Wydarzenia


Ekipa forum
Greenwich Park
AutorWiadomość
Greenwich Park [odnośnik]29.04.16 3:04
First topic message reminder :

Greenwich Park

Olbrzymie, zielone tereny przeznaczane nie tylko na niezwykle urokliwe spacery pozwalające odpocząć od zgiełku miasta, ale i stanowią doskonałe tereny łowieckie. Specjalnie sprowadzone do parku jelenie stanowią wyjątkową rozrywkę podczas letnio-jesiennych polowań, a mieszczące się nieopodal sokolarnie oraz, bardziej popularne wśród czarodziejów, sowiarnie, zapewniają, że to najlepsze miejsce na odbycie polowania wraz z drapieżnymi ptakami. Okoliczne stadniny zachęcają natomiast do konnych przejażdżek specjalnie wytyczonymi do tego szlakami. Niestety, ze względu na bliskość mugoli, nie jest możliwe dosiąść tutaj skrzydlatego wierzchowca.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Greenwich Park - Page 5 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Greenwich Park [odnośnik]11.02.19 21:41
| 15.10

Trening był dość wyczerpujący, choć wyśmienity humor Rii nie pozwolił zawodniczce odczuć zmęczenia ani na chwilę. Miała niekończący się zapał oraz energię do działania, dlatego skuteczność Weasley podczas dzisiejszego treningu wzrosła znacząco. Przechodziła samą siebie kiedy celnie rzucała kafla, przechwytywała go oraz celowała do pętli przeciwnika. Nawet trenerka pochwaliła ją na samym końcu - natomiast rudowłosa mogła wreszcie spojrzeć na Cynthię z wyższością i posłać drugiej ścigającej tryumfalny uśmiech. Nie robiła tego za często, nie mając ku temu okazji, ale skoro ta się nadarzyła - kobieta wprost nie mogła przepuścić takiej szansy. Jakkolwiek podobne działanie stawiało Rhiannon w wyjątkowo niekorzystnej, wręcz paskudnej pozycji wrednej zołzy, to ten jeden raz udzieliła sobie sama dyspensy. Od bycia miłą, grzeczną oraz niezawistną czarownicą. Nikt nie mógł być idealny przecież, dodatkowo przez cały czas, nieustannie. Natomiast ona nie była taką niemalże nigdy, stąd wniosek, że niewiele traciła.
Jednak to, czego nie spodziewała się jeszcze bardziej, to widowni na trybunach. Ria ze zdziwieniem obejrzała się za źródłem głosu docierającego do uszu rudowłosej z bardzo daleka. Dostrzegłszy kibicującego Oscara, Harpia zdziwiła się nie na żarty, ale ostatecznie pomachała chłopcu energicznie; gdzieś między kolejnym manewrem, a szarżą na pętlę przeciwników. Zdobyła aż pięćdziesiąt punktów, choć oczywiście nie była to wyłącznie jej zasługa. Zwycięstwa zawsze są drużynowe - aczkolwiek nie dało się ukryć, że Weasley była dziś w nadzwyczaj dobrej formie.
Reid musiał to zauważyć sądząc po jego okrzyku zachwycenia, kiedy tylko kobieta postawiła nogi na murawie. Po krótkim prysznicu oraz przebraniu się w szatni wypadła na zewnątrz, od razu dopadając do równie co ona podekscytowanego nastolatka. Doskonale rozumiała fascynację Qudditchem, czuła dokładnie to samo. - To prawda, dziś poszło mi wyjątkowo dobrze - przyznała podczas krótkiej wędrówki do sąsiadującego z boiskiem Harpii parku. Uśmiechała się cały czas, tak zwyczajnie, po ludzku szczęśliwa. Chwyciła za ramię młodzieńca, taksując go wzrokiem od stóp do głów. - Ależ ty urosłeś! Dziewczyny to się za tobą uganiają, co? - zagaiła żartobliwie, delikatnie uderzając Oscara biodrem. Zaraz pochwyciła wygodniej miotłę i zaczęła podziwiać niesamowite pasy zieleni roztaczające się dookoła nich. - Pięknie tu - wyrzekła zachwycona, jeszcze nim zasypał ją grad pytań. Zaśmiała się cicho widząc, że miała do czynienia z niezłym gadułą. - Musisz umówić się na przesłuchanie. Ono nie wygląda oczywiście jak takie teatralne: trener każe ci wykonać parę podstawowych manewrów oraz wszystko to, co uważa za potrzebne i decyduje, czy cię przyjąć. Lądujesz na ławce rezerwowych, potem dostajesz swoją szansę. Zwykle masz tylko jedną - wyjaśniła spokojnie na swoim przykładzie. Nie mogła mieć co prawda pewności czy wszędzie rekrutacja wyglądała tak samo, ale Rhiannon podejrzewała, że sprawy miały się dość podobnie. - Niby robiłam ten manewr już któryś raz z kolei, ale też bałam się, że wyrżnę łbem w ziemię - zaśmiała się, choć przecież roztoczona przed nią wizja nie nosiła żadnych znamion żartu, a wręcz realnego niebezpieczeństwa. Dzisiejszego dnia Ria nie umiała przejąć się tym tak naprawdę. Może czuła się nieśmiertelna? - Nie, jak najbardziej celowe działanie - dodała po krótkiej chwili i odsunęła się od pana Reida, który rwał się do powtórzenia tej miotlarskiej figury. Weasley nie była zachwycona tym pomysłem. - Nie, nie chcę, żeby stała ci się krzywda, która popchnie twojego ojca do zamachu na moją osobę - powiedziała poważnie, choć na piegowatej twarzy błąkał się nieznaczny uśmiech. Nie mogła nic poradzić na dobry humor. - Za to możemy po prostu polatać - zaproponowała w zamian, bojąc się prawdziwego, nastoletniego… focha.



Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ria Macmillan
Ria Macmillan
Zawód : ścigająca Harpii z Holyhead
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
be brave
especially when you're scared
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6105-ria-weasley https://www.morsmordre.net/t6110-rudy-rydz https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f143-kornwalia-puddlemere-dwor-macmillanow https://www.morsmordre.net/t6112-skrytka-nr-1520 https://www.morsmordre.net/t6111-ria-weasley
Re: Greenwich Park [odnośnik]13.02.19 2:03
Nie miał co mówić, jedynie tym szerzej się uśmiechnął kiedy Ria przyznała mu rację. Sam w końcu widział, więc trudno zaprzeczać - wymiatała! Choć to słowo jakoś tak dziwnie brzmiało, kiedy sobie pomyśleć, że dotyczy sportu związanego z miotłami. Ale no, nie ważne.
Zaraz jednak wywrócił oczami w nastolatkowym nawyku, bo co poradzić, urosnąć by chciał i to bardzo. Nawet sobie robił nadzieję, jak zobaczył że ojciec jego biologiczny jest całkiem wysoki, ale też pamiętał doskonale że mama była niska bardzo i bał się że tę cechę po niej odziedziczył, bo pomiędzy kolegami to był raczej kurduplem. Da sobie jednak czas, jakieś pięć lat na rośnięcie ma, a cuda się w końcu zdarzają, nie?
- Jeszcze nad tym pracuję, ale daj mi trochę czasu. - zapewnił z absolutnym przekonaniem. W sumie nikt z jego znajomych o takich rzeczach za wiele nie mówił, on sam też jakoś bardzo o tych sprawach nie myślał, nie miał konkretnych wyobrażeń, marzeń czy zauroczeń, przynajmniej takich co by miały dwie ręce i nogi i były rzeczywiste, a nie opisane w książkach, ale miał w sobie przekonanie, że to przecież samo przychodzi do człowieka. - Co trzeba zrobić, żeby przyszła gwiazda quidditcha się za człowiekiem oglądała? Zbieram materiały na przyszłość. - dodał zaraz, teraz uśmiechając się przy tym szerzej, bo w sumie to ganianie za sportowcem byłoby całkiem fajne, choć zawsze lepiej się dogadywał z artystycznymi duszami. Noale komu nie imponują sportowcy!?
- Stresujące. - stwierdził na cały ten opis, perspektywę jednej, jedynej szansy i walki, przebijania się. - Jak wyglądała ta twoja szansa? - przechylił jeszcze głowę i znów spojrzał na rudowłosą. Z jego perspektywy była mistrzynią. Oczywiście, wiedział że są lepsi, jednak skoro sam próbował swoich sił, wiedział jakie to trudne, a skoro jego osiągnięcia to szkolna drużyna to jak mógł nie podziwiać kogoś lepszego, kiedy jeszcze mógł poznać tę osobę, urzeczywistnić ją sobie troszkę?
- Super! - zawołał zaraz, jak usłyszał, że to wszystko było celowe. I pewnie każdy członek jego szkolnej drużyny by z butów wyskoczył jakby o tym usłyszał i to na żywo zobaczył!
Zaraz jednak się okazało, ze nie będzie mu dane spróbować, nie wyglądał przy tym na jakoś wybitnie przejętego, choć w sumie to chętnie by się tego nauczył. - Ale masz tylko jedną miotłę, a ja swojej nie mam. - zauważył, wzruszając przy tym ramionami, latanie z drugą osobą pewnie szalenie by go bawiło, ale gdyby najpierw nie nauczył się latać samodzielnie. - W sumie to trochę mi szkolnej drużyny brakuje. - stwierdził tak po chwili namysłu. Nie sądził, że zatęskni za szkołą, sporo złego się tam w końcu działo, ale zaczynało mu czasem brakować rówieśników, tych lepszych kolegów, fajniejszych zajęć czy treningów. Cóż jednak, coś za coś!
- A nim nie musisz się tak mocno przejmować, narazie go nie ma więc miałabyś trochę czasu na ukrycie zwłok i upozorowanie mojej ucieczki. - stwierdził zaraz, jakby planował jakąś powieść detektywistyczną na tej podstawie stworzyć co najmniej. Uśmiechnął się też lekko, w sumie to był ciekaw jak by sam Fox zareagował, nadal nie do końca go rozgryzł, czasem trochę się w tej relacji gubił, jednak sądził ze faktycznie Weasley mogłaby mieć problemy i nawet posada przyszłej gwiazdy, ani tytuł lady by jej nie uchronił. Chyba. - Ej w sumie, jak to z wami jest? W sensie ponoć jesteście szlachtą. Ale to jest jakieś dziwne, w sensie, znam spoko szlachciców, ale jednak nadal mieszkają w dworach i w ogóle. O co z tym chodzi?
Dodał zaraz, bo jakoś tak w nim zaskoczyło, że Ria to nie za mocno lady, podobnie było z Nealą, jednak jakoś tak do tego nawykł i nigdy nie zadał takiego dość prostego i oczywistego pytania. W świecie magii nadal z resztą wielu rzeczy nie pojmował.


Oscar Reid
Oscar Reid
Zawód : n/d
Wiek : 13
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : n/d
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4896-oscar-reid https://www.morsmordre.net/t5425-poczta-oscara#129109 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t6228-oscar-reid#153621
Re: Greenwich Park [odnośnik]25.09.19 18:48
pomona & jayden5 marca
Opuszczając gabinet Wieży Astronomicznej, nie wyłączył gramofonu spokojnie wygrywającego instrumentalne nuty jazzowego klasyka, czując, że już był spóźniony. Nie miał jednak czasu na to, żeby zawrócić i wyłączyć urządzenie nawet zaklęciem. Muzyka miała więc wydobywać się delikatnymi dźwiękami zza zamkniętych drzwi całą noc i pół następnego dnia, jednak Jaydena w ogóle to nie interesowało. Jego serce i ciało wyrywało się zupełnie do innego miejsca. Gdyby miał odpowiedzieć na pytanie, czy już się tam znajdowały, odpowiedziały twierdząco. Cały dzień czekał na ten moment, aż uwolni się z obowiązków i opuści mury szkoły — chyba pierwszy raz w życiu wyczekiwał zakończenia pracy, co jednak w żadnym wypadku nie wbiło go w zdezorientowanie. Gdyby mógł, odwołałby ostatnią godzinę konsultacji, lecz praktycznie cały styczeń nie było go w gabinecie i teraz za to płacił. Nadrabianie tych straconych godzin było mu na rękę wcześniej, ale nie teraz. Sądził, że da radę uciec z Hogwartu przed piątą po południu, ale mylił się i to nie tylko co do samej godziny. Zwyczajowy wtorek dłużył mu się w nieskończoność i jak uparty nie zamierzał przyspieszać. Jay co chwilę sprawdzał zegar, gdy wykładał prawa astronomiczne trzecim klasom, gdy opowiadał o przyrządach pierwszoroczniakom, gdy kontrolował obliczenia ostatniego roku. Wskazówki jak na złość przesuwały się wolno na tarczy, ale gdy magiczna godzina czwarta trzydzieści wybiła, a Vane skończył zajęcia, czas niesamowicie przyspieszył. Nagle wszyscy mieli do astronoma sprawę, wszyscy chcieli z nim porozmawiać, wszyscy musieli usłyszeć od niego odpowiednie słowo. Nie był w stanie się ich pozbyć, więc słysząc, że wybiła piąta, wziął różdżkę między zęby, równocześnie naciągnął na ramiona średniej długości płaszcz i nogą zamknął wszystkie otwarte szuflady biurka. Musiał stąd uciec, uwolnić się od nich wszystkich — zarówno uczniów, jak i nauczycieli. Dzisiaj nikogo nie zamierzał przyjmować, słuchać ani z nikim konwersować. Udał się, więc tajnym przejściem za obrazem Galileusza do korytarza zachodniego, stamtąd do kuchni, a z kuchni łatwo już było dostać się niepostrzeżenie na błonia. Brak możliwości teleportacji na terenie całego Hogwartu miał chronić uczniów, lecz tego dnia Jayden przeklinał to zabezpieczenie, które kosztowało go na pewno kolejne piętnaście minut szarpaniny, bieganiny i wyrzutów sumienia. Szczególnie że w głowie nieprzerwanie huczały mu słowa listu o spotkaniu.
Tak się umawiali — tydzień. Ani dnia dłużej, ani dnia krócej. Oboje przystali na ten warunek, równocześnie podając kilka zagadnień, które przez ten czas mieli w spokoju przemyśleć. Zabawne, że ten pomysł wyszedł w sumie od niego samego, co było zaskakujące chociażby dlatego, że Jayden nigdy nie był znany z planowania. Czy jednak oznaczało to, że potrafił w sobie obudzić pewne kryteria odpowiedzialności, o których nie wiedział? Sytuacja zdecydowanie tego wymagała, a on był przekonany co do swoich działań i wiedział, że Pomona również tego potrzebowała — pewności, że to, co mówił, było szczere. Że wierzył w swoje zapewnienia, w swoje plany, w swoje nakazy. Nie miał im ustawiać całego życia, lecz wpierw zaczęli od siedmiu dni. Siedmiu dni, które chociaż spędzili w jednym mieszkaniu, przeżywali osobno — Vane nie śmiał pojawić się w sypialni, dlatego wrócił na swoje stałe miejsce na kanapie, czuwając nocami i nasłuchując czy przypadkiem nie działo się nic złego. Nie chciał się narzucać Pomonie, ale wiadomość o dziecku zupełnie zmieniła jego perspektywę i pomimo zapewnień, nie potrafił tak po prostu czekać. Przyzwolenie na ponowne dzielenie mieszkania uspokoiło go i sprawiło, że... Sprawiło, że zrzucił z siebie tak wiele ciężaru. Znów był blisko, znów wodził za nią spojrzeniem, gdy nie patrzyła, znów łapał się na tym, że zatrzymywał się po prostu w miejscu i oddychał zapachem unoszącym się w kuchni. To wszystko było jak dom. Tęsknił za tym. I mimo że narzucili sobie ostrożny dystans, było o wiele lepiej niż jeszcze parę dni wcześniej, gdy ból był tak ogromny, że nie pozwalał na trzeźwe myślenie.
Charakterystyczny odgłos trzasku teleportacji zniknął wraz z odgłosami ulicy i głosami ludzi, którzy przechodzili obok stajni w Greenwich Park, ale byli zbyt zajęci swoimi sprawami i rozmowami, że nie zwrócili uwagi na mężczyznę wybiegającego szybko z jednej z alejek. Vane zawsze lubił przyglądać się światu dokoła, lecz nie tym razem. Przebiegł resztę drogi, nie chcąc się już mocniej spóźniać, chociaż tak naprawdę nie wiedział, która dokładnie była godzina. Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, a Pomona wcale nie miała czekać na jednej z ławek w zachodniej części rozległego, zielonego terenu. Na samą myśl o jej nieobecności poczuł ukłucie w sercu i zmusił nogi do szybszego biegu, przyciskając do siebie skórzaną torbę, w której trzymał papiery. To idiotyczne, ale potrzebował ich w tym momencie... Serce uderzało w jego klatce piersiowej dokładnie w ten sam sposób jak tego pamiętnego dnia, gdy pojawił się przed drzwiami mieszkania czternastego zaraz po Świętach Bożego Narodzenia. Gdy miał na swoich barkach jedynie przewinę skradzionego bez pytania pocałunku. Teraz lista jego grzechów była zdecydowanie dłuższa i poważniejsza, ale to nie zmieniało ekscytacji, która zagościła we wnętrzu astronoma. Ta droga, którą biegł, nie prowadziła jedynie go do czekającej cierpliwie na ławeczce kobiety, lecz również ku przyszłości, którą mieli wspólnie kształtować. I tylko od nich zależało, w którą stronę mieli pójść. W którym kierunku chcieli zmierzać.
Błogie uczucie ulgi zstąpiło na barki Jaydena, gdy dostrzegł znajomą postać, która z każdą chwilą stawała się coraz większa. Zbliżał się do swojego celu, dziękując jej z całego serca za to, że nie odeszła. Że nie zrezygnowała i wciąż tam siedziała. Że czekała. W końcu dopadł do niej i stanął naprzeciwko, poprawiając chaotycznie nieład panujący w jego ubiorze. Nie wspominając o papierach, które zdążyły wyłonić się spoza torby i chcących zacząć taniec z wiatrem. - Wybacz. Zajęcia... A potem konsultacje, a potem... Jeszcze ta kolejka... Musiałem uciec i... - mówił, z trudem łapiąc dech, ale chcąc jej wszystko wytłumaczyć i przeprosić. Pierwsze ważne spotkanie a on już to psuł. Przeklinał w myślach wszystko, co stanęło mu na drodze do celu tego dnia — przy okazji również i szalejące w najlepsze papierzyska. Warknął odpowiednie zaklęcie, zmniejszając torbę i wkładając ją do jednej kieszeni, a pergaminy do drugiej. Dzięki temu miał wolne ręce i nie wyglądał na aż takiego kompletnego przygłupa. Nachylił się więc, żeby złożyć szybki pocałunek na głowie Pomony ukrytej pod grubą czapką. Wciąż uczył się działać właściwie, żeby nie zaburzać jej przestrzeni bezpieczeństwa, ale nie potrafił pozostawać zupełnie bez dawnych naleciałości. Kiedyś to było takie swobodne, a teraz? Teraz musieli na nowo się do siebie przyzwyczaić. Ciężko było się powstrzymać przed otuleniem jej ramionami, by poczuć ten hipnotyzujący zapach, chociaż Jayden raz złamał swoją zasadę. Czy mogła to zauważyć? Czy mogła zauważyć, że podczas jednej z nocy w ciągu tygodnia, gdy płakała przez sen, przyszedł do niej i przytulił, wymykając się dopiero nad ranem... Patrząc na nią teraz, nie mógł nie wrócić wspomnieniem do tego momentu. Szybko jednak musiał się otrząsnąć, by skupić na tym, co działo się tu i teraz. - Długo czekasz? - spytał, przenosząc spojrzenie z twarzy Sprout na wysokość jej brzucha, przy okazji walcząc ze ściskającym się przez wzruszenie gardłem. Nie przywykł jeszcze do faktu, że za kilka miesięcy na świecie miała pojawić się kolejna osoba. Do tego czasu musieli poukładać wszystko między sobą i ten dzień był rozpoczęciem tej drogi.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Greenwich Park [odnośnik]01.10.19 13:59
Staram się żyć normalnie, chociaż normalność jest ostatnim, co charakteryzuje aktualny stan dziejących się rzeczy. Mając Jaydena tak blisko siebie, a jednocześnie tak daleko, wydaje się być jeszcze gorszą torturą niż dwa miesiące dotychczasowej rozłąki. To brzmi całkowicie nielogicznie, ale w końcu przyzwyczajam się, że moja egzystencja taka już po prostu jest. Pozbawiona większego sensu, chaotyczna i destrukcyjna. Nie potrafię przestać za nim tęsknić, gdy jest w pracy, ale kiedy jest w domu, tęsknię jeszcze mocniej. Kiedyś to było takie proste - zmniejszyć dystans, obdarować kolejną, czułą zachcianką, czerpać radość z obopólnej bliskości. Naturalnie, że musiałam to zniszczyć, inaczej nie byłabym przecież sobą. Duszę się tym. Nieustannym poczuciem winy, wyrzucania sobie wszystkiego, co najgorsze, kąpaniem się w kolejnych rozdziałach książki pod tytułem Co by było, gdybym nie była sobą. To potwornie męczące. Nie mogę się męczyć, już nie - odpowiadam nie tylko za siebie, ale za dziecko rozwijające się pod sercem. To dla niego wstaję każdego poranka z łóżka, dla niego przyklejam na twarz uśmiech starając się robić wszystko, co mogłoby poprawić nam humor. Po skończonych zajęciach wracam do mieszkania, gdzie przytulam Figę z Makiem przypominając im o tym, że za jakiś czas będzie nas tutaj o jedną osobę więcej; przy grzebaniu dłońmi w ziemi, opowiadam maleństwu o każdej zakopanej w doniczce roślinie - przecież musi uczyć się zielarstwa od najmłodszych lat; podczas gotowania powtarzam na głos cały przepis, żeby miało także pojęcie o przyrządzaniu pysznych potraw oraz wspaniałych słodkości. W momencie największego zmęczenia układam się w łóżku z książką w ręku, drugą gładząc skryty pod materiałem brzuch i czytam na głos najpiękniejsze z baśni jakie tylko znajduję na półce. Wiem, że to całkowicie bez sensu, bo dziecko mnie jeszcze nie słyszy, ale… mam wrażenie, że oboje (obie?) tego potrzebujemy. Odpoczynku od codzienności, zbliżenia do siebie nawet na tak wczesnym etapie. Potrzebuję czuć, że mam jeszcze dla kogo żyć, że bez względu na to, co się wydarzy, mamy siebie nawzajem i nawet ja tego nie zepsuję. Obawy przychodzą dopiero w nocy, gdy nie umiem już walczyć, załamuję się i pękam - bo świadomość, że nie będę tak fantastyczną matką na jaką zasługuje, jest moją największą bolączką oraz strachem. Wiedza, że muszę zmierzyć się z tym sama przytłacza jeszcze mocniej, czego dowodem jest mokra poduszka nad ranem. Później w pakiecie dostaję nudności, które udaje mi się trochę przyhamować eliksirem - bo jak miałabym uczyć z koniecznością przebywania nieustannie w toalecie? Ale potem wszystko zaczyna się od nowa. Załamanie przechodzi w walkę o dobre samopoczucie, tylko po to, żeby później znów zjechać w niziny prawdziwego zdołowania. Czuję się tak potwornie zmęczona. Chciałabym… chciałabym cofnąć się w czasie, zbudować wszystko od nowa, sądząc, że teraz zamiast rozmawiać o przyszłości i o tym, czy damy radę, po prostu żylibyśmy - ze sobą, nie osobno, wspierając wzajemnie. Poczucie bezpieczeństwa, prawie nie pamiętam już czym jest. Dławię swój niekończący się lęk, napędzam do działania, ale to takie sztuczne. Pozbawione lekkości, za to okupione bólem.
Wzdycham, gdy w korytarzu ubieram na siebie kolejne warstwy ubrań, chociaż chwała Merlinowi, że marzec powoli przegania paskudną zimę oraz zawieje. Nie wiem czego oczekiwać i to ta niepewność zabija mnie systematycznie od środka. Potrzebuję pewności jak tlenu, potrzebuję ziemi pod stopami, pewnego gruntu, na którym można zbudować coś na nowo. Chcę wreszcie coś budować zamiast ciągle psuć, ale czy nie jest już za późno? Podświadomie boję się tej odpowiedzi - ale dość już uciekania. Czas pozwolić prawdzie na uderzenie w twarz, a potem… potem odnaleźć w tym siebie.
Wychodzę dużo wcześniej, więc spokojnym spacerem docieram do jednej z ławek. Odgarniam odrobinę jeszcze nieroztopionego śniegu, po czym siadam zamyślona na pomalowanym drewnie. Wspomnienia mimowolnie wracają, chociaż wtedy te tereny odznaczały się soczystą zielenią. Przypominam sobie te wszystkie pary z dziećmi oraz psami mknące po trawie ze śmiechem na ustach, cieszące się swoją obecnością. Czy też będziemy tu kiedyś tak przychodzić? Ganiać słońce i cieszyć się po prostu byciem? Kolejne westchnięcie wydobywa się spomiędzy ust, zaś przybycie Jaydena wyrywa mnie ze spirali pytań bez odpowiedzi. Najpierw patrzę na niego zdziwiona, jakbym się go tutaj nie spodziewała, ale zaraz później uśmiecham się; chociaż delikatnie, to wciąż szczerze, a to nowość. - Nie szkodzi. Zawsze na ciebie zaczekam - odpowiadam spokojnie, dłonią muskając jego łokieć zakryty płaszczem. Te drobne gesty są jakąś nadzieją, że jeszcze nie wszystko stracone. - Poza tym dość już ucieczek. Na jakieś, powiedzmy… pół roku - dodaję, ale nie potrafię zachować dramatycznej pauzy na dłużej niż kilka sekund. - Żartuję. Wyczerpałam limit na tysiąclecia - wyjaśniam z powracającym na rumianą twarz z uśmiechem. Czuję potrzebę żartować, nawet jeśli te żarty nie są wcale takie zabawne, a zwłaszcza dla innych poza mną. Obiecałam sobie, że będę poprawiać nasz humor za wszelką cenę i zamierzam dopełnić tej obietnicy. - Może chcesz na chwilę usiąść? - proponuję z troską, widząc, jak Jay walczy ze swoimi płucami oraz papierami wyłażącymi z torby. Sama jeszcze nie wstaję, trochę przeciągając moment nieuniknionego. To znaczy, nie będę robić tego w nieskończoność, ale to po prostu jeszcze nie ta pora, dopiero przyszedł. - Nie wiem. Nie wiem, która jest godzina. Usiadłam i… jakoś ten czas zleciał - tłumaczę trochę nieudolnie, trochę nieprzytomnie. - Za to sądząc po tym, że mój tyłek jeszcze nie przymarzł do ławki, to nie tak długo - rzucam już bardziej trzeźwo, wyginam kąciki ust nieznacznie do góry. Wkrótce nabieram też mroźnego powietrza w płuca, zastanawiając się co dalej. Dlaczego to takie trudne? Obejmuję brzuch obiema rękoma jakbym próbowała dodać sobie odwagi i co tak naprawdę wcale nie jest dalekie od prawdy. Najgorsze, że nie myśli ubrać w słowa. - Jayden… - zaczynam więc niepewnie, na początku nieco unikając kontaktu wzrokowego, ale nie, Pom. Wszystko wprost, pamiętasz? Kładę zatem dłonie na kolanach, pozostawiając je luźno. Obracam się nieco do siedzącego obok mężczyzny. - Wiem, że to tak trochę poza kolejnością i w ogóle, ale potrzebuję coś powiedzieć teraz. - Dobrze, jest postęp, idę do przodu, szok i niedowierzanie, a jednak robię to. Wykluwam się z kolejnej strefy komfortu, bo przecież wiem, jaka będzie jego odpowiedź. Mimo to próbuję, bo nie chcę znów niczego zakładać z góry. - Wiele sobie przemyślałam i… jedną z tych rzeczy, które chcę wdrożyć, jest jasne komunikowanie moich potrzeb oraz pragnień, zatem… uhm… - No tak, za szybko pochwaliłam samą siebie. To strasznie trudne mówić o swoich uczuciach, znacznie lepiej wychodzi mi ich okazywanie, ale na razie… na razie ta opcja nie wchodzi w grę, więc muszę nauczyć się innych sposobów interakcji. Dobra, potrząsam głową z zamiarem wykrztuszenia tego z siebie wreszcie, bo zaraz naprawdę zamarzną nam tyłki. - To znaczy, chodzi mi o to, że może ty, ja, my… no… mogłabym potrzymać cię za rękę? Na chwilę chociaż? - Ostatnie słowa to wyrzucam z siebie na wydechu, jakby to miało zapewnić, że ujrzą ono światło dzienne. - Bardzo by mi to pomogło - wyjaśniam szybko, stresując się jeszcze mocniej i żałując, że jednak się nie zamknęłam zawczasu. - Uhm, to znaczy, jeśli to nie za dużo! Nie chcę, żeby było za dużo. Nie zmuszam ani niczego nie oczekuję, po prostu tak, postanowiłam mówić, więc mówię, ale ogólnie to w porządku. Znaczy, odmowa jest w porządku. Zdecydowanie. Także, bez krępacji - paplę jak potłuczona. Merlinie, z takiego pięknego początku tak beznadziejny koniec, to tylko ja mogłam to osiągnąć. - Och, ale wiesz, nie miałam dziś nudności! - Sprytne Pom, naprawdę sprytne. Super dywersja, na pewno Jayden się nie zorientuje, że przed chwilą dukałaś jakieś banialuki, oszołomiony tym niesamowitym wyznaniem. Słodka Helgo, ratunku.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Greenwich Park [odnośnik]01.10.19 19:09
Co oznaczało żyć normalnie? Kiedyś znałby odpowiedź na to pytanie, jednak po tych miesiącach, po tych wszystkich doznaniach, po intensywności emocji galopujących przez jego umysł, po nagromadzonych myślach nie był w stanie być tak samo pewien swojego stanowiska. Zresztą nikt nie powinien być. Przecież norma nie istniała i żaden człowiek nigdy nie mógłby jej ustalić. Żaden człowiek nie był w stanie zbadać każdego i wyciągnąć odpowiednią, pasującą do wszystkich kategorię. W końcu dla każdej innej osoby znaczyła coś zupełnie innego — ta tajemnicza norma. Jakiś czas temu Jayden nie posiadał doświadczeń, które tkwiły w nim aktualnie i chociaż jego życie było wtedy być może prostsze, było też zdecydowanie uboższe. Czy naprawdę musiały zginąć dwie osoby, żeby przejrzał na oczy? A nawet jeśli, nie mógł pozwolić, żeby ich śmierć poszła na marne. Wiedział, że chociaż nie mogły mu o tym powiedzieć, obie czarownice życzyłyby mu wszystkiego, co najlepsze. Nie chciałyby widzieć go w sytuacji, w której daje się przygnieść brutalnej egzystencji i zdając sobie z tego sprawę, nie zamierzał do tego dopuścić. Zbyt długo rozpaczał, zbyt długo wygrzebywał się z błota, z którego, zdawać by się mogło, nie było wyjścia. Ale to nieprawda. Zawsze miało się wybór i jego decyzją było to, by żyć dalej. Wiedział, czego chciał i nie zamierzał pozwolić się już przytłoczyć. Czy historia łącząca go z Pomoną nie nauczyła go, że nie należało zostawiać tych, których się kocha nawet, wtedy gdy oni odsuwali się od siebie nawzajem? Życie było zbyt kruche, żeby pozwalać mu na przesypywanie się między palcami. Żeby patrzeć, jak bliscy odchodzą i nie mieć nawet możliwości, by temu zapobiec. Razem ze Sprout dostawali właśnie drugą, nową szansę na odbudowanie wspólnych relacji i musieli zrobić wszystko, by przekonać się, czy mieli sobie poradzić. Jay wierzył, że nie mieli zaprzepaścić tego znaku. Że pomimo pewnego zawstydzenia, dystansu i sporej dawki niepewności koniec końców mieli znaleźć odpowiedź. Szczególnie że nie chodziło już jedynie o ich dwójkę.
Sam nie wiedział, jak to się stało, że przeszedł z tym do porządku dziennego bez większych problemów. Przecież spotkanie z Pomoną, które okazało się tak znaczące i zaskakujące odcisnęło na nim piętno. Dlaczego więc najistotniejsza wiadomość nie była w stanie wytrącić go z równowagi? Dlaczego nie czuł niepokoju? Dezorientacji w sytuacji, w której nigdy się nie widział i nie wyobrażał, by kiedykolwiek go dotknęła? I to nie dlatego, że w głębi serca nie chciał mieć dzieci, bo w ciągu tego samotnego tygodnia zdał sobie sprawę, że wcale tak nie było. Co swoją drogą zdziwiło go jeszcze bardziej. Czy tak właśnie już miało być? Że poprzez innych, poprzez Pomonę miał odkrywać nowe warstwy siebie zbyt głęboko schowane, by zdawał sobie sprawę wcześniej z ich istnienia? To powinno zdawać się abstrakcyjne, a wcale takie nie było. Patrząc na nią, gdy wracał do mieszkania, łapał się na tym, że, pomimo niedokończonych spraw między nimi, jej stan, ich wspólna obecność w jednym miejscu, te powroty do pełnych czterech ścian — to wszystko było takie naturalne. Bo znajdował ukojenie w samej obserwacji jej postaci; w tym, jak recytowała na głos podręcznik z zielarstwa, gdy myślała, że nie słyszał; gdy pogrążona we własnym świecie kładła dłoń na niewielkim wybrzuszeniu brzucha; gdy uśmiechała się nieśmiało podczas wspólnych, wciąż wyjątkowo niezręcznych momentów. To oddalenie było takie dziwne. Szczególnie że otoczenie wcale się nie zmieniło, przypominając o wcześniejszych chwilach, ale oni nie byli w stanie kontynuować tego, co było wtedy. Wspomnienia wprowadzały stan nostalgii, zamyśleniach, autorefleksji, a teraźniejszość... Teraźniejszość była jak zawieszenie w czasie i Vane czekał, aż ten tydzień już minie, żeby zaczęli rozmawiać i dzielić się przemyśleniami. Owszem, bał się tego, co mogło się wydarzyć, jednak nie był to paniczny strach. To była ekscytacja wymieszana ze wszystkimi innymi emocjami, które zdecydowanie zbyt długo nosił w sobie, a nie miał z kim się nimi dzielić. Odtrącił wszak wszystkich tych, którzy byliby w stanie go zrozumieć i musiał liczyć się z tymi konsekwencjami. Nic więc dziwnego, że czuł się jakby Pomona zabrała sporą część jego osobowości ze sobą w chwili rozstania. Nie było możliwe by na nowo się znalazł bez jej udziału. Czy właśnie tak wyglądać już miało jego życie? Że dopełnienia mógł doszukiwać się już tylko w niej?
Teraz też to robił. Szedł, a właściwie biegł na spotkanie z nią, nie myśląc o niczym innym. Nie był zresztą w stanie. To zajmowało go tylko siedem dni, a zdawało się jakby trwało całą wieczność, która nie miała się nigdy zakończyć. Dlatego, gdy tylko poczuł wolność od szkolnych obowiązków, szybko skierował swoje kroki ku umówionemu miejscu. Znajdując ją tam, pomimo własnego spóźnienia, poczuł ulgę. Wszystkie te wydarzenia odsunęły od niego wspomnienia tamtego dnia, podczas którego leżeli niedaleko na kocu obok siebie i rozprawiali o codzienności. Para przyjaciół. Para niewinnych dzieciaków, która nigdy nie spojrzała na siebie inaczej niż przez pryzmat koleżeństwa. Wydawało się to takie irracjonalne, skoro teraz dosłownie spalał się w uczuciu, które do niej żywił, a wtedy... Wtedy zdawało mu się to niemal rodzinną więzią. Z chęcią wyśmiałby samego siebie, gdyby mógł się wtedy spotkać, ale to zaślepienie na realia pozwoliło mu poznać Pomonę w zupełnie inny sposób niż robili to ludzie od początku łaknący czegoś więcej niż samą przyjaźń. Chciał, żeby to wróciło. Żeby znów potrafili być po prostu tą dwójką nierozłącznych profesorów, którzy znani byli ze wspólnych kradzieży z zamkowej kuchni, umiłowania do dziedzin, które wykładali i troską wypływającą na innych. Wiedział, że mogli. Że wszystko to mogło znów stać się częścią nich, jednak krok po kroku. Wpierw musieli dojść do porządku z samymi sobą, a to miało jeszcze chwilę zacząć. Ile dokładnie? Ciężko było stwierdzić. Miał nadzieję, że szybciej niż się spodziewają.
Po jego wnętrzu rozlało się przyjemne ciepło, gdy poczuł jej delikatny uścisk na łokciu, a gest został równocześnie podparty miłymi słowami. Niknącymi w nerwowych żartach, jednak Jayden wciąż miał w głowie pierwsze z nich. Nie powiedział nic o ucieczkach, bo przecież to nie miało prawa się wydarzyć i jego twarz w tym momencie wyrażała zdecydowanie więcej niż słowa. Obserwował jednak rumianą twarz zielarki przez ten cały czas, zdając sobie sprawę, że mogłaby mówić o magicznym szydełkowaniu, a on wciąż byłby całkowicie pochłonięty przez tembr jej głosu. Może chcesz na chwilę usiąść? - A nie jest ci za zimno? - spytał wyrwany z myśli, ale zaraz posłusznie usiadł obok niej, czując jak chłód ławki przebijał się nawet przez poły płaszcza. Zanotował sobie w głowie, że za parę minut podłoży Pomonie swoją torbę pod siedzenie. Przecież nie mogła się przeziębić za żadne skarby świata. Nawet za cenę jego notatek, które i tak miał w głowie. Ja pierdolę, Vane. Wróć na ziemię, skarcił się w myślach, rejestrując, że znów odlatywał gdzieś indziej, a przecież miał być tu. Chciał tu być. Chyba faktycznie potrzebował tej chwili na spokojnie oddechu, bicia serca, wyciszenia się. Zwykłej obecności. Na szczęście wszystko to zniknęło, gdy usłyszał swoje imię padające z jej ust. Czy ostatnio, gdy je wypowiadała, nie byli w jej mieszkaniu? Zanim nastąpił Sylwester? Zanim nastąpiło to wszystko? Złapał się na tym, że patrzył na jej zaciskające się dłonie na kolanach i zaschło mu w gardle. A więc to działo się właśnie teraz. Rozmowa, na którą tyle czekał, ale równocześnie się bał. Odetchnął więc głęboko, zanim nie podniósł na kobietę spojrzenia spod lekko pochylonej głowy. Był skupiony i nie chciał przegapić ani jednego słowa padającego z jej ust. I nic nie miało mu w tym przeszkodzić. Ani serce nagle zaczynające szalenie bić, ani przejmujący w dłoniach chłód. Uśmiechnął się, pozwalając na chwilę na szybszy wydech, słysząc pierwsze zdanie. - Tu nie ma kolejności - odparł cicho, ale nie przerywał już więcej. Nie chciał jej wystraszyć ani speszyć jeszcze bardziej. Widział, że musiała zebrać się na odwagę, by się tak otworzyć. Widział w niej tę dawną Pomonę, z którą się przyjaźnił i która mało kiedy uzewnętrzniała się w ten sposób. Która nie mówiła o uczuciach, woląc je okazywać. Która przelewała miłość w rośliny, ale mimo wszystko wiedział, że przy nim się przełamywała. Często wbrew sobie. Wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy, ale teraz to rozumiał. Patrzył na nią, gdy tak plątała się i motała w słowach. Gdy próbowała wyłożyć to, co siedziało jej w głowie. Nie poganiał, nie pospieszał. Cierpliwie czekał i nie miał w żaden sposób tego żałować. Mogłabym potrzymać cię za rękę? Nie odpowiedział przez pierwsze parę chwil, nie odrywając wzroku od coraz bardziej zawstydzonej Sprout, ale nie zwracał już uwagi na to, co mówiła. Na to, że próbowała się z tego tłumaczyć. Nie musiała. Nigdy. Zamiast się odezwać, po prostu sięgnął po jedną z jej zaciśniętych wciąż na kolanach dłoni. Wpierw pogładził zewnętrzną stronę opuszkami, zarysowując niewidzialne kręgi na powierzchni, a gdy poczuł, że uścisk zaczynał lżeć, delikatnie wsunął rękę pod spód. Zerwał tym samym usilny kontakt Pomony z materiałem jej spódnicy, wplątując palce w te mniejsze należące do niej. Wszystko działo się tak spokojnie, ale z dużą ilością nabożności, szacunku i ciepła. Bo nie chciał, żeby się zbytnio spieszyli. Nie chciał, żeby się odsunęła. Chciał po prostu cieszyć się tym dotykiem, którego mu brakowało. To było takie proste. - To nigdy nie będzie za dużo - powiedział w końcu miękko, wpatrując się w ich na nowo ogrzewające się dłonie. - Też tego potrzebuję - kontynuował po chwili milczenia, odszukując oczy czarownicy. - Chcę, żebyś mówiła otwarcie. Zawsze. Chcę znów być częścią twojego życia, bo chciałbym, żebyś i ty była częścią mojego. Chciałbym, żebyśmy rozmawiali o tym, co nasz cieszy i co nas boli. - Sam musiał przerwać, bo również zbierał myśli. Chciał, żeby zabrzmiało to jak najlepiej i jak najbardziej zrozumiale. Wcześniej nie zwracał na to uwagi, ale wcześniej nie znajdował się w takiej sytuacji. I nie zależało mu na zupełnie innych kwestiach. - Wiem, że nie powinienem, ale... Odczuwam w sobie lęk, że odejdziesz. Że jak wrócę, to ciebie nie będzie. To głupie, bo przecież obiecaliśmy, że wszystko poukładamy, ale nie potrafię się od tego uwolnić. Dlatego chciałbym, żebyś była wobec mnie cierpliwa. Nie umiem wszystkiego jeszcze pojąć, ale staram się. Teraz wiem, że wy jesteście najważniejsi i nie zamierzam tego zepsuć, bo jeśli wam się coś stanie, to cała reszta nie będzie miała dla mnie znaczenia. - Zamilkł na chwilę, wiedząc, że kompletnie się zgubił w umowie rozmowy, bo w końcu mieli mówić o konkretach, ale... Czy to też nie było ważne? Mieli mówić szczerze, dlatego nie miało się to dziać od następnego dnia, ale już od teraz. Trzymając ją za rękę, mówienie o tym wszystkim było łatwiejsze. Miała rację, to pomagało. Równocześnie kazało mu poruszyć sprawę, która jeszcze nie wybrzmiała z jego ust, a która była niesamowicie istotna. Nie tylko dla niego samego, ale również i dla nich. Jego spojrzenie wbiło się w nią intensywniej, a palce delikatnie zacieśniły na jej. - Nie powiedziałem ci jeszcze czegoś. Przez to wszystko, co się działo. Chcę jednak powiedzieć, że cieszę się, że to się stało. Bez względu na całą resztę. Nigdy nie myślałem o tym, żeby... Żeby mieć dzieci, bo wiesz, że nie patrzyłem na życie tymi kategoriami. Rodzina, wspólny dom, dzieci — to wszystko było naturalne dla innych. Nie dla mnie. To się zmieniło i jesteś tego żywym dowodem. I wiem, że pewnie nie chciałaś, żeby to wyglądało właśnie w ten sposób, ale cieszę się, że to właśnie ty. Cieszę się, że to będzie nasze dziecko. Cieszę się, że mogłem trzymać cię w ramionach chociaż ten jeden raz - mówił wszystko, o czym myślał w ostatnim czasie. Mówił prawdę, bo nie mógłby w żaden sposób jej okłamywać. Nie zasługiwała na to i nie na tym mieli opierać dalszą relację. Nie mogli sobie tego robić, on nie chciał jej tego robić. Ona mówiła o swoich potrzebach, a on to akceptował. Bo czy nie w tym mieli dostrzegać wzajemnego szacunku i zaufania? Kiedyś mówili sobie wszystko, teraz nie powinno być inaczej. - I cieszę się, że lepiej się dzisiaj czujesz - dodał po chwili ciszy, posyłając Pomonie delikatny, ale szczery uśmiech. Wiedział, że była tym zmęczona, a on nie był w stanie jej pomóc. Chciał jednak przekazać jej swoje wsparcie nawet tymi małymi gestami. Nie było szkoły dla przyszłych rodziców, musieli więc sami się uczyć, ale Jayden był pewien, że to właśnie wyrozumiałość dla noszącej jego dziecko kobiety była jednym z istotnych, jak nie najistotniejszym elementem w okresie ciąży. I zamierzał tego dopilnować.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Greenwich Park [odnośnik]03.10.19 13:20
Żyć normalnie - na moje standardy, na te wcześniej należące do nas. Bo były takie, chociaż może to tylko halucynacje z upojenia szczęściem? I tak naprawdę jakiekolwiek decyzje zostałyby podjęte, prowadziłyby nas właśnie do tego momentu? Odartego z baśniowego wyglądu, słodkiej frazy i żyli długo i szczęśliwie, dusz przystrojonych w beztroskę. Kiedyś nadszedłby czas codzienności, zmierzenia się z okrucieństwem świata, w tym także własnymi słabościami. Musieliśmy w końcu dojrzeć - dorosłość to pasmo odpowiedzialności, kompromisów oraz ciężkiej pracy. Mimo to nie mogę pozbyć się wrażenia, że w tamtej idyllicznej rzeczywistości byłoby jakoś prościej. Bez nadrabiania tak ogromnego dystansu jaki między nami wytworzyłam, bez ostrożności mającej chronić gojące się rany; cała ta wiedza uderzająca we mnie nagle z taką premedytacją sprawia, że trudno mi istnieć w jakimkolwiek uniwersum. Nie pasuję do żadnego, błąkam się na przestrzeniach pragnień oraz tego, co powinnam, wiedząc, że te orbity nie mogą się spotkać. Czuję się rozdarta, zagubiona i niepewna, zaś przeświadczenie o należnej pokucie wcale nie ułatwia tej żmudnej egzystencji. Przemyślenia, wysnute z nich wnioski - to wszystko ma miejsce, naturalnie, że tak, przecież nie zamierzam złamać kolejnej obietnicy. Jednak przez większą część czasu moje myśli krążą wokół rozpaczy. Brakuje mi słońca. Tęsknię za jego ciepłymi promieniami na skórze, jasnością jaką przeganiało wszelkie chmury. Jestem przecież Sproutem, potrzebuję go do przeżycia. Jak mam rosnąć w ciemnościach zagubienia? Dostrzegać optymizm, wystrzegać się tych negatywów pożerających mnie żywcem? Jakoś to robię. Wytwarzam sobie sama substytut światła chcąc przykryć nim już nie tylko siebie. To zadziwiające, że tak naturalnie przechodzę z paniki do radości jaką daje dopiero co rozpoczęte macierzyństwo. Jak mocno zawiązuję się z tym niewielkim istnieniem traktując go jak członka rodziny. Dziwne, nielogiczne, wiem to wszystko - i po raz pierwszy nie przejmuję się tym, co mogą pomyśleć o mnie inni. Właściwie to dla dziecka zniosę wszystko; jednak ono nie zasługuje na ten los, w którym przyjdzie mu istnieć. Nie zasługuje na potępienie, wytykanie palcami, odrzucenie. To wszystko, a nawet więcej, otrzyma od obcych ludzi stojącymi za drzwiami mieszkania - a ja nie będę go w stanie przed tym ochronić. Nie mogę go całe życie trzymać pod kloszem, nawet jeśli zdecydowalibyśmy się na naukę domową zamiast Hogwart. Kiedyś nadejdzie taki dzień, że ptaszyna wyfrunie z gniazda zderzając się z okrucieństwem czyhającym za rogiem. Tak, za bardzo wybiegam w przyszłość; powinnam skoncentrować się na teraźniejszości oraz sposobach naprawienia wyrządzonego zła. Jednak czy nie jest już na to za późno? Czy już na zawsze zostanę po prostu matką tego dziecka, bezosobowym bytem istniejącym jako drugoplanowy dodatek do najważniejszej gwiazdy jaka ma się pojawić w naszej przestrzeni? Zadaję sobie te pytania nieustannie, ale odpowiedzi nie nadchodzą. Widzę, że Jayden się stara poukładać to wszystko razem ze mną, tylko nie wiem na ile jest w tym powinności, ile nadziei, a ile rzeczywistych możliwości. Może łapiemy się z góry przegranej sprawy? Ten trud, który podejmujemy, okaże się na marne? Nie chcę, żeby tak było. Dlaczego nie mam niczego, co cofnęłoby czas? Wróciłabym do siebie z tej przeklętej, sylwestrowej nocy i potrząsnęła sobą. Opanuj się, Pom, nie rujnuj nam życia. Wtedy nie musielibyśmy stać na tym dziwnym rozdrożu, zastanawiać się, co wypada, gdzie leży nieprzekraczalna granica tej drugiej osoby. Nie było ich tam wtedy, a jeśli je przekraczaliśmy, to za obopólną zgodą niewymagającą żadnych deklaracji. Zaufanie - klucz do wszystkiego. Klucz zgubiony, nie wiadomo już, gdzie się znajduje i jak go odzyskać. W końcu może to trwać nawet latami, a nagle okazuje się, że nie mamy aż tyle czasu. Nasze życie odmieni się już na zawsze i to nieprawda, że za kilka miesięcy. Zmiany zaczynają się już teraz, gdy zamiast toczyć wewnętrzne walki powinniśmy fundować mu najlepsze warunki we wszechświecie. Spokojny start pozbawiony stresów oraz innych nieprzyjemności - staram się, tak strasznie się staram każdego dnia, czasem mam wrażenie, że to ponad moje siły. Co gorsza, przecież nie minęło tak dużo czasu, gdy okazuje się, że zawodzę. Dobry humor trwa ledwie kilka godzin, sztucznie podtrzymywany przy życiu; później następuje rozpad i ta bezsilność. Jednak jedyne, co wiem na pewno, to że się nie poddam. Nieważne o co chodzi - postanowiłam już, że z determinacją zacznę budować wszystko od nowa, nawet po milionowym już zniszczeniu. Jestem im to winna, chociaż tyle. Skoro nie mam gwarancji, że zrobię wreszcie coś dobrze, to przynajmniej będę próbować. Pokracznie, koślawo, nieumiejętnie, ale nadal pełna zacięcia. Dlatego właśnie brnę w nieśmieszne żarty usiłując zachować pogodę ducha; to tylko jeden krok z wielu do osiągnięcia tego, co zaplanowałam. Zamierzam zrobić ich dziś jeszcze wiele, chociaż nie mam pewności jak to wyjdzie. Bo czy to wciąż nie będą jedynie słowa? Czy Jay zdołałby uwierzyć w którekolwiek z nich? Na pewno nie. Jednak potrzebny jest jakiś punkt początkowy, z którego będzie mógł mnie rozliczyć, do czego odnieść w obserwacjach i przemyśleniach, dlatego tak - nawet jak zejdzie mi z wydukaniem tych kilku słów cały dzień, to powiem wszystko, co powinno zostać powiedziane i dookreślone. - Nie - odpowiadam po prostu, z tym samym uśmiechem. - Już nie - dodaję. Prawda jest taka, że wystarczy, żeby był gdzieś niedaleko, a po prostu czuję wewnętrzne ciepło. Chłonę je zachłannie, delektuję się, wiedząc, że w każdej chwili może zniknąć. To zabawne jak mocno doceniamy niektóre rzeczy, gdy ich zabraknie. Kiedyś poczułabym się niezadowolona bez pocałunku na powitanie, dziś wystarczy, że stoi w zasięgu wzroku i tak jest dobrze. I staram się nie myśleć, że mogłoby być lepiej. Tłamszę w sobie tęsknotę; tak naprawdę nie na długo. Niewiele wytrwałam w swoim postanowieniu nim zdecydowałam poprosić o odrobinę bliskości - znów niegdyś uważaną za jedynie niewielką cząstkę, teraz urastającą do rangi najwspanialszej nagrody, na którą tak po prawdzie nie zasługuję. Pomimo to pozwalam uczuciu ulgi na spłynięcie w spięte dotąd mięśnie, palce rozluźniają się z uchwytu spódnicy, spomiędzy ust wydobywa się ciche westchnięcie. Dzięki temu jakoś tak łatwiej przebrnąć przez wszystkie trudności, prościej przełknąć uczucie wstydu za samą siebie. Naleciałości ze starej, dobrej Pomki zostają, bo dalej próbuję nieudolności obrócić w żart, ale znów okazuje się, że całkowicie niepotrzebnie. Patrzę na twarz Jaydena nieco zdziwiona, chociaż bez strachu. Na razie nie dostrzegam w nim odrzucenia, to dobry znak, prawda? Powinnam się tym cieszyć. - Ja też tego chcę, najbardziej na świecie. Żadnego więcej ukrywania - przytakuję cicho, podczas pauzy. Wiem, że to wszystko musi się dopiero zmaterializować, ale tak jak wcześniej już o tym myślałam, najpierw to słowa muszą wybrzmieć, żeby nakreślić plan na najbliższe… nie wiem, na najbliższy okres czasu. Kolejne słowa, pomimo bycia ciężkimi i przykrymi, są jednocześnie prawdziwe i ważne, stąd wymagają reakcji. W pierwszym odruchu ściskam nieco mocniej rękę mężczyzny, potem kiwam smutno głową. - Doskonale to rozumiem. To konsekwencja moich działań; żałuję jedynie, że to ty ją ponosisz. Nigdy nie chciałam cię skrzywdzić, ale zrobiłam to tak czy inaczej. Nie chcę cię więcej ranić, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby już nigdy tak się nie stało. Żeby chociaż odrobinę złagodzić ten ból. Jednak nie chcę cię przy tym pospieszać, wchodzić w twoją osobistą przestrzeń, narzucać się - może to dlatego tak trudno jest mi wystosować jakiekolwiek prośby, bo odnoszę wrażenie, że przesadzam. Nie chcę przesadzać ani naciskać. Pragnę dostosować się do twojego tempa i chciałabym… chciałabym, żebyś mi powiedział jeśli czegoś potrzebujesz. Czegokolwiek. Bo będę cały czas niedaleko, dla ciebie, dla nas. Wiem, że na razie mi w to nie wierzysz, ale postanowiłam ci to powiedzieć, żebyś miał te słowa na uwadze - mówię nieco łamiącym głosem. Z powodu wzrastających emocji, potęgowanych dodatkowo moim stanem. Potrzebuję nabrać sporej ilości powietrza w płuca, żeby przywołać się do porządku. Uczuciowość w niczym tu nie pomoże, a jedynie przeszkodzi. Uśmiecham się więc dzielnie w celu wysłuchania następnego wyznania. Jest ono jeszcze bardziej zaskakujące niż poprzednie, jednocześnie będąc przy tym lżejszym. Łatwiejszym w odbiorze. Kąciki ust drżą lekko, gdy wracam wspomnieniami do dawnych dni. Przepełnionych słońcem pomimo mroku zalegającego w duszy pewnego konkretnego astronoma. - Pamiętasz ślub Ollivanderów i nas siedzących na ławce z jedzeniem? Spytałeś mnie wtedy czy myślałam o dzieciach. Doskonale wiedziałam o co ci chodzi, ale nie miałam odwagi powiedzieć, że się poddałam. Jakiś czas temu pogodziłam się, że niektóre marzenia się zwyczajnie nie spełniają i to niczyja wina. Ale tak, wcześniej chciałam założyć rodzinę, mieć gromadę swoich własnych, dzikich Sproutów. Rodzinne perypetie mnie od tego nie odstręczyły. - Cichy, krótki śmiech przerywający wypowiedź. - I tak, masz rację, nie wyobrażałam sobie tego w ten sposób. Żadna kobieta nie wyobraża sobie tego w ten sposób. Nie w tych czasach. W marzeniach zawsze jest płomienna miłość, piękny ślub, dopiero później kwilenie niemowlęcia. Jednak życie… życie jest inne, pisze różne scenariusze, nierzadko tak jakbyśmy tego wcale nie chcieli. Skoro poruszyłeś ten temat to zamierzam ci powiedzieć, że nie żałuję tego, co stało się między nami w te święta, ani postępujących konsekwencji tamtej nocy. Było mi ciężko na początku, ale wkrótce zrozumiałam, że to prawdziwa radość. Nawet jeśli relacja między nami jest w tym momencie skomplikowana, to nie przestałam cię nagle kochać czy doceniać. W końcu w jakiś pokraczny sposób spełniłeś moje marzenie i cieszę się, że przechodzę przez to wszystko właśnie z tobą. Nie chciałabym z nikim innym, nie mogłabym nawet. Bo to nie był jednorazowy zryw namiętności, tylko po prostu przeskoczyliśmy ten etap z małżeństwem, ale cała reszta się zgadza. W moim odczuciu. Zresztą, nigdy nie czułam się szczęśliwsza niż wtedy i jeśli to szczęście miało trwać raptem półtora dnia, to i tak zamierzam wspominać go z czułością. Tym bardziej nie mogłabym odrzucić tak cudownej pamiątki po nim. - Śmieję się trochę, wolną ręką dotykając brzucha. Bo czy to nie głupie nazywać w ten sposób dziecko? Ale tak, chcę pamiętać, że urodzi się z dzieła szczęścia i prawdziwego oddania, nie myśleć o tym jako o przypadku. Bo czy naprawdę to wszystko, co się z nami dzieje, jest właśnie jedynie incydentalnym zrządzeniem losu? Wydaje mi się, że to właśnie my zabrnęliśmy do tego punktu w życiu i nikt nas do tego nie zmuszał. To my się w ten sposób ukształtowaliśmy, pomimo niespodziewanych czasem zdarzeń. - Dlatego… dziękuję, że to powiedziałeś. Dziękuję, że jesteś i próbujesz. To wiele dla mnie znaczy. Dla nas - konkluduję te wszystkie słowa, jakie padły z obu stron. Gładzę delikatnie dłoń Jaydena tym razem uśmiechając się pokrzepiająco. Mówi mi się coraz łatwiej, dlaczego? Wyznałam mu właśnie tak wiele, czego przecież nie robię, bojąc się trochę tych chaotycznych myśli i skomplikowanych emocji, przez jakie przechodzę odkąd pamiętam. A jednak wyrywa się potok zgłosek, składają się one w coś, co można zrozumieć. Może to tylko ten temat nosi znamię otwartości, może później będzie gorzej, ale teraz… teraz cieszę się z małych sukcesów, stroniąc od czarnowidztwa. - Obawiam się, że jak nie zaczniemy w końcu spacerować, to poczuję się gorzej. Chyba pośladki mi odpadły - rzucam dość żartobliwie, wstając. Otrzepuję płaszcz na wysokości rzeczonej części ciała, której chyba już brakuje, bo nic nie czuję. Pomasowałabym je, ale tak trochę nie wypada w miejscu publicznym. Więc po prostu zaczynam dreptać obok. Tylko przez chwilę zastanawiam się czy złapać rozchwytywanego pana profesora ponownie za rękę, ale nie, miałam się nie narzucać, więc po prostu idę do przodu, po raz milionowy przerzucając pliki w umyśle. - To od czego rozpoczniemy? - Tak, kiedyś zacząć musimy.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Greenwich Park [odnośnik]03.10.19 17:23
Żadnego więcej ukrywania.
- Żadnego ukrywania - powtórzył za nią, równocześnie domykając tę część. Było dobrze. Doszli do porozumienia, zgadzali się w jednym kroku. Teraz musieli przejść kolejne, doszukiwać się kompromisów w spornych kwestiach, ale Jayden wierzył w to, że wszystko miało być dobre. W końcu czy mogło być coś więcej w szczerości, którą sobie wyłożyli? Którą sobie obiecali? Nie powinni mieć żadnych barier i oporów w wypowiadaniu swoich pragnień, bo właśnie tego potrzebowali — nie tylko ze względu na samych siebie, lecz również i tę drugą osobę. Jay chciał, żeby Pomona czuła się jak najlepiej przebywając obok niego i mogła to osiągnąć właśnie przez otwartość. Przez ponowne dostrzeganie, że nie spalili za sobą mostów. Owszem, nie mogli cofnąć czasu, ale nawet gdyby tak się stało, Jayden poszedłby zapewne tą samą ścieżką, zdając sobie sprawę, że bez względu na wszystko, to, co się wydarzyło, nie niszczyło. Nie mogło zrównać ich z ziemią, chyba że sami by się temu poddali i pozwolili, żeby strach oraz niepewność zawładnęły ich życiem. Gdy dowiedział się od Jocelyn o śmierci Mii i Pandy, był załamany, ale był w tym sam. Świadomość, że obok znajdowała się jeszcze inna osoba to przeżywająca, sprawiała, że nie mógł znów upaść. Musiał, chciał starać się dla niej, walczyć dalej, odrzucając własny egoizm. To była siła, której wcześniej nie posiadał i nie zamierzał się poddawać. Nie chciał tego robić. Nie zamierzał iść na żadne ustępstwa. Nie w momencie, w którym znalezienie wewnętrznej dorosłości i odpowiedzialności decydowało o życiu innych.
Dlatego słuchał słów Pomony z uwagą, ciesząc się, że przyjęła jego gest i że nie bała się powiedzieć na głos tego, czego chciała. Brakowało mu tego znajomego ciepła i równocześnie drgania co jakichś czas, które przechodziło przez jej ciało. Zauważył, że działo się tak, gdy był obok. To było w sumie zabawne — to, że zaczął dostrzegać takie rzeczy, które równocześnie pozwalały mu na odczuwanie tej relacji na bardzo personalnym poziomie. Bo chociaż ich umysły chciały narzucić dystans, nie potrafili powstrzymać niektórych ze swoich reakcji. Gdy skończyła, delikatnie uścisnął jej dłoń, nie przestając równocześnie wędrować kciukiem po miękkiej skórze. - Umówiliśmy się, że będziemy sobie mówić otwarcie o swoich pragnieniach i oczekiwaniach. Dlatego nie powinnaś czuć się w żaden sposób winna. Nie przesadzisz, mówiąc mi prawdę. Jeśli coś będzie dla mnie zbyt szybkie, dowiesz się o tym. Ale może twoje działania zejdą się z moimi i nie będzie potrzeby narzucania dystansu. Niepotrzebnego i ograniczającego. Jestem pewien, że to tylko stan przejściowy, a później znów wyczujemy co możemy, a czego nie. Wiem, że nigdy nie chciałaś mnie skrzywdzić, ale teraz rozumiem, że ja też cię skrzywdziłem. Potrzebuję na ten moment tylko tego, żebyś pojęła, że nie musisz pokutować. Nie musisz niczego mi wynagradzać. Zrobiłaś to, zostając. - Dał jej czas na to, żeby odetchnęła po swoich i jego słowach. Patrzenie na nią w tym rozchwianym stanie było wbrew pozorom rozczulające, ale Jayden nie chciał, żeby czarownica czuła się z tym źle. Jego palce bez ustanku otulały jej i nie pozwalały, by drżały na mrozie. - Nie wiem, czemu cię wtedy o to spytałem - odpowiedział, czując lekkie rozbawienie wspomnieniem rozmowy na ławce podczas szlacheckiego ślubu. Bo przecież wtedy to wszystko było jakby zupełnie bezpodstawne. Nie był gotowy na takie rozmyślania, a jednak zadał to pytanie. Minęło od niego parę miesięcy, a on dostawał właśnie na nie odpowiedź, cierpliwie jej wysłuchując. Tylko raz się zachwiał emocjonalnie. Słysząc wzmiankę o małżeństwie, poczuł jak coś ciężkiego opadło na dno jego żołądka i usilnie ciągnęło go w dół. Wiedział, że odmalowało się to również na jego twarzy i chociaż nie było to szalenie widoczne, Pomona mogła to zauważyć. Mogła dostrzec zaciśniętą na chwilę żuchwę oraz lekko zmarszczone brwi, chociaż nie było to w żaden sposób spowodowane gniewem. Po prostu była to niezwykle smutna świadomość, o której zdawał sobie sprawę, lecz nie była tematem aktualnej rozmowy. Szybko jednak to spięcie odeszło, ponownie zostawiając go w spokojnym wrażeniu utwalającej się relacji. Zielarka miała rację — wszystkie momenty łącznie z aktualnym były istotne. Wszystkie słowa i gesty. Znaczyć miały ich przyszłe dni i odmalowywać w teraźniejszości. - Zawsze ci tego życzyłem, wiesz? Pełni szczęścia i dzieci, męża, radości z każdego dnia. Nigdy nie stawiałem siebie w tym obrazie, bo przecież byliśmy przyjaciółmi i zupełnie nie wyobrażałem sobie, żeby to przeszło w coś innego. Zresztą pamiętasz mnie z tamtych czasów - odetchnął, odchylając głowę na oparcie ławki. Tak... Te czasy były jakieś szalone i nie był w stanie zrozumieć, jak mógł nie dostrzegać w Pomonie tej, którą była dla niego aktualnie. Niekiedy czuł palący wstyd za to wszystko, za swoją ślepotę i gdyby mógł, z chęcią szarpnąłby dawnym sobą, żeby tylko przejrzeć na oczy. - Wiesz, że nie mogłem przestać myśleć o tych Świętach? - mruknął po chwili ciszy, wpatrując się w bezchmurne niebo i śledząc spojrzeniem przelatujące nad ich głowami ptaki. - To najlepsze wspomnienie, jakie mam i nie wiem, czy mój patronus następnym razem nie rozniesie wszystkiego dookoła - poczuł jak śmiech tlił się za tymi słowami. - Ja też nie wyobrażam sobie nikogo innego. Nie oddałbym cię, bo jestem egoistą. Nawet nie masz pojęcia, jak strasznie cię kocham. I właśnie dlatego chcę się starać ze wszystkich sił, żebyśmy nie tyle tylko wrócili do tego, co mieliśmy, ale żeby było lepiej. Chcę to robić przez resztę życia, bo jeśli mam się dla kogoś starać, to właśnie dla ciebie. Nikogo innego. - Zamilkł i przeniósł wzrok z czystego sklepienia na czarownicę, przekazując jej w spojrzeniu, że wszystko co mówił, było prawdą. Nie wiedział, ile trwało to zawieszenie, ale dla niego mogłoby i ciągnąć się przez resztę dnia. Dopiero ednak gdy Pomona wspomniała o spacerze, poczuł pod siedzeniem chłód. Wcześniej jakoś o nim zapomniał. Wcale się nie zastanawiał, jak to było możliwe, bo przecież znał odpowiedź na to pytanie. Wstał i ruszył śladem kobiety, niemal stykając się z nią ramionami.
To, od czego rozpoczniemy?
- Może od tego? - spytał i na nowo złapał rękę swojej towarzyszki, posyłając jej delikatny uśmiech pokrzepienia. Chciał ją zachęcić, żeby na nowo znaleźli ścieżkę do siebie nawzajem, do tego, jak dobrze było nie martwić się dystansem i narzucaniem swojej obecności. Kiedyś był przecież w tym mistrzem i nie przejmował się jej komfortem, gdy wpadał do niej niezapowiedziany; gdy po męczących zajęciach zielarstwa, wkraczał do szklarni i zabierał pani profesor cenny czas; gdy zaczynał opowiadać o tematach, które mogły jej wcale nie zaciekawić. Łamał nagminnie bariery przestrzeni osobistej zamykając ją w swoich ramionach, całując ciepło w policzek, włosy, czoło. Potrzebował ciepła, potrzebował obecności, potrzebował czuć, a nie tylko widzieć. Pragnął doświadczać, badać, przekonywać się na własnej skórze. Łaknął przekazywać swoje emocje innym właśnie w ten sposób, bo to była jego droga komunikacji. Myślał, że wraz z rozpoczęciem się ciągnącej go wciąż usilnie w dół depresji wszelkie oznaki dawnego astronoma zniknęły. Że nie będzie umieć po takim urazie i czasie obudzić w sobie tak dobrze rozwiniętych instynktów. Że nie znajdzie na nowo umiejętności szukania bliskości. Ale mylił się. Potrzebował jej, lecz nie z byle kim. Przebywając z Pomoną przez tyle miesięcy, mając ją praktycznie na wyłączność, zrozumiał, że to, co kiedyś postrzegał jako cechy idealnej przyjaciółki, teraz widział jako coś więcej. Kiedyś starczyło mu przyjście na jeden wieczór, zjedzenie sporej kolacji, pożegnanie się i rozstanie. Teraz nie chciał już wychodzić. Chciał brać udział w codzienności, ale nie jako ktoś zza drzwi. Chciał przebywać w środku. Bezustannie. A teraz... Teraz, jak niegdyś, potrzebował fizyczności. Objawiającej się w czułym dotyku dłoni we włosach, nieśmiałym muśnięciu skóry. W obecności. Szli tak jeszcze parę metrów, zanim w końcu sięgnął do kieszeni po jedną z kartek. - Zapisałem sobie parę spraw, które chciałbym poruszyć i... - zaczął, czując jak policzki zaczynały mu się nieco czerwienić, jednak nie było to związane z niską temperaturą panującą na zewnątrz. To mogło się tylko wydawać — że wiedział, co chciał powiedzieć. Owszem, tak było, ale w momencie, w którym znajdował się tak blisko niej, nie był w stanie oprzeć się temu, jak na niego działała. Jak uciekał wzrokiem do rysów twarzy, zarysu szyi oraz ramion. Jak zawieszał wzrok na jej biodrach i nie potrafił przestać oderwać spojrzenia. Czuł się okropnie, łapiąc się na tym wszystkim. Jak jakiś paskudny podglądacz! Będąc obok, miał totalną pustkę w głowie, dlatego gdy siedział sam w Wieży Astonomicznej, pisał. - Po pierwsze, zacznijmy od tego, jak chciałbym, żeby wyglądała nasza relacja - zaczął, odchrząkując. Roweno, dobrze, że szli obok siebie, bo jakby miał spojrzeć na nią wprost, pewnie płonąłby ze wstydu. Czuł jak serce uderzało mu coraz mocniej, a piszczenie w uszach odsuwało jakiegokolwiek dźwięki. Nawet jego własny głos. A przecież nawet nie zaczął czytać! Odetchnął, nawet nie zauważając, że ścisnął nieco mocniej jej rękę. - No, dobrze... To zaczynając. Czego bym chciał... Chciałbym wracać do domu i spotykać cię tam każdego dnia. Chciałbym patrzeć na ciebie. Chciałbym wyrzucać całe jedzenie ze spiżarni, żeby tylko mieć pretekst, żeby wyjść razem i coś kupić. Chciałbym zabierać cię na wieczorne kolacje, na koncerty, do teatru, do zoo, do cyrku i gdzie tylko byśmy sobie wymarzyli. Chciałbym chodzić z tobą na długie spacery, gubić się w lesie i odnajdywać drogę po wielu godzinach szukania. Chciałbym nauczyć się robić codziennie inne śniadanie, zanim się obudzisz i zanim się rozstaniemy. Chciałbym wynajdować nam nowe miejsca, gdzie powstaną kolejne wspomnienia. Chciałbym siedzieć na kanapie obok ciebie i wpatrywać się w deszcz. Chciałbym budzić się ze świadomością, że jesteś obok i mogę w każdej chwili cię objąć. - Ewidentnie cały się rumienił, ale nie przerywał. - Chciałbym, żebyś mi mówiła, kiedy mam przedrzeć się przez cały kraj dla twoich ulubionych ciastek z cukiernii w Londynie. Chciałbym słuchać o twoich zmianach nastroju i być pierwszym, który dowie się, że trzeba kupić nowe zasłony. Chciałbym czuć zagubienie, kiedy wyślesz mnie znów po roślinę, której nazwy nie zapamiętam. I chciałbym... - przerwał, łapiąc oddech. - Chciałbym kupić dom i zasadzić drzewo. Słyszałem, że tak trzeba. No, ale właśnie tak sobie to wyobrażam i uwierz mi, nigdy nie byłem niczego bardziej pewien w swoim życiu. Że to właśnie tego chcę. Na razie tyle, bo kartki mi nie starczyło. No i jeszcze mam tutaj coś spoza naszej umowy, ale wydawało mi się istotne - dorzucił, zaraz szukając w papierach kolejnego skrawka pergaminu. Nie pozwolił dojść do słowa Pomonie, bo jego twarz po prostu płonęła. Wyglądał na niesamowicie zajętego i pochłoniętego tym szukaniem, ale to wszystko dlatego, żeby nie widziała jak bardzo się zawstydził swoimi wyznaniami. A przecież był to dopiero początek... - O, jest! - rzucił, uśmiechając się nerwowo. - Dziesięć powodów, które świadczą o tym, że jestem odpowiedzialny i dzięki którym możesz mi zaufać w sprawie dziecka. - Spojrzał w końcu na nią i szybko odwrócił wzrok, skupiając się na liście.  - Po pierwsze, znalazłem kiedyś małego jeża, którym się zajmowałem przez rok i wypuściłem później do ogrodu. Nazwałem go Pan Igła. Po drugie, jestem nauczycielem i jeszcze mnie nie zwolnili. Po trzecie, nikogo nie zabiłem. Umyślnie lub przez przypadek. Włączając w to również zwierzęta. Po czwarte, przez pięć tygodni musiałem słuchać na okrągło Stalowych Hipogryfów, podczas pobytu w domu kuzynki, bo jej nastoletnia córka uwielbia ten zespół. A musisz wiedzieć, że wykazałem się wtedy wielką cierpliwością i wyrozumiałością. Po piąte, przez całe sześć lat jak uczę w Hogwarcie nie została na mnie złożona żadna skarga. Po szóste, nauczyłem parę osób wyczarowywać patronusa i sam ciągle uczę się nowych zaklęć obronnych. Po siódme, przez te dwa miesiące opanowałem sztukę robienia prania. Mniej wiecej. Po ósme, nie ma mnie na liście przestępców ściganych przez wymiar sprawiedliwości. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Po dziewiąte, jestem w trakcie terapii i specjalista stwierdził, że nie stanowię zagrożenia dla otoczenia. Po dziesiąte, przeczytałem książkę o świadomym rodzicielstwie. Nie rozumiem części rozdziałów, ale jestem na dobrej drodze. - Koniec. To był koniec, a on nie mógł już gadać jak ten idiota, bojąc się reakcji swojej towarzyszki. Chyba wziął sobie aż za bardzo do serca tę szczerość... Merlinie, chyba zaraz miał umrzeć, czując jak serce waliło mu w piersi i niemal odbierało dech.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Greenwich Park [odnośnik]04.10.19 20:31
Jeden krok dla nas, dwa kroki dla mnie. Mówienie o tym, co boli, co dręczy i męczy, uwiera w sercu i na duszy, to nie jest łatwe ani trochę. Przecież można zamknąć drugą osobę w pokrzepiającym uścisku, posłać uśmiech poprawiający humor, ścisnąć dłoń przekazując wsparcie, złożyć na ustach pocałunek obiecujący miłość, przyrządzić posiłek mający oznaczać troskę - jest tyle różnych gestów, spojrzeń oraz dowodów na konkretne uczucia, że od zawsze wydawało mi się, że słowa są zbędne. Po co mówić, skoro można pokazać? Otoczyć opieką, pocieszyć, zapewnić o bliskości; to dużo prostsze. Wyciągnąć dłoń, po prostu być. Zaskakujące, że będąc nauczycielką znacznie częściej wybieram w życiu prywatnym niewerbalną komunikację między ludźmi. Ta cecha w pewien sposób nas łączy, chociaż… częściej mam wrażenie, że Jaydenowi przychodzi to z większą swobodą. Ubieranie emocji w słowa, zrzucanie zbędnego balastu w postaci istotnych zgłosek; może to kwestia wewnętrznej desperacji potrzebnej do ułożenia między nami ważnych spraw, ale przecież ona tkwi także we mnie. Determinacja w osiągnięciu upragnionego efektu - chcę znów połączyć nasze życia, pozwolić korzeniom skręcić się ze sobą, odetchnąć wspólnym powietrzem. Gdyby mi nie zależało, możliwe, że właśnie układałabym życie w Ameryce; z tęsknotą rozdzierającą wnętrzności, ale bez trudu natrętności pracy. Teraz wydaje się to takie abstrakcyjne, być daleko. Bez możliwości spojrzenia w tak dobrze znane oczy, oglądania delikatnego uśmiechu rozrysowującego się na twarzy, ciepła epatującego z silnych dłoni, mimowolnie wprowadzające ciało w błogość oraz ekscytację. A mimo tych wszystkich elementów perfekcyjnej układanki jest jakoś ciężko. Przepycham kolejne wyznania przez struny głosowe, ignoruję strachliwe bicie serca, idę do przodu. Po wyboistej, nierównej drodze urywanych zdań, ale wreszcie docieram do sedna porozumienia. Wywiązuje się dialog - czy to nie sukces? Kolejne kroki ku lepszemu? Karmię się każdym pozytywnym szczegółem, gromadząc je w sobie jak najważniejsze w życiu trofea, chociaż nie robię niczego niezwykłego. Czy to dziwne? - Chyba tego się obawiam. Odrzucenia - wzdycham cicho, dookreślając kolejny lęk. Wcześniej nie przyszłoby mi do głowy nazywanie ich, w ogóle wypuszczania z oddechem na wolność, bo przecież radzę sobie sama. Zostałam stworzona do pomocy innym, nie do zrzucania na nich swoich problemów. Jednak musiało dojść do wypadku, żebym wreszcie pojęła istotę całkowitej szczerości. Nie połowicznej, nie optującą jedynie w piękne chwile; bo życie częściej składa się z tych brzydszych. - Zależy mi na tobie bardziej niż na kimkolwiek innym i chyba to… chyba to sprawia, że popełnienie błędu urasta do rangi życiowej katastrofy. Ale postaram się na to nie patrzeć. W końcu słyszałeś tyle już moich głupot i pomysłów i nadal mnie nie odrzuciłeś, więc chyba nie będzie tak źle? - Tak, znów próbuję ciężkość wyznań przełamać humorem. Gorzej, jeśli Jay ma limit na znoszenie idiotyzmów - wtedy mam przerąbane, bo na pewno jestem bliżej niż dalej wyczerpania miejsc w tym odpornościomobilu. - Nie skrzywdziłeś… poczułam się odrzucona, ale nie powinnam tak reagować. Tak tego załatwić. Niestety dostrzegłam to za późno i… to po prostu moja wina. Nie wiem jakim cudem dałeś radę mi wybaczyć, bo ja sobie nie potrafię - dodaję chwilę później, ze smutkiem, z drżeniem głosu. Może mylnie zakładam, może wcale mi nie wybaczył? Ale gdyby tak było, to czy siedzielibyśmy tutaj próbując posprzątać ten powstały między nami bałagan? Czy staralibyśmy się tak mocno, przełamywali bariery, wyrzucali z siebie największe bolączki? Prawdopodobnie nie. Mimo to dopuszczam do siebie myśl, że zwyczajnie mylę się w ocenie sytuacji. Jest tak najczęściej - nie umiem rozgryźć ludzi, przejrzeć przez nich nawet jeśli szczególnie nie ukrywają się z reakcjami organizmu. Raz po raz oddycham głęboko, ignorując podszepty umysłu. Popełnianie błędów też należy umieć znosić. Nie mogę ich w kółko przeżywać, zwłaszcza teraz, to niezdrowe dla dziecka. Więc wdech i wydech - i do przodu?
Prawie do przodu. Reakcja astronoma jest subtelna, ale dość widoczna. Przez chwilę zatrzymuję się w tym stanie i zastanawiam się nad powodem zaciśniętej szczęki oraz zmarszczonych brwi. Wraz z uderzeniem rozwiązania czuję, jak robi mi się potwornie gorąco; policzki palą się żywym wstydem. Merlinie, co za wtopa! - O nie, to nie tak! Nie chciałam, żeby to zabrzmiało jak wyrzut albo nacisk czy sugestia, przysięgam! - tłumaczę się spanikowana, bo jeszcze przed chwilą mówiłam o tym, że nie chcę popełniać błędów, a tu już kolejny na drodze. Czy ja nie mogę zrobić czegoś dobrze, tak po prostu? Bez wiecznych gaf, problemów? Jestem beznadziejna. - To miała być tylko taka opowieść. Wyjaśnienie, nic więcej. Przepraszam, że o tym wspomniałam, nie pomyślałam jak zwykle - mamroczę dalej, zażenowana, upokorzona, zawiedziona samą sobą. Helgo, walnij mnie w ten głupi łeb, może się opamiętam. Chciałabym. Bo naprawdę Jayden zaraz stwierdzi, że to jednak ponad jego siły i rezygnuje. Nie zdziwiłabym się. Dobrze, że nie ma tu nigdzie ścian, pewnie uderzałabym właśnie czołem w jedną z nich. Ogarnij się, Pom. - Wiem. Ja tobie też. W końcu ostatni raz jak tu byliśmy, próbowałam was wyswatać z moją siostrą. Nie mam pojęcia co mnie do tego podkusiło, bo przecież wiedziałam, że kosmos jest i będzie twoją jedyną miłością. Wydaje się, jakby to było wieki temu - odpowiadam jakoś chaotycznie, z duszą w zupełnie innym miejscu. Bo wciąż rozpamiętuję poprzednie słowa. Oby nie okazało się, że znów palnęłam coś skrajnie nieodpowiedniego.
Zafiksowana na nowym uczuciu oraz pogrążona w karcących, mało delikatnych myślach początkowo nie rejestruję reakcji mężczyzny na dalszą treść mojej wyjątkowo nietrafionej wypowiedzi. Ani tego, że ułożył głowę na oparciu ławki. Po prostu siedzę taka rozemocjonowana, rozchwiana, aż wreszcie mózg przeskakuje do rzeczywistości. Osłodzonej pięknymi słowami; spowodowałyby szybsze bicie serca, gdyby to już nie gnało jak szalone po moim okropnym wystąpieniu sprzed paru chwil. Niepewny uśmiech pojawia się na twarzy, bo to wciąż nieprawdopodobne, że jeszcze nie ma mnie dość. Że kocha. Wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi, wbrew logice, własnemu dobru. - Jest pan szalony, panie Vane - oznajmiam zatem, cicho, chociaż w tembrze głosu przebija się nuta zadowolenia. - Ale kocham to szaleństwo, bo jesteśmy w nim tak zgodni. - Dopasowani. Pragnący tego samego. Czyż to nie szaleństwo? Szaleństwo w szaleństwie. Powtarzam sobie w głowie to jedno słowo nieustannie, trochę delektując się jego brzmieniem. Znów. Czyż to nie o nim mówiłam podczas świąt i sylwestra? Czysty obłęd. Tak, ja również chcę w nim żyć już na zawsze, do końca naszych dni. Jednak na razie… na razie musimy zostać przy zdrowych zmysłach, żeby zrobić między nami porządek - i żeby nic już nas nie dzieliło. Żadna hałda niewyjaśnionych spraw, niesprecyzowanych zagadnień, utajnionych emocji. Zresztą, dziś te odbijają się na mojej twarzy, z której można czytać jak z otwartej księgi; usta wyginają się w szeroki, niekontrolowany uśmiech zadowolenia, gdy nasze palce splatają się ze sobą. To niesamowite, jak tak pozornie nieznaczne gesty mogą wzbudzać niesamowicie ogromne pokłady emocji, ciepła, być podwaliną rosnącej w sercu odwagi. - Idealny początek - komentuję z przejęciem, powoli wędrując po wydeptanych ścieżkach. Przez krótki moment ciesząc się po prostu zamknięciem w tej spokojnej, pozornie beztroskiej chwili. Rozglądam się dookoła, chociaż mój wzrok co jakiś czas umyka w bok, na idącą obok sylwetkę astronoma. Coraz mocniej speszoną, z twarzą coraz czerwieńszą. - Och, nie wiedziałam, że mieliśmy to zapisać - mówię poważnie zmartwiona. Wydawało mi się, że wystarczą wysnute wnioski w głowie, ale widocznie źle pomyślałam. O nie, już wszystko psuję! Jestem więc mocno podenerwowana; dobrze, że Jay zaczyna szybko mówić, to nie muszę się tłumaczyć ze swojej… k o l e j n e j już wpadki. Merlinie, jestem pasmem porażek. Dobrze, pomarudzę na siebie później, teraz zamieniam się w słuch. Przy okazji odpowiadam uściskiem na uścisk, chcąc ofiarować mężczyźnie wsparcie.
Bez wątpienia na mojej twarzy odmalowuje się cała gama różnych emocji, ale nie przerywam w ani jednym momencie. Nawet w tym, gdzie okazuje się, że istnieje druga lista. Nadprogramowa. Mrugam intensywnie, nic nie rozumiejąc. Na szczęście tajemnica rozwiązuje się naprawdę szybko, a ja… nie wiem. To znaczy, czuję chaos, bo te uczucia tak po prostu we mnie wzbierają, wylewając się każdym możliwym sposobem. Cichy chichot do spółki ze łzami wzruszenia przetaczającymi się po zaczerwienionych policzkach sprawiają, że naprawdę wyglądam na obłąkaną. Wolną ręką przecieram mokrą skórę, nie wiedząc nawet od czego zacząć. Ściśnięte gardło utrudnia nawet najbardziej kwieciste przemowy, więc zatrzymuję się na chwilę, tym samym zmuszając Jaydena do zrobienia tego samego. Palce zacieśniają się na tych należących do niego. - Wiesz, nigdy nie miałam wątpliwości, że będziesz wspaniałym ojcem. Ufam ci, ze wszystkim. Wiem, że potrafisz być odpowiedzialny jeśli ci zależy. Nie mniej… dziękuję za tę listę. Jest naprawdę profesjonalna. I urocza. Zdecydowanie dodała ci punktów w wizerunku świadomego rodzica. - Zaczynam od końca, bo odnoszę dziwne wrażenie, że tak trzeba. Że tego potrzebuje. - Pamiętaj, że nadal możesz mi wszystko powiedzieć. Nie wstydzić się. To nadal jesteśmy my, pomimo wszystko, co się wydarzyło, prawda? - dodaję delikatnie, po chwili wracając do powolnego spaceru wśród ścieżek. - Jeśli chcesz… możemy przeczytać tę książkę razem. Może wspólnymi siłami uda nam się zrozumieć mniej przystępne rozdziały - proponuję. Nie wchodząc na razie w delikatne tematy, które nasuwają się krótko po tej prezentacji. Odnotowuję sobie w głowie, żeby później je poruszyć. Niekoniecznie dziś, ale w ogóle, w najbliższym czasie.
To byłoby na tyle z tych łatwiejszych wniosków. Nadchodzą teraz te trudniejsze, budzące wątpliwości. Zasmucona przygryzam dolną wargę nie wiedząc jak ubrać myśli w słowa. Nie chcę go znowu ranić, ale… nie widzę innej możliwości. Nie dostrzegam satysfakcjonującego rozwiązania. - Co do naszej relacji… - zaczynam z lekkim zawahaniem, cały czas zerkając w bok, żałując, że nie mogę patrzeć mu w oczy, żeby zobaczył, że mówię prawdę. - Bardzo, bardzo chciałabym tego wszystkiego, ale część… część jest w aktualnym stanie niemożliwa. Chodzi mi o pokazywanie się w miejscach pełnych ludzi. Nie mogę. Nie powinnam. Moja rodzina… nie zaakceptuje tego co zrobiłam. Nie chcę łamać im serca, nie zasługują na to. Chciałabym, żebyś mnie zrozumiał. Myślisz, że to możliwe? - wyrzucam to w końcu z siebie, ale nie jest łatwo, wręcz przeciwnie. Nabieram powietrza w płuca, przejeżdżam dłonią po włosach wystających spod czapki, szukając przypływu siły do kontynuowania rozmowy. - Potrzebowałabym kompromisu. Partnerstwa i zrozumienia. Czułości, bliskości, szczerości i otwartości. Może dlatego, że sama nie jestem w tym dobra, ale wydaje mi się, że tak to powinno wyglądać. Że jesteśmy razem, nie osobno, sami dla siebie. Jesteśmy blisko nie tylko w tych dobrych momentach, może nawet przede wszystkim tych złych. Żebyśmy wiedzieli, że możemy na sobie polegać, bo gdy wszystko dookoła zacznie się rozpadać, to ta druga osoba bez względu na wszystko będzie obok. Z rozpostartymi ramionami, dobrym słowem i troską. Chcę dzielić się z tobą zielarstwem i słuchać o astronomii, nawet jeżeli mam przy tym zasnąć. Podbijać świat kiedy będziemy mieć na to ochotę lub zakopywać się pod kołdrą, jeśli postanowimy zrobić sobie wolne. Cokolwiek, byle razem, już zawsze. Nie zamierzam cię osaczać czy ograniczać, ale jeśli uda nam się jasno komunikować swoje potrzeby, to będzie dobrze, wszystko się ułoży. Bo z tego wszystkiego kompromis jest najważniejszy. I chętnie zgubię się z tobą w nowych miejscach albo w naszym domu. Jeśli tylko nadal tego chcesz, jeśli chcesz, żeby był nasz, bo wiem, że to wszystko takie skomplikowane i… nie będę zła jeśli jednak zmieniłeś zdanie. - Wreszcie myśli skondensowały się z uczuciami, w ten sposób przepływając przez usta na zewnątrz. Serce drży niespokojnie w oczekiwaniu, wzrok jest niepewny, uścisk dłoni silniejszy niż kiedykolwiek. Czy ten chaos jest w ogóle do zrozumienia? Czy Jayden zdoła go w ogóle pojąć, czy cokolwiek z tego ma jakiś sens? Czy znowu powiedziałam coś złego? Dziwnie jest wskoczyć ze stanu błogości w następną niepewność i strach. Wrócić do początku. Czuję drgania ust, kolejne, pojedyncze łzy zamarzające na policzkach, które zaraz niedbale ścieram. Jak można czuć tyle na raz? Tyle sprzeczności? Chyba kręci mi się od tego wszystkiego w głowie. Nie, wdech i wydech.

[bylobrzydkobedzieladnie]



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones




Ostatnio zmieniony przez Pomona Sprout dnia 06.10.19 15:06, w całości zmieniany 1 raz
Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Greenwich Park [odnośnik]04.10.19 23:23
Tak właśnie się działo — byli przyzwyczajeni do okazywania uczuć, a nie mówienia o nich. Nic więc dziwnego, że zupełnie inaczej czuli się, będąc zmuszonymi w końcu zabrać głos w tej sprawie. Zmuszeni do wyjścia poza swoją strefę pewnego bezpiecznego komfortu poruszali się niczym ślepcy testujący grunt w celach znalezienia odpowiedniej drogi ścieżką eliminacji niebezpieczeństw. Nikt ich wszak nie uczył rozmowy o czymś tak intymnym. Nikt nie uczył, jak radzić sobie z niepewnością i strachem. Nikt nie powiedział, że porażki nie zawsze równały się z końcem. Nikt nie przygotował do życia, ale nie oznaczało to, że nie próbowali. Szli, badając ziemię pod stopami delikatnie i z uwagą, jednak im dłużej to robili, tym Vane zdawał sobie sprawę, że wyczuwał z wyprzedzeniem, gdzie znajdowały się ustępy, zasadzki, przeszkody i w porę je omijał. Że brak wzroku nie oznaczał zagubienia. Owszem, czasami kręcili się w kółko w jednym miejscu, lecz w końcu odbijali w nieznane. Dlatego astronom ani trochę nie żałował, że tak się działo, że zaczęli mówić, a nie tylko doznawać. Równocześnie w miarę jak się z tym oswajali, odnalazł w sobie wielką potrzebę nazywania tego, co działo się w jego wnętrzu. Bał się tylko jednego — bo o ile on nie czuł się w żaden sposób źle, przekładając swoje myśli na dialog, obawiał się reakcji z drugiej strony. A co jeśli miała powiedzieć, że dość? Że nie powinni? Że musieli liczyć się również z tym co narzucał im świat? Że ich złączone dłonie nie mogły zasmakować niczego więcej, odbierając równocześnie dostęp do wymarzonego pochłonięcia przez zmysły? Łatwo było powiedzieć kocham przyjaciółce i nie obawiać się, że będzie mogło to decydować o przyszłości relacji. Trudniej było powiedzieć zostań ubóstwianej figurze i liczyć się z możliwym odrzuceniem. To wszystko było o wiele bardziej skomplikowane niż można było podejrzewać i nawet on, mówiący emocjami, miał z tym problem.
- Nie martw się tym - odparł pewnie, nie wahając się ani przez chwilę. - Rozumiem cię doskonale. Też się boję, ale z każdym twoim słowem, z każdą minutą, którą spędzamy obok siebie, to wrażenie odchodzi. Zapominam o nim. I akurat nie powiem, żeby twoje pomysły mogły równać się z moimi - rzucił, nie powstrzymując się już przed śmiechem. Otwartym, dobywającym się z najgłębszych warstw płuc, coraz głośniejszym. - Pamiętasz jak zaplanowałem zajęcia bez grawitacji? I Lucas Carrow niemal odleciał? - spytał Pomonę w przerwach na złapanie oddechu, lecz nie było to takie proste, gdy czuł dodatkowo ból brzucha od tego nagromadzenia się wspomnień. Bardzo dramatycznych zresztą, bo chociaż wszystko pozostawało pod kontrolą przez większą część zajęć, wspomniany uczeń postanowił przerwać zaklęcie, które trzymało go na bezpiecznej odległości i usunął niewidzialną linę, która łączyła go z ziemią. Niestety nie wziął poprawki na to, że jego ciało wciąż pozostało lekkie jak piórko i zostało porwane wraz z pierwszym, lżejszym powiewem. Próba ratowania niesfornego Ślizgona skończyła się szalonym pościgiem na miotłach, a przy okazji również wykładem o tym, jak to człowiek został stworzony do chodzenia, a nie latania. Jayden przetrwał całą przemowę dyrektora w Wielkiej Sali, siedząc tuż obok Pomony i szturchając ją pod stołem, gdy próbowali nawzajem zepchnąć się z krzeseł. Tamten moment braku grawitacji, chociaż w początkowych stadiach może i katastrofalny w skutkach, zdołał przywołać silny, nieustający śmiech w sytuacji kryzysu. Dalej sądziła, że była pierwsza w dziwacznych pomysłach? Chwilę mu zajęło zanim się uspokoił, ale na szczęście dłoń Pomony po raz kolejny trzymała go przy ziemi i nie pozwoliła zbyt daleko odpłynąć. Trwał przy niej, wiedząc, że silniejszej kotwicy nie było na całym świecie. Nic nie wiązało go z gruntem jak zielarka w najczystszej postaci. Nawet się nie zorientował, kiedy sięgał wolną dłonią do jej podbródka, żeby delikatnie go podbić i posłać ciepły uśmiech zmartwionej, kobiecej twarzy. - Wybaczenie sobie zawsze jest najtrudniejsze. Ja też nie potrafię, ale... Uczę się tego - odetchnął, odsuwając rękę i opierając ją o tył ławki. - Dla ciebie - dodał, patrząc wprost w oczy Sprout. - I dla ciebie też. - Jego wzrok przeniósł się na delikatną wciąż wypukłość brzucha ukrytego pod materiałem. - Kimkolwiek jesteś.
Nawet nie zarejestrował faktu, że przez jego twarz przemknął dziwny cień, gdy wypłynął temat małżeństwa. Wiedział dlaczego, ale chyba już zawsze miał tak już robić... A przynajmniej do czasu aż nie przejdzie tego tematu i nie przetrawi go w sobie. Dlatego uniósł brwi, słysząc zaraz potok słów wydobywający się z Pomony, która najwidoczniej dostrzegła zmianę w Jaydenie i próbowała jakoś załagodzić całą sytuację. Przez chwilę nie rozumiał, o czym mówiła, ale zaraz dopasował ją do swojej wypowiedzi i pokręcił głową jeszcze zanim skończyła wywód. - Cholera, Pom. To nie tak, że boję się tematu małżeństwa, tylko… - zassał powietrze, czując jak te delikatne struny emocji drgały w najlepsze, szastając nim na prawo i lewo, nie robiąc sobie nic z tego, że pragnął poukładać myśli. Czemu to było takie trudne?! Uspokojenie się i skoncentrowanie? I jeszcze ona... Tak cudownie nieświadoma przeszłych dni i próbująca udobruchać go niczym niespokojne zwierzę. Przecież nie miał się nagle zerwać z krzykiem i uciec. – To bardziej skomplikowane - wymruczał pod nosem, odsuwając od siebie te chwile grozy. Tyle. Na szczęście i Pomona chyba zrozumiała, że czuł się nieswojo ze słowami, które padły między nimi i zaczęła wspominać coś innego. Merlinie... Faktycznie sytuacja, o której mówiła, miała miejsce właśnie w tym parku... Zrobiła to specjalnie? Czy to tylko czysty przypadek? Jayden instynktownie rozejrzał się dokoła, szukając miejsca pod drzewem, gdzie tamtego dnia leżeli obok siebie na kocu. Tamta rozmowa wydawała się taka... Niefrasobliwa. Niemal mistyczna i niemożliwa, gdy patrzył na to z tej perspektywy. Aktualnej perspektywy. - Tak. To było wieki temu - potwierdził cicho, nie odrywając spojrzenia od osamotnionego konaru na niewielkim wzgórzu oddalonym od ścieżki, przy której siedzieli. Jego palce poruszyły się w dłoni Pomony, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że był obok i chociaż na nią nie patrzył, czuł. - Zawsze troszczyłaś się bardziej o innych niż o siebie - skomentował, odnosząc się do wspomnienia o swataniu z drugą panną Sprout. Którą z kolei? Jayden zawsze się gubił w ilości rodzeństwa Pomony i chyba nie miało się to zmienić. Najważniejszym punktem była ona sama i tego był pewien bardziej niż wszystkiego innego. Twierdziła, że był szalony? Jak najbardziej i nie wyobrażał sobie, żeby uległo to przekoziołkowaniu. Nie, gdy miał obok siebie kogoś, kto nakręcał bez przerwy poczucie obłędu, ale tak niesamowicie błogiego, choć równocześnie dzikiego. Powinien już dawno temu nauczyć się, że z nią wszystkie przeciwieństwa były jednym. Jak noc i dzień tworząca dobę, a roślina łączyła się z ziemią. Tak. Byli zgodni i nie powinni nigdy w to wątpić, bo przecież ciągle nimi byli — dorosłymi dziećmi z milionem głupich pomysłów na minutę i wdrażających je w życie, wiedząc, że tylko w sobie nawzajem znajdą odpowiedniego kompana do ich spełnienia. Dobrze, że Hogwart wciąż stał w jednym kawałku, chociaż powinien już dawno temu runąć od nagromadzenia się tej energii, którą w sobie nosiła para profesorów.
Och, nie wiedziałam, że mieliśmy to zapisać.
- Bo nie mieliśmy. To moja innowacja - odpowiedział i chociaż jego twarz była pełna zawstydzenia, głos w tym jednym momencie wyrażał profesjonalizm i autentyczną dumę. Bo przecież to był wynalazek z pierwszej ręki! Napisanie słów na kartce! Wszak potrzeba matką wynalazku, a człowiek synem ruiny. Nie zamierzał jednak dać się w żaden sposób rozproszyć i już po chwili czytał jak szalony swoje dziwaczne pragnienia. Nie przestawał, nie zamykał się, aż nie dojechał do końca, wiedząc, że jeszcze moment i wybuchnie z nagromadzonej w nim eksytacji. Reakcja Pomony była jednak zupełnie inna od tego, co miał w głowie... W sumie nie wiedział, czego miał się spodziewać, więc cokolwiek by zrobiła, dalej stałby zaskoczony i skołowany. I zawstydzony tym swoim wykładem. Ale jej śmiech i łzy były po prostu mieszanką, która zupełnie go wytrąciła z równowagi, bo otwierał i zamykał usta, nie wiedząc tak naprawdę co zrobić. Zaraz jednak kobieta przyszła mu z pomocą, tłumacząc, co się wydarzyło. - Chciałbym taki być - zaczął po dłuższej pauzie, odzyskujac głos. Ale dzięki jej wsparciu przychodziło mu to łatwiej. - Wiesz, ja nigdy nie zajmowałem się kimś tak drobnym. Moje dzieci przychodzą do mnie w wieku jedenastu lat i opuszczają mnie po osiemnastych urodzinach, więc trochę czasu zostało mi wykrojonego - skomentował, łapiąc się na tym, że wprost przyznał się do tego, w jaki sposób traktował swoich uczniów. Zanim ponownie oblał się rumieńcem, poczuł uścisk znajomej dłoni, który zaraz odwzajemnił. - Nie będzie lepszej mamy od ciebie - odpowiedział cicho, ale szczerze. To wszystko było szczere. - Tak, wiem. Dlatego z przyjemnością przeczytam z tobą tę książkę raz jeszcze.
Zaraz jednak coś się zmieniło. Pomona przestała się uśmiechać, powietrze jakby się ochłodziło, a wiatr zacinał mocniej niż jeszcze chwilę temu. Gdy śmiali się i wspominali przeszłe dni hogwarckiego uroku. Teraz było inaczej. Uciekała przed nim spojrzeniem i czuła się już tak swobodnie, tak dobrze. Stał obok niej, wciąż trzymając ją za rękę, trwając w nieprzerwanym miczeniu. Słuchał wszystkiego, o czym mówiła i patrzył na nią, gdy chciała odwrócić twarz. Gdy chciała ukryć to, że sprawiało jej to ból - mówienie o tym, blokowanie tego, co jej wyznał. Że jednak tradycja stała się silniejsza. Że jednak musieli się ukryć i nigdy nie wychodzić. Nic nie mówił, gdy monolog się urwał, a między nimi świstał już tylko zimny oddech. Jayden wpatrywał się jeszcze przez moment w nieistniejący punkt, aż otrząsnął się i wrócił z powrotem do rzeczywistości. - Usiądź - zawyrokował tylko tonem nieznoszącym sprzeciwu, nie komentując jej słów w żaden sposób. Pozostawiając swoje myśli tylko dla siebie. Przeszedł w stronę najbliższej ławki, ciągnąć Pomonę za sobą, a gdy stanęli tuż obok, puścił jej ciepłą dłoń tylko po to, żeby zdjąć przez głowę torbę i ułożyć ją na pokrytym śniegiem siedzisku. Spojrzał na kobietę wyczekująco, chcąc, żeby go posłuchała. Musiała wyczuć, że nie żartował i że miała to zrobić. On w międzyczasie zaczął chodzić w tę i z powrotem jak zwierzw klatce, mrucząc pod nosem jedną ze skocznych melodii, które grała mu mama w chwilach, gdy chciała go uspokoić. To działało. Zawsze. Teraz jednak było gorzej, ale Jayden nie czuł nerwowości. Czuł, że jeszcze chwila i po prostu umrze. Umrze jak nie zacznie. Wybuchnie i... Zatrzymał się w końcu, patrząc na Pomonę i biorąc głęboki wdech. - Chciałem… Chciałem to zrobić w inny sposób. Gdzie indziej. Odpowiednio… Nie planowałem tego tu i teraz, ale… W sumie pieprzyć moje plany. Nigdy i tak nic z nich nie wychodzi jak powinno - rzucił poważnie, chociaż jego słowa mogły nadawać tej wypowiedzi innego zabarwienia. Słodko-gorzka nuta czaiła się na języku astronoma, aż w końcu przerwał to dziwne zawieszenie i skrócił dystans między sobą a siedzącą wciąż cierpliwie na ławce czarownicą. Chciał mieć twarz na wysokości tej należącej do niej, więc przyklęknął na jedno kolano, patrząc wprost na nią, podnosząc głowę. - Nie myśl, że robię to, bo czuję się zmuszony. Lub dlatego że tak trzeba - niemal wywarczał te słowa, jednak Pomona musiała zrozumieć, że jej czarnowidztwo nie miało prawa wstępu między nich. Nigdy. Jeszcze by zaczęła się tłumaczyć głupio, jak wcześniej, a tego zwyczajnie by nie zniósł. Ujął jej dłonie w swoje, wpatrując się przez chwilę w ten obraz. Rusz się. - Ymm… Pamiętasz, jak po Świętach Bożego Narodzenia miałem wrócić, ale… Napisałem ci wtedy list, w którym wspominałem o tym, że mam coś jeszcze do załatwienia? - Serce waliło mu jak szalone, gdy drżącymi rękoma poklepał niezręcznie dłonie Sprout, zostawiając w nich małe co nieco. - No i… Miałem ci je dać wtedy, w Dolinie. Na Sylwestrze. I zdania nie zmieniłem. Ani później, ani teraz. Ciągle... Wiem, że to nie są tradycyjne pierścionki zaręczynowe. Znaczy... W sumie to nie wiem, nie znam się, ale pomyślałem, że nie muszą być. Bo kiedy myślę o tobie, myślę równocześnie o pięknie nieba, ciepłu ziemi i dobroci, jaką niesie ze sobą wiosenny wiatr. - Wraz z jego słowami wpierw niebieski, później srebrny i na końcu seledynowy pierścień rozjaśnił się na chwilę delikatnym blaskiem, odpowiadając na wezwanie niemych żywiołów. – Pomyślałem, że… Jeśli chcesz… I to nie tylko dlatego, że tak wypada. Jeśli… Jeśli nie chcesz, to zrozumiem. Wiem, że wszystko zrobiliśmy na opak i przyprawiłem ci wiele zmartwień. Ale… Jesteś moją najlepszą przyjaciółką i nie wyobrażam sobie kolejnych dni bez ciebie. Obiecuję, że będę robił wszystko, żebyś była szczęśliwa i żebyście byli bezpieczni, bo teraz wy jesteście centrum mojego wszechświata. Nie chcę przegapić ani jednego dnia, ani jednej chwili. I pomyślałem, że czas coś zmienić. Zaczynając od… Tego. To nie miało być teraz. Chciałem poczekać, dać ci czas, ale… Hm… Jeśli mamy zacząć wszystko naprawiać, to włącznie z tym. Najwyżej zrobię to kilka razy. - Co on gadał w ogóle? Złapanie oddechu było w tym momencie niemożliwe i nie miał pojęcia jak w ogóle wytrzymał. I nie zemdlał. - Pomono Sprout. Co ty na to? Zrobisz to ze mną? - Głos mu nie drżał, ale uścisk w gardle był nie do pokonania. Podobnie jak dygoczące wszystkie mięśnie. A serce chyba zaraz miało przestać bić. Bo... Zrobił to. Przy okazji czując, że sekundy wydłużyły się do nieskończoności, torturując go jak jeszcze nigdy wcześniej. Czemu było mu tak cholernie gorąco, a równocześnie zimno? I czemu nie potrafił się ruszyć? Czemu w ogóle nic nie myślał w tym momencie, a równocześnie wszystko w nim szalało? I ten dziwaczny grymas, który pojawił się na jego twarzy... Musiał wyglądać jak idiota. Merlinie... Pomona miała mieć dziecko z kretynem...

małe co nieco


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Greenwich Park [odnośnik]06.10.19 16:03
Czy kiedyś umieściłabym nas w takiej sytuacji? Jaydena niepotykającego się o przeszkody znajdujące się na drodze, zauważającego najdrobniejsze detale? Miał w sobie wiele chęci, dobrego serca i determinacji, te jednak trochę niknęły w obliczu największej pasji wypełniającej dnie oraz noce. Nigdy nie przypuszczałabym, że dotrzemy ze swoimi emocjami tak daleko. Staniemy się wyczuleni na najmniejsze drgania i niepewności pojawiające się na powierzchni skóry - należącej do tej drugiej osoby. Wcześniej wyczuwaliśmy panujące wokół nas nastroje, ale w dużo bardziej globalnym zasięgu. Było tak mniej… osobiście? Intymnie? Nie umiem tego nazwać, wiem jedynie, że teraz także i ja doświadczam tych zmian. Dostosowujemy się do siebie wzajemnie, ewoluujemy wiedząc mniej więcej jaka czeka nas przyszłość. Dopiero po jakimś czasie dociera do mnie, że jakakolwiek ma ona nie być, to już zawsze będziemy w niej razem. Nie tylko dlatego, że w tym konkretnym momencie łączy nas dziecko - sami siebie połączyliśmy, nie biorąc chyba pod uwagę tego, że jest to proces nieodwracalny. Bez względu na to jak daleko mieliśmy od siebie uciec, zawsze pozostaniemy już niedopełnieni bez siebie nawzajem. Jesteśmy częścią wspólnej układanki, czymś, co już stopiło się ze sobą za mocno, żeby ot tak o tym zapomnieć lub wyrwać, po czym szukać nowego życia całkowicie gdzie indziej. Teraz jestem już pewna, że wolę się gubić w plątaninie słów niż oddalać się od jedynego pewnego filaru jakiego zdołałam doświadczyć. Poznać. Wesprzeć się na nim w kluczowych momentach. To chyba dlatego wierzę, że się uda, nawet jeżeli moje wypowiedzi nie są imponujące, nie są tak płynne jak być powinny. Jednak te starania są niewielką ceną za wspólną przyszłość pozbawioną niedomówień, niszczących sekretów. Jeszcze nie myślę o możliwej nagrodzie - jestem na to zbyt niepewna. Wiem, że Jay ma mnie zrozumieć, jak zawsze zresztą, ale czy zrozumienie oznacza zbieżność? O tym mam się dopiero przekonać. Zatem siedzę jak na szpilkach, pozwalając emocjom na spłynięcie wraz ze słowami opuszczającymi usta, potem też łzami roszącymi czerwone policzki. Jestem jedną, wielką kulką uczuć, kontrolowanych tylko w podstawowym stopniu. Na tyle, żeby mimo wszystko dalej prowadzić tę ważną konwersację. Nie chcę zaprzepaścić naszego trudu przez ostateczne rozklejenie się, popadnięcie w trudną do powstrzymania przesadę. Chcę działać. Pomimo bólu oraz strachu, nadal płynących w żyłach.
Kolejne ściśnięcie dłoni, blady uśmiech mający potwierdzić odczuwaną wdzięczność za te wszystkie słowa, zapewnienia. Czy można kochać kogoś jeszcze mocniej, chociaż przed chwilą wydawało się, że to niemożliwe? Ta pewność siebie, jakby utwierdzająca w tym, że nic nie ma prawa stanąć między nami. Poza nami samymi i tym, co w sobie wzbudzamy.
Nie odpowiadam. Nie od razu. Po prostu patrzę, wsłuchując się w znany sobie głos. Głos, który poznałabym już wszędzie, który wywołuje fale przyjemności, ciepła rozchodzącego się po całym organizmie. - To moja ulubiona melodia - mówię nagle, jakby oderwana od rzeczywistości oraz tego, o czym przed chwilą mówił. - Twój śmiech. Całe życie zachwycam się muzyką, jakimiś utworami, ale one wszystkie na jego tle wypadają niesamowicie blado. Dawno go nie słyszałam - ciągnę, zamyślona i prawdziwie zadowolona z tego, że znów wybrzmiał między nami. Szkoda, że musiał się skończyć. Mogłabym posłuchać więcej. Uśmiecham się szeroko, po czym sama chichoczę trochę pod nosem. - To była wspaniała akcja ratunkowa. Nigdy wcześniej i nigdy później nie leciałam tak szybko na miotle próbując robić przy tym szalone akrobacje. Jestem pewna, że wszyscy oprócz nauczyciela Quidditcha, prawie umarliśmy podczas tego podniebnego wyścigu - wspominam tamte czasy trochę z rozrzewnieniem, bo odnoszę wrażenie, że już nie wrócą. Nie szkodzi jednak, wciąż wierzę, że przed nami cała masa innych, nowych do zapisania w kartach pamięci doświadczeń. Pewnie równie nieprawdopodobnych i lekkomyślnych, wywołujących ból brzucha spowodowany rozbawieniem. Teraz jednak ciężko jest mi wczuć się w ten stan w pełni, chociaż bardzo się staram. Niestety, nagromadzenie bardziej negatywnych emocji jest we mnie zbyt wielkie. Myślę, że niedługo zrzucę je całkiem, ale na razie pokłady dobra wychylają się raczej nieśmiało zza błyszczących oczu czy drżących wesoło ust. - Myślę jednak, że mój eksperyment zrobienia z diabelskich pnączy huśtawki jest całkiem niezłym konkurentem… - mruczę, wracając do tamtych wspomnień. Nie wiem co mnie do tego podkusiło, żeby obłaskawić te demoniczne rośliny, robiąc z nich pożytek dla całego magicznego społeczeństwa. Jednak wybicie szyb w cieplarniach nie było tym, czego się spodziewałam. Tak samo jak kilkoro uczniów złapanych za kostkę, wąchających później trawę z dość bliskiej odległości. No, dyrektor nie był zachwycony, że tak to delikatnie ujmę. Od tamtej pory mam zakaz na niebezpieczne eksperymenty. Trochę się nie dziwię… jednak jeśli jest jakaś nauka, jaka płynie z tych wszystkich naszych opowieści, to taka, że po prostu nie ma takich jak my dwoje. Pasujemy do siebie chyba na każdej płaszczyźnie; niefrasobliwi, pochłonięci pasją, cieszący się chwilą. Odnajdujący promyk nadziei nawet w najczarniejszej nocy. Tak jak teraz, rozmawiając nie tylko o poważnych tematach. Zazdroszczę przy tym Jaydenowi, że tak pewnie przez ten mrok przechodzi i jeszcze pewniej mnie przez niego prowadzi. Przymykam powieki, delektując się muśnięciem dotyku na brodzie, słowami. - Mam nadzieję, że też zdołam się tego nauczyć - odpowiadam cicho, czując kolejną już falę ciepła rozlewającą się w klatce piersiowej. - To śliwka - rzucam jeszcze zanim zdołałam pomyśleć nad tym co ja w ogóle wygaduję. - To znaczy dziecko. Jest wielkości śliwki - prostuję nieco speszona. Nie wiem dlaczego w ogóle o tym mówię. To głupie. Bez sensu. - Chociaż sądząc po moim brzuchu, to jakaś wielka, zmutowana. Jednak jak tak o tym myślę, to pewnie po prostu pączki odłożone na czarną godzinę - śmieję się, tym razem ja. Jednocześnie gładząc palcami dłoń dotykającą mojej. Tak, tak jest łatwiej. Odpowiednia doza balansu między szczerością oraz poważnymi tematami, a tymi lżejszymi, pozwalającymi na zregenerowanie sił. Pójście dalej.
Nawet jeśli to, co dalej, nie jest ani trochę przyjemne. Łatwe. Jest skomplikowane, szorstkie i bolesne. Bo nie chciałam tego. Nie chciałam go ranić, niczego niszczyć. To naprawdę miała być tylko taka opowieść, nic więcej się za tym nie kryło. Mimo to wyszło całkowicie inaczej, przez co czuję ścisk w gardle oraz żołądku. Mam ochotę się spalić się żywcem, zapaść pod ziemię, rozpłynąć w powietrzu i utopić we własnych łzach. Oddycham ciężko, starając się uspokoić zarówno siebie jak i jego, bo nie chcę, żeby mój błąd miał na nas jakikolwiek wpływ. Chcę budować, nie psuć, już dosyć napsułam. Kiwam głową trochę jak w transie, nie rozumiejąc, ale udaję, że rozumiem. - Porozmawiamy o tym kiedyś? - pytam, bo przecież nie miało być między nami tajemnic. Skrywanych emocji. Nie chodzi więc o same małżeństwo, a o to, że zamyka się przede mną. Że są tematy, których jednak nie jest w stanie poruszyć. Nie musimy tego robić dziś ani za tydzień. Ale dobrze byłoby zrobić w ogóle. Tak sobie myślę, że kiedyś, bo kiedyś wyrzucenie z siebie ostatniego balastu pomoże. To niesamowite, że właśnie ja o tym mówię, myślę. Przecież jeszcze nie tak dawno temu nie umiałam wydukać z siebie prostej prośby, potrzeby. Zadziwiające. Tak jak płynne skakanie między tematami. Przenoszenie się z jednej rzeczywistości do drugiej. To jak międzygalaktyczne podróże, bo czy nie tak smakuje cofnięcie się w przeszłość? Tak odległą pomimo minięcia zaledwie kilku miesięcy? Oddycham mroźnym powietrzem, ostrożnie stawiam kroki i podążam wzrokiem w dobrze znany zakątek; on też majaczy gdzieś daleko na horyzoncie. Mimo to myślenie o tamtych osobliwych momentach pozwala mi na odzyskanie względnego spokoju. Kąciki ust znów się unoszą zamiast opaść w płomieniach paniki. - Wiem, że to nie miało sensu, ale chciałam, żeby w końcu spotkało ją coś dobrego. Czyli ty. Bo przeszła tyle złego. Ty byś jej nie skrzywdził, a ona nie skrzywdziłaby ciebie. - Zawsze była dobra, lepsza ode mnie. Nigdy nie miałam jej tego za złe, przecież kocham ją najmocniej. Wiem jak miała ciężko, gdy okazało się, że życie jak z bajki zmieniło się w najgorszy koszmar. Chciałam więc zdjąć z jej barków przynajmniej odrobinę ciężaru, zaś Jaydenowi pokazać, że w życiu jest coś więcej niż gwiazdy i samotność - jak tak o tym myślę, to mi wstyd. Nie powinnam chcieć go zmieniać skoro taką podjął decyzję, a my byliśmy przyjaciółmi. Powinnam zaakceptować to, jakim jest, czym się zajmuje, jaki kierunek obiera w życiu, szczególnie, że nie robił niczego złego. Oddycham ciężko, niezadowolona z samonakręcających się myśli. Stop. Rozpamiętanie niczego nie pomoże, bo to już minęło. Teraz znajdujemy się na całkiem innej planecie, tamte momenty już nie wrócą. To nic złego - te dziejące się w teraźniejszości także są ważne, kochane. Jak imponująca innowacja zapisania czegoś na kartce. Uśmiecham się krótko, kiwam głową, nie przerywając już więcej. Za to koncentrując się na przedstawionej treści, później mojej reakcji będącej jedną wielką katastrofą oraz odpowiedzi na poruszone tematy. - Będziesz, wiem to - zapewniam. Nie mam wątpliwości, że Jay odda całego siebie w wychowanie dziecka - i to będzie najlepszym, co może spotkać drugiego człowieka. Wiem z doświadczenia, że moje racje są prawdziwe. Moja twarz przybiera jakiegoś takiego rozczulonego wyglądu, jestem pewna; nie ma lepszej reakcji na to, o czym mówi. - Pomogę ci. W końcu opiekowałam się młodszym rodzeństwem. Szybko się nauczysz - stwierdzam łagodnie, pewna siebie. W końcu Hyacinth urodził się jak miałam dziesięć lat, trzymałam go już na rękach, przewijałam i bawiłam. Nagle ta świadomość sprawia, że czuję się odrobinę lepiej, bo w końcu mam jakieś przeszkolenie w tej materii. Może nie imponujące, ale zawsze. Niestety, tak szybko jak zapłonęła w sercu nadzieja, tak szybko zostaje ona zgaszona. Mam wrażenie, że zrobiło mi się słabo, lęk wstrząsa ciałem, zmartwienie zagnieżdża się w spojrzeniu, szybko oddalonym na pobliskie, nagie drzewa. Przygryzam usta, nie chcąc czuć ich drżenia, mrugam intensywnie. Każda kobieta byłaby lepszą matką niż ja. Świadomość tego nadal boli, cholernie, nieodwołalnie, stanowiąc obecnie najsilniejszy ze strachów. Chwytających za gardło, więc po prostu forsuję uśmiech na pełnej buzi i zmieniam temat. Przeskakuję szybko na zagadnienia z pierwotnej listy, nad którą mieliśmy zatrzymać się oboje. Jednak nie, wcale nie jest lepiej. Bo muszę powiedzieć coś, czego nie chcę. Nie jestem wcale przekonana, czy mężczyzna zrozumie. Nie wychowywał się w mojej rodzinie, jego jest znacznie bardziej tolerancyjna pod paroma względami - przez to może wykraczać poza skalę pojmowania. Nie dziwię się, ale to nie zmienia poziomu obaw jakie się we mnie podniosły. Im dłużej rozmawiamy, tym bardziej nie chcę rozstania. Przestaję wyobrażać sobie nasze życia osobno, ale co, jeśli nie zgodzi się na moją prośbę? Argument jaki przytoczyłam okaże się niewystarczający i stwierdzi tym samym, że jednak nie chce nas, nie chce się ze mną męczyć? W kółko problemy i problemy, nie daję mu niczego dobrego w zamian. Nie zdziwię się, jeśli zrezygnuje, ale nie oznacza to, że jestem na to gotowa.
Usiądź. Mam wrażenie, że ktoś chlusnął mi w twarz wiadrem lodowatej wody. A więc jednak - wystraszony umysł podsuwa tylko jedno rozwiązanie - rozstanie. Co za horror, co za koszmar. Ciarki przechodzą po ciele, mózg zaczyna pracować na szybkich obrotach. Jak to zatrzymać? Co powiedzieć, żeby zmienił zdanie? Jakie przytoczyć uzasadnienia dla tego, żeby nie podejmował pochopnie decyzji? Na pewno można to przedyskutować, znaleźć zadowalające rozwiązanie! Niestety w międzyczasie głos grzęźnie mi w gardle, bo chociaż otwieram usta, nic się z nich nie wydobywa, żaden dźwięk; więc siadam na torbie czując się jak ktoś skazany na karę śmierci. Niepewnie, lękliwie. Obserwując kroczącego nieopodal Jaydena, nucącego pod nosem melodię uznaję, że tak - zepsułam go całkowicie. Oszalał nieodwracalnie. Serce bije tak szybko jak nigdy dotąd, w uszach słyszę piszczenie, świat trochę zwolnił tempa. Nie rób tego - krzyk z tyłu głowy, która coraz bardziej desperacko każe mi się w końcu odezwać i to przerwać. Wymusić rozmowę, dialog, rzucanie propozycjami, kompromisem. Cokolwiek, co zdołałoby zatrzymać tę katastrofę. Nic, pustka, emocje zaciskające struny głosowe. Przez to nie reaguję, patrząc na astronoma wielkimi oczami, niewiele rozumiejąc z tego, co mówi. Słowa płyną, nie układając się w żaden kształt - przyklęknięcie nie ma większego sensu. Pewnie chce się rozstać jak człowiek, więc zamierza wyjaśnić mi jak dziecku, że to się nie uda. Chcę zaprzeczać, ale nie umiem. Pytanie, Pom! Kiwam jakoś niedbale głową, ale nie wiem do czego zmierza. Co ma do tego wszystkiego list. W ogóle nic nie ma tutaj sensu. Nieskończenie zdziwiona otwieram dłonie, żeby dostrzec w nich trzy pierścienie. Wpatruję się w biżuterię z jeszcze większym zdezorientowaniem, usiłując poskładać strzępki informacji ze sobą. Usilnie patrzę na to, co leży we wnętrzu ręki, jakbym szukała tam odpowiedzi. Wskazówek. Delikatny blask przyciąga więcej uwagi, chociaż nie informuje o niczym. Wreszcie unoszę wzrok, ale nie ma w nim zrozumienia. Są pytania. Co? Otwieram usta, chcąc coś powiedzieć, ale zaraz je zamykam, bo nie wiem co takiego. Mrugam znów, chyba kilka łez wilży policzki, bo są jakieś mokre, nie mam pewności. Pom, kolejne pytanie. Wpatruje się w ciebie wyczekująco. Mielę i mielę, przetwarzam te zdania, składam do kupy, analizuję. Nie wiem czy mijają sekundy czy miesiące, nim wreszcie dociera do mnie prawda. Uderzająca, wywołująca następny potok emocji, chociaż skrajnie innych. Radości? Nadziei? Niedowierzania? Jest ich zbyt wiele, żeby móc je z całą pewnością nazwać, ale ostatecznie nadchodzi reakcja. Chrzanić słowa. Nachylam się szybko, ręce obejmują kark, zaś usta odnajdują te drugie w niecierpliwym pocałunku. Czy można w ten sposób przekazać uczucia i myśli? Miłość, szczęście, tęsknotę, oddanie, uwielbienie i obietnicę? Próbuję, ale nie mam pojęcia z jakim skutkiem. Nie, muszę w końcu coś powiedzieć. Tylko dlatego odsuwam się na kilka milimetrów, pozwalając czołom na zetknięcie się ze sobą. Jedna ręka przesuwa się na męski policzek ostrożnie gładzony kciukiem; druga nadal opatula szyję, nadal ściskając otrzymany prezent. - Tak. Zróbmy to razem. - Spomiędzy warg wydobywa się szept. Jest pewny, zdecydowany. Pomimo wzruszenia, zawrotów głowy oraz irracjonalnych wizji jakie przed chwilę nawiedzały mój umysł. Cóż, trudno się dziwić - spodziewałam się dosłownie każdej katastrofy żywiołowej, ale z pewnością nie tak zachwycającego obrotu spraw.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Greenwich Park [odnośnik]07.10.19 17:49
Nigdy nie postawiłby się w takiej sytuacji jak ta jeszcze parę miesięcy temu. Bo kim był wtedy, a kim był aktualnie? Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że te życia mogłyby należeć do dwóch różnych osób. Nie przepowiedziałby sobie za żadne skarby świata, że zostanie ojcem. Że będzie wyczekiwał spotkań z ukochaną osobą, oddając jej całego siebie i nie chcąc, by cokolwiek w nim zostawiała. Że pokocha w kategoriach tak odmiennych od tych znanych od zawsze. Że ktoś będzie patrzył na niego z oczyma przepełnionymi łzami, by równocześnie przekazywać swoje oddanie, przynależność i trawiące wciąż łaknienie. Że będzie czuł tak wiele emocji sprzecznych ze sobą w jednym czasie i będzie dostrzegał w tym logikę, całość i sens. Początkowo można byłoby uznać to za szaleństwo, jednak Jayden od zawsze dostrzegał tę równowagę między sprzecznościami, lecz nigdy nie w taki sposób odczuwalny, materialny, fizyczny jak w momentach, w których znajdował się z nią. Był pewien, że było to możliwe tylko przez nią. Nie mógł normalnie oddychać, gdy miał świadomość, że ich drogi się rozeszły. Jego funkcjonowanie opierało się jedynie na usilnym przetrwaniu dnia oraz fakcie, żeby nie myśleć o Pomonie. Oczywiste było, że mu się to nie udawało, bo im bardziej próbował, tym zielarka coraz mocniej atakowała jego umysł. Nawet we śnie nie doznawał oddechu, gdy przed oczami podczas nocnych mar widział jej postać, słyszał jej głos, wyobrażał jak otulała dłonią jego policzek. Nie miał pojęcia, co się z nim działo, bo przecież nigdy nie posiadał tak ogromnej tęsknoty, która więziła go we wspomnieniach i nie zamierzała odpuszczać. Nostalgia do gwiazd zawsze istniała, lecz nie za kimś. Owszem, tęsknił za rodziną, przyjaciółmi, jednak nigdy nie w takim stopniu jak wtedy. Prawdę powiedziawszy sam Vane nie chciał dać się poddać kolejnym momentom, ruszyć naprzód, bo przecież nie te przyszłe były najważniejsze. Najistotniejszymi były te, które spędził z nią. I nie tylko leżąc omotanym w jej pościeli — wszystkie chwile były tak samo ważne. Dzielili ich wszak tak wiele... Czy z kimkolwiek innym mógł przeżyć płacz, rozpacz, ale jednakowo ekscytację, szczęście, ciepło, przyjaźń? Z kimś, kto nie rozumiał, jaki naprawdę był profesor astronomii? Kto nie potrafił w odpowiednim momencie i z odpowiednią czułością wsunąć palców w jego włosy, by odgarnąć niesforną grzywkę? Kimś, kto nie był nią? Mógł brzmieć według kogoś innego wyjątkowo płytko, lecz Jayden nie interesowało zdanie innych. Dlatego nie interesowały go spojrzenia sąsiadów, które rzucali mu za każdym razem, gdy przekraczał próg domu — swojego lub Pomony. Nie zwracał uwagi na przyciszone głosy mieszkańców, gdy szedł ścieżkami w Hogsmeade lub wchodził do ich sklepów. Całe życie nasłuchał się podszeptów na swój temat, gdy ewidentnie odstawał od pragmatycznego modelu mężczyzny i dorosłego czarodzieja. Na szczęście jego usposobienie nie pozwalało mu na to, by takie opinie go krzywdziły, jednak do czasu. To w tych zielonych oczach z domieszką orzechowych przebłysków zobaczył wyrzuty, których nie mógł sparować. To one otrzeźwiły go i kazały spojrzeć dalej niż jedynie na siebie. Pomona różniła się od niego wychowaniem, podejściem do rzeczywistości w wielu aspektach, była bardziej zanurzona w konserwatywnych kwestiach i z nimi związana. Nie mogła więc tak prosto tego odrzucić i nie mógł od niej wymagać, żeby z dnia na dzień zmieniła swoje podejście, w którym tkwiła latami. A jednak zrobiła to. Zrobiła to dla niego. Wiedział, że już wtedy go kochała, tak jak i on kochał ją, chociaż wszystkie emocje tkwiły jeszcze głęboko ukryte, pozostawiając figury oddanych przyjaciół. Takich, którymi mieli zostać już zawsze.
Siedząc obok niej na ławce, odczuwał bijące od niej ciepło. Pomimo niskiej temperatury nie odczuwał chłodu, bo jakby zresztą mógł? Gdy trzymał ją za rękę i czuł jak od czasu do czasu zaciskała swoje palce na jego. Jayden patrzył na jej profil, gdy wpatrywała się w oddalone części parku i zanim jeszcze poniosła go salwa śmiechu, wybudził ich z nostalgii i tęsknoty, które ich otuliły. - Dziękuję ci - odezwał się, patrząc na nią i gdy wyłapał jej spojrzenie, podniósł kobiecą dłoń do ust. Nie chciał stracić jej z oczu ani na chwilę i chociaż było to jedynie delikatne muśnięcie, które mógłby zostawić na jej skórze każdy, ten gest był inny od wszystkich kurtuazyjnych ruchów, będących odwzorowaniem szacunku mężczyzny wobec kobiety. Już nigdy nie mieli być jedynie nieobecnymi towarzyszami długiej wędrówki życia, lecz mieli je współdzielić. Nie wyobrażał sobie, żeby było inaczej i tak. Był egoistą, wiedząc, że mogłoby być jej lepiej zapewne z kimś innym, ale on potrzebował jej jak powietrza. Nie mógł tak po prostu pozwolić jej odejść, bo już raz się to stało. Obiecał sobie, że nigdy więcej. - Wiem, jak wielu rzeczy musiałaś się wyrzec, gdy przyszedłem do ciebie - zaczął, próbując poukładać sobie wszystko to, co siedziało mu w głowie w słowa. - Nie myślałem o tym, w jakim świetle cię stawiam. Ani co pomyśli sobie twoja rodzina. Gdy zobaczyłem jak to wygląda... Jak wygląda rzeczywistość, zdałem sobie sprawę, że ludzi nie obchodziła prawda — widzieli tylko to, co chcieli widzieć. A widzieli mnie spędzającego noce u ciebie - przerwał na chwilę, wiedząc, że temat, który poruszył był trudny, ale byli dorośli. Byli ze sobą szczerzy. I nie robili tego, by skrzywdzić się nawzajem, a uleczyć. Od kiedy proces zdrowienia należał do łagodnych i bezbolesnych? - Znałaś konsekwencje, a jednak... Zrobiłaś to i gdybym mógł, odjąłbym ci tych cierpień. Ale dziękuję ci za nie. Dzięki nim jestem tu, gdzie jestem. Z tobą. Chciałbym być dla ciebie takim samym wsparciem, jakim ty byłaś dla mnie. - To była prawda w każdym detalu, a szczerość przez niektórych uznawana za słabość, miała odgrywać w relacji przyszłych rodziców ogromną rolę. Jeśli miał komuś zawierzyć w swoich słabościach, to tylko jej i nikomu więcej.
To moja ulubiona melodia. Twój śmiech.
Nie spodziewał się tych słów. Nie spodziewał się ciepła, które płynęło z każdego słowa. Nie odpowiedział, tylko widocznie oblał się rumieńcem, odwracając twarz, żeby Pomona nie zobaczyła czerwonych policzków, których była sprawczynią. To było niesamowite. Wystarczyły słowa płynące z jej ust, żeby poczuł się jak pąsowiały kilkulatek. - Przestań. Zawstydzasz mnie - powiedział cicho, odnajdując głos w gardle, które stało się nagle dziwnie suche. Nie podobało mu się to, że tak łatwo potrafiła odwracać uwagę od swojej osoby, ale nie mógł zaprzeczyć, że szło jej to naprawdę świetnie. Wiedziała, w który punkt uderzyć, żeby speszyć go na tyle, by przez jakiś czas tkwił w milczeniu i pogrążony w swojej niezręczności. Na szczęście wypłynęły wspomnienia szalonych eksperymentów, których oboje byli źródłami i myśli astronoma poszybowały w innym kierunku. Miała rację. Jedno, jak i drugie potrafiło zaskoczyć w najmniej odpowiedzialny sposób, ale czy to nie sprawiało, że jednak nie zostali stłamszeni przez politykę tamtejszego Hogwartu? Łaknącego być miejscem odseparowanym od dobroci, akceptacji i zrozumienia. Parsknął ponownie, wspominając naganę, o której opowiadała mu Pomona po jej wybitnej huśtawce. - Nie wiem jak to się stało, że nas nie wyrzucił - dodał, nawet nie starając się ukryć śmiechu. Zielarka wiedziała, kogo miał na myśli. Grindelwald zaginął dopiero niedawno, dlatego wszelkie ich wspomnienia łączyły się z jego osobą. To były okrutne czasy, lecz jak widać nie pozostawały całkowicie wyzbyte z pięknych momentów. Teraz też nie było łatwo, jednak starali się jak mogli, by uczynić szkołę bezpieczną i apolityczną. To był jakiś surrealizm... Gdy pracowali pod rządami tyrana, było ich tak wielu. Teraz gdy dyrektor Dippet sprawował najwyższe stanowisko szkoły, została ich garstka. - Widziałaś się z Eileen? - spytał nagle poważniejąc i rzucając krótkie spojrzenie w stronę Pomony. - Jak ona się czuje? - dodał zaraz, odczytując z mimiki czarownicy odpowiedź twierdzącą na wcześniejsze pytanie. Znał ją doskonale, dlatego nie musiał mieć wątpliwości, że Sprout nie utrzymywała kontaktu z byłą gajową. Sam czuł wstyd z powodu braku odzewu z jego strony, ale dawna panna Wilde nie była jedyną ofiarą jego stagnacji. Nie wiedział nic o porodzie. Jego informacje zatrzymały się tylko na odejściu z Hogwartu i śmierci Herewarda... Poczuł się źle ze świadomością, że on mógł cieszyć się bliskością ukochanej osoby, a ktoś obok właśnie ją utracił. Instynktownie zacisnął dłoń mocniej na ręce Pomony, wpatrując się w nieistniejący punkt przed sobą i niewerbalnie przysięgając sobie, że to się nie stanie. Nie w ich przypadku. Utrata siedzące obok niego czarownicy zniszczyłaby go całkowicie, a samo myślenie o tym, że ktoś chciałby jej krzywdy, sprawiało, że wyraźny zarys żuchwy jedynie się usztywniał. Budziło to w nim złość na tych wszystkich grasujących szaleńców, jak chociażby ci, którzy napadli na Słodką Próżności. Ale miał ją tu. Obok siebie, teraz. Czym sobie zasłużył na to szczęście? Spojrzał na kobietę z wypisaną w oczach troską i zmartwieniem. - Nie pozwolę, żeby... - urwał, ale nie musiał kończyć. Wiedziała, co miał na myśli. Nie mógł jej utracić. Nie mógł. Od samego myślenia o tym zrobiło mu się niedobrze. Zaraz jednak Pomona znów ruszyła na ratunek, odganiając jego zmartwienia, gdy wspomniała o śliwce. Nieco zdezorientowany, spojrzał na nią pytająco, ale zaraz wyjaśniła, co miała na myśli. Nie mógł się nie uśmiechnąć szeroko, a grymas sięgnął oczu, które rozjaśniły się dziecięcymi iskrami. Takimi, jakie widywało się w jego spojrzeniu, zanim jego życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. - Jeśli to dziewczynka imię Plum, by pasowało - odparł wesoło, zdając sobie sprawę z tego, że nawet to niewinne nazwanie dziecka poruszyło wyjątkową czułość. Zresztą, nawet gdyby — w rodzinie Sproutów normalne było, by nazywać swoje dzieci na cześć flory. Nie powiedział jednak nic więcej, zderzając się ze świadomością nazwiska, które przyszłoby takiej Śliweczce nosić... Odgonił od siebie szybko tę nieprzyjemną część i odetchnął lekko. Czemu to wszystko było tak cholernie skomplikowane? Wolał skupić się w tym momencie na najważniejszych z istnień. Gdy Pomona mówiła o swoim pękatym brzuchu, nie oponował. - Jesteś piękna - wypalił i gdyby nie te niedopowiedzenia między nimi, brak ustaleń i dystans z chęcią zostawiłby na jej twarzy serię pocałunków, które najdobitniej potwierdziłyby jego słowa. Zamiast tego na jedno spojrzenie jego oczy zatrzymały się na jej pełnych ustach, jednak zaraz wyprostował się, przywołując się do porządku. Nie. Wystarczy. Musiał opanować natłok myśli i przyspieszoną w żyłach krew.
Porozmawiamy o tym kiedyś?
Wiedział, że Pomona się zmartwiła, gdy tak mocno przeciwstawił się tematowi związanemu z małżeństwem. Nie mogła wiedzieć, co się działo w międzyczasie i dlaczego ukrywał przed nią niektóre fakty, jak chociażby skradziony dzień między Świętami a Sylwestrem. Idiota, rzucił do siebie w myślach, bo przecież nie chciał wywoływać w niej poczucia wstydu czy zagubienia. Albo krzywdy. Mógł być bardziej dyskretny z wyrażaniem niewerbalnie swoich przemyśleń. Czy chciał o tym rozmawiać? Sam nie wiedział. Nie byłby w stanie poruszyć tej kwestii bez przyznania się do przeszłych dni, a nie miał bladego pojęcia jak mogłoby to wpłynąć na Pomonę. Westchnął i chociaż czuł okropny ciężar na klatce piersiowej, skinął głową na potwierdzenie, ale nie był w stanie się odezwać. To było dla niego za dużo. Bolesne wspomnienia nie pozwalały mu się otworzyć, a przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim by chciał. Ale gdyby jej wyznał prawdę... Tu i teraz... Czy nie przestraszyłaby się? Czy nie spojrzałaby na niego zaskoczona i niepewna? W końcu to wszystko było tak szalone... Tak szybkie. Jayden wiedział, że to była ona, bo nie znali się przecież paru miesięcy. Ich znajomość liczyć można było w latach, więc miał pewność, że trafił na właściwą kobietę, lecz to, co się między nimi wydarzyło, mogło odcisnąć piętno zbyt silne, żeby zrobić kolejny krok. Być może potrzebowała czasu do wyleczenia się i zaufania mu ponownie? Mówiła, że ufa, ale... Znając prawdę, powiedziałaby to samo? - Skoro wiedziałaś, że jestem czymś dobrym, czemu nie chciałaś mnie zatrzymać? - To było niesprawiedliwe pytanie i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie mógł się powstrzymać przed lekką zaczepką. Zresztą czające się w kącikach jego oczu iskry mówiły same za siebie, że nie pytał poważnie. A może właśnie wcale nie? Wszak Pomona była tą bardziej życiową z ich duetu. Wiedziała jak wygląda smak pocałunku i czym było trzymanie w dłoni ciepła należącego do drugiej osoby. On znał bliskość zupełnie z innej strony. Już jej mówił, że żona i dzieci należały do obrazu innych ludzi; nie zaś do niego. Zupełnie jakby urodził się z przeznaczeniem bycia samemu wokół tłumów. A teraz? Teraz wyczekiwał dziecka z najwspanialszą kobietą, którą mógł sobie wymarzyć. Chciał znów o to spytać - czym sobie zasłużył na to szczęście? - Dziękuję, kochanie. Z tobą wszystko będzie prostsze. - Nazwał ją tak tylko raz. Wiedział, że ona również będzie pamiętać i chociaż tamte wspomnienia mogły wywoływać czerwień policzków oraz szybsze bicie serca, to twarz Jaydena nie wyglądała na speszoną. Chciał pamiętać każdy najmniejszy detal. Jeśli miał być bezwstydny, niech i tak będzie, lecz nikt nie mógł go za to winić. Za miłość do pięknej kobiety i pragnienie oddania się jej w całości, bez żadnych ram i ograniczeń. Za pragnienie które prowadziło ich ku odrębnym światom. Ich prywatnej rzeczywistości. Czy tęsknota i pielęgnowanie czegoś tak niesamowitego, były błędnymi decyzjami? Jeśli istniała szansa na naprawienie błędów i ponowne zjednoczenie nie tylko czysto fizyczne, lecz też mentalne - chciał tego. Musieli spróbować, bo przecież ani on, ani ona nie chcieli krzywdzić się nawzajem. Mówili kocham i nic więcej nie powinno było być potrzebne? Wiedział, że za słowami musiały iść czyny i nie wystarczyło jedynie zapewniać. Bez potwierdzenia czy nie było to jedynie rzucaniem słów na wiatr?
Chciał ufać, że nie. Że słowa również miały w sobie wielką moc, której wielu nie doceniało. Że można było w nich przekazać czasami więcej niż jedynie w gestach. Czy byłby w stanie powiedzieć jej to wszystko, co cisnęło się w nim od ponad dwóch miesięcy i nie chciało odpuścić? Czy byłby w stanie po prostu wyjaśnić to, co czaiło się w jego myślach? Nie. Wiedział, że nie. Chciał, żeby wszystko szło ze sobą w parze i oni również. W końcu byli dla siebie stworzeni i dlaczego mieliby czekać? Mówiła prawdę, że nie planował tego rozgrywać w ten sposób, tak ją zaskując już na pierwszym spotkaniu, gdzie mieli ustalać swoją wspólną przyszłość, ale... Czy naprawdę musieli na coś czekać? Na co? Na kogo? Już znaleźli siebie, mieli czas teraz na budowanie wspólnego życia, a co mogło być piękniejszego nad wkroczenie w ten etap, będąc ze sobą związanymi zarówno partnerskim jak i ludzkim prawem. Obserwowanie reakcji było jak zastygnięcie na wieczność w niepewności i strachu. Serce uderzało niczym młoty w kuźni, gdy z każdym uderzeniem jedynie przybierało na sile, a on nie potrafił nad tym zapanować. Pomimo że miał pustkę w głowie, to równocześnie wszystko przelatywało mu przez myśli, nie zostawiając nic konkretnego. Po prostu... Po prostu zamarł, czekając na to, co miało nadejść, ale nie spodziewał się, że całkowicie go zmrozi i nie będzie już w stanie się odezwać. Czy poruszyć. Jego twarz wciąż znajdowała się na poziomie tej należącej do Pomony, przez co widział wszystko, co odmalowywało się w mięśniach, oczach, ustach czarownicy. Była dla niego za dobra, wiedział to. Przecież była cudowna i fakt, że nie miała nikogo przez ten długi czas, był zaskoczeniem. Dlaczego więc wolała zatrzymać się w miejscu i poświęcać złamanemu czarodziejowi swój cenny czas? Wtedy dopiero zobaczył, jak młoda była. Pomimo jedynie pięciu lat różnicy, miała siłę działać, podczas gdy on się poddał i czuł zmęczony życiem. Nie poddawała się, ciągnąc go w przód. Powinna była wtedy pędzić w nurtem, zostawić go za sobą, zrównać z równiejszymi jej energią i wiekiem. Została. A teraz? Co miało się wydarzyć teraz?
Nie zdążył zrobić czegokolwiek, gdy poczuł jak ciepło drugiego ciała uderzyło w niego tak gwałtownie i niespodziewanie, wyrywając go z objęć marazmu. W pierwszej chwili nie oddał pocałunku zbyt zaskoczony, by odpowiednio zareagować. Jej smak na wargach wprowadził go w jeszcze większe osłupienie, bo przecież to nie mogło się dziać, prawda? To wszystko działo się tylko w jego głowie, a on zapewne jeszcze nie otrząsnął się z zawieszenia. Mrowienie spowodowane dotykiem jej dłoni rozeszło się promieniście po jego ciele, powodując przyjemne dreszcze ekscytacji. Nie zdołał jednak w porę na nie odpowiedzieć. Odetchnął za to ciężko, gdy odsunęła się od niego, a on mógł złapać tlen w puste płuca. Zassane, chłodne powietrze otrzeźwiło odrobinę pulsujące w skroniach napięcie, przywołując go do rzeczywistości. Ciągle wyglądał na kompletnie zbitego z tropu, jednak powoli wszystkie dźwięki go otaczające zaczęły do niego docierać. Zamrugał parę razy, próbując zrozumieć, co się stało. Gdy poczuł kobiecy dotyk przesuwający się delikatnie po jego policzku, zamknął na chwilę oczy, próbując uspokoić szybko unoszącą się i opadającą klatkę piersiową. - Wydawało mi się, że to sobie wyśniłem - wychrypiał przez zaciśnięte gardło, chłonąc ciepło bijące od kobiecej dłoni. - Ciebie ponownie tak blisko mnie. - Musnął ustami wnętrze pomonowego śródręcza, nie chcąc unosić powiek. Co jeśli naprawdę to był tylko sen? Co jeśli wraz z otwarciem oczu, znajdzie się sam w Wieży Astronomicznej? Nie. Nie chciał się w takim razie budzić już nigdy. Wysunął się odrobinę w przód, łapiąc wargi zielarki w swoje i czując, że byłby w stanie je zmiażdzyć. Obie dłonie powędrowały do twarzy Pomony, by utrzymać ją w ryzach. Głód tęsknoty uśpiony na ponad dwa miesiące obudził się w nim z mocą, czego dowodem był ten brutalny pocałunek, w którym wyznawał jej wszystkie emocje, które targały nim przez ten czas. Wył niczym wilk do umiłowanego księżyca, nie zamierzając wypuścić go nigdy ze swoich objęć. Czuł znajomy smak na języku, gdy łapczywie badał osamotnione tereny jej ust. Tak długo nieczczone i uwielbiane. Jak długo to trwało? Jak długo mógł się nią sycić? Zapewne przez wieczność, gdyby nie płomienie w płucach oznaczające brak powietrza. Gdy oderwał się od niej, otworzył w końcu oczy i musiał odczekać, aż mroczki zniknęły z pola widzenia ukazując w całkowitej krasie twarz ukochanej kobiety. Na jego widniał szalony uśmiech szczęścia, którego nie był w stanie opisać słowami. Ucałował jeszcze raz szybko jej usta, nos, policzki, ukryte pod czapką uszy i odkryte fragmenty bladej skóry. - Tęskniłem za tobą - wymruczał w zagłębienie jej szyi, przyciągając ją do siebie w silnym uścisku, pozwalając by jego dłonie otuliły jej wąską talię. - Tęskniłem w pracy, w domu. Nie mogłem spać - mówił dalej, wracając ustami przebytą już drogą do gładkiego czoła, by w końcu oprzeć o nie to należące do niego. - Myślałem, że oszaleję bez ciebie. Patrzenie na ciebie bez możliwości dotknięcia było koszmarem. Słuchanie twojego śmiechu, który nie był wywołany przeze mnie, budziło złość. Zazdrościłem temu kosmatemu stażyście, że mógł spędzać z tobą całe dnie tak blisko - szeptał wprost do jej ust. Już zapomniał, że znajdowali się w parku i że każdy mógł ich zobaczyć, ale w tym momencie go to nie obchodziło. Przyciągała go za mocno do siebie i nikt nie mógł nic na to poradzić. Oddychali wzajemnie swoimi oddechami, gdy Jayden ponownie przełamał ciszę, chcąc wyjawić jeszcze kolejną wiadomość tego dnia. Wiedział, że to musiało dopełnić dzieła. - Wróciłbym do ciebie przed Sylwestrem, ale cały dzień zszedł mi na czekaniu na ich wytworzenie - wytłumaczył, stykając się nosem z tym należącym do Pomony i czując jak na jego twarzy odmalowywał się coraz szerszy uśmiech szczęścia. - Chciałem, żeby były wyjątkowe, dlatego są stworzone z ziemi dokoła miejsca, w którym spotkaliśmy się pierwszy raz i... - urwał na chwilę, ale zaraz się otrząsnął. - Z pierwszego meteorytu, jaki znalazłem. Musiał zostać całkowicie zniszczony, by uzyskało się wszystkie pierścienie. - Meteoryt, który był równocześnie wspomnieniem, które przywoływał do siebie, chcąc wyczarować swojego patronusa. Przekutego teraz w symbole miłości, oddania i opieki. Miał stać się częścią nie tylko jego samego, lecz ich jako dwójki związanych ze sobą ludzi. - Czy to wystarczająca odpowiedź na twoje pytanie, czy wciąż chcę, by ten dom był nasz, panno Sprout? - spytał, unosząc prawy kącik ust w filuternym uśmiechu czającym się za tymi słowami.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Greenwich Park [odnośnik]17.10.19 12:06
Poddałam się. Tak prawdziwie, zdawało mi się, że już nieodwracalnie. Może dla niektórych nadal jestem młoda, ale ocena społeczeństwa zawsze jest najokrutniejsza. Mówią, że czas na założenie rodziny minął, uwierzyłam im sądząc, że po przekroczeniu dwudziestu pięciu lat magicznie stanę się gorszym towarem na małżeńskich półkach - jak zepsuta zabawka przeceniona ze względu na usterki, pozostawiona tylko dla tych, którzy nie mieli pieniędzy ani wymagań. Wiem, że logika podpowiada mi coś zupełnie innego, chociaż nie słucham jej zapętlonych w głowie tyrad. Widzę rozczarowanie odbijające się w oczach rodziców, troskę, że muszę iść przez życie sama, ale to przecież moja decyzja. Postanowiłam poświęcić własne życie dla innych, bez względu na to jak bardzo nie udawało mi się tych wszystkich ofiar obecnych czasów ocalić. Nie myślałam już o własnym domu z mężem oraz dziećmi biegającymi w ogrodzie - pogrzebałam te mrzonki wraz z nadzieją, że nie będę wracać do pustego mieszkania po ciężkiej pracy. Przyświecał mi jeden cel, skoncentrowany wyłącznie na innych, zapomniałam już przy tym o sobie. To Jayden wybudził mnie z tego letargu, wyrwał z tamtej bańki mydlanej pokazując, że mam inne alternatywy. Że w świecie pełnym wojny można odnaleźć miłość, bratnią duszę, na której ramieniu można oprzeć obolałą od myśli głowę. Że łzy bezsilności są w stanie wsiąknąć nie tylko w poduszkę, ale także w ubranie ukochanej osoby. I chociaż poczułam to tak w pełni dopiero w święta, to siedząc tutaj na ławce w parku odnoszę wrażenie, jakby to rozwiązanie spadło na mnie wieki temu. Jakby ta trawiąca nas miłość pojawiła się w momencie naszego pierwszego spotkania, tylko odpychaliśmy ją od siebie swoimi sprawami. To brzmi niedorzecznie, bo wcale tak nie było, ale to przeczucie jest tak silne, że aż trudne do złamania prawami logiki. Kiedyś przecież mogłam bez niego żyć i jeśli tęskniłam, to nigdy tak boleśnie. Ból rozpoczął się wraz z kłótnią, jakiej towarzyszyła przeprowadzka - to wtedy po raz pierwszy poczułam tak okrutną pustkę, gdy go zabrakło. Dlaczego znów na to pozwoliłam? Dlaczego tym razem to była w pełni moja decyzja, podyktowana bezsensownym nieporozumieniem? Nie wiem tego nawet teraz, gdy istniejemy obok siebie w stykających się ze sobą przestrzeniach. Pomimo przełamania ich uściskiem dłoni, nadal odległych. Przez ostatnie tygodnie próbowałam rozpracować swe pokrętne rozumowanie, starałam się odnaleźć odpowiedzi na najgorsze z pytań, bez rezultatów. Wymknęłam się sobie spod kontroli. Zawsze byłam impulsywna, emocjonalna, nigdy jednak do tego stopnia. W tym wszystkim usiłowałam odnaleźć zdrowy rozsądek, żeby na pewno nie popełnić błędu. Co się wydarzyło na przestrzeni tych dni? Nigdy nie czułam tak ogromnego, irracjonalnego strachu przed utratą kogoś bliskiego. Dlaczego wbrew logice postanowiłam się oddalić zamiast przyciągnąć go jeszcze bliżej siebie? Nie pozwolić odejść, wytłumaczyć, że nie może mnie tak lekką ręką odrzucać? To nie ma najmniejszego sensu. Powinnam przestać rozmyślać nad tym co było i czego już nie zmienię, ale i tak wciąż się tym katuję, szukając wyjaśnienia, żeby móc uniknąć podobnego zachowania w przyszłości. I nic, nadal mam w głowie pustkę, zaś w sercu rosnącą frustrację skierowaną wyłączne na siebie.
Wyrzucając z ramion te wyznania, powinnam czuć się o niebo lepiej, ale kiedy chaos myśli atakuje mnie któryś raz z rzędu, nie jestem w stanie osiąść tak do końca na dobrym samopoczuciu. Zmuszam się do tego, ale nie zawsze się udaje - tak jak w tym momencie, w którym Jay porusza kolejny, trudny temat, ale… on wcale nie jest taki skomplikowany oraz ciężki jak mu się wydaje. Najpierw spoglądam na mężczyznę ze zdziwieniem, nie rozumiejąc. Przecież nadal taplam się w poczuciu winy i beznadziei. - Za co? - dopytuję nieprzytomnie, nieświadomie przymykając oczy podczas niezwykle czułego gestu, którego nie umiem do końca rozszyfrować. Co ma oznaczać? Dlaczego to robi, dlaczego mówi te wszystkie rzeczy wiedząc, że nie zasłużyłam na ani jedno miłe słowo? Odwracam wzrok zawstydzona, zażenowana tym, że musiał mi coś podobnego powiedzieć, że pewnie chce mnie jakoś podeprzeć na duchu, bo wyglądam na potwornie zmęczoną oraz zasmuconą. Czuję do siebie złość, że nie potrafię wyglądać inaczej. - Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo. - To próba ucięcia dyskusji, wynoszenia mnie na piedestał, gdy to nieprawda. Nie należy mi się to miejsce i dobrze o tym wie. Wreszcie łagodnieję, powracając spojrzeniem do jaydenowych oczu. W moich nie istnieje ani ból, ani niepewność. Wręcz przeciwnie. - Mogliby mnie stawiać przed tym wyborem w nieskończoność, zawsze podjęłabym tę samą decyzję. Bo konsekwencje są niczym w obliczu tego, że mogłabym znów zobaczyć twój uśmiech - nawet blady i trwający mgnienie oka, bo tak rodzi się szczęście. A ja zawsze tego dla ciebie chciałam - stwierdzam spokojnie, może nawet zbyt zwyczajnie, ale to po prostu szczera prawda i zdecydowanie, jakie czuję, myśląc o tym. Bo myślę właśnie o powstającym w cierpieniu szczęściu, nie o tych wszystkich plotkach okrążających mieszkanie. - Jesteś dla mnie wsparciem, dużo większym niż ja byłam dla ciebie. Gdyby nie ono, nie byłoby mnie tutaj. To ty zawsze o nas walczysz i nie mam pojęcia jak to robisz, że nie brakuje ci już na mnie sił. Ale nie będę bierna, już nigdy więcej. - Kolejna obietnica. Spełnię je wszystkie, chociażby nie wiem co. Poruszę niebo i ziemię, żeby tylko znów mi zaufał. To będzie długa, wyczerpująca droga, której podejmę się bez względu na czekający trud. Tak jak podejmę się sprawienia, żeby piękna melodia śmiechu astronoma niosła się częściej i intensywniej niż do tej pory. Bo chcę słuchać jej nie raz i nie dwa, a wiele, wiele razy. Nawet jeżeli będę musiała zatrudnić do tego kogoś innego - tak zrobię. Nie przejmując się rumieńcami wstydu, bo nie ma się czego wstydzić. - Przestanę… na razie. - Może to brzmi jak groźba, ale… nie, dobrze, to jest groźba. Groźniejszą wystosowałabym tylko do tego zbrodniarza Grindelwalda, którego wspomnienie zakłóciło przepływ pozytywnej wymiany zdań na temat przeszłości. Jayden nie wiedział o nim tyle, co ja, nie wie, co wydarzyło się wtedy w Złotej Wieży - już nie. Zaciskam więc mocno szczękę, żeby z ust nie wyrwało się coś skrajnie nieodpowiedzialnego. Coś, czego nie zdołam później odkręcić. Pogrążona w przykrych wspomnieniach nie orientuję się nawet kiedy rozmowa z byłego dyrektora przeskakuje na Eileen. Mrugam intensywnie dopóki zębatki w mózgu przeskakują w końcu na odpowiednie miejsce. Kiwam twierdząco głową, ale potem na twarzy odmalowuje się krótkie zawahanie. Powinnam mówić o tym wprost? Czy to konieczne? Wreszcie otwieram usta. - Jak ktoś, kto stracił męża i wychowuje samotnie dzieci - rzucam ponuro, orientując się, że przecież astronom nie zdaje sobie sprawy z porodu, prawdopodobnie. - Pod koniec stycznia urodziła zdrowe bliźnięta - dookreślam, czując potrzebę uderzania głową w mur. Bo przecież kobieta straciła ukochanego, podczas, gdy ja… ja… znów nakręcam się w spiralę nienawiści, wyrzutów sumienia oraz niedowierzania w to, co miało miejsce. Zasycha mi w gardle, pod powiekami czuję pieczenie. Dopiero odczuwalne na ręce ściśnięcie wybudza mnie z negatywnego zawieszenia, zaś cała uwaga zostaje skoncentrowana na siedzącym obok mężczyźnie. Jest tu, ze mną. Nie zamierzając nigdzie odejść, prawda? To na tym fakcie powinnam skupić uwagę, nie na tym, że prawie go straciłam. Jakoś tak automatycznie odpowiadam tym samym uciskiem, wyginam nieznacznie kąciki ust do góry. - Wiem. - Jest w tym pewność. Nie ma we mnie już tych samych lęków co w Trzech Miotłach, bo wreszcie wiem, że mogę na niego liczyć, że zawsze uratuje mnie z chaosu, w który sama brnę. Możemy być z nim bezpieczni, przecież udowodnił to nie raz - dlaczego zwątpiłam? Strach zjada żywcem, nie zostawia jeńców. Nie zostawia marginesu dla zdrowego rozsądku. Pozostaje jedynie panika. Nie chcę się tak czuć, już nigdy więcej. Pragnę powrócić do równowagi, spokoju, jaki odczuwam w jego obecności. Walczę z silną pokusą ułożenia głowy na męskim ramieniu, oplocie dłoni wokół jego szyi i trwania w niczym niezmąconej, perfekcyjnej ciszy naszych oddechów; to nie ten etap, nie mogę osaczać go tak od samego początku. Zbywam emocje żartem, nie dość trafionym, chociaż przynoszącym odrobinę ulgi, przerwy od trudnych tematów osiadających ciężarem na zmęczonej duszy. To taka karuzela uczuć, jakie sobie serwujemy bez wytchnienia. Dobrze jest rozmawiać, chociaż czasem dyskusja kosztuje nas mnóstwo trudu. Wierzę, że warto poruszyć każdy z tych tematów – od najbardziej skomplikowanych do tych najprostszych. Wszystko jest ważne.
Plum Sprout. Rzeczywiście, pasowałoby, jak stwierdzam w duchu. Tym razem udaje mi się ugryźć w język, żeby jednak nie zabrnąć w niezręczne rejony lekkiej konwersacji. Niestety, nie na długo. - Tylko skąd wiedzieć, które imię jest najlepsze? Potem będzie cytryną, brzoskwinią… - Trochę zbyt mocno daję ponieść się dosłowności przekazu, więc potrząsam rozbawiona głową. Niosąc w sobie cząstkę wesołości przez jakieś kilka sekund, nim komplement sprawia, że nie wiem jak zareagować. To straszne, kiedyś wiedziałabym dokładnie. Teraz nie zostaje mi nic prócz bladego, nieprzekonanego uśmiechu, który przywdziewam na twarz w celu zbycia tematu. Dlatego, że niebezpiecznie zbliżam się do wspomnień ze świątecznej nocy, gdy byłam gotowa uwierzyć w podobne zapewnienia. W końcu to one pozwoliły mi rozebrać się ze wstydu - jednak później wszystko zamarło, ostatecznie wracając do początku. Jak cofnięcie skutków zaklęcia, ale nie zamierzam się tym przejmować. Jeszcze nie. Na razie uroda stoi na dole listy priorytetów, wolę upewnić się, że u Jaydena wszystko w porządku i… że kiedyś zdołamy porozmawiać o problemach, tym, co nas boli. Widzę przecież, że mu źle, że męczy się z czymś w pojedynkę. Chciałabym odjąć mu tych zmartwień, dokładnie tak, jak wcześniej, ale… wiem, że nie mogę naciskać i że przyjdzie na to czas. Pragnę w to wierzyć. Wbrew mocno niepewnemu skinięciu głowy, które powinno mnie zaalarmować. Jedyne, co robię, to ściskam ręką jego ramię w ramach wsparcia. Przekazania, że będzie dobrze, poradzimy sobie. Który to już raz? Jednak w tym momencie naprawdę zamierzam dopełnić niewerbalnej obietnicy. Mam nadzieję, że ten ogień determinacji jaki w sobie wznieciłam nie zgaśnie przy pierwszym wietrze niepowodzeń czy problemów. Nie, nie tak - nie dopuszczę do tego, ot co! Nie mogę przecież polegać jedynie na losie, muszę brać sprawy w swoje ręce, żadnej bierności, nie, nie i nie. Tylko tak mogę sprawić, że życie między nami zacznie się układać. Chcę tego najbardziej na świecie. Nie, we wszechświecie!
Wędrujemy sobie po nich, kiedy tak stawiając kroki podczas spaceru przemieszczamy się rozmowami oraz historiami do odmiennych rzeczywistości. Nie przeszkadza mi to, nawet jeżeli trudno czasem za tym nadążyć. Przeskoczyć z jednego wątku do drugiego. Uśmiecham się lekko, wracając do zamierzchłych, beztroskich chwil niezmąconej niczym przyjaźni. Nie, nie żałuję, że minęły. Wiem, że jak postaramy się o naszą relację dostatecznie mocno, to uda nam się odtworzyć tamte momenty - a nawet je ulepszyć. Nie boję się, być może karmiąc duszę naiwnością, ale trudno. Brakuje mi mojego optymizmu, chcę go odzyskać. W miarę zagłębiania się w nasze rozmowy zaczynam coraz mocniej wierzyć, że może nam się jednak udać. Tak mimo wszystko, wbrew dowodom oraz faktom. Patrząc na nas z tej perspektywy, dobrze, że moje swatanie dla kontrastu zupełnie nie wypaliło. Jednak to egoistyczny aspekt, doskonale wiem, jaka jest odpowiedź. - To proste. Ona potrzebowała słonecznych promieni dużo bardziej niż ja - stwierdzam z pozorną lekkością, chociaż czai się za nią troska o siostrę. Zasłużyła na więcej. Na lepsze życie, pozbawione samotnego dźwigania bagażu doświadczeń. Wychowuje dziecko sama, powinna mieć w tym pomoc. Inną od tej okazjonalnej od rodziny. Jay byłby nieocenionym wsparciem, ale… teraz to już praktycznie zamknięty rozdział. Teraz, gdy stopiliśmy się już w jedność, nie ma odwrotu. Rozerwanie sprowadzi na nas jeszcze więcej niepotrzebnych dramatów – w końcu próbowałam tego dokonać. Odseparować nas od siebie wzajemnie, co okazało się całkowitą katastrofą. Nie zamierzam próbować już nigdy więcej. Nie umiałabym; nie teraz, gdy zaczęłam wreszcie wszystko rozumieć. Dostrzegać coś, co wcześniej przez strach było niewidoczne, zamazane. Cieszę się, że nasze miejsce jest tuż obok siebie. Potrzebuję tego. Nas. Jego w zasięgu wzroku, w zasięgu dotyku. Czuję się dzięki temu bezpieczniej, pewniej. Prawie jak tamtej pamiętnej nocy - kochanie. Uśmiech nabiera znamion prawdziwości, przez ciało przemyka dobrze znany, przyjemny dreszcz naszej wspólnej historii. Tamte chwile… czy będą ostatnimi? Tego nie wiem, ale wystarczy pamięć o nich, o tym, ile szczęścia mi dały, żeby poczuć się na moment dobrze. We właściwym miejscu, z właściwą osobą. Chociaż trwa to zaledwie kilka sekund, bo umysł za moment ponownie zostaje bombardowany panicznym lękiem, to cieszę się, że mogłam tego doświadczyć przez tę krótką chwilę z naszych żyć. Dobrze, że Jayden nie dostrzega nagłej zmiany nastroju, bladego strachu. Widocznie każde z nas nosi w sobie coś ciężkiego, co nie przestaje istnieć. Przełykam ślinę, chcąc doprowadzić się wreszcie do porządku - bo czekają nas ustalenia, wykrystalizowane oczekiwania, plany na wspólne życie. Muszę otrząsnąć się z tego marazmu, największej z obaw. Zamartwianie się w niczym nie pomoże, a raczej znów zaszkodzi. Przecieram dłonią twarz zbierając siły na…
Na tak wiele spraw wymagających reakcji. Tak wiele wypowiedzianych słów - lista pragnień oraz kolejne przeszkody na drodze. To nie tak, że zamierzam na nim cokolwiek wymuszać. To nie tak, że widzę jedno rozwiązanie tego impasu. Przecież dla niego jestem gotowa na wiele, na walkę ze wszystkimi. Jednak myśl o zawiedzionych, wściekłych rodzicach oraz odcięciu się od rodziny wydaje się nie do przebolenia. Nie do udźwignięcia. Wiem, że to teraz Jay oraz nasze dziecko są mi teraz najbliżsi, ale czy to oznacza, że muszę wybierać? Że nie moglibyśmy spróbować wypracować kompromisu? Przez chwilę wierzę naiwnie, że tak się da. Wystarczy pisać listy, czekać, aż te miesiące ciąży miną, po czym udawać, że nic się nie wydarzyło. O słodka Helgo, nie pytaj mnie skąd to przeświadczenie - moje pomysły często wołają o pomstę do nieba. To znów to rozdzierające serce przekonanie, że nie zdołam podnieść się po kolejnym ciosie. Nie chcę rezygnować z niczego, ale wiem, jaką decyzję podejmę widząc rozjuszonego mężczyznę krążącego przede mną ze złością? Czymkolwiek są emocje kotłujące się w tym ukochanym wnętrzu, zamierzam im ulżyć. Powiedzieć, że zawsze wybiorę jego, że jeśli takie mam alternatywy, to nie ma o czym mówić. Pozwolę starym, rodzinnym więzom opaść z łoskotem na ziemię i zacznę budować coś nowego, z nim. Bo nie chcę, żeby cokolwiek stanęło nam na drodze. Jeśli nie mogę pogodzić obu światów, wybiorę jeden z nich, zrzekając się tym samym korzeni jakie mnie ukształtowały. Na początku na pewno będzie ciężko, bo niełatwo jest odrzucić tyle lat wspólnej egzystencji, wsparcia oraz miłości, ale widocznie tak trzeba. Każdy etap życia wreszcie dobiega końca - i zaczyna się nowy rozdział. Stworzę go zatem z mężczyzną, którego kocham oraz dzieckiem zasługującym na wszystko, co najlepsze. To postanowienie, nijak niemogące znaleźć ujścia z umysłu. Wystarczy rozsupłać ściśnięte gardło, ale nie potrafię, uwięziona w paraliżującej obawie. Czekam więc na zagładę, jeszcze łudząc się, że nawet jak okrutne słowa wybrzmią między nami, to zdołam przekonać go do zmiany decyzji.
Nastawiona na jeden konkretny wynik całej tej rozmowy nie biorę pod uwagę innych opcji; przecież jakiś czas temu temat małżeństwa był zbyt ciężki do przełknięcia, nie mówiąc już o oświadczynach. Jest wiele powodów, dla których nie rozważam takiej możliwości pod uwagę. Przez to w moim umyśle panuje chaos w najczystszej postaci. Niezrozumienie jakim cudem to wszystko zaprowadza nas właśnie w ten punkt rzeczywistości - obietnicy wspólnego życia, nie jako dwoje odrębnych ludzi, a złączonych w każdy istniejący sposób. Bez konieczności ucieczki ani ukrywania się, kombinowania lub podejmowania najtrudniejszych z decyzji. Wydawało mi się, że nie mogę kochać Jaydena mocniej, a jednak to się dzieje - odnoszę wrażenie, że przytłoczona tak ogromną siłą uczuć za moment eksploduję. Pojedyncze łzy wzruszenia ślizgające się po czerwonych policzkach są chyba idealnym inhibitorem zbyt emocjonalnych zdarzeń jakie niewątpliwie miałyby tu miejsce. Robi to dla mnie, poświęca się w imię miłości, pokonując wszelkie obawy i bolączki; nie istnieje nic piękniejszego od tego powietrza. Słońca. Od niego. Dlatego przez tę chwilę nie analizuję faktu, że naruszam jego przestrzeń osobistą, że może nie powinnam tak intensywnie go całować, może nie tego pragnął. Skonsumowana przez całą galaktykę nie do końca zrozumiałych bodźców nie orientuję się nawet, że pocałunek pozostaje jednostronny, po prostu trwam w nim z zamiarem przekazania tego, czego nie potrafią opisać najwspanialsze słowa. - Już zawsze będę blisko - mruczę cicho, co najmniej, jakbym chciała zachować intymność tej chwili, chociaż nikogo wokół nas nawet nie ma. Spacery zimową porą przeznaczone są jedynie dla prawdziwych szaleńców. Dla nas. Wyznających sobie uczucia wygłodniałymi z tęsknoty ustami; to zabawne jak szybko przeskakuję z pustki niepamięci do nadawanego, wspólnego rytmu tej cielesnej wędrówki. Czuję, jak w płucach brakuje już oddechu, ale podświadomie nie chcę, żeby nas coś oddzielało. Nawet powietrze.
Mimo to koniec nie jest wcale taki przykry, jaki zdawało się, że będzie. Szeroki uśmiech tańczy na twarzy, wkrótce wspomagany cichym, krótkim chichotem będącym odpowiedzią na serię krótkich, nieco łaskoczących pocałunków. Szybko zamienionych na szybszą pracę klatki piersiowej, tłukące pod żebrami serce, ekscytację związaną z silną bliskością ukochanego. Bliskości niedoświadczonej przez tak długi, potwornie długi czas - tak, dwa miesiące rozłąki to zdecydowanie za dużo. Nie chcę żyć w ten sposób już nigdy. Jednak czy to dobre rozwiązanie? Znów nawiedza mnie chaos myśli, fabryka uczuć hodowana przez organizm w odmiennym stanie sprawia, że za dużo myślę, za dużo odczuwam, przez co zagubienie w bieżącej chwili ulega pogłębieniu. - Ja też za tobą tęskniłam - odpowiadam na jakimś urywanym oddechu. - Nawet nie wiesz ile razy chciałam ci powiedzieć, że to głupie, że popełniłam błąd i nie zniosę bez ciebie ani jednego dnia dłużej - kontynuuję przejęta, niejako powracając do tamtych sytuacji, przeżywając jednaki ból na nowo. - Ale za każdym razem tchórzyłam, wmawiając sobie, że zasługujesz na kogoś więcej niż zmieniającą w kółko zdanie wariatkę. - Wydaje mi się, że te słowa ledwie opuściły moje gardło; tak cicho wybrzmiały, że sprawiają jedynie wrażenie kolejnej myśli na zakorkowanej ulicy wniosków formowanych w głowie. Mocniej zaciskam dłoń na zamkniętych w niej pierścieniach, trochę ze sobą walcząc. Niestety kolejne wypowiedzi Jaydena nie przynoszą upragnionej ulgi. Gardło odmawia posłuszeństwa, dotychczasowe, pojedyncze łzy zmieniają się w jakąś cholerną kaskadę, czuję wzruszenie oraz smutek zarazem. Ręka przestaje obejmować szyję astronoma, zamiast tego otwiera się, znów ujawniając zawartość. Wpatruję się w nią dłuższą chwilę, tym samym pozwalając informacjom na wsiąknięcie w świadomość. Przez jakiś czas nie umiem się wysłowić, trudno objąć mi to wszystko umysłem. Znów to poświęcenie - zniszczył ukochany meteoryt, z którym wiąże tyle wspomnień, silnych na tyle, żeby wyczarować z niego patronusa. Drżą mi usta, drży mi broda, a ja nie wiem co powiedzieć. Za to co ty zrobiłaś, Pom? Nic. Nie dałaś mi nic w zamian. No właśnie, nie dałam. Słowa sprzed tygodnia odżywają na nowo, niczym sępy krążąc nad tym, co do tej pory zbudowałam. Pewnością siebie, determinacją, setką obietnic. Jestem tchórzem, niedającym nic w zamian. Ot, podsumowanie. - Są przepiękne, ale nie zasługuję na nie. - Wreszcie przepycham zgłoski w sferę słyszalności, chociaż zachrypnięte, brzmią całkiem zrozumiale. Nie odrywam wzroku od tego symbolu miłości i zamiast cieszyć się jak głupia, to wyrzucam sobie kolejne błędy. Zaczynam zastanawiać się czy możliwym jest odwrócenie procesu, byleby tylko Jay odzyskał swój skarb; pewniejszy niż ja. Prawdopodobnie musi minąć trochę czasu nim uleczę przepełnioną winą duszę, ale czy jego cierpliwość nie zbliża się do niebezpiecznej granicy? - Chcę naszego domu, chcę naszego ślubu i życia, ale nie wiem… jesteś pewien? - Wkrótce dorzucam następne słowa, unosząc wzrok zaczerwienionych oczu na uwielbianą twarz, ponownie gładzoną kciukiem. Dlaczego nie umiem już wierzyć w szczęście?



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Greenwich Park [odnośnik]18.10.19 12:22
Nie poddawał się. Nie w takiej kategorii, w którą Pomona przestała już wierzyć, bo nigdy nie sądził, że będzie kiedykolwiek jej częścią. Lub wręcz odpowiedzialnym za nią sprawcą. Wszak jego priostytetem nie było żałożenie rodziny, bo nigdy nie myślał o podjęciu takich kroków. Zamknięty w swoim własnym świecie wolał podziwiać ów zjawiska u innych ludzi, cieszyć się ich szczęściem, starać się, żeby żyli jedynie radością i nie musieli mierzyć się ze strasznymi konsekwencjami straty. Oczywiście że słyszał gdzieś w tle, że mężczyzna w jego wieku powinien myśleć już o ustatkowaniu się, ale tamten Jayden nie rozumiał nawet, co to oznaczało. Lub nie dopuszczał do siebie myśli o tym, że miało to związek z silniejszą relacją nad przyjacielską. Miał zupełnie inne pojęcie postrzegania świata i można było go za to winić bądź też nie. Jedno jednak pozostawało nierozerwalnie takie samo – nie przejmował się wizją rzeczywistości innych ludzi, bo najważniejszym było, by to właśnie on i jego bliscy czuli się jak najlepiej. Bo czy nie o to chodziło? Żeby każdy znalazł w nim swoje miejsce bez względu na to, co stanowiła reszta? Jakie trendy wyznaczała, jaką religię narzucała, co stawiała w roli bóstwa. Jayden nie widział siebie jako tego, który spełniał czyjeś oczekiwania. Owszem, liczyło się dla niego zdanie rodziców czy najbliższych przyjaciół, ale nawet pomimo tego dążył samoistnienie do tego, co podpowiadało mu serce – nie zaś słowa tradycji, społeczeństwa czy polityki. Żył zgodnie ze sobą samym. Żył tak, jak nakazywała mu jego własna natura. I chciał, żeby inni poczuli równocześnie wolność własnego wyboru, zrzucając przy okazji kajdany prastarych praw, które stanowiły drogowskaz lecz nie schematyczny tor poruszania się. Zsuniecie się odrobinę ze ścieżki nie było grzechem, a ludzką ciekawością wpisaną w genotyp. Dla niego było to częścią jego jestestwa i rezygnacja lub świadoma blokada takich kroków równała się z zaprzeczeniu samemu sobie. Dlatego nie było mu tak trudno zachować ten sam nurt w kontaktach z Pomoną. Początkowo musiał się jednak zagubić, żeby zostać przez nią odnalezionym i jeśli w czymś tragicznym można było dostrzegać pozytywne strony, to właśnie był ten moment, gdy kompletnie zrujnowany stanął w drzwiach czarownicy. Jak przez mgłę pamiętał ten moment, jednak z łatwością mógł sobie przypomnieć następny poranek, gdy wpół nagi, ale omotany jej kocem, odetchnął po raz pierwszy zapachem zielarskiego mieszkania. Nie, żeby wcześniej tam nie bywał, lecz nigdy na noc. Nigdy też nie zrozumiał, że obolałe mięśnie, suche płuca i zmęczony umysł będą mogły odczuć ulgę, jaką odczuwa się w domu, gdy tylko zassie się powietrze po długiej wędrówce. Tam było bezpiecznie, właściwie, dobrze w porównaniu z własnym mieszkaniem, rodzinnym domem, pustą Wieżą Astronomiczną. Nie oczekiwał, że czarownica przyciągnie go do siebie w czułym uścisku, że pozwoli na to, by łzy spływały po jej dłoniach, że powie wspierające słowa. Chciał po prostu być w jej okolicy, czując się o wiele spokojniej, gdy była obok. Nie od razu zdał sobie sprawę, że wyczekiwał całymi dniami, by przejechała czule palcami w jego włosach; by potarmosiła go za brodę; by pozwoliła na to, żeby odetchnął jej zapachem, wtapiając się w jej miękkie ciało. Potrzebował tego i z łatwością mogła odczytywać to w momentach, w których łapał ją za nadgarstek, gdy przechodziła obok. Gdy nie podnosząc się z krzesła w kuchni, szukał wzrokiem jej oczu, przekazując w swoim spojrzeniu to wszystko – tęsknotę, pragnienie, żeby znalazła się znów blisko. To wszystko działo się jeszcze na długo przed Bożym Narodzeniem – gdy mieszkali razem – ale wtedy to nie było jasne. Nie było zrozumiałe. Dopiero z czasem nabrało sensu i znaczenia. Oraz istotności. To nie on uratował ją ani ona jego. To nie była jednostronna relacja. Teraz to widział. Widział, że uratowali się nawzajem i mieli to robić już zawsze ramię w ramię. Bo nie po to człowiek wiązał się z drugim w jakikolwiek sposób, by działać samoistnie i od czasu do czasu zderzać się ze sobą niczym rozszalałe atomy. A Jayden nie zamierzał pozwolić na to, żeby znów coś ich rozerwało jak w sylwestrową noc.
To, co się wydarzyło, należało już do przeszłości i nie zamierzał w żaden sposób rozliczać Pomony z tego, co zostało za nimi. Przetrwali i liczyły się przyszłe dni bez względu na wszystko. Aktualnie trwające momenty miały ich zaprowadzić w określone miejsce i ze swojej strony mogli jedynie dopilnować, żeby działo się to w jak najlepszy sposób. Dlatego właśnie odszukał dłonią jej własnej – początkowo na kobiece życzenie, ale sam również tego chciał. Chciał, żeby ten gest nie miał końca. Czuł się tak odpowiednio na miejscu, gdy Pomona znajdowała się tuż obok, bo bez niej gubił sens istnienia. Niekiedy jego dłonie wręcz płonęły, gdy zdawał sobie sprawę, że jeszcze jakiś czas wcześniej sunęły po jej gładkim ciele, sięgając terenów niedostępnych, zakazanych wręcz. Ukrytych teraz pod grubym materiałem ubrań i oddzielonych zbroją przed światem zewnętrznym. To było niczym niebo a ziemia, gdy przypominał sobie swoje postępowanie z momentu, w którym tak po prostu byli – nieoznakowani żadnymi przykrościami ani troskami, zajmujący się po prostu czerpaniem radości z wakacji w momencie, w którym spotkali się na Festiwalu Lata. Teraz, to wszystko wydawało się jakieś irracjonalne. W końcu nie szukałby wtedy tak silnie kontaktu z nią nabuzowanego czymś zwyczajnie innym od przyjaźni. Nie splótłby palców z tymi należącymi do niej ani nie zostawiłby niewidzialnego naznaczenia ust na skórze czarownicy. Gdyby nie zaczerwienione lekko policzki od mrozu, astronom spłonąłby z zawstydzenia, gdy pomyślał o tym, że jeszcze niedawno obsypywał pocałunkami jej całe ciało. Że instynkt i własne zachcianki pchały go w nieznane tereny, które bezwstydnie chciał poznawać. Tęsknił za tym. Czy mogła to poczuć w tym jednym pocałunku? I zaraz drugim na wnętrzu dłoni, gdy odwróciła od niego wzrok, chcąc uciec od jego słów. On jednak wciąż wpatrywał się w nią, widząc jak złagodniała i pomimo ostrej próby odcięcia się tego, co mówił, podjęła poruszony przez niego temat. Sam nie wiedział, kiedy przyłapał się na wpatrywaniu się w jej wargi i myśleniu o tym, że z chęcią przysłoniłby je własnymi. Zaraz jednak wrócił do znajomych sobie oczu, żeby uśmiechnąć się w rozczuleniu. – To nie jest trudne, bo przecież chodzi o ciebie. Nigdy mi się nie znudzisz. I nie. Właśnie w tym sęk, że nie każdy by postąpił w ten sposób i dobrze o tym wiesz. - Zdawał sobie sprawę z faktu, że ludzie nie mieli litości, a w czasach niepewnej sytuacji na scenie politycznej stali się jeszcze bardziej bezwzględni. Pomona mogła tego nie okazywać, ale na pewno docierały do niej nieprzychylne podszepty o tym, co działo się za drzwiami jej mieszkania, kim była w oczach innych i jakie życie prowadziła. Na samą myśl o tym Jayden nabierał ochoty, żeby stanąć przed każdym takim odważnym i wymusić przeprosiny. Dlatego może i bagatelizowała swoją rolę, ale on nie zamierzał. - Z chęcią bym nałożył na ciebie karę za każdym razem, gdy się nie doceniasz – odetchnął, słysząc jak umniejszała swoje zasługi. Zaraz jednak zerknął ponownie na jej brzuch – wciąż jedynie delikatnie zarysowany pod warstwą ubrań, jednak już wkrótce miało się to zmienić. – Słyszysz? Twoja mama ma niską samoocenę. Musimy coś z tym zrobić, więc współpracujmy – rzucił, nie przejmując się tym, że Pomona wszystko słyszała, ale właśnie w tym tkwił sposób. Mogła się w kółko nie doceniać, ale musiała być świadoma istnienia osób, dla których miała ogromne znaczenie. Jeśli umniejszała swoją rolę, umniejszała równocześnie ich wiarę, a tego nie mogła im odebrać.
Nie skomentował za to jej groźby, ale mógł być wdzięczny, że na ten moment postanowiła już więcej nie wprowadzać go w zakłopotanie. To zabawne, że potrafiła to zrobić z taką lekkością, a później się nad nim pastwić. Widział, że sprawiało jej to przyjemność i mogła się z nim tak drażnić w nieskończoność. Zaraz jednak wysunął się naprzód inny temat, który już pochłonął jego uwagę o wiele bardziej niż wszystko poprzednie, bo w końcu tyczył się bliskich im osób. Pomimo że Herewarda nigdy bliżej nie poznał, spędzili niecałe cztery lata pod jednym dachem Hogwartu, a Eileen pamiętał jeszcze ze wspólnych zajęć. Bez względu na to, jak wyglądały ich kontakty w ostatnim czasie, przeszłości nie dało się wymazać. Zarówno była gajowa jak i jej mąż odgrywali jedną z ról w życiu astronoma, dlatego tragedia która dotknęła ich oboje, poruszyła delikatne struny w jego wnętrzu. Wiedział, że Pomona była na pewno lepiej zorientowana od niego w tym temacie, dlatego nie chciał udawać, że wcale go to nie interesowało. Lub że zapomniał. Dlatego miał docenić szczerość w słowach swojej towarzyszki na ten temat, bo przecież zawsze mogła go zbyć, poprosić, żeby porozmawiali o tym kiedy indziej. Tak się nie stało, pomimo zauważonego u kobiety wahania. – Już urodziła? – spytał szczerze zdumiony, słysząc słowa Sprout i zaraz jakby na potwierdzenie zielarka dopowiedziała szczegóły. Sama myśl o nowo upieczonej matce ze swoimi dziećmi w ramionach sprawiało, że uśmiechnął się delikatnie pod nosem, chociaż równocześnie świadomość o śmierci ojca bliźniąt temperowała tę radość. Nie chciał poddawać się myśli o utracie Pomony czy rozwijającego się pod jej sercem maleństwa, jednak nie był w stanie powstrzymać naturalnego procesu. Bo przecież to mogli być oni. Śmierć bliskich nie była już jedynie rzadkim wypadkiem, lecz codziennością, a tracąc z zasięgu wzroku kolejne osoby, równocześnie chciało się utrzymać przy sobie tych, którzy jeszcze pozostali. Dlatego jego dłoń zacisnęła się na ręce zielarki, chcąc jej niemo przekazać, że wciąż byli tam razem. Że nie musieli godzić się ze swoją utratą i mogli cieszyć się z faktu, że nic nie wydarzyło się podczas tych dwóch miesięcy rozłąki. Że mieli możliwość siedzenia obok siebie na ławce w parku i po prostu być. Nie chciał kiedykolwiek żałować, że nie zrobił wszystkiego, co leżało w jego mocy, żeby wykorzystać najmniejszą chwilę spędzoną wspólnie. Wiem wybrzmiało tak mocno i pewnie, upewniając Jaydena, że pomimo nieporozumień nie przestali wierzyć w siebie nawzajem i swoje słowa. Że byli świadomi siły, którą mieli, znajdując się blisko. I chociaż z ust Pomony wydostał się zupełnie inny wyraz, astronom mógł równie dobrze usłyszeć kocham. Bo czy w tej pewności i zaufaniu nie kryło się właśnie to słowo? Przesiąknięte ostatecznym oddaniem tak jak każdy gest, który kierował w jej stronę. – Nigdzie się nie wybieram – odparł cicho, nie zmniejszając uścisku na kobiecej dłoni. Ona mu coś obiecywała, a on jej i nie było w tym grama fałszywych zapewnień. Przecież jeszcze nie tak dawno podjęli decyzję o tym, że wspólnie dadzą radę i będą robić wszystko, co się tylko da, żeby nie pozwolić na rozłam. Nie brali go nawet pod uwagę. Czy skutki nie były widoczne w momencie, w którym spotkali się w Trzech Miotłach? Jedno jak i drugie roztrzęsione do granic możliwości, nie będące w stanie normalnie funkcjonować w pojedynkę. Kiedyś to było… Normalne, że byli oddzielnie, ale to już nie zdawało egzaminu.
Zamyślił się na chwilę, gdy zaczęła mówić o owocach. – Będziesz mi mówiła, kiedy się to zmienia? – spytał. – Nie znam się na tych ciążowych sprawach za bardzo, ale… Nie będę miał problemu z wyobrażeniem sobie wielkości naszej mini wersji. Może warto kupić aparat? Co ty na to? Byłoby całkiem fajnie, nie? Co myślisz? – Ten pomysł zdawał mu się wyjątkowo dobry, bo zaraz się ożywił, patrząc na Pomonę i czekając na reakcję. Mogliby dokumentować zmiany, które zachodziły w rozwoju malucha – początkowo oczywiście zewnętrzne, ale później już kontynuowaliby to po porodzie. Owszem, miał myślodsiewnię, ale to nie to samo i wolał się do tego cudacznego przedmiotu nie zbliżać zbyt często. Aparat byłby całkiem ciekawą opcją, a stworzenie rodzinnego albumu miałoby swój początek we właściwym momencie. Zresztą skoro postanowili, że postarają się naprawić relację między sobą, mogliby to również zacząć dokumentować. Przez pochłonięcie ów ideą i wyobrażenie sobie jak miałoby to wyglądać, zapatrzył się zbytnio w niebo. Nie zwrócił więc uwagi na to, że Pomona wyraźnie się zmieszała w momencie, w którym powiedział na głos te same słowa, które powiedział jej podczas grudniowej nocy. One wciąż były ważne. Wciąż miały w sobie zaklętą moc, której nie zamierzał się wypierać. W końcu nigdy jej nie okłamał ani nie zamierzał rzucać słów na wiatr jedynie dlatego, że tego potrzebowała. Być może jako jedyny był w stanie powiedzieć prawdę nawet wtedy, gdy bolała mocniej niż cokolwiek innego. Też tego chciał i właśnie tak zamierzał iść naprzód. Mieli w końcu mówić o swoich potrzebach, myślach otwarcie – właśnie to się teraz działo.
Może i ta rozmowa nie miała specjalnie sztywnej struktury, którą sobie obiecali i której oczekiwali, ale Jaydenowi wydawało się to o wiele lepsze. W końcu nie wyobrażał sobie, żeby działali wbrew sobie i nie poruszali jakiegoś tematu, bo nie był w planach. Szli obok siebie ze splecionymi dłońmi, nie martwiąc się o to, że ktoś ich zauważy czy podsłucha. Że ich ktoś zbeszta i rozłączy. To było miłe uczucie, gdy po prostu spacerowali i rozmawiali – po raz pierwszy tak naprawdę. Wcześniej robili to już wiele razy, ale na innym poziomie znajomości i własnej relacji. Świadomość ów zmiany i tego, że można było tak łatwo, prosto, przyjemnie spędzać wspólnie czas, sprawiła, że na twarzy czarodzieja pojawił się błogi uśmiech. Delikatny, niezbyt nachalny, ale szczery. Bo kiedy ostatni raz po prostu czuł się w ten sposób? Dwa miesiące terroryzującej samotności były niczym wieczność i nic nie było w stanie przekonać go, że było inaczej. Teraz ponownie łapał swoją dobroć za rękę i nie zamierzał dać jej odejść. Wyobrażenie, że miałby to współdzielić z kimś innym wydawała mu się absurdalna i nie był w stanie powstrzymać krótkiego śmiechu rozbawienia, który pojawił się równie szybko co znikł. To nie tak, że nie lubił siostry Pomony czy uważał jej towarzystwo za niemiłe. Wręcz przeciwnie. Jednak nie był w stanie zamienić zielarki, która wolno sunęła u jego boku – nawet na najsympatyczniejszą kobietę świata. I to nie tylko dlatego, że łączyło ich dziecko i tak należało. Mówił jej to i miał mówić jeszcze setki razy, że zostawał z nią, bo tego chciał. Bo jej potrzebował. Bo ją kochał i nie miał być w pełni sobą, jeśli nie miało być jej obok. To, co się wydarzyło w poświątecznej przerwie nie było przypadkiem czy chwilową słabością. Być może według kogoś działo się to zbyt szybko, zbyt gwałtownie czy w złym porządku – dla niego wszystko było idealne. Nawet jeśli okupione późniejszym cierpieniem, ale jeśli mieli się spotkać właśnie w tym parku, próbując wypracować wspólną przyszłość, nie mógł w żaden sposób żałować. Ani przez chwilę nie żałował i nie zamierzał. Wspomnienie krótkiego słowa, które wybrzmiało po raz pierwszy na moment przed wspólną nagością, miało być zapewnieniem, że nie zapomniał. Instynktownie też przejechał kciukiem po delikatnej skórze trzymanej kobiecej dłoni, chcąc przekazać równocześnie trzymaną w sobie do niej czułość. Bo nie chciał, żeby tamta noc i następny ranek były ostatnimi z takich chwil. Miał nadzieję, że dojdą do określonego momentu, w którym znów spotkają się w grudniową noc, staną naprzeciwko siebie i pozwolą na to, żeby pragnienia pokierowały ich ruchami. Tęsknił za nią w każdej płaszczyźnie i myśl o jej ponownej bliskości sprawiała, że wzdłuż kręgosłupa przemykały drobne dreszcze promieniujące na całe ciało. Obudziła w nim fragmenty osobowości, o których wcześniej nie myślał i nie zdawał sobie sprawy z ich istnienia, a teraz należały do niej. Tak jak cała jego przyszłość.
W tym wszystkim nie myślał o rodzicach. To nie tak, że o nich zapomniał, jednak miał tę możliwość i pewność, że bez względu na wszystko nie wyklną go na podstawie pradawnych formułek. Nie potrafił zrozumieć obiekcji państwa Sprout do działań swojej córki, bo w jego oczach nie dopuściła się niczego złego. Nigdy jednak nie byłby w stanie nikogo okłamywać – nie miał pojęcia, co takiego tworzyło się w głowie Pomony, ale na pewno od razu odrzuciłby ten szalony pomysł. Życie w fałszywej rzeczywistości nie byłoby rozwiązaniem i na pewno nie czymś, do czego by dopuścił. Całe szczęście zielarka nie wypowiedziała tego na głos, obserwując jedynie motającego się ze swoimi emocjami astronoma. Ciężko było mu stwierdzić, że był to właściwy moment na oświadczyny, ale czym tak naprawdę miałby się charakteryzować ów dobry moment? Kiedy będą czuli się bezpieczni, szczęśliwi, a może właśnie teraz - gdy byli rozdarci i nie wiedzieli, jaką drogę najlepiej wybrać? Złączenie się w ten sposób oznaczało, że już zawsze będą szukać drogi wspólnie i na końcu z dumą stwierdzą, że zrobili to razem. Że utrzymali się na powierzchni, bo gdy jedno traciło siły, drugie je wspierało. Właśnie tym mieli być i to Jayden w nich widział - oparcie, zaufanie, złączenie dwóch ludzi w jedność. Czy nie rozwiązywało to też jej obaw? Przecież nigdy nie chciał, żeby musiała wybierać między nim a swoimi bliskimi. Nigdy nie chciał, żeby odcinała się od ukochanych Sproutów, bo to była jedyna droga do ich, tak zwanego, szczęścia. Wiedział, że bez swojej rodziny, Pomona nie była w stanie być szczęśliwa. Mogła się z tym dobrze ukrywać, ale nie taką ją chciał widzieć. On miałby swoich rodziców tuż obok, a ona? Pomimo zapewnień to wszystko byłoby nieprawdziwe. I w jakimś stopniu nieszczere? Nie chciał tego.
Tak samo jak nie chciał, żeby przeżyli jeszcze kolejny dzień, będąc po prostu Pomoną Sprout i Jaydenem Vane. Dobrze wiedział, czego chciał i z kim zamierzał spędzić resztę życia. Co mogło być więc prostszego? Musiało trochę minąć, zanim w końcu mógł faktycznie odkryć przed nią swoje plany, ale nie zmienił zdania ani na chwilę. Widząc ją na korytarzach Hogwartu, myślał tylko o tym, że powinien był jej się wtedy oświadczyć i że nadal tego chciał. Bez względu na wszystko. Na jej pokraczne ucieczki przed nim na Wielkiej Sali, na odwracanie spojrzenia w drugą stronę, na ignorowanie listów. Chciał, żeby stali się kompletni i pełni w każdym słowa tego znaczeniu, dlatego nie zamierzał unikać etapu małżeństwa. Tak wspaniałego w całej okazałości i obiecującego jedność we wszystkim. Jakby więc mógł tego nie pragnąć? Z nią? Kobietą, dla której kompletnie stracił głowę? Bo inaczej nie umiał opisać tego, co czuł będąc w jej towarzystwie i tego, co mógłby dla niej zrobić. I chociaż początkowo pocałunek zaskoczył go aż nazbyt, wiedział, że było to tylko chwilowe zastygnięcie. W końcu jego myśli były zupełnie w innym miejscu, a poziom stresu, który odczuwał, czekając na odpowiedź, urosła do granic możliwości. Dlatego gdy poczuł ręce oplatające jego szyję, usta przyciskające się do jego ust, zdębiał. Odetchnął dopiero wtedy, gdy Pomona odsunęła się od niego i pomimo że brakowało mu w płucach powietrza, było to idealne wyczerpanie. Takie, na jakie czekał zbyt długo. Jego odpowiedź może i była zbyt gwałtowna, ale równocześnie należała do przejmujących – tak jak i ona postąpiła z nim, tak on postępował z nią. Był wygłodniały tej bliskości i zdając sobie sprawę, że i ona wychodziła jej naprzód, nie zamierzał się powstrzymywać. Chłonął jej perlisty śmiech, za którym tak strasznie tęsknił, dlatego nie przestawał drażnić wrażliwych miejsc kobiecej twarzy, pozwalając na to, żeby łaskotał je zarost. Nie uszło jego uwadze to, że w pewnym momencie wyciszyła się, a zamiast głosu Jayden mógł usłyszeć jej oddech. Gdy zaczęła mówić o tym, co przeżywała, pokręcił w milczeniu głową i uciszył ją kolejnym pocałunkiem, chcąc zapewnić Pomonę, że to należało już do przeszłości. – My szaleńcy musimy trzymać się razem – odpowiedział, trącając jej nos swoim. Bo w końcu.. Wszyscy byli szaleni w tym świecie. Sama mu o tym powiedziała jeszcze jakiś czas temu. Miał dość samotności, pilnowania się na każdym kroku, rozmyślania o tym, jakby wyglądało ich życie, gdyby mogli być razem. - Nie chcę się już tak czuć - dodał, biorąc głęboki wdech, napełniając płuca jej zapachem i zacieśniając uchwyt na miękkich ubraniach. Skoro już przekroczyli granicę bliskości tego dnia, nie był w stanie trzymać już rąk przy sobie, dlatego z takim zapałem wychodził naprzeciw mniejszemu ciału. Ciału, które jednak wciąż próbowało się bronić irracjonalnym strachem.
Nie zasługuję na nie. Chcę naszego domu, chcę naszego ślubu i życia, ale nie wiem… jesteś pewien?
Czy był pewien? Podniósł się i patrzył na Pomonę przez chwilę z góry, nie mówiąc ani słowa. Po prostu obserwował siedzącą na ławce kobietę, która zadarła głowę, żeby móc dostrzec każdą zmianę w zachowaniu mężczyzny. W milczeniu sięgnął po pierścienie tkwiące w otwartej dłoni zielarki i nie pytając jej o zdanie, zaczął powoli wsuwać jeden za drugim na odpowiedni palec. Gdy skończył, odłożył delikatnie rękę kobiety i dopiero wtedy przerwał to zawieszenie między nimi. - Poślubiłem cię już w momencie, w którym powiedziałaś, że mnie kochasz - odparł pewnym tonem, nie odrywając spojrzenia od wpatrujących się w niego zielono-orzechowych oczu. Wyciągnął w jej kierunku rękę w oczekującym geście. - Wstawaj więc, panno Sprout. Czeka nas poważne rozglądanie się za nieruchomościami. I dyskusja o reszcie rzeczy z listy. Co powiesz na dyskusję przy wspólnym obiedzie? - dodał, ale zanim skończył drugą część swojej wypowiedzi, kąciki ust delikatnie mu zadrżały, by w końcu wygiąć się w pełnym uśmiechu.

|zt x2


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Greenwich Park [odnośnik]12.01.21 1:11
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący na parkowej ścieżce list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:

Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:

  • Elizabet Blackwood – mugolska studentka, zamordowana przy próbie ucieczki z miasta. Nim dosięgło ją zaklęcie przynoszące śmierć, została prawdopodobnie wielokrotnie zgwałcona.
  • Benedict Paerson – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy.
  • Dorian Avery – arystokrata, zmarły na skutek działań wojennych. Według oficjalnych informacji stracił życie przez działania członków Zakonu Feniksa.


Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?




I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Greenwich Park - Page 5 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Greenwich Park [odnośnik]30.03.21 18:46
| biegniemy stąd |


Sheila, Sheila, Sheila, gdzie się wybierasz ptaszyno?
Nie szczędząc na tempie, ruszył tuż za nią, zapominając o małym, acz dosyć ważnym fakcie, jakim była jego twarz. Dziewczyna znała go jako Małego Jima, portowego moczymordę, który więcej się szczerzył i zgadywał, niż faktycznie robił szkód, natomiast teraz? Płaszcz Jeremiego furkotał przy dynamicznych krokach stawianych przez nieprzyjemnego dla oka brodacza. Pomiędzy zmarszczkami widoczne były historie z nieznajomych Weasley'owi historii tu trochę odbarwienia, tam przypalonej skóry, wszystko to na szczęście widoczne było jedynie z bliska, kiedy duszący swąd jego płaszcza mógł swobodnie opatulić rozmówcę swoim zapachem. Zwykle unikał i pamiętał, kim był, tym razem zaangażowanie w rozmowę z informatorem ćpunem powodowało, że oddał się chwili, w której uchwycił spojrzenie młodziutkiej krawcowej. Niczym głupiec zaczął wędrować w jej pobliże, a ona? Dobrze wyczuwając jego wrogo wyglądające intencje, zaczęła uciekać. W myśli metamorfomaga pojawił się pomysł, niezbyt rozsądny, choć zdecydowanie mocno orzeźwiający i pomocny dla dziewczyny. Dzięki niemu bardzo szybko oduczyłaby się zaglądania tam, gdzie się nie powinno.
Od uliczki do uliczki, od chodnika do kostki brukowej, aż po płot, za którym widoczny był ogrom uporządkowanej zieleni. Praktycznie wbiegła do miejsca, które zważywszy na porę roku, jawiło się różnorakimi kolorami na drzewach, pozostając wciąż zielonymi przy ziemi. Nie posiadając czasu na rozglądanie się po otoczeniu, ruszył za nią, wyciągając swoje długie nogi w coraz szybszym tempie. Z gardła powoli zaczął wydobywać się coraz głośniejszy świst wdychanego i wydychanego powietrza. Nie pomagał fakt, że w tym wcieleniu przegroda nosowa była złamana kilkanaście razy, dlatego też jego oddech zaczął powoli przemieniać się w bardziej chrapliwy, urywany. Wzrokiem szukał młodej dziewczyny, która wyglądała, jakby uciekała. Nie musiał się mocno wysilać, w końcu czystki miasta zwolniły wiele miejsca, przez co park mógł wydać się na nieco opuszczony. Czuło się pustkę, jednak teraz nawet nie było czasu specjalnie kontemplować, a tym bardziej pozwalać sobie na sentymenty. Nie widział latającego nad głowami stworzenia, a tym bardziej nie patrzył pod nogi - w końcu głupio byłoby zaraz ją zgubić!

| k6: W kierunku 1-2 (Shaeli) lub 3-4 (Reggiego) pikuje jastrząb. 5 (Sheila) lub 6 (Reggie) potyka się o kamień w trakcie ucieczki.


Serce mnie bije
Dusza zapije

Żyję



Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 30.03.21 18:47, w całości zmieniany 1 raz
Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095

Strona 5 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Greenwich Park
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach