc, chciałbym pokazać ci je wszystkie. Ośnieżone plaże, błonia pod zamkiem, lasy nieopodal. - Czy mogłabyś je pokochać? - Zawstydzisz krajobraz tych miejsc, podobnie jak zawstydziłaś krajobraz klifów. Przy tobie blednie każde piękno. - Bo żadne nie może się równać, ale o tym wiesz równie mocno, co ja. Uśmiechnął się kątem ust na wspomnienie wyspy, wyspy wciąż dla niego bolesnej – wyspy, na której mieścił się dziś grób Marie. Samotny grób Marie, Ceasar i jego nowa żona położą się pewnie razem. Wyspa, która całą swoją ostoją przypominała mu tylko o porażce – nie takiego życia pragnął dla swojej siostry. Evandra jednak nijak się do tego nie przyczyniła, dla niej ta wyspa była domem, ostoją dzieciństwa, ostatnią oazą wolności. Przenieś te wspomnienia do Dover, piękna. Nigdy nie zabraknie ci tutaj niczego, a ogrody pielęgnowane twoją ręką zakwitną piękniej, niż kiedykolwiek wcześniej.
- Rozumiem, że to zaproszenie? - zapytał więc, z tą samą dozą przekory, nie dając po sobie poznać tych wciąż rozżalonych emocji. Nigdy nie zapomni o Marie i o tym, co się jej przydarzyło, lecz powinien pamiętać również o niej żywej – zakochanej w syrenich ogonach błyszczących w skrzącej falującej wodzie morskiej przy piaszczystych plażach. Głos miał lekki, swobodny, podjął jej wyzwanie. - Z przyjemnością dam się oprowadzić, moja pani. Chętnie poznam również wasze piękno, ale ostrzegam – ton jego głosu spoważniał, choć na jego twarzy wciąż błądził uśmiech – mając przed sobą jego klejnot, będę miał bardzo wygórowane oczekiwania. Czym może poszczycić się Wight, kiedy zabieram z niej najpiękniejszą ozdobę? - Wciąż patrzył wprost w jej oczy, błękitne jak bezchmurne niebo, których kolor podkreślała głęboka barwa sukni, a kącik jego ust uniósł się wyżej, kiedy wspomniała o tańcu czerwieni i błękitu. Nie mógł sobie wyobrazić doskonalszego połączenia, głęboka, niebieska woda morskich głębin, w których mieszkały syreny i czerwony płomień smoczego ognia. Herbowe błękity, herbowe czerwienie. Przejdź wreszcie pod mój sztandar, Evandro, zatańczmy tego walca razem.
- Cieszę się, że zgodziłaś się przyjść. Obawiałem się, czy wizyta w rezerwacie nazajutrz nie wyda ci się... nieodpowiednia. - Czy się nie wystraszysz? - Przygotowano już pokój na twoją harfę – dodał, wciąż patrząc wprost w jej oczy; dlaczego unikali tego tematu, jakby nie istniał? Ślub zbliżał się wielkimi krokami. - Jest coś jeszcze, czego ci trzeba?
[bylobrzydkobedzieladnie]
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Ostatnio zmieniony przez Tristan Rosier dnia 01.06.16 19:43, w całości zmieniany 1 raz
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie oponowała, gdy Tristan zamówił wino, przyglądając mu się w milczeniu, z ustami wygiętymi w łagodnym uśmiechu. Wciąż odczuwała na swej skórze efekty działania mroźnego, zimowego wiatru, który dął na klifach bez litości, zaś alkohol rozgrzewał najlepiej, nie miała co do tego wątpliwości. Mimo to rozsądek podpowiadał, że nie powinna pić - nie tego dnia, nie przy narzeczonym, nie w miejscu publicznym.
Nie bądź głupia, Evandro, skarciła się w myślach, dla zajęcia czymś wzroku - i rąk - spoglądając na przyniesioną przez kelnera kartę dań. Wystarczy się kontrolować, wystarczy nie pozwalać sobie na zbyt wiele, wystarczy trzymać dystans. Tylko tyle - a może aż tyle? Wystarczy, że spotkała się z nim bez przyzwoitki, że za gwarantów zachowania konwenansów robili im inni przebywający w Globie czarodzieje.
- Doprawdy? - podjęła cicho, powracając spojrzeniem ku jego licu; zdążyła dostrzec może niezbyt nachalny, lecz palący skórę wzrok, który ześlizgnął się nisko, zbyt nisko, jak dla niej. W odpowiedzi na to niosła do góry brwi i przyjęła pytający wyraz twarzy, które osoba postronna mogłaby zinterpretować jako zainteresowanie podjętą przez niego kwestią, lecz on - świadomy tego, co zrobił - mógł się w nim doszukać nagany. Stosunkowo łagodnej nagany, jak na potrafiącą miotać kulami ognia półwilę, lecz wciąż nagany. Lecz czy sama nie prowokowała Rosiera, gdy wybrała właśnie tę suknię...?
- Zdam się na twą opinię, Tristanie - dokończyła bez zbytniego przeciągania, odkładając kartę dań na bok, prostując dumnie plecy. Kiwnęła krótko głową, gdy kontynuował temat Dover, gdy komplementował jej urodę; poczuła dziwne ukłucie, kiedy posłyszała słowa na temat samoświadomości swego piękna. Czy naprawdę tak uważasz, lordzie Rosier? Czy działa na ciebie jedynie wpisany w mą krew urok? Jej usta mimowolnie złożyły się we wdzięcznym, lecz nieco smutnym i zamyślonym uśmiechu; na twarz próbowała przybrać wyćwiczoną przez lata praktyki maskę opanowania, jednak pojawiła się na niej drobna skaza, coś, co nadawało wyniosłości alabastrowego posągu kłam.
- Kiedy tylko znajdziesz czas - odpowiedziała miękko, zakładając za ucho układający się w loka kosmyk włosów; kątem oka spojrzała w kierunku nadchodzącego kelnera, który, dzięki niech będą Merlinowi, niósł zamówione przez mężczyznę lampki wina. - Z pewnością nadarzy się jeszcze nie jedna okazja, by pokazać mi uroki Dover w pełni, zaś ja będę niezwykle wdzięczna za okazane mi w ten sposób względy - dokończyła chwilę później, gdy obsługa Globu zostawiła ich na powrót samych, a kielich znalazł się już w jej drobnej dłoni. Musiała się ogrzać, musiała dodać sobie animuszu, musiała zająć czymś ręce.
- Naturalnie, lordzie Rosier, choć zaproszenie to winno być zbędnym - odpowiedziała w podobnym tonie, kontynuując tę dosyć frywolną, a rozpoczętą przez nią samą wymianę zdań. - Wszak jest lord zawsze mile widziany na naszej wyspie. - Upiła łyk alkoholu, próbując odgadnąć jego myśli, zrozumieć w jakim kierunku płyną. Co mógł powiedzieć za chwilę, dwie? I czy nie powinna się bać takich prowokacji, takiej kokieterii? Nie mogła mieć pewności, że nie zinterpretuje tego w sposób niewłaściwy i nie doprowadzi do kolejnej sytuacji, która mogłaby postawić całe jej życie, życie arystokratki, pod znakiem zapytania.
Zamilkła, gdy usłyszała zarówno o zabieraniu z wyspy klejnotu, jak i o przygotowaniu pokoju na jej harfę i wyprostowała się w swym krześle, utrzymując na twarzy maskę uprzejmości i opanowania, choć zimno, które wciąż odczuwała, zachęcało jedynie do zgarbienia się, skulenia w sobie. Gdyby tylko wiedział, gdyby tylko pamiętał...! Jej ukochany instrument stał się pamiątką nokturnowej udręki, lecz nie miała najmniejszych wątpliwości, że chce go zabrać do swego nowego domu. Tego domu nad klifami, domu wypełnionymi obcym motywem róż... Róż, który zawędrowały w ich strony wiele lat temu, a które były zarezerwowane dla Marie.
- Dziękuję, Tristanie, za te miłe słowa, lecz Wight nie brakuje piękna, uroku i czaru, które mogą zachwycić najwybredniejszego konesera sztuki - kontynuowała, choć temat miał się już ku końcowi. Nie potrafiła już być tak swobodna, jak jeszcze kwadrans temu, gdy mężczyzna wciąż podkreślał jej piękno, gdy wciąż zdradzał się z tym, jak mocno działała na niego magia wil.
- Nie kłopocz się tym, nie w tej chwili; zarówno harfa, jak i kociołki pomieszczą się w twej rezydencji bez problemu - poprosiła cicho, słabo, czując, że opuszczają ją wszelkie siły, zaś wizja obcego domu, w którym miała zostać sama, napawała ją dojmującym lękiem. Gorączkowo szukała drogi ucieczki, łapiąc się wzmianki o rezerwacie niczym ostatniej deski ratunku. Odstawiła kielich na blat stołu, uciekła od mężczyzny wzrokiem i sięgnęła ku przewieszonej przez oparcie krzesła torebki, by wyciągnąć z niej oprawiony w skórę kajet.
- Nie powinieneś się tego lękać, wszak sama pytałam o kolejną okazję do wizyty - przypomniała mu cicho, zaś jej głos nie zdradzał targających nią emocji, nie był odzwierciedleniem strachu, irytacji, żalu, złości, którą sama przed sobą próbowała maskować przerażenie. Mimo to przez dłuższą chwilę bała się spojrzeć w jego oczy. - Co z Devaughnem? Czy pojawiły się jakieś kolejne objawy, albo czy powrócił w końcu jakiś medyk? Przyjrzałam się bliżej próbce ropy, którą mi ostatnio dałeś, napisałam do kilku osób... - urwała, podnosząc w końcu wzrok znad kajetu, w którym odnalazła w końcu odpowiednią stronę. - Wybacz, powinnam zapytać, czy nie wolisz poczekać z tym tematem do czasu, kiedy już zjemy.
Nie bądź głupia, Evandro, skarciła się w myślach, dla zajęcia czymś wzroku - i rąk - spoglądając na przyniesioną przez kelnera kartę dań. Wystarczy się kontrolować, wystarczy nie pozwalać sobie na zbyt wiele, wystarczy trzymać dystans. Tylko tyle - a może aż tyle? Wystarczy, że spotkała się z nim bez przyzwoitki, że za gwarantów zachowania konwenansów robili im inni przebywający w Globie czarodzieje.
- Doprawdy? - podjęła cicho, powracając spojrzeniem ku jego licu; zdążyła dostrzec może niezbyt nachalny, lecz palący skórę wzrok, który ześlizgnął się nisko, zbyt nisko, jak dla niej. W odpowiedzi na to niosła do góry brwi i przyjęła pytający wyraz twarzy, które osoba postronna mogłaby zinterpretować jako zainteresowanie podjętą przez niego kwestią, lecz on - świadomy tego, co zrobił - mógł się w nim doszukać nagany. Stosunkowo łagodnej nagany, jak na potrafiącą miotać kulami ognia półwilę, lecz wciąż nagany. Lecz czy sama nie prowokowała Rosiera, gdy wybrała właśnie tę suknię...?
- Zdam się na twą opinię, Tristanie - dokończyła bez zbytniego przeciągania, odkładając kartę dań na bok, prostując dumnie plecy. Kiwnęła krótko głową, gdy kontynuował temat Dover, gdy komplementował jej urodę; poczuła dziwne ukłucie, kiedy posłyszała słowa na temat samoświadomości swego piękna. Czy naprawdę tak uważasz, lordzie Rosier? Czy działa na ciebie jedynie wpisany w mą krew urok? Jej usta mimowolnie złożyły się we wdzięcznym, lecz nieco smutnym i zamyślonym uśmiechu; na twarz próbowała przybrać wyćwiczoną przez lata praktyki maskę opanowania, jednak pojawiła się na niej drobna skaza, coś, co nadawało wyniosłości alabastrowego posągu kłam.
- Kiedy tylko znajdziesz czas - odpowiedziała miękko, zakładając za ucho układający się w loka kosmyk włosów; kątem oka spojrzała w kierunku nadchodzącego kelnera, który, dzięki niech będą Merlinowi, niósł zamówione przez mężczyznę lampki wina. - Z pewnością nadarzy się jeszcze nie jedna okazja, by pokazać mi uroki Dover w pełni, zaś ja będę niezwykle wdzięczna za okazane mi w ten sposób względy - dokończyła chwilę później, gdy obsługa Globu zostawiła ich na powrót samych, a kielich znalazł się już w jej drobnej dłoni. Musiała się ogrzać, musiała dodać sobie animuszu, musiała zająć czymś ręce.
- Naturalnie, lordzie Rosier, choć zaproszenie to winno być zbędnym - odpowiedziała w podobnym tonie, kontynuując tę dosyć frywolną, a rozpoczętą przez nią samą wymianę zdań. - Wszak jest lord zawsze mile widziany na naszej wyspie. - Upiła łyk alkoholu, próbując odgadnąć jego myśli, zrozumieć w jakim kierunku płyną. Co mógł powiedzieć za chwilę, dwie? I czy nie powinna się bać takich prowokacji, takiej kokieterii? Nie mogła mieć pewności, że nie zinterpretuje tego w sposób niewłaściwy i nie doprowadzi do kolejnej sytuacji, która mogłaby postawić całe jej życie, życie arystokratki, pod znakiem zapytania.
Zamilkła, gdy usłyszała zarówno o zabieraniu z wyspy klejnotu, jak i o przygotowaniu pokoju na jej harfę i wyprostowała się w swym krześle, utrzymując na twarzy maskę uprzejmości i opanowania, choć zimno, które wciąż odczuwała, zachęcało jedynie do zgarbienia się, skulenia w sobie. Gdyby tylko wiedział, gdyby tylko pamiętał...! Jej ukochany instrument stał się pamiątką nokturnowej udręki, lecz nie miała najmniejszych wątpliwości, że chce go zabrać do swego nowego domu. Tego domu nad klifami, domu wypełnionymi obcym motywem róż... Róż, który zawędrowały w ich strony wiele lat temu, a które były zarezerwowane dla Marie.
- Dziękuję, Tristanie, za te miłe słowa, lecz Wight nie brakuje piękna, uroku i czaru, które mogą zachwycić najwybredniejszego konesera sztuki - kontynuowała, choć temat miał się już ku końcowi. Nie potrafiła już być tak swobodna, jak jeszcze kwadrans temu, gdy mężczyzna wciąż podkreślał jej piękno, gdy wciąż zdradzał się z tym, jak mocno działała na niego magia wil.
- Nie kłopocz się tym, nie w tej chwili; zarówno harfa, jak i kociołki pomieszczą się w twej rezydencji bez problemu - poprosiła cicho, słabo, czując, że opuszczają ją wszelkie siły, zaś wizja obcego domu, w którym miała zostać sama, napawała ją dojmującym lękiem. Gorączkowo szukała drogi ucieczki, łapiąc się wzmianki o rezerwacie niczym ostatniej deski ratunku. Odstawiła kielich na blat stołu, uciekła od mężczyzny wzrokiem i sięgnęła ku przewieszonej przez oparcie krzesła torebki, by wyciągnąć z niej oprawiony w skórę kajet.
- Nie powinieneś się tego lękać, wszak sama pytałam o kolejną okazję do wizyty - przypomniała mu cicho, zaś jej głos nie zdradzał targających nią emocji, nie był odzwierciedleniem strachu, irytacji, żalu, złości, którą sama przed sobą próbowała maskować przerażenie. Mimo to przez dłuższą chwilę bała się spojrzeć w jego oczy. - Co z Devaughnem? Czy pojawiły się jakieś kolejne objawy, albo czy powrócił w końcu jakiś medyk? Przyjrzałam się bliżej próbce ropy, którą mi ostatnio dałeś, napisałam do kilku osób... - urwała, podnosząc w końcu wzrok znad kajetu, w którym odnalazła w końcu odpowiednią stronę. - Wybacz, powinnam zapytać, czy nie wolisz poczekać z tym tematem do czasu, kiedy już zjemy.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Uchwycił naganę w spojrzeniu Evandry, w pierwszym momencie musiał wydać się zmieszany. Po tym, co razem przeszli, nie chciał przecież jej peszyć – choć speszenia nijak nie dało się z jej twarzy odczytać, co tylko dodatkowo strącało go z pantałyku. Trwało to ledwie chwilę, lecz wystarczająco dobrze zauważalną chwilę - jego ramiona się spięły, broda uniosła wyżej, a rozbiegane spojrzenie, nie potrafiąc znaleźć dla siebie odpowiedniego miejsca, po czasie powróciło ku szafirowym oczom półwili. Zmył zakłopotanie wyrazem powagi przybranym na usta, starając się utrzymać to spojrzenie, choć kątem oka wciąż doskonale widział jej mlecznobiałą łabędzią szyję ginącą w materii ciężkiej niebieskiej sukni i subtelnie odsłoniętą białą pierś. Lekko skinął głową, co przez postronnych mogło zostać uznane za część rozmowy, a przez nią – za gest przeprosin.
- Nie zawiedziesz się – zapewnił ją, nie ruszając karty dań i przekazując owe życzenie czarodziejowi, który znikąd pojawił się obok, aby ich obsłużyć. Wielokrotnie jadał w tym miejscu tę wyśmienitą rybę, pragnął pokazać Evandrze Dover z tej najlepszej strony. Strony, której jeszcze nie znała, częściej witając w ich domu, ogrodzie, aniżeli wychodząc na spacery oraz w inne otaczające ich dwór miejsca. Chciał, by wiedziała, ze nie tylko krajobraz tego miasta miał w sobie magię. Chciał, by zgodziła się dać mu szansę, mimo tak wyraźnej pierwotnej odmowy. Targało nim coraz to więcej wątpliwości, wiedział już, że nie powinien próbować jej do niczego zmuszać. Nie powinien, lecz wtedy zrobiłby to ktoś inny, a tego rozżarzony werterycznym uczuciem Tristan nie wybaczyłby sobie do śmierci. Frustracja przeradzała się w żal, a żal – w bezradność. Wpatrywał się w jej alabastrowe lico, kiedy garson zniknął, dostrzegając ten cień smutku, jaki znów zabłyszczał w jej oczach; przyczyny upatrywał jedynie w sobie samym.
- Niedługo święta, Evandro - kontynuował, bo czy to nie był dzień radości? Nie spędzą ich jeszcze jako małżeństwo, lecz niezależnie od tego – miała to być ich pierwsza wspólna uroczystość. Pierwsza w Dover, w jego domu, pierwsza Evandry jako pani na swoich włościach, bo nie miał wątpliwości odnośnie tego, że jego rodzina już ją tak traktowała - gdyby tak nie było, jego matka nie wystosowałaby tego zaproszenia. To wielki zaszczyt, dla niego i dla niej, chciał wierzyć, że jej słowa o wdzięczności płynęły ze szczerości serca. - Chciałbym zabrać się na wieczorny spacer po okolicznej przystani, w wigilię jest przepięknie oświetlona lampionami. – Nie rzucał słów na wiatr. I chciał, żeby o tym wiedziała, to miał być czas dla niej. I on sięgnął po kielich wypełniony czerwonym winem i wziąwszy z niego większy łyk alkoholu, odłożył naczynie z cichym stuknięciem. Frywolność w jej głosie, odsłonięte ciało i alkohol sprawiały łącznie, że Tristan w duchu musiał dziękować samemu sobie, że tym razem wziął ją między ludzi. Dzieliła ich nieznośna odległość, a raz za czas zerkały ku nim nieznośnie ciekawskie oczy, wolałby być z nią sam. Sam na sam. Dać serce na dłoni i spić nektar rozkoszy z rozchylonych w kokieteryjnym uśmiechu czerwonych ust, na których lokowało się spojrzenie jego czarnych źrenic. Na wyspie, czy w Dover – wszystko jedno, do diabła.
- Zapamiętam – obiecał krótko, z jednej strony chcąc się zdystansować od zbyt luźnej rozmowy, z drugiej – wcale nie chcąc jej ucinać. – Po Nowym Roku, Evandro, z przyjemnością bliżej poznam miejsce, w którym po raz pierwszy zabłysnął mój klejnot. Do tego czasu, mam nadzieję, że zechcesz towarzyszyć mi na uroczystościach w Hampton Court. – Pytanie było jedynie formalnością, to oczywiste, że musieli stawić się na Sabacie razem, lecz mimo to Tristan chciał je zadać. – Czy powinienem odprowadzić cię do domu po balu? – Nie mogła wrócić sama, Caesar, jak podejrzewał, zajęty będzie własną rodziną, pozostawali jednak liczni kuzyni niewiasty, kuzyni, bez których sam Tristan wolałby się obejść. Chciał mieć ją przy sobie tej magicznej nocy jak najdłużej – lecz na ziemię sprowadziła go sztywność, jaka w jednej chwili powróciła do Evandry – nie rozumiał jej. Bezradnie w myślach wracał do wypowiedzianych słów, doszukując się w nich niewłaściwości – na próżno. Przemilczał więc jej słowa, już bez uśmiechu, zakrywając grymas kolejnym upitym łykiem wina. Zasmucał ją z łatwością, czy potrafił również dać jej szczęście radość? Pragnął tego, a pragnienie przelatywało mu przez dłonie jak garść uchwyconego piasku, raz po razie obdarzając jedynie kolejnym rozczarowaniem.
Nie szukał jej spojrzenia, nie chcąc jej ranić, wzrok pomknął za ruchem i spoczął na wyjętym przez nią kajecie, wciąż bez zrozumienia. Cieszyło go, z jakim entuzjazmem Evandra wspominała o jego – ich – rodowym dziedzictwie, przez posągową maskę nie był jednak w stanie dostrzec żadnych emocji. Obserwował ruchy jej długich bladych palców obracających kolejne stronice dziennika, zupełnie jakby jej dłonie płynęły wzdłuż strun harfy, napiął mięśnie prawej ręki wciąż trzymającej kieliszek, by powstrzymać dreszcz, jaki poczuł na skórze. Wysłuchał jej w milczeniu.
- Ależ skąd – zaprzeczył od razu, dopiero teraz unosząc wzrok, napotykając jej najpiękniejsze oczy. Prowadząc ją do Devaughna po raz pierwszy, nie był pewien, czego się po niej spodziewał, czy lęku, czy obrzydzenia, czy współczucia wobec chorego podopiecznego; przyrzeczona zdumiała go podwójnie, reagując nie tylko fascynacją, ale i prosząc o pobraną próbkę, by mogła się jej bliżej przyjrzeć. Tristan wierzył w jej umiejętności – a nikogo bardziej doświadczonego od niej nie był w stanie poprosić o pomoc. Reakcja Evandry przeszła jego najśmielsze oczekiwania, nie sądził, że zaangażuje się w sprawę jego smoka tak mocno i prawdopodobnie wciąż temu nie dowierzał. – Udało ci się czegoś dowiedzieć? – zapytał więc, zerkając na stronicę, na której półwila otworzyła kajet. – Rozdrapuje ropiejące rany i sam wygryza sobie mięśnie. Słabnie z dnia na dzień, nie poradziłby sobie już na wolności, a pozostawanie na uwięzi jedynie pogarsza jego stan. Mój wuj stwierdził, że najwyższy czas ukrócić jego cierpienia. – Gorycz w jego głosie wydała się aż nadto wyczuwalna. – Chciał pisać do Ministerstwa, żeby przysłali kata. Wywalczyłem mu jeszcze kilka tygodni życia. – Ile? Dwa, trzy? Co potem? – Spędzałem z nim dużo czasu, obserwowałem go... to z całą pewnością nie jest łuszczyca, ale nie potrafię powiedzieć nic więcej. - Czyżby zawodził? Powinien przecież potrafić mu pomóc, był smokologiem z niemal dziesięcioletnim doświadczeniem. Widział już niejedno – ale to, co działo się z Devaughnem, niepodobne było niczemu, co znał dotychczas.
- Nie zawiedziesz się – zapewnił ją, nie ruszając karty dań i przekazując owe życzenie czarodziejowi, który znikąd pojawił się obok, aby ich obsłużyć. Wielokrotnie jadał w tym miejscu tę wyśmienitą rybę, pragnął pokazać Evandrze Dover z tej najlepszej strony. Strony, której jeszcze nie znała, częściej witając w ich domu, ogrodzie, aniżeli wychodząc na spacery oraz w inne otaczające ich dwór miejsca. Chciał, by wiedziała, ze nie tylko krajobraz tego miasta miał w sobie magię. Chciał, by zgodziła się dać mu szansę, mimo tak wyraźnej pierwotnej odmowy. Targało nim coraz to więcej wątpliwości, wiedział już, że nie powinien próbować jej do niczego zmuszać. Nie powinien, lecz wtedy zrobiłby to ktoś inny, a tego rozżarzony werterycznym uczuciem Tristan nie wybaczyłby sobie do śmierci. Frustracja przeradzała się w żal, a żal – w bezradność. Wpatrywał się w jej alabastrowe lico, kiedy garson zniknął, dostrzegając ten cień smutku, jaki znów zabłyszczał w jej oczach; przyczyny upatrywał jedynie w sobie samym.
- Niedługo święta, Evandro - kontynuował, bo czy to nie był dzień radości? Nie spędzą ich jeszcze jako małżeństwo, lecz niezależnie od tego – miała to być ich pierwsza wspólna uroczystość. Pierwsza w Dover, w jego domu, pierwsza Evandry jako pani na swoich włościach, bo nie miał wątpliwości odnośnie tego, że jego rodzina już ją tak traktowała - gdyby tak nie było, jego matka nie wystosowałaby tego zaproszenia. To wielki zaszczyt, dla niego i dla niej, chciał wierzyć, że jej słowa o wdzięczności płynęły ze szczerości serca. - Chciałbym zabrać się na wieczorny spacer po okolicznej przystani, w wigilię jest przepięknie oświetlona lampionami. – Nie rzucał słów na wiatr. I chciał, żeby o tym wiedziała, to miał być czas dla niej. I on sięgnął po kielich wypełniony czerwonym winem i wziąwszy z niego większy łyk alkoholu, odłożył naczynie z cichym stuknięciem. Frywolność w jej głosie, odsłonięte ciało i alkohol sprawiały łącznie, że Tristan w duchu musiał dziękować samemu sobie, że tym razem wziął ją między ludzi. Dzieliła ich nieznośna odległość, a raz za czas zerkały ku nim nieznośnie ciekawskie oczy, wolałby być z nią sam. Sam na sam. Dać serce na dłoni i spić nektar rozkoszy z rozchylonych w kokieteryjnym uśmiechu czerwonych ust, na których lokowało się spojrzenie jego czarnych źrenic. Na wyspie, czy w Dover – wszystko jedno, do diabła.
- Zapamiętam – obiecał krótko, z jednej strony chcąc się zdystansować od zbyt luźnej rozmowy, z drugiej – wcale nie chcąc jej ucinać. – Po Nowym Roku, Evandro, z przyjemnością bliżej poznam miejsce, w którym po raz pierwszy zabłysnął mój klejnot. Do tego czasu, mam nadzieję, że zechcesz towarzyszyć mi na uroczystościach w Hampton Court. – Pytanie było jedynie formalnością, to oczywiste, że musieli stawić się na Sabacie razem, lecz mimo to Tristan chciał je zadać. – Czy powinienem odprowadzić cię do domu po balu? – Nie mogła wrócić sama, Caesar, jak podejrzewał, zajęty będzie własną rodziną, pozostawali jednak liczni kuzyni niewiasty, kuzyni, bez których sam Tristan wolałby się obejść. Chciał mieć ją przy sobie tej magicznej nocy jak najdłużej – lecz na ziemię sprowadziła go sztywność, jaka w jednej chwili powróciła do Evandry – nie rozumiał jej. Bezradnie w myślach wracał do wypowiedzianych słów, doszukując się w nich niewłaściwości – na próżno. Przemilczał więc jej słowa, już bez uśmiechu, zakrywając grymas kolejnym upitym łykiem wina. Zasmucał ją z łatwością, czy potrafił również dać jej szczęście radość? Pragnął tego, a pragnienie przelatywało mu przez dłonie jak garść uchwyconego piasku, raz po razie obdarzając jedynie kolejnym rozczarowaniem.
Nie szukał jej spojrzenia, nie chcąc jej ranić, wzrok pomknął za ruchem i spoczął na wyjętym przez nią kajecie, wciąż bez zrozumienia. Cieszyło go, z jakim entuzjazmem Evandra wspominała o jego – ich – rodowym dziedzictwie, przez posągową maskę nie był jednak w stanie dostrzec żadnych emocji. Obserwował ruchy jej długich bladych palców obracających kolejne stronice dziennika, zupełnie jakby jej dłonie płynęły wzdłuż strun harfy, napiął mięśnie prawej ręki wciąż trzymającej kieliszek, by powstrzymać dreszcz, jaki poczuł na skórze. Wysłuchał jej w milczeniu.
- Ależ skąd – zaprzeczył od razu, dopiero teraz unosząc wzrok, napotykając jej najpiękniejsze oczy. Prowadząc ją do Devaughna po raz pierwszy, nie był pewien, czego się po niej spodziewał, czy lęku, czy obrzydzenia, czy współczucia wobec chorego podopiecznego; przyrzeczona zdumiała go podwójnie, reagując nie tylko fascynacją, ale i prosząc o pobraną próbkę, by mogła się jej bliżej przyjrzeć. Tristan wierzył w jej umiejętności – a nikogo bardziej doświadczonego od niej nie był w stanie poprosić o pomoc. Reakcja Evandry przeszła jego najśmielsze oczekiwania, nie sądził, że zaangażuje się w sprawę jego smoka tak mocno i prawdopodobnie wciąż temu nie dowierzał. – Udało ci się czegoś dowiedzieć? – zapytał więc, zerkając na stronicę, na której półwila otworzyła kajet. – Rozdrapuje ropiejące rany i sam wygryza sobie mięśnie. Słabnie z dnia na dzień, nie poradziłby sobie już na wolności, a pozostawanie na uwięzi jedynie pogarsza jego stan. Mój wuj stwierdził, że najwyższy czas ukrócić jego cierpienia. – Gorycz w jego głosie wydała się aż nadto wyczuwalna. – Chciał pisać do Ministerstwa, żeby przysłali kata. Wywalczyłem mu jeszcze kilka tygodni życia. – Ile? Dwa, trzy? Co potem? – Spędzałem z nim dużo czasu, obserwowałem go... to z całą pewnością nie jest łuszczyca, ale nie potrafię powiedzieć nic więcej. - Czyżby zawodził? Powinien przecież potrafić mu pomóc, był smokologiem z niemal dziesięcioletnim doświadczeniem. Widział już niejedno – ale to, co działo się z Devaughnem, niepodobne było niczemu, co znał dotychczas.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
- Oczywiście, Tristanie – odparła miękko, układnie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jest to jedynie grzeczność, lecz grzeczność, na którą nie musiał się silić. Z jej głosu nie dało się wyczytać ani rozgoryczenia, ani smutku; nie była już nierozważnym podlotkiem, nie mogła wiecznie tupać nogami i bezskutecznie walczyć ze swym losem. A przynajmniej nie tak, by wiedziała o tym cała śmietanka towarzyska.
Wystarczy, że na sierpniowym festiwalu Rosier wybrał towarzystwo nie tej damy, której powinien, dolewając tym samym oliwy do ognia, zapewniając im uroczą wzmiankę na łamach Czarownicy. Zaś odkąd przyozdobił jej dłoń rodowym klejnotem, byli w tym razem; musiała myśleć o nich, musiała być rozsądna i dbać o ich wspólny wizerunek. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, choć o nich zaczęła już myśleć dużo wcześniej, dokładniej siedem lat temu.
Może po prostu chciała dać mu szansę, choć nigdy nie przyznałaby tego na głos?
- Nie wiem, czy jesteś do tego zobligowany, Tristanie, lecz byłabym wdzięczna, gdybyś mnie odprowadził - odpowiedziała cicho, przybierając na usta niewielki, uprzejmy uśmiech. Na Ceasara nie miała co liczyć, przecież posiadał on zobowiązania wobec swej nowej narzeczonej, zaś przy Tristanie, u jego boku, z pewnością będzie czuła się bezpiecznie. Oczywiście, o ile nie podzieli ich do tego czasu kolejna sprzeczka, o ile nawiązana w rezerwacie nić porozumienia nie zostanie zerwana.
Czy tak trudno było mu zrozumieć jej zachowanie? Wahania nastrojów powodowane nieuchronnie zbliżającą się ceremonią. Bo o ile do trwającego już od kilku miesięcy stanu narzeczeństwa zdołała przywyknąć, o tyle myśl o następującym po nim ślubie, o związanej z nim przeprowadzce i, co najgorsze, utraceniu wszelkich praw do samej siebie, wypierała jak tylko mogła. Zostawmy harfę, zostawmy inne przerażająco realne problemy, Tristanie, i skupmy się na tym, co tu i teraz…
Czy dla niego nie stanowiło to problemu? Dopuszczenie jej do swego świata, odnalezienie się w tej zupełnie nowej sytuacji.
Wzniosła na niego wzrok, jedną dłonią przytrzymując stronice swego kajetu, drugą – ujmując wypełniony winem kielich. Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, gdy smokolog zaprzeczył pojawieniu się medyka; zakotłowały się w niej smutek i złość. Im dłużej o tym myślała, tym mocniej docierała do niej myśl, że są zdani tylko i wyłącznie na siebie, że nikt nie pomoże im w walce z tą tajemniczą przypadłością, na którą zapadł Devaughn. Lecz przecież nie mogli się poddać; gdy tylko zamykała oczy, nadal miała przed nimi obraz pięknego, majestatycznego smoka, który – mimo tej przeklętej choroby – wzbudzał w niej bezbrzeżny zachwyt, czarował jej serce swą pradawną magią.
- Niestety nie – przyznała cicho, z goryczą wyraźnie pobrzmiewającą w głosie. Upiła łyk wina, nie przerywając nawiązanego kontaktu wzrokowego; tylko oni, tylko oni mogli mu pomóc. Przelotnie spojrzała mu sporządzonym przez siebie notatkom; były pokreślone, pełne poprawek i dopisków niejednokrotnie zakończonych znakami zapytania.
– Analiza próbki ropy potwierdziła tylko twoje wcześniejsze podejrzenia, Tristanie, z pewnością nie jest to łuszczyca, nawet zmutowana - podjęła dalej, spoglądając na niego z… No właśnie, czym? Z zawstydzeniem, że nie udało jej się dowiedzieć więcej? Z determinacją, by walczyć dalej? – Lecz to za mało, bym mogła stawiać jakiekolwiek hipotezy. Gdybyś mógł zdobyć próbkę jego krwi… - urwała, nie wiedząc, czy nie prosi o zbyt wiele, czy narzeczony zaufa jej na tyle, by dostarczyć jej kolejnych materiałów do badań.
Drgnęła, gdy posłyszała informację o chęci sprowadzenia do Devaughna kata, a jej oczy rozwarły się w wyrazie niemego zdziwienia, przestrachu i złości. Nie mogli go przecież zabić, nie mogli odebrać mu szansy na wyzdrowienie…! Cierpiał, cierpiał jak i ona cierpiała na swą przeklętą dolegliwość, lecz przecież nie mogli się poddać.
- Wtedy mogłabym przebadać ją w zestawieniu z ropą, porównać z opisywanymi w księgach przypadkami i wskazać chociażby kierunek, w którym powinniśmy podążać. Może znajdę w niej coś, co naprowadzi nas na właściwy trop… Lub wykluczy chociaż kolejne podejrzenia. – Puściła kajet i przesunęła dłoń po blacie stołu, bliżej Tristana, spoglądając na niego z troską, ze zdecydowaniem. Chciała go uchwycić za rękę, działała pod wpływem impulsu. – Walcz z wujem, Tristanie, zrób to dla Devaughna.
Wystarczy, że na sierpniowym festiwalu Rosier wybrał towarzystwo nie tej damy, której powinien, dolewając tym samym oliwy do ognia, zapewniając im uroczą wzmiankę na łamach Czarownicy. Zaś odkąd przyozdobił jej dłoń rodowym klejnotem, byli w tym razem; musiała myśleć o nich, musiała być rozsądna i dbać o ich wspólny wizerunek. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, choć o nich zaczęła już myśleć dużo wcześniej, dokładniej siedem lat temu.
Może po prostu chciała dać mu szansę, choć nigdy nie przyznałaby tego na głos?
- Nie wiem, czy jesteś do tego zobligowany, Tristanie, lecz byłabym wdzięczna, gdybyś mnie odprowadził - odpowiedziała cicho, przybierając na usta niewielki, uprzejmy uśmiech. Na Ceasara nie miała co liczyć, przecież posiadał on zobowiązania wobec swej nowej narzeczonej, zaś przy Tristanie, u jego boku, z pewnością będzie czuła się bezpiecznie. Oczywiście, o ile nie podzieli ich do tego czasu kolejna sprzeczka, o ile nawiązana w rezerwacie nić porozumienia nie zostanie zerwana.
Czy tak trudno było mu zrozumieć jej zachowanie? Wahania nastrojów powodowane nieuchronnie zbliżającą się ceremonią. Bo o ile do trwającego już od kilku miesięcy stanu narzeczeństwa zdołała przywyknąć, o tyle myśl o następującym po nim ślubie, o związanej z nim przeprowadzce i, co najgorsze, utraceniu wszelkich praw do samej siebie, wypierała jak tylko mogła. Zostawmy harfę, zostawmy inne przerażająco realne problemy, Tristanie, i skupmy się na tym, co tu i teraz…
Czy dla niego nie stanowiło to problemu? Dopuszczenie jej do swego świata, odnalezienie się w tej zupełnie nowej sytuacji.
Wzniosła na niego wzrok, jedną dłonią przytrzymując stronice swego kajetu, drugą – ujmując wypełniony winem kielich. Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, gdy smokolog zaprzeczył pojawieniu się medyka; zakotłowały się w niej smutek i złość. Im dłużej o tym myślała, tym mocniej docierała do niej myśl, że są zdani tylko i wyłącznie na siebie, że nikt nie pomoże im w walce z tą tajemniczą przypadłością, na którą zapadł Devaughn. Lecz przecież nie mogli się poddać; gdy tylko zamykała oczy, nadal miała przed nimi obraz pięknego, majestatycznego smoka, który – mimo tej przeklętej choroby – wzbudzał w niej bezbrzeżny zachwyt, czarował jej serce swą pradawną magią.
- Niestety nie – przyznała cicho, z goryczą wyraźnie pobrzmiewającą w głosie. Upiła łyk wina, nie przerywając nawiązanego kontaktu wzrokowego; tylko oni, tylko oni mogli mu pomóc. Przelotnie spojrzała mu sporządzonym przez siebie notatkom; były pokreślone, pełne poprawek i dopisków niejednokrotnie zakończonych znakami zapytania.
– Analiza próbki ropy potwierdziła tylko twoje wcześniejsze podejrzenia, Tristanie, z pewnością nie jest to łuszczyca, nawet zmutowana - podjęła dalej, spoglądając na niego z… No właśnie, czym? Z zawstydzeniem, że nie udało jej się dowiedzieć więcej? Z determinacją, by walczyć dalej? – Lecz to za mało, bym mogła stawiać jakiekolwiek hipotezy. Gdybyś mógł zdobyć próbkę jego krwi… - urwała, nie wiedząc, czy nie prosi o zbyt wiele, czy narzeczony zaufa jej na tyle, by dostarczyć jej kolejnych materiałów do badań.
Drgnęła, gdy posłyszała informację o chęci sprowadzenia do Devaughna kata, a jej oczy rozwarły się w wyrazie niemego zdziwienia, przestrachu i złości. Nie mogli go przecież zabić, nie mogli odebrać mu szansy na wyzdrowienie…! Cierpiał, cierpiał jak i ona cierpiała na swą przeklętą dolegliwość, lecz przecież nie mogli się poddać.
- Wtedy mogłabym przebadać ją w zestawieniu z ropą, porównać z opisywanymi w księgach przypadkami i wskazać chociażby kierunek, w którym powinniśmy podążać. Może znajdę w niej coś, co naprowadzi nas na właściwy trop… Lub wykluczy chociaż kolejne podejrzenia. – Puściła kajet i przesunęła dłoń po blacie stołu, bliżej Tristana, spoglądając na niego z troską, ze zdecydowaniem. Chciała go uchwycić za rękę, działała pod wpływem impulsu. – Walcz z wujem, Tristanie, zrób to dla Devaughna.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Zapewnienie o twojej wdzięczności mnie obliguje – stwierdził bez zawahania, ani w głosie, ani na twarzy. Uprzejmy uśmiech na jej twarzy pozostał dla niego zagadkowy, nie wiedział, czy wyraża wdzięczność, czy jedynie kurtuazję. Wiedział, jak wiele za złe mu miała – i znów tracił zarówno siły, jak i cierpliwość, żeby z tym walczyć. Dyskretnie obrócił w swoją stronę knykcie pobielałe od zbyt mocnego uścisku na nóżce kielicha, a grymas zamaskował niewiele mówiącym uśmiechem. Wątpliwości umknęły, kiedy przypomniała mu nie pierwszy raz, że nie miał innej możliwości, że musiał zmusić ją do tego ślubu. Jeśli nie chciała przystać nań po dobroci, mogła zdobić jego sypialnię jako najdroższa porcelana. Nie rozumiał, co się wydarzyło, by z frywolności Evandra tak łatwo spięła się ponownie. Pij więcej, piękna, pomyślał, wołając przechodzącego garsona, by dolał im wina. Rozkojarzony, nie od razu pojął słowa narzeczonej pobrzmiewające goryczą. Ach, tak. Smok. Smok, w sprawie którego wciąż żadne z nich nic nie wiedziało – jak się okazało. Upił łyk wina, również utrzymując kontakt wzrokowy z półwilą.
- To nie problem – stwierdził, wysłuchawszy jej słów, z lekkim żalem, że z dotychczasowej próbki nie wynikło zupełnie nic. Nie mieli całej wieczności i nie chodziło już tylko o chorobę, jeśli szybko nie podejmą działań, jego wuj wyśle ten list do kata, żeby ukrócić cierpienia małego Devaughna. Obserwując ruch jej dłoni, z roztargnieniem nakrył ją własną, chcąc uścisnąć tę drobną alabastrową piąstkę w pełnym ciepła geście, oboje martwili się o smoka, a Evandra z dnia na dzień zaskakiwała go swoim zaangażowaniem. W jej źrenicach subtelnie błyszczał ujmujący smutek, a aksamit skóry, której dotknął, jedynie podkreślał jej kruchość. Tristan wydać się musiał zamyślony, jego twarz nie zdradzała nic ponad zmęczenie, kiedy uniósł jej dłoń ku sobie drżącym ruchem i ucałował wierzch jej palców, czując na wargach chłód krwistego rubinu. Nie wypuścił jej dłoni, delikatnie opuszczając ją na stolik. – Devaughn cały czas jest do naszej dyspozycji, nie wypuszczam go z terrarium. Ale zrobisz to lepiej ode mnie, Evandro. Na pewno delikatniej. – Zamyślony wzrok utkwił w jej źrenicach. Wystarczająco wiele razy czuł na sobie jej uzdrowicielskie umiejętności, by mieć tego absolutną pewność. Smoki nie były delikatne, ale Devaughn nie był jak zwyczajny smok. Był chory, ciężko chory, a jego wytrzymałość dawno ugięła się przed bólem. Sam nie rozumiał, dlaczego zgodził się oddać jego życie w jej ręce, była młoda i niedoświadczona. Była kobietą. Najmądrzejszą, jaką znał. – Weźmiesz takie ilości, jakie będą ci potrzebne. – Uścisnął jej dłoń nieco mocniej, chcąc dodać jej otuchy, prawdopodobnie nigdy wcześniej nie znalazła się na tyle blisko smoka. Ale przecież miała jego, pomoże jej. Nie da jej skrzywdzić, nawet, gdyby Devaughn w tym momencie był do tego zdolny. Był, krwiste sińce wciąż nie zeszły z jego pleców, o czym przypominało mu twarde oparcie krzesła. Zgodzisz się, piękna?
- Wbrew pozorom to bardzo dużo – stwierdził w końcu, przecinając ciszę. – Wciąż otrzymywał eliksiry oparte na łuszczycowych, tym czasem… wydaje mi się, że trzeba przejść do leczenia objawów, póki nie poznamy genezy tego schorzenia. Zastanawiam się, czy źle podany lek nie pogorszył dodatkowo jego zdrowia. – Spojrzał na nią znów, wyczekując zaprzeczenia lub potwierdzenia. – Okoliczności znacznie utrudniają ocenę jego zachowania. Jest zamknięty w terrarium, gnije, męczy go ból, nie może zionąć ogniem – a brak ognia znacznie obniża temperaturę jego ciała. On słabnie. Znika w oczach. Nic dziwnego, że jest rozdrażniony... Choroba musiała go dopaść, kiedy go u nas nie było. – Czy w ogóle wspominał Evandrze, że smok rzeczywiście na jakiś czas opuścił rezerwat? – Nigdy nie widziałem nic podobnego. I już nigdy nie chcę nic podobnego zobaczyć. Wuj dał mi miesiąc, Evandro. Jeśli w ciągu miesiąca nie uda nam się nic zrobić, on umrze i pokona go człowiek, nie choroba. Wuj twierdzi, że to śmierć godniejsza. – Gruba zmarszczka przecięła jego czoło, odetchnął ciężko. – Ja sądzę, że jest jedynie pewniejsza. Myślałem, żeby spróbować mu podać eliksir wzmacniający, może pojawi się reakcja. – Odpowiednio stężony mógłby zadziałać, przynieść chwilową ulgę; wskazywało na to większość przejrzanych przez niego ksiąg w rodowej bibliotece.
- To nie problem – stwierdził, wysłuchawszy jej słów, z lekkim żalem, że z dotychczasowej próbki nie wynikło zupełnie nic. Nie mieli całej wieczności i nie chodziło już tylko o chorobę, jeśli szybko nie podejmą działań, jego wuj wyśle ten list do kata, żeby ukrócić cierpienia małego Devaughna. Obserwując ruch jej dłoni, z roztargnieniem nakrył ją własną, chcąc uścisnąć tę drobną alabastrową piąstkę w pełnym ciepła geście, oboje martwili się o smoka, a Evandra z dnia na dzień zaskakiwała go swoim zaangażowaniem. W jej źrenicach subtelnie błyszczał ujmujący smutek, a aksamit skóry, której dotknął, jedynie podkreślał jej kruchość. Tristan wydać się musiał zamyślony, jego twarz nie zdradzała nic ponad zmęczenie, kiedy uniósł jej dłoń ku sobie drżącym ruchem i ucałował wierzch jej palców, czując na wargach chłód krwistego rubinu. Nie wypuścił jej dłoni, delikatnie opuszczając ją na stolik. – Devaughn cały czas jest do naszej dyspozycji, nie wypuszczam go z terrarium. Ale zrobisz to lepiej ode mnie, Evandro. Na pewno delikatniej. – Zamyślony wzrok utkwił w jej źrenicach. Wystarczająco wiele razy czuł na sobie jej uzdrowicielskie umiejętności, by mieć tego absolutną pewność. Smoki nie były delikatne, ale Devaughn nie był jak zwyczajny smok. Był chory, ciężko chory, a jego wytrzymałość dawno ugięła się przed bólem. Sam nie rozumiał, dlaczego zgodził się oddać jego życie w jej ręce, była młoda i niedoświadczona. Była kobietą. Najmądrzejszą, jaką znał. – Weźmiesz takie ilości, jakie będą ci potrzebne. – Uścisnął jej dłoń nieco mocniej, chcąc dodać jej otuchy, prawdopodobnie nigdy wcześniej nie znalazła się na tyle blisko smoka. Ale przecież miała jego, pomoże jej. Nie da jej skrzywdzić, nawet, gdyby Devaughn w tym momencie był do tego zdolny. Był, krwiste sińce wciąż nie zeszły z jego pleców, o czym przypominało mu twarde oparcie krzesła. Zgodzisz się, piękna?
- Wbrew pozorom to bardzo dużo – stwierdził w końcu, przecinając ciszę. – Wciąż otrzymywał eliksiry oparte na łuszczycowych, tym czasem… wydaje mi się, że trzeba przejść do leczenia objawów, póki nie poznamy genezy tego schorzenia. Zastanawiam się, czy źle podany lek nie pogorszył dodatkowo jego zdrowia. – Spojrzał na nią znów, wyczekując zaprzeczenia lub potwierdzenia. – Okoliczności znacznie utrudniają ocenę jego zachowania. Jest zamknięty w terrarium, gnije, męczy go ból, nie może zionąć ogniem – a brak ognia znacznie obniża temperaturę jego ciała. On słabnie. Znika w oczach. Nic dziwnego, że jest rozdrażniony... Choroba musiała go dopaść, kiedy go u nas nie było. – Czy w ogóle wspominał Evandrze, że smok rzeczywiście na jakiś czas opuścił rezerwat? – Nigdy nie widziałem nic podobnego. I już nigdy nie chcę nic podobnego zobaczyć. Wuj dał mi miesiąc, Evandro. Jeśli w ciągu miesiąca nie uda nam się nic zrobić, on umrze i pokona go człowiek, nie choroba. Wuj twierdzi, że to śmierć godniejsza. – Gruba zmarszczka przecięła jego czoło, odetchnął ciężko. – Ja sądzę, że jest jedynie pewniejsza. Myślałem, żeby spróbować mu podać eliksir wzmacniający, może pojawi się reakcja. – Odpowiednio stężony mógłby zadziałać, przynieść chwilową ulgę; wskazywało na to większość przejrzanych przez niego ksiąg w rodowej bibliotece.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
Znów byli daleko, znów dzieliły ich pozory, niedopowiedzenia i słowa, które w założeniu miały być wyrazem uczucia, lecz zostały zinterpretowane nie tak, jak powinny. Lecz czy mogła się temu dziwić? Zadali sobie zbyt wiele ran, by móc o nich tak szybko zapomnieć, by wyzbyć się wypracowanych przez lata ostrożności i podejrzliwości.
Uprzejme, zagadkowe uśmiechy idealnie współgrały z podjętym tematem Sabatu, na który przecież musieli iść razem. Kiwnęła głową w odpowiedzi na deklarację narzeczonego, bez ociągania podnosząc na niego wzrok, spoglądając mu prosto w oczy. Dziękuję, Tristanie, starała się powiedzieć bez słów. Bo choć byłoby to tak proste, tak niewinne, to obawiała się kolejnego niezrozumienia, które mogłoby z nich wyniknąć.
Skoro zawodziły ich słowa, czy nie powinni zacząć rozmawiać ze sobą gestami?
Jak na spełnienie jego niemej prośby, uniosła do ust kielich wina – może nieco nierozważnie i nieodpowiedzialnie, lecz przecież musiała się ogrzać, odprężyć, uspokoić. Zaś przebywanie w miejscu publicznym z pewnością pomoże utrzymać się w ryzach, choćby wino uderzyło do głowy; od maleńkości wpajano jej przecież zachowywanie się wedle tych samych zasad, na pierwszym miejscu stawiano reputację. Nawet obudzona w środku nocy winna zachowywać się jak prawdziwa dama.
Choć sama wyciągnęła do Tristana dłoń, nie spodziewała się, by odpowiedział na jej gest z takim wyprzedzeniem; nie spuszczała z niego wzroku, z uwagą obserwując jak ujmuje jej dłoń, a później unosi do ust i składa na niej delikatny pocałunek. Coś przemknęło jej przez twarz, cień wstydliwego wzruszenia, które mieszało się z dojmującym smutkiem i idącą z nim w parze złością. Byli w tym razem, i tylko razem mogli pomóc Devaughnowi. Kto wie, czy również Devaughn nie mógł pomóc im.
Gdy Tristan złożył ich dłonie na blacie stolika, nie cofnęła swojej, jak mógł nakazywać rozsądek, wprost przeciwnie- delikatnie i czule, na tyle czule, na ile mogła sobie pozwolić, pogładziła wierzch jego silnego uścisku, dostrzegając malujący się na jego licu smutek, towarzyszące mu zmęczenie. Ile bezsennych nocy czuwał przy swym podopiecznym?
Dopiero jego dalsze słowa wyrwały ją z zamyślenia. Zrobi to lepiej, delikatniej…? Nie rozumiała – nie chciała rozumieć. Utkwiła w jego twarzy zdziwione, zlęknione spojrzenie; czy mogła się przesłyszeć? Czy Tristan naprawdę chciał, by to ona…? Poruszyła ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, lecz spomiędzy jej warg nie wydobyło się żadne słowo. Zamarła, znieruchomiała, próbując opanować narastającą panikę. Smok był majestatyczny, potężny i czarował ją swą pradawną magią, to prawda. Lecz właśnie z tego powodu, z powodu swej wyjątkowości i wspaniałości, nie wyobrażała sobie, by mogła tak po prostu podejść, pobrać mu krew… Nie ona.
Narzeczony musiał to dostrzec, odbijające się w jej oczach wahanie, strach, lecz nie myślała teraz o pozorach, o zachowaniu kamiennej twarzy. Oczywiście, że chciała pomóc, że chciała zrobić dla smoka co tylko mogła. Jednak czy Rosier nie przeceniał jej możliwości? Czy nie nawykł zbytnio do towarzystwa tych majestatycznych stworzeń, by nie móc zrozumieć jej obaw?
- Ja… - Nie przypominała teraz tej wiecznie pewnej siebie piękności, za którą miała ją przynajmniej część ich czarodziejskiej społeczności. – Czy jesteś tego pewien? Że powinnam to być ja. Devaughn mnie nie zna, a ja nigdy…
Weź się w garść, Evandro. Umilkła, wolną dłonią sięgając po stojący obok kielich wina – i nie obchodziło jej teraz, na ile to jawne i łatwe do rozszyfrowania zachowanie. Na mocniejszy uścisk odpowiedziała silniejszym, jak na jej możliwości, uściśnięciem jego dłoni. Przecież nic jej nie będzie, przecież czarodzieje zajmowali się smokami nie od wczoraj, zaś skoro inni dawali sobie radę, dlaczego nie mogłaby ona.
- Jeśli tylko wytłumaczysz mi jak się z nim obchodzić- podjęła po chwili spokojniej, z większym opanowaniem. Chciała być odważna, dla nich, dla niego.
Wolała nawet nie myśleć, co zrobi papa, gdy dowie się o jutrzejszej wizycie w rezerwacie. A raczej o tym, co dokładniej zamierza tam robić.
Pokiwała krótko głową, gdy Tristan zaczął mówić dalej, analizować obecną sytuację.
- Niestety, możesz mieć rację. Użycie jakichkolwiek specjalistycznych eliksirów bez powodu nie pozostaje bez uszczerbku na zdrowiu pacjenta. I nawet pradawna magia smoków nie mogła uchronić go przed niekorzystnym działaniem niesłusznie podanych medykamentów - przyznała cicho, niechętnie, nie chcąc go przecież straszyć, a jedynie upewnić w obranym przez niego toku myślowym. Udało im się wyeliminować łuszczycę, byli pewni, że to nie ona, a jednocześnie nie mieli bladego pojęcia, jaka jest prawdziwa przyczyna jego cierpień. Mogli więc zająć się tylko i wyłącznie objawami, z nadzieją, że ich wytężone wysiłki przyniosą odpowiedni rezultat i uda im się namierzyć źródło choroby.
Wciąż nie wyślizgując swej dłoni z jego silnego uścisku, wolną sięgnęła ku twarzy, przymykając na chwilę powieki. Trudno było jej słuchać o zniewolonym, zamkniętym w terrarium, powoli umierającym smoku. Próbowała powstrzymać cisnące się do jej oczu łzy; zbyt dobrze go rozumiała, by pozostać obojętną na jego los.
- Nigdy więcej nie zobaczysz, Tristanie. Dowiemy się, co spowodowało tę chorobę, co to jest… I nie pozwolimy, by zabrała jakiegokolwiek smoka. Ani by kat zabrał nam Devaughna – mówiła pewnie, z siłą, z zacięciem. Bo tak też musiało być. – Musimy spróbować z eliksirem wzmacniającym, to może przynieść mu ulgę – zgodziła się z propozycją smokologa, znów zaczynając gładzić wierzch jego dłoni, próbując dodać mu otuchy. Wolała nawet nie myśleć, jakie to było dla niego ciężkie, skoro ją los chorego doprowadzał do takiego stanu ducha. - Jednak będę musiała dobrać odpowiednią dawkę i wymienić część składników na inne, odpowiedniejsze dla zwierzęcego pacjenta. Czy wiesz, ile on może teraz ważyć?
Uprzejme, zagadkowe uśmiechy idealnie współgrały z podjętym tematem Sabatu, na który przecież musieli iść razem. Kiwnęła głową w odpowiedzi na deklarację narzeczonego, bez ociągania podnosząc na niego wzrok, spoglądając mu prosto w oczy. Dziękuję, Tristanie, starała się powiedzieć bez słów. Bo choć byłoby to tak proste, tak niewinne, to obawiała się kolejnego niezrozumienia, które mogłoby z nich wyniknąć.
Skoro zawodziły ich słowa, czy nie powinni zacząć rozmawiać ze sobą gestami?
Jak na spełnienie jego niemej prośby, uniosła do ust kielich wina – może nieco nierozważnie i nieodpowiedzialnie, lecz przecież musiała się ogrzać, odprężyć, uspokoić. Zaś przebywanie w miejscu publicznym z pewnością pomoże utrzymać się w ryzach, choćby wino uderzyło do głowy; od maleńkości wpajano jej przecież zachowywanie się wedle tych samych zasad, na pierwszym miejscu stawiano reputację. Nawet obudzona w środku nocy winna zachowywać się jak prawdziwa dama.
Choć sama wyciągnęła do Tristana dłoń, nie spodziewała się, by odpowiedział na jej gest z takim wyprzedzeniem; nie spuszczała z niego wzroku, z uwagą obserwując jak ujmuje jej dłoń, a później unosi do ust i składa na niej delikatny pocałunek. Coś przemknęło jej przez twarz, cień wstydliwego wzruszenia, które mieszało się z dojmującym smutkiem i idącą z nim w parze złością. Byli w tym razem, i tylko razem mogli pomóc Devaughnowi. Kto wie, czy również Devaughn nie mógł pomóc im.
Gdy Tristan złożył ich dłonie na blacie stolika, nie cofnęła swojej, jak mógł nakazywać rozsądek, wprost przeciwnie- delikatnie i czule, na tyle czule, na ile mogła sobie pozwolić, pogładziła wierzch jego silnego uścisku, dostrzegając malujący się na jego licu smutek, towarzyszące mu zmęczenie. Ile bezsennych nocy czuwał przy swym podopiecznym?
Dopiero jego dalsze słowa wyrwały ją z zamyślenia. Zrobi to lepiej, delikatniej…? Nie rozumiała – nie chciała rozumieć. Utkwiła w jego twarzy zdziwione, zlęknione spojrzenie; czy mogła się przesłyszeć? Czy Tristan naprawdę chciał, by to ona…? Poruszyła ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, lecz spomiędzy jej warg nie wydobyło się żadne słowo. Zamarła, znieruchomiała, próbując opanować narastającą panikę. Smok był majestatyczny, potężny i czarował ją swą pradawną magią, to prawda. Lecz właśnie z tego powodu, z powodu swej wyjątkowości i wspaniałości, nie wyobrażała sobie, by mogła tak po prostu podejść, pobrać mu krew… Nie ona.
Narzeczony musiał to dostrzec, odbijające się w jej oczach wahanie, strach, lecz nie myślała teraz o pozorach, o zachowaniu kamiennej twarzy. Oczywiście, że chciała pomóc, że chciała zrobić dla smoka co tylko mogła. Jednak czy Rosier nie przeceniał jej możliwości? Czy nie nawykł zbytnio do towarzystwa tych majestatycznych stworzeń, by nie móc zrozumieć jej obaw?
- Ja… - Nie przypominała teraz tej wiecznie pewnej siebie piękności, za którą miała ją przynajmniej część ich czarodziejskiej społeczności. – Czy jesteś tego pewien? Że powinnam to być ja. Devaughn mnie nie zna, a ja nigdy…
Weź się w garść, Evandro. Umilkła, wolną dłonią sięgając po stojący obok kielich wina – i nie obchodziło jej teraz, na ile to jawne i łatwe do rozszyfrowania zachowanie. Na mocniejszy uścisk odpowiedziała silniejszym, jak na jej możliwości, uściśnięciem jego dłoni. Przecież nic jej nie będzie, przecież czarodzieje zajmowali się smokami nie od wczoraj, zaś skoro inni dawali sobie radę, dlaczego nie mogłaby ona.
- Jeśli tylko wytłumaczysz mi jak się z nim obchodzić- podjęła po chwili spokojniej, z większym opanowaniem. Chciała być odważna, dla nich, dla niego.
Wolała nawet nie myśleć, co zrobi papa, gdy dowie się o jutrzejszej wizycie w rezerwacie. A raczej o tym, co dokładniej zamierza tam robić.
Pokiwała krótko głową, gdy Tristan zaczął mówić dalej, analizować obecną sytuację.
- Niestety, możesz mieć rację. Użycie jakichkolwiek specjalistycznych eliksirów bez powodu nie pozostaje bez uszczerbku na zdrowiu pacjenta. I nawet pradawna magia smoków nie mogła uchronić go przed niekorzystnym działaniem niesłusznie podanych medykamentów - przyznała cicho, niechętnie, nie chcąc go przecież straszyć, a jedynie upewnić w obranym przez niego toku myślowym. Udało im się wyeliminować łuszczycę, byli pewni, że to nie ona, a jednocześnie nie mieli bladego pojęcia, jaka jest prawdziwa przyczyna jego cierpień. Mogli więc zająć się tylko i wyłącznie objawami, z nadzieją, że ich wytężone wysiłki przyniosą odpowiedni rezultat i uda im się namierzyć źródło choroby.
Wciąż nie wyślizgując swej dłoni z jego silnego uścisku, wolną sięgnęła ku twarzy, przymykając na chwilę powieki. Trudno było jej słuchać o zniewolonym, zamkniętym w terrarium, powoli umierającym smoku. Próbowała powstrzymać cisnące się do jej oczu łzy; zbyt dobrze go rozumiała, by pozostać obojętną na jego los.
- Nigdy więcej nie zobaczysz, Tristanie. Dowiemy się, co spowodowało tę chorobę, co to jest… I nie pozwolimy, by zabrała jakiegokolwiek smoka. Ani by kat zabrał nam Devaughna – mówiła pewnie, z siłą, z zacięciem. Bo tak też musiało być. – Musimy spróbować z eliksirem wzmacniającym, to może przynieść mu ulgę – zgodziła się z propozycją smokologa, znów zaczynając gładzić wierzch jego dłoni, próbując dodać mu otuchy. Wolała nawet nie myśleć, jakie to było dla niego ciężkie, skoro ją los chorego doprowadzał do takiego stanu ducha. - Jednak będę musiała dobrać odpowiednią dawkę i wymienić część składników na inne, odpowiedniejsze dla zwierzęcego pacjenta. Czy wiesz, ile on może teraz ważyć?
Ostatnio zmieniony przez Evandra Lestrange dnia 11.06.16 12:32, w całości zmieniany 1 raz
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Evandra Lestrange' has done the following action : rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
Tak blisko, a tak daleko; serce krwawiło, serce pożądało – tej jednej, której mieć nie mógł, której mieć nie potrafił. W jej oczach nie iskrzyło szczęście, uśmiech ozdobiony melancholią przypominał mu o każdej ranie, którą jej zadał. Życie Tristana już dłuższy czas temu roztrzaskało się na tysiące maleńkich kawałeczków, żeby zaleczyć rany Evandry – zapewne wpierw musiałby je poskładać. Dotrzeć do niej, jak wtedy, w różanej altanie na zgubnym weselu Marie, zrozumieć ją od nowa, wybłagać wybaczenie. Lecz nie potrafił – jak miałby, kiedy narzeczona nie chciała wierzyć w żadne jego słowo? Zapewnienia Tristana były szczere, pragnął jej łaski, pragnął jej uczucia, pomimo każdej krzywdy, której się wobec niej dopuścił. Zaćmione oczy nie potrafiły dostrzec, że wśród skrzących odłamków jego dotychczasowego życia łatwo odnaleźć fragmenty jej potłuczonej porcelanowej duszy; była delikatna, jak lalka, najpiękniejsza lalka. A on chciał ją chronić – lub wmawiał to sobie tylko, usprawiedliwiając drapieżne posunięcia dążące do zamknięcia tego skarbu w złotej klatce. Nie miał wyjścia, był uparty. I uparł się na nią. Obserwował, jak sięga po kielich z czymś na kształt zadowolenia, ckliwej nadziei znikąd zapłonionej w oku, choć pewna sierpniowa noc, o której zapewne tylko za sprawą niezwykłego szczęścia nikt – prócz jego siostry, której jednak ufał jak nikomu – nie wiedział, winna go czegoś w tej materii nauczyć. Pij, najdroższa, przecież jesteś ze mną – i przecież nie towarzyszy nam wcale aż tak wiele gapiów. I również milczał, choć nie rozumiał, dlaczego milczą. Nie wypuścił jej z dłoni z delikatnego, ale wciąż stanowczego uścisku, odnajdując opuszkiem rzeźbienie w złocie jej zaręczynowego pierścienia. Nie zapominał o tym, jak wiele przeszła i jak trudne było dla niej ponowne wyjście na salony – czy to nie pierwszy sabat po jej ocaleniu? – ale od teraz była pod jego opieką, pod opieką sztandaru Rosierów. Ścięta róża odradza się na nowo, piękniejsza i silniejsza niż wcześniej, Evandro, kiedy mur między nami wreszcie zburzy połączenie nas dożywotnim węzłem obowiązku.
Poczuł jej subtelną pieszczotę jak muśnięcie jedwabiem, delikatnym, być może chłodnym, ale wciąż przyjemnym; jego szorstkie, zupełnie nie książęce dłonie kontrastowały z nimi jak czerń i biel, jak bezkres oceanów, gdzie mieszkają syreny, i płomień ognia unoszący się nad smoczymi klifami. Być może dlatego Tristan wierzył, pomimo wszelkich przeciwności losu i wszelkich znaków przeczącej tej płonnej nadziei, że razem mogli stworzyć idealną harmonię, że właśnie w jego ramionach Evandra zdoła odetchnąć pełną piersią i raz jeszcze uśmiechnąć się tak pięknie, jak uśmiechała się w dniu, w którym ją poznał. Raz jeszcze wzruszyć się nad jego wierszem, uwierzyć w jego słowo i z namiętnością oddać się sile pocałunku, jak tamtej sierpniowej nocy… której po raz kolejny zawiódł sam siebie. Milczał, już nie zastanawiając się, dlaczego milczą. Uniósł ku niej spojrzenie, dostrzegając w jej oczach narastający lęk – i uścisnął jej dłoń mocniej, winna wiedzieć, że póki znajdował się obok, nic jej nie groziło. Nic, poza nim samym.
- Podczas choroby jest całkowicie niegroźny – odezwał się z roztargnieniem, tylko częściowo, ale jednak kłamiąc, aby ją uspokoić. Sińce na jego nogach po tym, jak ostatnio podciął go ogonem, wciąż piekły, ale Devaughn nie był już w stanie wykrzesać ognia. Jego pazury były połamane. A samą siłą – nic nie mógł zrobić Evandrze, jeśli tylko odpowiednio do niego podejdą. – Przygotuj mu coś na uspokojenie, podamy mu wcześniej – dodał po chwili zastanowienia, przyjmując ton prośby. – Gdybym nie był pewny, nigdy bym tego nie zaproponował. – Spojrzał wprost w jej oczy, chcą się upewnić, czy Evandra pojmuje sens wypowiadanych przez niego słów. – Przecież nie zostawię cię samej – kontynuował nieco łagodniej, wciąż dbając, by czuła jego pewny uścisk na dłoni. – Nie mamy medyka, Evandro, nie skazuj go na dodatkowe cierpienia. Nie wiem, za którym razem trafię w odpowiednią żyłę. – Krzywdy mu nie zrobi, smoki to wielkie bydlęcia, ale przebić się przez smoczą łuskę nie jest łatwo, to zostawiało rany. Evandra posiadała medyczne wykształcenie, nie on. – Czas najwyższy, żeby cię poznał. – Próbujesz mu uratować życie, czyż nie? – Niebawem staniesz się panią tego miejsca. Powinnaś poznać je wszystkie. – Chciałabyś tego, Evandro? Stać się moją smoczą królową? Tak wiele myśli, których nie mógł wypowiedzieć na głos, kłębiło się w jego głowie. Tak wiele myśli zbyt śmiałych, zbyt obcesowych jak na stosunek, jakim wciąż bezlitośnie go darzyła. – Zadziwi cię, jak wiele macie ze sobą wspólnego – Ty i Devaughn, obydwoje macie silniejszego ducha niż ciało.
- Będę przy tobie – obiecał, słysząc jej warunek, bynajmniej nie miał zamiaru zostawić jej samej sobie. Gdyby coś jej się stało, nigdy by tego sobie nie darował. – Pomogę ci. – Nie sądził, że ich współpraca potoczy się w podobnym kierunku. Zaskakiwała go niezmiennie, a on wciąż tak niewiele o niej wiedział. Wiedział jednak to, co było w tym momencie najważniejsze: że jej wiedza i umiejętności były bezbłędne, doświadczył tego na własnej skórze. Skinął głową, usiłując powściągnąć lęk, to bez znaczenia, czasu nie cofną. Mogli jednak znacznie wpłynąć na ten czas, który miał dopiero nadejść.
Czy mu się zdawało, czy dostrzegł perły skrzące w kącikach jej oczu?
Przeciągnął spojrzeniem ku jej dłoni, gdy gestem znów się mu przychyliła, z zacięciem broniąc Devaughna. Ogień i woda – w jej oczach łzy mieszały się z rozpalonymi iskrami. To był ich smok i ich wyzwanie. Jego próba… a może ich próba? Wierzył, że sytuacja z Devaughnem rozwieje jakiekolwiek wątpliwości u jego wuja – jeśli takowe miał – ale czy nie okazywała się również próbą dla nich? Dziwiło go, że Evandra zgodziła się wejść na tę wspólną ścieżkę razem z nim, jeszcze bardziej – szła po niej tak chętnie. Ale Evandra dziwiła go niezmiennie…
- Sto, może sto dwadzieścia – oszacował po chwili zawahania. – Znacznie stracił na wadze, zwłaszcza ostatnio. Sprawdzę dokładną wartość i wyślę ci notatkę przed zmierzchem. To wszystko, czego potrzebujesz? – Dostrzegłszy kątem oka kelnera zbliżającego się z ich zamówieniem, dopiero teraz upuścił dłoń półwili, nie chcąc obrazić jej nazbyt odważnym gestem przy świadkach, wciąż byli tylko narzeczeństwem. Uniósł lekko kielich wina, wznosząc niemy toast za chorego smoka.
Właśnie znaleźli się o krok bliżej do jego ozdrowienia. I wykonali ten krok razem.
Poczuł jej subtelną pieszczotę jak muśnięcie jedwabiem, delikatnym, być może chłodnym, ale wciąż przyjemnym; jego szorstkie, zupełnie nie książęce dłonie kontrastowały z nimi jak czerń i biel, jak bezkres oceanów, gdzie mieszkają syreny, i płomień ognia unoszący się nad smoczymi klifami. Być może dlatego Tristan wierzył, pomimo wszelkich przeciwności losu i wszelkich znaków przeczącej tej płonnej nadziei, że razem mogli stworzyć idealną harmonię, że właśnie w jego ramionach Evandra zdoła odetchnąć pełną piersią i raz jeszcze uśmiechnąć się tak pięknie, jak uśmiechała się w dniu, w którym ją poznał. Raz jeszcze wzruszyć się nad jego wierszem, uwierzyć w jego słowo i z namiętnością oddać się sile pocałunku, jak tamtej sierpniowej nocy… której po raz kolejny zawiódł sam siebie. Milczał, już nie zastanawiając się, dlaczego milczą. Uniósł ku niej spojrzenie, dostrzegając w jej oczach narastający lęk – i uścisnął jej dłoń mocniej, winna wiedzieć, że póki znajdował się obok, nic jej nie groziło. Nic, poza nim samym.
- Podczas choroby jest całkowicie niegroźny – odezwał się z roztargnieniem, tylko częściowo, ale jednak kłamiąc, aby ją uspokoić. Sińce na jego nogach po tym, jak ostatnio podciął go ogonem, wciąż piekły, ale Devaughn nie był już w stanie wykrzesać ognia. Jego pazury były połamane. A samą siłą – nic nie mógł zrobić Evandrze, jeśli tylko odpowiednio do niego podejdą. – Przygotuj mu coś na uspokojenie, podamy mu wcześniej – dodał po chwili zastanowienia, przyjmując ton prośby. – Gdybym nie był pewny, nigdy bym tego nie zaproponował. – Spojrzał wprost w jej oczy, chcą się upewnić, czy Evandra pojmuje sens wypowiadanych przez niego słów. – Przecież nie zostawię cię samej – kontynuował nieco łagodniej, wciąż dbając, by czuła jego pewny uścisk na dłoni. – Nie mamy medyka, Evandro, nie skazuj go na dodatkowe cierpienia. Nie wiem, za którym razem trafię w odpowiednią żyłę. – Krzywdy mu nie zrobi, smoki to wielkie bydlęcia, ale przebić się przez smoczą łuskę nie jest łatwo, to zostawiało rany. Evandra posiadała medyczne wykształcenie, nie on. – Czas najwyższy, żeby cię poznał. – Próbujesz mu uratować życie, czyż nie? – Niebawem staniesz się panią tego miejsca. Powinnaś poznać je wszystkie. – Chciałabyś tego, Evandro? Stać się moją smoczą królową? Tak wiele myśli, których nie mógł wypowiedzieć na głos, kłębiło się w jego głowie. Tak wiele myśli zbyt śmiałych, zbyt obcesowych jak na stosunek, jakim wciąż bezlitośnie go darzyła. – Zadziwi cię, jak wiele macie ze sobą wspólnego – Ty i Devaughn, obydwoje macie silniejszego ducha niż ciało.
- Będę przy tobie – obiecał, słysząc jej warunek, bynajmniej nie miał zamiaru zostawić jej samej sobie. Gdyby coś jej się stało, nigdy by tego sobie nie darował. – Pomogę ci. – Nie sądził, że ich współpraca potoczy się w podobnym kierunku. Zaskakiwała go niezmiennie, a on wciąż tak niewiele o niej wiedział. Wiedział jednak to, co było w tym momencie najważniejsze: że jej wiedza i umiejętności były bezbłędne, doświadczył tego na własnej skórze. Skinął głową, usiłując powściągnąć lęk, to bez znaczenia, czasu nie cofną. Mogli jednak znacznie wpłynąć na ten czas, który miał dopiero nadejść.
Czy mu się zdawało, czy dostrzegł perły skrzące w kącikach jej oczu?
Przeciągnął spojrzeniem ku jej dłoni, gdy gestem znów się mu przychyliła, z zacięciem broniąc Devaughna. Ogień i woda – w jej oczach łzy mieszały się z rozpalonymi iskrami. To był ich smok i ich wyzwanie. Jego próba… a może ich próba? Wierzył, że sytuacja z Devaughnem rozwieje jakiekolwiek wątpliwości u jego wuja – jeśli takowe miał – ale czy nie okazywała się również próbą dla nich? Dziwiło go, że Evandra zgodziła się wejść na tę wspólną ścieżkę razem z nim, jeszcze bardziej – szła po niej tak chętnie. Ale Evandra dziwiła go niezmiennie…
- Sto, może sto dwadzieścia – oszacował po chwili zawahania. – Znacznie stracił na wadze, zwłaszcza ostatnio. Sprawdzę dokładną wartość i wyślę ci notatkę przed zmierzchem. To wszystko, czego potrzebujesz? – Dostrzegłszy kątem oka kelnera zbliżającego się z ich zamówieniem, dopiero teraz upuścił dłoń półwili, nie chcąc obrazić jej nazbyt odważnym gestem przy świadkach, wciąż byli tylko narzeczeństwem. Uniósł lekko kielich wina, wznosząc niemy toast za chorego smoka.
Właśnie znaleźli się o krok bliżej do jego ozdrowienia. I wykonali ten krok razem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wciąż gładziła wierzch jego dłoni, gdy uspokajał, gdy zapewniał o nieszkodliwości dręczonego chorobą smoka. Całkowicie niegroźny...? Nadal był ogromny, nadal mógłby ją zgnieść choćby przez przypadek - i nawet jeśli nie wierzyła narzeczonemu w pełni, to ufała, że nie zostawi jej z tym samym, że będzie tuż obok. Nawet jeśli się bała, nie miała innego wyboru. Potrzebowali jej... i Devaughn, i Tristan.
Gdyby byli już po ślubie, gdyby widziała sińce i otarcia szpecące jego ciało, serce z pewnością podeszłoby jej do gardła, zaś strach i złość - że śmiał ją okłamać - mogłyby wziąć górę. Teraz jednak nie do końca zdawała sobie sprawę z ryzyka, którego się podejmowała, widząc to badanie jak przez mgłę, wyobrażając je sobie przez pryzmat kolejnych zapewnień i tej pewności, która od niego biła. Gdyby nie był pewny, nigdy by jej tego nie zaproponował. Prawda?
Patrzyła mu w oczy, gdy mówił o wsparciu, gdy prosił o przygotowanie czegoś na uspokojenie - całkowicie niegroźny - i pokiwała krótko głową, odpowiadając mu lekkim ściśnięciem dłoni. Nadal było w niej coś napiętego, coś złamanego i kruchego, lecz dzięki niemu powoli wracała jej siła, by stawić temu czoła, by wyjść z bezpiecznego Munga i stanąć oko w oko z majestatycznym, potężnym smokiem. Nie mogła jednak kłamać - oprócz strachu i złości czuła również swego rodzaju poruszenie, zafascynowanie i dumę.
- Nie skażę - odpowiedziała cicho, próbując wygiąć usta w pewnym, pokrzepiającym uśmiechu; nigdy nie sądziła, że będą zaangażowani we wspólną sprawę, w sprawę, która naprawdę ją poruszy, która będzie ważna dla nich obojga i - co najważniejsze - będzie prawdziwa, nie zaś jedną w jedną z tych przeklętych arystokratycznych uroczystości, do których byli zmuszani. Które były fałszem.
- Zajmę się tym. Przygotuję środek uspokajający, a później pobiorę krew i podamy mu eliksir wzmacniający. Będziesz musiał dokładnie obserwować jego reakcje na zaaplikowany eliksir, by ułatwić podjęcie decyzji na temat najefektywniejszego dawkowania. Najlepiej byłoby, gdybyś codziennie wysyłał mi chociaż krótkie notatki na temat jego zachowania.
Coś w niej drgnęło, gdy nazwał ją panią tego miejsca, panią rezerwatu, gdy mówił, że powinna poznać je wszystkie. Choć nie były to słowa wieszcza, to poruszyły ją - albo kryjące się za nimi znaczenie - do głębi. Gdyby mogła po prostu zapomnieć o tym wszystkim, o swoim tytule, o konwenansach i otaczających ich ludziach; gdyby mogła przycisnąć swe usta do jego ust, zanurzyć się w jego ramionach... Lecz ani nie mogła, ani nie powinna. Nawet myślenie o tym wprawiało ją w zakłopotanie, a raczej w zakłopotanie wprawiała ją myśl, że naprawdę poczuła z nim bliskość, którą mogliby przekuć w coś, czego nie powstydziłby się poeta z epoki romansu.
- Jeśli tylko będę mogła, jeśli tylko tego chcesz... - posłała mu pogodniejszy uśmiech, a na jej licach - czy to pod wpływem emocji, czy też pod wpływem alkoholu - wykwitły delikatne rumieńce. I choć czuła napływający gorąc, udawała, że wcale nie zdaje sobie z niego sprawy. Była rzeźbą, wykutym z alabastru posągiem, który nie mógł rozpływać się w jego obecności, który wcale się z nim nie durzył, który wcale przypadkiem mu tego nie okazywał.
- Pomóż - powtórzyła za nim cicho, jakby dla przypieczętowania zawartej między nimi umowy, dla zaczarowania tej chwili porozumienia. - Tak, to wszystko, Tristanie, waga mi wystarczy. Resztę muszę zrobić sama. Będę oczekiwać twojej sowy.
Zdziwiła się, gdy wyswobodził jej dłoń ze swego silnego uścisku; przywykła do tego dotyku, do nieśmiałej pieszczoty, na którą odważyli się sobie pozwolić. Czy nie było za późno, żeby jeszcze mogli o siebie zawalczyć? Czy nie straciła go na zawsze?
W końcu dostrzegła zbliżającego się kelnera i wyprostowała na swym miejscu, w dłoń chwytając swój opróżniony już prawie kielich; próbowała powiązać pojawienie się nieznajomego z nagłą powściągliwością narzeczonego. Odpowiedziała na niemy toast Tristana, mając nadzieję, że ten dzień, to nawiązanie porozumienia, nie będzie jednym z wielu rozczarowań, a początkiem ich nowej drogi. Drogi, która mogła okazać się tą właściwą.
// 2xzt
Gdyby byli już po ślubie, gdyby widziała sińce i otarcia szpecące jego ciało, serce z pewnością podeszłoby jej do gardła, zaś strach i złość - że śmiał ją okłamać - mogłyby wziąć górę. Teraz jednak nie do końca zdawała sobie sprawę z ryzyka, którego się podejmowała, widząc to badanie jak przez mgłę, wyobrażając je sobie przez pryzmat kolejnych zapewnień i tej pewności, która od niego biła. Gdyby nie był pewny, nigdy by jej tego nie zaproponował. Prawda?
Patrzyła mu w oczy, gdy mówił o wsparciu, gdy prosił o przygotowanie czegoś na uspokojenie - całkowicie niegroźny - i pokiwała krótko głową, odpowiadając mu lekkim ściśnięciem dłoni. Nadal było w niej coś napiętego, coś złamanego i kruchego, lecz dzięki niemu powoli wracała jej siła, by stawić temu czoła, by wyjść z bezpiecznego Munga i stanąć oko w oko z majestatycznym, potężnym smokiem. Nie mogła jednak kłamać - oprócz strachu i złości czuła również swego rodzaju poruszenie, zafascynowanie i dumę.
- Nie skażę - odpowiedziała cicho, próbując wygiąć usta w pewnym, pokrzepiającym uśmiechu; nigdy nie sądziła, że będą zaangażowani we wspólną sprawę, w sprawę, która naprawdę ją poruszy, która będzie ważna dla nich obojga i - co najważniejsze - będzie prawdziwa, nie zaś jedną w jedną z tych przeklętych arystokratycznych uroczystości, do których byli zmuszani. Które były fałszem.
- Zajmę się tym. Przygotuję środek uspokajający, a później pobiorę krew i podamy mu eliksir wzmacniający. Będziesz musiał dokładnie obserwować jego reakcje na zaaplikowany eliksir, by ułatwić podjęcie decyzji na temat najefektywniejszego dawkowania. Najlepiej byłoby, gdybyś codziennie wysyłał mi chociaż krótkie notatki na temat jego zachowania.
Coś w niej drgnęło, gdy nazwał ją panią tego miejsca, panią rezerwatu, gdy mówił, że powinna poznać je wszystkie. Choć nie były to słowa wieszcza, to poruszyły ją - albo kryjące się za nimi znaczenie - do głębi. Gdyby mogła po prostu zapomnieć o tym wszystkim, o swoim tytule, o konwenansach i otaczających ich ludziach; gdyby mogła przycisnąć swe usta do jego ust, zanurzyć się w jego ramionach... Lecz ani nie mogła, ani nie powinna. Nawet myślenie o tym wprawiało ją w zakłopotanie, a raczej w zakłopotanie wprawiała ją myśl, że naprawdę poczuła z nim bliskość, którą mogliby przekuć w coś, czego nie powstydziłby się poeta z epoki romansu.
- Jeśli tylko będę mogła, jeśli tylko tego chcesz... - posłała mu pogodniejszy uśmiech, a na jej licach - czy to pod wpływem emocji, czy też pod wpływem alkoholu - wykwitły delikatne rumieńce. I choć czuła napływający gorąc, udawała, że wcale nie zdaje sobie z niego sprawy. Była rzeźbą, wykutym z alabastru posągiem, który nie mógł rozpływać się w jego obecności, który wcale się z nim nie durzył, który wcale przypadkiem mu tego nie okazywał.
- Pomóż - powtórzyła za nim cicho, jakby dla przypieczętowania zawartej między nimi umowy, dla zaczarowania tej chwili porozumienia. - Tak, to wszystko, Tristanie, waga mi wystarczy. Resztę muszę zrobić sama. Będę oczekiwać twojej sowy.
Zdziwiła się, gdy wyswobodził jej dłoń ze swego silnego uścisku; przywykła do tego dotyku, do nieśmiałej pieszczoty, na którą odważyli się sobie pozwolić. Czy nie było za późno, żeby jeszcze mogli o siebie zawalczyć? Czy nie straciła go na zawsze?
W końcu dostrzegła zbliżającego się kelnera i wyprostowała na swym miejscu, w dłoń chwytając swój opróżniony już prawie kielich; próbowała powiązać pojawienie się nieznajomego z nagłą powściągliwością narzeczonego. Odpowiedziała na niemy toast Tristana, mając nadzieję, że ten dzień, to nawiązanie porozumienia, nie będzie jednym z wielu rozczarowań, a początkiem ich nowej drogi. Drogi, która mogła okazać się tą właściwą.
// 2xzt
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dzień jak codzień. Bez większych ekcesów Jayden przeprowadził swoje zajęcia w Hogwarcie, chociaż był jeden moment przy obiedzie, gdy dyrektor wyglądał na naprawdę złego. Jeśli Gellert Grindelwald był wściekły oznaczało to ni mniej ni więcej, że Vane powinien być wtedy zadowolony. Chociaż zły humor głowy Szkoły Magii i Czarodziejstwa mógł się odbić na uczniach, co jednak aż tak zadowalające nie było. Na szczęście zajęcia z Ochrony Przed Czarną Magią z zabójcą Albusa Dumbledore'a zostały odwołane z powodu nikomu nieznanych w tym dniu, co na pewno wielu osobom pozwoliło złapać oddech ulgi. Ale tylko na chwilę. Później zapewne czarodziej zamierzał przypomnieć wszystkim, że w jego zamku nie ma miejsca na słabość. Vane od kiedy tylko zaczął pracę w Hogwarcie, czuł się rozdarty pomiędzy tym co powinno być, a co naprawdę się działo w jego murach. Oczywiście że pomagał swoim uczniom na tyle na ile mógł, żeby nie czuli się jak w klatce, bojąc się wychylić w czymkolwiek. Wiedział, że aktualni studenci byli w o wiele gorszej, nieporównywalnej wręcz sytuacji do tej, która istniała za czasów jego etapu nauki. To był jeden wielki chaos. Wielu z uczniów straciło rodziców, gdy byli pochodzenia mugolskiego i do tego jeszcze Grindelwald... Trudno było zrozumieć cały ból związany z utratą najbliższej osoby. Bo kto jak kto, ale Jay w całym swoim trzydziestoletnim życiu nie został zraniony przez świat. Owszem - ciężko było mu znieść ten cały terror, który przelewał się wpierw przez Europę, potem Wielką Brytanie i najwidoczniej dobrze poczuł się na jej terenach, bo wciąż źle się działo i nikt nie mógł tego zatrzymać. Wtedy i teraz dotykało go to w bardzo osobisty sposób, gdy Ministerstwo Magii wkraczało ze swoimi antymugolskimi przekonaniami do Szkoły Magii Czarodziejstwa i Magii w Hogwarcie i dobierało się do jego uczniów. Starał się wszystkich chronić jednak staranie się ratowania tyle ile mógł, nie oznaczało zawsze wszystkich. Niestety. Trzeba było się z tym pogodzić, a ktoś taki jak on nie potrafił tego pojąć. Znaczy się zdawał sobie z tego sprawę, ale wciąż wierzył, że osiągnięcie tego jest możliwe, jeśli będzie się wystarczająco starał. Można było powiedzieć, że był naiwny, ale przecież w tym właśnie tkwiła jego siła. Wiara w niemożliwe sprawiała, że podejmował się działań, które uważał za słuszne, chociaż często były dla innych szalone.
Tego wieczora postanowił wybrać się w miejsce, o którym słyszał naprawdę wiele dobrego. Glob Księżyca raczej nie kojarzył mu się z żadną restauracją, bo Jayden nie jeździł za dużo w dość wysławiane przez innych miejsca. Wolał ciszę i spokój, gdzie mógł się oddawać obserwacjom, obliczeniom i cichym rozmyślaniom. Dlatego tak uwielbił sobie towarzystwo centaurów, które były wyznacznikiem tych cech. A Glob Księżyca... Nie miał pojęcia, co było tam takiego fantastycznego, ale postanowił się przekonać na własnej skórze. Również wszyscy astronomowie, z którymi rozmawiał byli niezwykle zaskoczeni faktem, że ich młodszy kolega po fachu jeszcze tam nie był! Cóż. JJ nie był w końcu jedynie naukowcem, a poświęcał się dość dużo w szczególności Hogwartowi. Nie miał więc tyle samo czasu co inni, ale nie żałował. Radość i satysfakacja płynąca z nauczania swojej małej armii jak to nazywał swoich podopiecznych była nie do porównania. A mogąc zarówno oddawać się astronomii jak i nauczaniu sprawiało, że Jayden był chyba najbardziej spełnionym człowiekiem na ziemskim globie.
Jednak coś go tknęło, by się tam wybrać. Oczekujący zwykłego obserwatorium, Vane był niezwykle zaskoczony, stojąc w wejściu do restauracji. Lokalu. Miejsca. Wewnątrz było pełno osób i na pewno nie wyglądali w większości na zapalonych astronomów. Śmiali się, jedli, pili jakieś drinki. Coś zdecydowanie mu tu nie pasowało. Stojąc pośrodku głównej sali, Jayden nie wiedział, gdzie miał się podziać. Przyjechał na oglądanie gwiazd, a to? To był jakiś... Kosmos.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Siódmy kwietnia nie zaczął się dla Holly dobrze. Ubiegłego wieczoru niemiłosiernie bolała ją głowa, a matka orzekła, że najpewniej będzie chora i głucha na protesty zmusiła córkę do położenia się do łóżka, zupełnie tak jakby Holly mała znów siedem lat, po czym napoiła ją dziwnymi wywarami, a ona zasnęła snem tak kamiennym, że rano kogut z podwórza jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł się na parapecie jej sypialni i piał jakby go zarzynali, dopóki Skamanderówna nie zwlekła się z łóżka i nie odkryła, że od kwadransa powinna siedzieć już przy swoim biurku w Ministerstwie. Miała zwyczaj deportacji dopiero, gdy znajdzie się za drzwiami rodzinnego domu i pożegna matkę po wspólnym śniadaniu, lecz tamtego ranka niemal zleciała z tych schodów, kiedy jednocześnie nakładała na siebie ciemnoszarą, prostą szatę i krzycząc pytała rozpaczliwie czemu nikt nie pomyślał, by i ją obudzić? W kilka minut później znalazła się jednak już w Ministerstwie, z rozwianymi włosami i grzanką w ustach, którą w ostatniej chwili Eunice Skamander wcisnęła jej w dłoń. Tłum szaroburych postaci zmierzał ku swym obowiązkom z nietęgimi minami, a niektóre czarownice obdarzały Holly pełnym dezaprobaty spojrzeniem.
-Psze-praaam - wydusiła z pełnymi ustami, gdy wcisnęła się do windy jako ostatnia.
Strzepnęła okruszki z szaty i uciekła stamtąd, gdy tylko kobiecy głos obwieścił Departament Magicznych Gier i Sportów.
Dokończyła grzankę ukradkiem przy swoim biurku, udając, że namiętnie czegoś szuka w szufladzie, a w myślach - zamiast skupić się na zadaniach ją czekały - żałowała, że nie ma przy sobie dżemu... lecz nagle doznała olśnienia i zaczęła szukać w szufladzie (była coś o wiele za głęboka, niż wskazywały na to gabaryty z zewnątrz...), aż w końcu wycelowała w nią różdżką i szepnęła: -Accio konfitura - a słoiczek z cichym stukotem przedarł się przez inne bzdety i wylądował w dłoni Holly.
Obejrzała się przez ramię. W prawo, w lewo, mrużąc przy tym oczy niczym auror wypatrujący czarnoksiężników, lecz było czysto - wszyscy współpracownicy albo byli pogrążeni w rozmowie, albo pisali wyjątkowo nudne i bezsensowne raporty.
Była w trakcie smarowania dżemem resztki grzanki, gdy usłyszała nad sobą głośne chrząknięcie swojego szefa.
Do końca dnia musiała naprawdę się starać, by udawać, że pracuje i jest niezwykle zainteresowana dyskusjami nad odcieniem czerwonego dla kafla. Wyrwała się z Ministerstwa jak z Więzienia: z westchnieniem ulgi i odwiecznym uśmiechem na ustach teleportowała się do domu, by szatę urzędniczki Ministerstwa zmienić na coś mniej oficjalnego - Jayden przysłał jej sowę przed kilkoma dniami z prośbą o spotkanie w jakimś obserwatorium, ubrała więc rozkloszowaną, czarną spódnicę i błękitną bluzkę z długim rękawem, wpuszczoną w spódnicę - piosenkarka mugolskiego pochodzenia tak właśnie się ubrała na ostatni koncert, a Holly nader ją lubiła i postanowiła nieco się nią zainspirować. Jednocześnie nie mogła oprzeć się ochocie zrobienia Jaydenowi psikusa i przed deportacją, stojąc przed lustrem, nadęła się mocno, a po chwili patrzyła na nią obca osoba - dziewczyna nieco od niej wątlejsza, z włosami czarnymi jak noc i prostymi jak nitki kukurydzy. Miała teraz wysoko zarysowane kości policzkowe i kilka piegów na nosie, lecz oczy Holly pozostały niezmiennie jasnozielone.
Teleportowała się przed Globem Księżyca, adres przesłał jej Vane, a to co zobaczyła... nieco ją zaskoczyło. Elegancka restauracja? Chyba nie zamierzał się jej oświadczyć, na samą myśl prychnęła śmiechem pod nosem i wmaszerowała odważnie do środka, natychmiast astronoma dostrzęgając. Znalazła się przy nim w kilku susach i uderzyła go lekko pięścią w ramię na powitanie.
-Ej, to ja! - cóż za eleganckie przywitanie! - Jesteś pewien, że stać nas na takie kolacje? - spytała rozbawiona, odrzucając na plecy długie, proste czarne włosy.
-Psze-praaam - wydusiła z pełnymi ustami, gdy wcisnęła się do windy jako ostatnia.
Strzepnęła okruszki z szaty i uciekła stamtąd, gdy tylko kobiecy głos obwieścił Departament Magicznych Gier i Sportów.
Dokończyła grzankę ukradkiem przy swoim biurku, udając, że namiętnie czegoś szuka w szufladzie, a w myślach - zamiast skupić się na zadaniach ją czekały - żałowała, że nie ma przy sobie dżemu... lecz nagle doznała olśnienia i zaczęła szukać w szufladzie (była coś o wiele za głęboka, niż wskazywały na to gabaryty z zewnątrz...), aż w końcu wycelowała w nią różdżką i szepnęła: -Accio konfitura - a słoiczek z cichym stukotem przedarł się przez inne bzdety i wylądował w dłoni Holly.
Obejrzała się przez ramię. W prawo, w lewo, mrużąc przy tym oczy niczym auror wypatrujący czarnoksiężników, lecz było czysto - wszyscy współpracownicy albo byli pogrążeni w rozmowie, albo pisali wyjątkowo nudne i bezsensowne raporty.
Była w trakcie smarowania dżemem resztki grzanki, gdy usłyszała nad sobą głośne chrząknięcie swojego szefa.
Do końca dnia musiała naprawdę się starać, by udawać, że pracuje i jest niezwykle zainteresowana dyskusjami nad odcieniem czerwonego dla kafla. Wyrwała się z Ministerstwa jak z Więzienia: z westchnieniem ulgi i odwiecznym uśmiechem na ustach teleportowała się do domu, by szatę urzędniczki Ministerstwa zmienić na coś mniej oficjalnego - Jayden przysłał jej sowę przed kilkoma dniami z prośbą o spotkanie w jakimś obserwatorium, ubrała więc rozkloszowaną, czarną spódnicę i błękitną bluzkę z długim rękawem, wpuszczoną w spódnicę - piosenkarka mugolskiego pochodzenia tak właśnie się ubrała na ostatni koncert, a Holly nader ją lubiła i postanowiła nieco się nią zainspirować. Jednocześnie nie mogła oprzeć się ochocie zrobienia Jaydenowi psikusa i przed deportacją, stojąc przed lustrem, nadęła się mocno, a po chwili patrzyła na nią obca osoba - dziewczyna nieco od niej wątlejsza, z włosami czarnymi jak noc i prostymi jak nitki kukurydzy. Miała teraz wysoko zarysowane kości policzkowe i kilka piegów na nosie, lecz oczy Holly pozostały niezmiennie jasnozielone.
Teleportowała się przed Globem Księżyca, adres przesłał jej Vane, a to co zobaczyła... nieco ją zaskoczyło. Elegancka restauracja? Chyba nie zamierzał się jej oświadczyć, na samą myśl prychnęła śmiechem pod nosem i wmaszerowała odważnie do środka, natychmiast astronoma dostrzęgając. Znalazła się przy nim w kilku susach i uderzyła go lekko pięścią w ramię na powitanie.
-Ej, to ja! - cóż za eleganckie przywitanie! - Jesteś pewien, że stać nas na takie kolacje? - spytała rozbawiona, odrzucając na plecy długie, proste czarne włosy.
then let the heavens hear it
the penitential hymn
come healing of the bodycome healing of the mind
Holly Skamander
Zawód : Była ścigająca Srok, obecnie specjalista ds. quidditcha w MM i komentatorka meczy
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Strawberries, cherries and an angel's kiss in spring,
my summer wine is really made from all these things!
my summer wine is really made from all these things!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Glob Księżyca
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent