Wydarzenia


Ekipa forum
Pokój 13
AutorWiadomość
Pokój 13 [odnośnik]05.04.15 22:16
First topic message reminder :

Pokój 13

Pokoje w Parszywym Pasażerze wynajmowane są przez osoby, którym nie przeszkadza brak luksusu, chcą oszczędzić ostatnie srebrne monety w sakiewce, czy też schować się przed światem. Najczęściej trafiają tutaj lokalni rybacy po męczącym dniu pracy i podróżni marynarze, którzy przycumowali na jedną noc w pobliskim porcie, a odpoczynek na stałym lądzie jest miłą odmianą od kołyszącego się statku... A może po prostu upojeni ognistą whiskey nie są wstanie trafić z powrotem? Na szczęście lokal oferuje lepsze warunki noclegowe, niż można by się spodziewać po widoku głównej sali. Jeżeli nie przeszkadza ci twardy materac, cienka kołdra, z której wylatują, nawet przy najmniejszym ruchu, pozostałości gęsiego pierza, a także doskonale słyszalne marynarskie pieśni i awantury, bez problemu się tutaj odnajdziesz. Pomimo że pokój nie ujmuje za serce swoim urokiem, właściciel gwarantuje, że na łóżku można wypocząć bez obaw o złapanie wszy.
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:28, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Pokój 13 - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Pokój 13 [odnośnik]25.07.19 0:34
Nie spodziewał się, że przyjmie go z otwartymi ramionami, wiedział, ze ją zranił, więc powtarzane przez nią do znudzenia żądanie opuszczenia jej pokoju nie wywołało u niego zaskoczenia. Nie wywołało również reakcji - nie zamierzał odchodzić, przynajmniej jeszcze nie teraz, wyjaśnił już, że nie zostanie u niej długo. Odnalazł wzrokiem jej palce, sięgające różdżki - po chwili ostrzegawczo unosząc spojrzenie ponownie ku jej czarnym oczom.
- Odsuń dłoń, Deirdre - przestrzegł lodowatym chłodem, przestrzegł stanowczo. W gniewie mogła próbować się zapomnieć na wiele różnych sposobów, tego jednego - cofnąć by się nie dało. - Nie zamierzam krzyżować z tobą różdżki - Nie zamierzał jej krzywdzić, jego ręka się nie poruszyła, a różdżka spoczywała w głębi kieszeni. Był od niej silniejszy w walce, choć nauczył ją wiele; nie chciał wystawiać jej zdolności na próbę. Czarna magia była wymagającą przyjaciółką, za swoje usługi pobierała wysoką cenę - a Deirdre i tak wyglądała na osłabioną, nie tylko brzemiennością. Jego kpina nie spotkała się ze zrozumieniem, ale przynajmniej pozwoliła mu zogniskować na sobie jej uwagę i uwolnić choć część wewnętrznego ognia - wzrok wbity dotąd w ścianę przeniósł się prosto ku niemu, była roztrzęsiona. Bezwiednie powiódł spojrzeniem za kocem, który opadł na ziemię, wzniecając pył, może kurz, mieniący się w świetle bijącym od wieczornego nieba przez brudną szybę pokoju. Nie były to warunki, do których ją przyzwyczaił i nie były to też warunki, w których zamierzał ją zostawić, ciasna klitka nadawała się na mieszkanie dla psa, ale nie dla niej. Być może popełnił błąd - być może od początku winien zachować się rozważniej, nie reagować tak impulsywnie i wpierw na chłodno przemyśleć sytuację, być może, ale gdy grunt osunął mu się spod stóp, zaczął kurczowo łapać się krawędzi, by nie spaść na samo dno. Potrzebował czasu, by pojąć, że nie tylko spadł, a nigdy nie przestał spadać: że Deirdre była mu potrzebna, jej ogień i pasja, jej ciepło i chłód, jej ból i jej krzyk. Zachowała się nierozważnie, dziecko, które się pojawiło, wydawało się niezmiennie zbędną i raczej przykrą komplikacją. Czasu nie mógł jednak cofnąć, jego serce biło dla syreniego śpiewu, ale oplecione było złowieszczymi pędami orchidei, których ani nie chciał ani nie zamierzał ani tym bardziej nie potrafił zerwać. Pragnął jej. Niezmiennie tak samo, nie odnajdując satysfakcji w duszącej tęsknocie.
- Tak wyglądam? - dopytał z pewnym rozczarowaniem, nie, sarkazm i uwagi dotyczące warunków, w jakich przebywała, wdarły się na jego usta mimochodem i nie były wcale celem tej wizyty. Owszem, lubił pastwić się nad tym, co upolował, taka już natura drapieżnika, ale tym razem nie on pełnił tę rolę, a ona. A on - przyszedł oswoić ją po raz drugi. Był arogantem, nie obawiał się wcześniej z bestii zakpić,  bo choć jego ulubienica miała wyjątkowo ciężki charakter, to on sam wierzył, że był w stanie nad nim zapanować. Nawet strosząc sierść i obnażając kły była piękna - a może właśnie wtedy była najpiękniejsza. Wystarczyło tylko usiąść w siodle i mocniej ściągnąć wodze, spokój i stanowczość zawsze były odpowiedzią. Zaskoczył ją, jej odpowiedź zdradzała to dobitnie. Niestety tylko to, nie zamierzała odpowiedzieć na jego pytania.
Jasno jednak zamierzała wyrazić swoją gorycz, porównanie jej dziecka do jego pierworodnego syna nie miało sensu, ród poprowadzi tylko syn z prawego łoża, nigdy bękart. Bękart nigdy nie powinien przyjść na świat i nigdy nie będzie chciany, na bękartów ojcowie nie czekali nigdy. Był niewygodny dla niej i dla niego i choć tylko ona mogła powstrzymać jego nadejście w porę, dziś było już na to za późno. Tak jak na wiele innych rzeczy, zraniona i samotna mogła być gotowa na wszystko. A on - on się o nią bał.
- Zdaj raport - zażądał krótko, nie zamierzając porzucić tematu łatwo. Musiał wiedzieć, że wciąż znała swoje priorytety. Musiał - dla jej dobra.
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie - pozwolił sobie zauważyć, przeciągając spojrzeniem za ruchem jej dłoni, ku uwypuklonemu łonu, pod którym kwitło życie zrodzone z jego krwi. - Urodzisz je. - Nie była to jego decyzja, a konieczność, którą zaprezentowała mu przy pierwszej rozmowie. Nie zabiłby jej razem z dzieckiem. - Co dalej? Oddasz je? Wychowasz - tutaj? Łóżko nie jest duże, ale zmieścicie się obydwoje... pytanie, czy dożyje lata w taką pogodę. Jeśli anomalie znowu wrócą, najdalej za miesiąc będzie martwe. - Nie myślała o tym - mylił się? Za każdym razem, gdy była w potrzasku, po prostu czekała na niego. A on zawsze przychodził. I teraz też przyszedł. - Nie masz pieniędzy nawet na siebie, a co dopiero na dziecko. Jestem jego ojcem, więc pytam: co zamierzasz? Dobrze wiesz, że stąd nie wyjdę, póki nie dostanę tego, czego chcę. - Patrzył jej prosto w oczy, nieustępliwie, powtarzane jak echo żądania opuszczenia tego pokoju rozbijały się o brak reakcji. Podobnie jak prowokujące zaczepki dotyczące jego rodziny, nie mógł dać się dzisiaj sprowokować. A ona - nie powinna o tym myśleć. - I ty też stąd nie wyjdziesz, bo nie masz dokąd pójść - Patrząc na nią z dołu musiał zadrzeć brodę, ale ten gest był dla niego naturalny. Epatował pewnością siebie, choć było to jedynie tarczą - lub orężem - które miało przekonać Deirdre, spuszczona ze smyczy bywała nieobliczalna. Skinął głową na pobliski taboret, zapraszając ją, by usiadła, wyczekująco badając jej twarz spojrzeniem.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój 13 - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Pokój 13 [odnośnik]25.07.19 10:03
Powtarzała, że nie chce go widzieć, a on, w odpowiedzi – monotonnie powtarzał jej imię, spokojnie, zdecydowanie, niczym refren pieśni, mającej uspokoić wyrwane z koszmaru dziecko. Okiełznać rozwścieczone zwierzę, gotowe w amoku rozszarpać się samo na kawałki, ślepe na ostrzegawczy ból – ciągle przecież znajdowało się w ostrych kajdanach, powoli przecinających ścięgna i żyły. Ona także brodziła niewidoczną krwią, już zepsutą, żółtą, ostatnią, ciecz zalewała oczy, wpływała do ust, zamieniając wypowiadane słowa w sączący się jad. Tracący już swą moc, będąc wyłącznie obrzydliwym przypomnieniem ostatniego pocałunku. Wcale nie będącego bezpiecznym pożegnaniem, rozdarł ją odrzuceniem i pogardą tak głęboko, że czasami miała wrażenie, że rozpadła się naprawdę, że utraciła jakąś część siebie. Tą, odpowiadającą za zdrowy rozsądek: stała przecież naprzeciwko niego z różdżką w ręku. Nieświadomie oblizała usta, mocniej zaciskając palce na ciemnofioletowym drewnie. To był jej ratunek, ucieczka, gdyby wstał i się zbliżył, gdyby znów w jego oczach rozbłysła tamta pogarda – nie przeżyłaby ponownych ciosów, ukochanej twarzy wykrzywionej w grymasie rozbawionego lekceważenia – wciąż mogła przecież zamienić się w czarną mgłę. – Ja też nie – poinformowała szczerze, cicho, sucho, wpatrzona w niego z tą sama rozedrganą czujnością, nerwowo, poluźniając nieco palce na różdżce, ale nie chowając jej do kieszeni. Bała się go, musiał to widzieć, ale nie dbała już o to, co o niej sądził, znając już przecież opinię na temat głupiej, nic nie znaczącej kurwy. Uciekającej od obowiązków? Prawie zazgrzytała zębami słysząc krótki rozkaz, raport; ciemne oczy zwęziły się w cienkie szparki. - Wykonałam razem z Caleanem misję, powierzoną przez Czarnego Pana. Udało nam się zdobyć część informacji na temat młodzieżowej bojówki sprzeciwiającej się polityce lorda Malfoya. Niestety, nie mogliśmy wymierzyć sprawiedliwości, tamci czarodzieje mieli przewagę liczebną - mówiła bezbarwnym tonem, czując jednocześnie wstyd i irytację; nienawidziła przyznawać się do porażek, nawet połowicznych; nawet jeśli odwrót wynikał ze zdrowego rozsądku.
Zamrugała, nie odpowiadając i na kolejne pytanie; prawie go nie spostrzegała, nie chciała przecież badać wygłodzonym wzrokiem twarzy, emanującej spokojem. Poznała go przed dwoma laty jako jeszcze młodzieńca, pijanego rozrywką, topiącego żałobę w szmaragdowym trunku, zasypującego ją wróżkowym pyłem, uciekającego od odpowiedzialności. Kochającego rodzinę, lecz jednocześnie wolnego, chcącego zabawić się, nieważne, jakim kosztem – swoim lub cudzym. Zmienił się na jej oczach, stał się twardy, niewzruszony, słabości przekuł w siłę, dowiódł swej mocy; nie znała czarodzieja tak bezwzględnego i zarazem stabilnego. Zdobywającego wszystko, co chciał. Najbliższego Śmierciożercę, igrającego ze śmiercią – i nestora, obdarzonego wielkim szacunkiem. Wpatrywała się w niego z podziwem, z miłością, z oddaniem, a on – ją odrzucił, splunął na to, co ich łączyło – przez dziecko. Także będące pieczęcią ich bliskości.
Znów pozwoliła sobie wpaść w wir bolesnych wspomnień, skośne oczy zamgliły się, stały się odległe, żarzące się tłumioną zbyt długo rozpaczą – przywrócił ją jednak do rzeczywistości, uparcie zadając kolejne pytania. Rzeczowe, pozbawione emocjonalnych wycieczek, bazujące na konkretach. Przebijające się przez mur, który próbowała wybudować, by się przed nim ochronić. Drgnięcie pozostało niezauważone, drżała przecież z zimna, przenosząc wzrok w dół, na koc – wolała jednak zamarznąć, niż poniżyć się niezgrabnym sięgnięciem po okrycie. Brzuch przeszkadzał jej coraz bardziej. – I co z tego? – weszła mu w słowo, ostro, mrugając zawzięcie i starając się unormować oddech. – O to ci przecież chodzi – by było martwe. Im szybciej, tym lepiej - w jej głosie nie było pretensji, również stwierdzała fakt, podszyty strachem. Gubiła się w tym, co czuła do tego dziecka, do macierzyństwa; wyzywająco uniosła jednak brodę, słabe światło, padające pod tym kątem na twarz podkreśliły tylko głębokie cienie pod oczami. Gwałtownie tracącymi swój szaleńczo wrogi blask, gdy wypowiedział słowo zakazane, druzgoczące bardziej od najbardziej dotkliwym wyzwisk. Ojciec. Zamarła, odruchowo opuszczając barki, głowę, ramiona, w końcu poświęcając mu całą swoja uwagę, koncentrując się na nim, nie na widmach, mącących w zatrutych myślach. – Nie chcesz ani mnie, ani tego dziecka, więc nie masz prawa o to pytać – odpowiedziała po długiej chwili ciszy, słabiej, już bez ostrych opiłków wściekłości. Określił się ojcem, jego ojcem; to wytrąciło ją z równowagi, zdezorientowało; zmęczenie podkreśliło tylko wyraz zagubienia. Stała boso na środku ohydnego pokoju, nie wiedząc. Co uczyni, co przyniesie rozwiązanie. Została sama i przestała nad czymkolwiek panować. – Więc czego chcesz? – wyartykułowała, nie przyjmując niewerbalnej propozycji zajęcia pozycji siedzącej: chodź marzła, a kolana uginały się pod wpływem zmęczenia, nie zmniejszyła dzielącego ich dystansu nawet o krok. Zerknęła na niego z ukosa, kontrolnie sprawdzając, czy nie szykuje się do powstania z łóżka. Nagle poczuła lęk, nie miała dokąd pójść, dokąd uciec: czy to była groźba? Czy spokój i determinacja, malujące się na twarzy wpatrzonego w nią Tristana, pochodziły z podjętej przez niego decyzji o tym, by ją unieszkodliwić – na dobre? Paranoiczne myśli nie słuchały zdrowego rozsądku, poczuła gęsią skórkę na całym ciele, mięśnie ponownie się spięły a źrenice rozszerzyły. Cofnęła się znów, odruchowo, zagubiona w tym, co czuła, pewna jednak, czego się bała. Jego, jego wpływów, tego, po co tu przyszedł, pod osłoną nocy i materiału kaptura, w miejscu, w którym zwłoki brzemiennej imigrantki nie zainteresowałyby nikogo. Evandra urodziła mu syna, pierworodnego dziedzica – a on kochał ją tak mocno, że nazwał go jej imieniem, doceniając ją jako królową swego serca, królową róż. Czy spoglądając w jej rozkochane, błękitne oczy, zrozumiał, że musi podjąć ostateczną decyzje? Że wyrzucenie kochanki z Białej Willi było niewystarczające? Wstrzymała oddech, odruchowo wędrując wzrokiem ku drzwiom. Kilka kroków, później – korytarz i kręte schody. Zdołałaby go wyprzedzić? I czy w ogóle – chciała to zrobić, znów uciekać, walczyć o życie, które przestało należeć do niej?


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój 13 [odnośnik]25.07.19 13:00
Przyglądał się jej wciąż, badając oczy, usta, spięte mięśnie twarzy, badając jej reakcje, ruchy, zachowanie, szukając w nich tego, co znajome i tego, co mogło nieść odpowiedzi; zranił ją, wiedział o tym, była jak spłoszone zwierzę, które niegdyś oswojone znów stanęło przed człowiekiem - bez ufności, z lękiem, gniewem i żalem. Jej ciche słowa przetkane były jednak przede wszystkim strachem, różdżka nie miała służyć do ataku, trzymała ją do obrony. W amoku niezwykle łatwo było pomylić sytuację wymagającą obrony i taką, w której była zbędna, a na podobny błąd nie mógł jej pozwolić. Nie drgnął, nie poruszył się gwałtowniej, nie podniósł głosu, utrzymując spojrzenie na jej twarzy - na jej oczach - ponawiając prośbę:
- Schowaj różdżkę, Deirdre - Jego ręce wsparte łokciami o kolana, skryte w skórzanych rękawicach chroniących przed wdzierającym się do wnętrza pokoju mrozem, były widoczne - znajdowały się przed nim, nie trzymały oręża, nie sięgały po nie. Nie mógł w pełni wyzbyć się napięcia w mięśniach, póki ją trzymała: zraniona mogła posunąć się do dosłownie wszystkiego, a on w razie czego musiał zareagować z refleksem - nie zamierzał jej prowokować. Wszystko jednak wskazywało na to, że jej bezradność nie zabrnęła tak daleko, by zapomniała wobec obowiązkach winnych Czarnemu Panu. To dobrze, na zdawkowy raport jedynie skinął głową. Porażka nie cieszyła ale była lepsza od tępej bezczynności, której się obawiał.
Musiała się uspokoić, wziąć głęboki oddech i zacząć myśleć trzeźwiej. Dostrzegał rozluźnienie uścisku jej palców, ale wciąż trzymała różdżkę na podorędziu. Nie powinna, znał ją dość dobrze, by wiedzieć, że nie potrafiła nad sobą zapanować.
Miała rację, chciał widzieć to dziecko martwe - najchętniej jeszcze zanim przyjdzie na świat i z całą pewnością zanim ktokolwiek się o nim dowie. Nie obchodziło go na tyle, że mógłby je porzucić na wyziębienie i dać mu umrzeć, było jak abstrakcyjny, wciąż nieistniejący byt, którego pojawienie się było okrutnym błędem i złośliwym chichotem nieodgadnionego losu. Miał pierworodnego syna, a dziecko urodzone przez Deirdre nigdy nie przejmie po nim schedy - mogło być jednak wykorzystane przez jego przeciwników do różnych celów, tak dziś, jak i za parędziesiąt lat, a nawet już po jego śmierci. Sęk w tym, że nie to było dziś istotne. Odbierała mu prawo do informacji, nie zamierzał kłócić się z matką; była jak wierzgająca pod kantarem klacz, którą najpierw należało uspokoić. Sprawić, by zaufała. Niecierpliwość potrafiła zniszczyć więź budowaną całymi latami.
- To wciąż nie jest odpowiedź na moje pytanie - zauważył, nie odejmując spojrzenia od jej twarzy. Pohamował irytację cisnącą się na usta w odpowiedzi na ostry ton, na zadartą brodę, jego głos naznaczony był wyłącznie spokojem. - Pytałem, czego chcesz ty, nie ja - Nie robił tego często - lub nie robił tego nigdy, decydował za nią, układając jej życie tak, jak uważał za słuszne, sądząc, że wychodziła na tym lepiej, niż gdyby podejmowała te same decyzje samodzielnie. Nie była samodzielna - potrzebowała go, oboje o tym wiedzieli. Udało mu się zdobyć jej uwagę, rozbiegane spojrzenie skupiło się wreszcie tylko na nim, ton jej głosu był zbyt cichy, wyzuty z gniewu, przepełniona - właśnie, czym? Obserwował jej twarz, mowę ciała, wsłuchiwał się w ton jej głosu, szukając podpowiedzi, ale stała przed nim jak forteca o wysokich murach, które całkiem przysłaniały widok na to, co mógł znaleźć wewnątrz. Mógł sobie jednak wnętrze wyobrazić, takie, jakim widział go po raz ostatni, wciąż gościnne i łaknące uwagi, w rozpaczy spijające ostatni pocałunek. To jednak nie było pożegnanie, Deirdre. Sądził, że dojrzał do tego, by ją oddalić, że rozsądek zwycięży nad sercem i że czasy trzymania dziwki, orientalnej zabawki tak blisko dworu jak ulubioną maskotkę lub zwierzę, mogły dojść końca, nie, nie mogły. Całe życie pragnął wrażeń i doznań, pragnął czuć całym sobą, pragnął sunąć z falą lub naprzeciw fali, zmagając się z najsilniejszymi żywiołami emocji. Deirdre była jednym z nich, potrzebna mu do życia bardziej niż woda. Myliła się, może i nie chciał dziecka, ale jej pragnął niezmiennie. Zignorowała jego prośbę, by usiadła - więc nie nalegał dłużej.
- Ciebie - odpowiedział zatem na jej pytanie, decydując się wreszcie obnażyć trzymane w ręku karty; jeszcze stając u progu Pasażera nie był do końca pewien, czy robił to, co uczynić powinien, a teraz był już pewien, że robił dokładnie to, czego robić w żadnym razie nie powinien. Nieprzerwanie patrzył jej prosto w oczy, a niewzruszona twarz nawet nie drgnęła, to ona była tym, czego pragnął i ona była celem, dla którego się tutaj zjawił. Miał nadzieję, że spojrzenie, które znów uciekło od jego osoby na drzwi pokoju i dalej, powróci ku niemu, jej wstrzymany oddech zdradzał napięcie obcego rodzaju. Dał krótkiemu, acz znaczącemu słowu wybrzmieć w ciszy, nim podjął dalej:
- Przyszedłem zabrać cię do domu - stwierdził, cedząc słowa powoli, by pojęła każdą z wypowiedzianych głosek. Dość miał rozłąki, pragnął mieć ją przy sobie, choćby brzemienną. Biała Willa była jej domem, jedynym, jaki miała od wielu lat. Jedynym, w którym mogła być sobą i w którym mogła poczuć się swobodnie, to tam było jej miejsce, dziś i na zawsze. - Lub was, jeśli wolisz myśleć o tym w taki sposób - Miała żal, ciągłe odwołanie do jego żony, do jego syna, zdradzały to bez zawahania. Nie zamierzał zabraniać jej zachować bękarta, mógł się urodzić i dorastać na wyspie Sheppey - z dala od swojego przyrodniego rodzeństwa i z dala od oczu wszystkich, pod nazwiskiem Mericourt, jako pogrobowiec jej tragicznie zmarłego męża. Jego rezydencja była zaprzeczeniem wszystkiego, co widział tutaj - i wszystkiego, przed czym przestrzegał ją przed momentem, jeśli zryw zranionego serca kazałby jej wykrzyczeć sprzeciw, przedstawione wcześniej logiczne argumenty miały utemperować myśli. Wpierw należało odnaleźć podatny grunt, potem osłabić czujność, dopiero na końcu zmusić do działania.
Bo przecież zawsze przychodził.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój 13 - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Pokój 13 [odnośnik]25.07.19 16:21
Mierzyła go wzrokiem tak samo dzikim, jak uważnym, spodziewającym się najgorszego, śledzącym ruchy ramion i dłoni, lecz nie spostrzegła żadnego zawahania, zapowiadającego rozpoczęcie nierównej walki. Niekoniecznie na zaklęcia, w tej potyczce byłaby z góry skazana na porażkę, nigdy bowiem nie byłaby w stanie go skrzywdzić, zdawała sobie z tego sprawę - i to nie tylko ze względu na oddanie winne śmierciożerczej hierarchii. Wbrew sobie, zdrowemu rozsądkowi i każdej kropli składającej się na burzliwy ocean jestestwa Deirdre, kochała go. Tym właśnie się różnili, nie miała co do tego już żadnych wątpliwości, akceptowała ten stan wszechrzeczy, stawiającej ją zawsze na przegranej pozycji, ale nie zamierzała - już nie - akceptować tego, jak ją traktował.
Nic nie zapowiadało bezpośredniego wybuchu agresji, w głosie Tristana kpina brzmiała spokojniej, pozbawiona sadystycznej iskry: tylko dlatego po naprawdę długiej chwili zastanowienia, schowała różdżkę do kieszeni brudnej, wymiętej sukni, nie spuszczając oka z siedzącego na łóżku mężczyzny. Może właśnie o to mu chodziło, by pozbawiona możliwości ucieczki, skupiała na nim wzrok, nawet jeśli wolałaby wyłupać własne oczy, by nie musieć śledzić perfekcyjnej linii szczęki, ostrego, prostego nosa, zmarszczki między brwiami i ust: ust, które ją odrzuciły, zalewającą ją zamiast rozkoszą - pogardą. Dziś prezentował się jednak inaczej, stateczniej, w pewien sposób bardziej odlegle niż wtedy, gdy targany obrzydzeniem szeptał do ucha oślizgłe komentarze: każdy z nich zapadał w pamięć niczym siarczysty policzek. Mimowolnie uniosła dłoń do policzka i przetarła skórę jej wierzchem aż do skroni, odgarniając przy tym rozczochrane włosy. Zamrugała gwałtownie, znów, gdy się powtórzył, a sekundę później - wypowiedział kilka słów po raz pierwszy. Rozchyliła wargi, lecz szybko je zacisnęła, by nie wpaść w błędne koło retorycznych i mało eleganckich zapytań. Czy wiedział, co mówi? I ile znaczyła dla niej to wręcz beznamiętnie i nonszalancko przekazana wiadomość: że naprawdę chciał usłyszeć, czego pragnęła? Czy była to tylko gra? Zatrzepotała rzęsami, oddychając ciężko, coraz trudniej, spanikowana i zagubiona, ale jednocześnie zbyt poraniona, by zapomnieć. O tym, jak ją potraktował, gdy zwróciła się do niego o pomoc - i jak traktował ją później. Każdy policzek, każda obelga, każde upokorzenie, które serwował, ustawiając ją w służalczej pozycji jarzyło się na wytrawionej skórze wspomnień niczym plugawe tatuaże, równie mroczne co czarny znak - niosące jednak sam ból, bez triumfu potęgi. Uczynił ją silną, a później - słabą. A ona, nie mogła pozwolić sobie, by po raz kolejny uczucia doprowadziły ją do większej zguby, następnej z pewnością nie przeżyje - właściwie, już aktualna wydawała się pewnym wyrokiem.
- Nie chcę twojej łaski ani jałmużny - chcę, żebyś dał mi spokój. Chcę, żebyś zniknął mi z oczu- powiedziała wyniośle, chłodno, co mogło brzmieć odrobinę niedorzecznie biorąc pod uwagę drżące ciało, słaby głos i nerwowe oddechy, przerywające gęstniejącą pajęczyną wspomnień ciszę. Mimo wszystko: nie kłamała, oddychanie tym samym powietrzem sprawiało jej ból, a gdy tylko na niego patrzyła, w wyobraźni widziała Tristana dotykającego brzucha Evandry, roztaczającego nad nią opiekę, dumnego z posiadanego potomstwa. Nie była głupia ani naiwna, nie oczekiwała tego samego, wbrew temu co sądził, nigdy nie pragnęła, by uczynił ją żoną - ale w chwili największej słabości i przerażenia, wyrzucił ją, doskonale wiedząc, jak skończy się jej samotne starcie z wspólnie spłodzonym żywiołem, zżerającym ją od środka, kawałek po kawałku. Wydał na nią wyrok, nie wprost, lecz świadomie.
I przyszedł tu, by kontynuować tortury. Gdyby go nie znała, mogłaby uwierzyć w to krótkie wyznanie, ale rozsmakowała się w jego sadyźmie, rozpoznawała pragnienia, uczuciową rzeźnię, do której prowadził ją właśnie takimi słowami. To pragnęła przecież usłyszeć, od zawsze; to napełniało ją żarem i pożądaniem, nawet, gdy widziała to wyznanie wyłącznie w jego roziskrzonych oczach, kiedy wsuwał się w nią z niewyczerpaną tęsknotą, szukając w intensywnej bliskości ostatecznej rozkoszy. Kąciki warg wygięły się w dół, w grymasie powstrzymywanego syku - bawił się nią, umiejętnie celował w najwrażliwsze punkty, nie batem, lecz miękką dłonią, która jednak na pewno zamieni się w pięść. Raz uderzony, wierny pies, powróci bez wahania, lecz ten katowany zbyt długo - w końcu wyszczerzy zęby, słuchając instynktu przetrwania. - Dlaczego? - wyrwało się jej nagle, krótko, niczym szczeknięcie; zaprzeczał przecież sam sobie, udowodnił, pokazał dobitnie, że jej nie chce, że jest mu zbędnym ciężarem, obrzydliwym, porośniętym liszajami balastem, naroślą, wyhodowaną przez niego a później odciętą. Zawodziła, zdradzała, kurwiła się - tak o niej myślał, tylko tak. Wilgotna nadzieja w oczach szybko zgasła, zastąpiona stalą: gorącą, tracącą powoli swój kształt i wytrzymałość. - Virginia przestała cię zaspokajać? Penelope także? - podsunęła beznamiętnie. Tak, tego chciał naprawdę, niewinny baletnic, dziewic, których wianek mógł zerwać, jasnych włosu, białej cery, zapachu jaśminu i białych lilii. Syreniego śpiewu.
Dźwięczącego w głowie Deirdre wyjątkowo jasno, gdy ponownie wysuwał szorstką dłoń w jej stronę - metaforycznie; czuła się tak, jak wtedy, gdy bawił się nią w inny sposób, sunąc opuszką palca po jej ciele, zbyt lekko, nie tak, jak lubił - lub gdy wysuwał się z niej na kilka chwil przed rozkoszą, skazując ją na katusze tęsknoty. Dawał posmakować przyjemności i spełnienia, a później odwlekał je w czasie, drażnił się z nią, obserwował każde drgnięcie mięśni twarzy, czekając na błaganie. Oferował to, co najwspanialsze - i odbierał to, gdy zdążyła już rozsmakować się do głębi. A później - cierpiała, jak w tej chwili, z lśniącymi oczami, już obdartymi z mętnej zasłony, rozdygotana, walcząca ze samą sobą i z nim. Zawsze z nim.
- Nie mam już domu - odparła tylko głucho, mimowolnie zdradzając się z tym, że ten dom miała, że tak nazywała Białą Willę: i tak nazywała jego, jego ramiona, jego rady, jego bliskość, jego mądrość, jego namiętność, jego rozkazy; ramy relacji, które zbudował, a które dawały jej upragnione bezpieczeństwo, pozwalające rozwinąć się w pełni. W czarownicę, jaką miała się stać. Bezwzględną, potężną, przydatną Czarnemu Panu. - Przestań - wychrypiała, zamykając oczy; wbijał sztylet coraz głębiej. Ojcem, ciebie, do domu, was - miała wrażenie, że nosi na sobie strzelecką tarczę, a Tristan bez wysiłku uderza raz po raz w to, czego potrzebowała najbardziej - i to, co jednocześnie było kłamstwem. Co w ogóle robił, co chciał osiągnąć? Ranił ją coraz bardziej; tak mocno, że instynkt samozachowawczy przygasał, odwróciła się do niego plecami, chwiejnie idąc ku oknu: nie zniosłaby wpatrywania się w te czarne oczy, zdające się spokojnym, wyniosłym spojrzeniem potwierdzać niemożliwe słowa. Jeśli nie chciał, by oszalała, z tęsknoty, z zagubienia, z wściekłości, musiał stąd wyjść, natychmiast, ale nie była w stanie ponowić żądania, dławiąc gniewny syk. I łzy bezradności, zaledwie stanęła pewnie na gruzach dawnego życia, a Rosier znów wyrywał go spod jej stóp, budząc w niej najgorsze, najbardziej autodestrukcyjne uczucie: nadzieję.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój 13 [odnośnik]28.07.19 11:29
Skinął powoli głową, w niemym podziękowaniu za spełnienie jego prośby, schowana różdżka Deirdre dawała mu pewien komfort umysłu - wiedziona emocją mogła użyć jej niefrasobliwie, a to mogło się skończyć źle dla nich obojga; mówił prawdę, twierdząc, że nie chce jej skrzywdzić - i nie zamierzał tego zmieniać. Bał się jednak o nią, o to, że nie utrzyma nerwów na wodzy i wiedziona żalem wypowie pierwsza inkantację, że się zapomni, nie po raz pierwszy, ale wtedy już z pewnością po raz ostatni. Musiały się bronić - nie chciał. Nie chciał pozwolić jej lekkomyślnie skrzywdzić samą siebie.
Wciąż go odrzucała, wciąż sarkała i prychała, zranił ją, miała do tego prawo, ale nie zamierzał się temu poddawać - był na to przygotowany. Widział tamtego dnia tęsknotę w jej oczach, słyszał żal w głosie i poczuł przepełniony pasją utęsknionej namiętności ogień, gdy sięgnęła jego oziębłych ust sądząc, że czyni to po raz ostatni. On też tak sądził, ale pędy orchidei przywarły do niego zbyt mocno, oplotły się wokół jego stóp, rąk i nóg, nie chcąc ani nie potrafiąc odejść. A on nie zamierzał pozwolić jej odejść - ani dziś ani wtedy ani nigdy później. Sam nie odszedł zresztą nigdy, ciągle czuł jej dotyk, oddech i słabnące ciepło, ani jedno ani tysiąc słów nie mogło wyrwać płomiennego ostrza Deirdre z wnętrza jego serca - bez niej był niepełny, niekompletny, dziwnie pusty. Bez niej rozkosz była mniej dzika, namiętność mniej burzliwa, a ciało okrutnie uschnięte, jak piasek pustyni, zajęło mu to kilka miesięcy, by zrozumieć, że potrzebował jej nie mniej, niż ona potrzebowała jego. Kierował się impulsem, a impuls prowadził donikąd, ale to było bez znaczenia. Musiała do niego wrócić. Kiedy indziej zastanowi się nad tym, co dalej.
- Dałem ci się poznać bardziej jako łaskawca czy może raczej człowiek chętny do rozdawania jałmużny? Jak często się tym zajmuję? - dopytał, jakby wiedziony ciekawością; zamiast zapewnić ją, że było inaczej, wolał obnażyć oczywiste błędy w jej myśleniu. Był niewzruszony, w życiu kierował się nade wszystkim własną wygodą, nigdy sumieniem, nigdy też współczuciem, nie udzieliłby Deirdre łaski, gdyby tego nie chciał. Podszepty wyrzutów były mu całkowicie obce. Nie rzuciłby również jałmużny, bo wysoko cenił sobie własne bogactwo, a monety liczył bez szczególnej rozrzutności. Nie rozdawał ich. - Nie wyjdę stąd - powtórzył powoli własne słowa, rzucone przed momentem, które jednak nie dotarły wówczas do Deirdre w pełni swojego znaczenia - póki nie dostanę tego, czego chcę - a chcę ciebie, moja słodka orchideo, mój czarny łabędziu, wzleciałaś na burzowe dziś niebo wyłącznie dzięki mnie - a beze mnie szybko z niego spadniesz. Przecież sama dobrze o tym wiesz. Bezgłośnie westchnął, na moment odwracając spojrzenie w bok, gdy wspomniała dziewczynę, z którą ujrzała go tamtego dnia; Virginia była śliczna, delikatna, niewinna i zdolna, ale to wszystko, co miała sobą kiedykolwiek do zaprezentowania. Nie miała dla niego większego znaczenia ponad chwilową przyjemność, którą mu wtedy z radością ofiarowała, a Deirdre nigdy nie miała zobaczyć ich razem. Penny była ambitną kurtyzaną, której imię mogła rzucić na ślepo, a mogła usłyszeć w zakamarkach miejsc, w których przebywała ostatnim czasem - nie zamierzał się wypierać prawdy, to zburzyłoby jej zaufanie. Musiała o tym raczej zapomnieć - jak o każdej innej otrzymanej ropiejącej bliźnie; skóra regenerowała się w niezwykle szybkim tempie, trzeba było tylko potrafić się nią odpowiednio zaopiekować. Wstał, nie zwracając większej uwagi na pozostawioną po sobie mokrą od kapiącego z niego deszczu pościel, ruszył ku Deirdre - wolnym, miarowym krokiem zbliżając się do jej pleców, przez które powoli przerzucił czarne kosmyki długich włosów, odsłaniając kontrastującą z nimi białą szyję. Przesunął wzdłuż niej kciukiem, nieśpiesznie i ostrożnie, wciąż obleczonym w utrzymującą ciepło szorstką smoczą skórę. Zrobił krok w bok, nie odejmując dłoni - obrzucając przepełnionym dezaprobatą spojrzeniem jej dumnie uniesiony profil.
- Nigdy tego nie robiły, przecież wiesz - odparł w końcu, nieprzerwanie przyglądając się jej twarzy; nie mijał się wcale z prawdą, użyła słowa satysfakcjonować, mogły być imitacją lub substytutem, ale nigdy nie były nią. Żadna dziwka, żadna naiwna panienka szukająca u bogatego lorda drabiny do sławy, protekcji lub spełnienia nierealnej bajki o kopciuszku, żadna dziewczyna z ulicy nie zabrała nigdy tyle jego uwagi, co ona. - Nigdy nie były tobą - I żadna nigdy nie dała mu tyle rozkoszy, czucia przepełnionego ekstazą, żadna nigdy nie pokazała mu wrót innych światów, kwitnącego raju. Jego dłoń przesunęła się z jej karku wzdłuż szyi, pod brodę. - Nigdy nie były moje - oświadczył, twardo i wyraźnie podkreślając ostatnie słowo, nigdy nie były jego, bo mieć ich nigdy nie chciał i nie potrzebował. To Deirdre wyprowadził ku pozycji, na której stała dzisiaj. Na której stała przed paroma miesiącami, nim wyszły na jaw jej kłamstwa. To ją wybrał. - I nigdy ich nie pragnąłem - w przeciwieństwie do ciebie, Deirdre, bo to do ciebie i po ciebie zawsze wracam. Uchwycił jej podbródek, przeciągając go ku sobie, by móc spojrzeć jej w oczy - niemal czule, z błądzącą w spojrzeniu utęsknioną iskrą. Drugą dłoń powoli przesunął za jej plecy, nie chcąc pozwolić jej się oddalić, z wolna zakleszczając ją w pułapce, klatce ramion, do której kolejny raz miała dać się złapać.
- Masz dom, czeka na ciebie - wyjaśnił jej spokojnie, wciąż nie podnosząc głosu. Mówił cicho, nieśpiesznie, sącząc do ucha truciznę, z którą musiała popłynąć jednym nurtem - wprost ku niemu, na wyspę Sheppey. Nie dopuszczał do siebie innej możliwości. Pozostawał czujny i ostrożny, bacznie obserwując jej twarz, wyszukując drgnięć, popłochu, strachu, na które musiałby zareagować. Należała do niego. - Dlaczego miałbym przestać? - Zranił ją, ale nie mógłby jej zranić, gdyby nie żywiła do niego silnego uczucia. Deirdre wciąż się bała - bała się, bo wciąż tliło się w niej uczucie, któremu nie chciała pozwolić zapłonąć silniejszym ogniem. Ale przecież by rozniecić płomień miała starczyć tylko iskra - rzucona przez niego. Płoń, Deirdre. Krzycz z bólu i płoń, daj mi zatańczyć w twoich popiołach. - Wrócisz do mnie - oznajmił, wciąż sącząc tę samą truciznę, nie prosił jej, w ten sposób by jej nie przekonał, nie lubiła słabości. Była jak zwierzę, które potrzebowało silnego przywódcy - słabości ją odrzucały, obnażały słabe punkty, które lubiła wykorzystywać. To pewność siebie mogła być tym, co sprawi, że pójdzie za nim z własnej woli. W tonie jego głosu, choć łagodnym, wybrzmiewała subtelnie niepokojąca nuta -  pochylił się ku jej twarzy na tyle mocno, by móc poczuć jej oddech, nieśpiesznie, nie przerywając napięcia towarzyszącego kołatającemu sercu, nie miał jej przy sobie od tak dawna. Zdać by się mogło, że od całej wieczności.  - Pamiętasz - podjął, tonem jakby wspomnieć miał niedawną chwilę uniesienia, romantyczną i pełną wzruszeń - co mówiłem o sprzeciwie, Deirdre? - rozsmakowywał się w brzmieniu jej imienia i zapachu jej skóry, nawet smród nadmorskiej kajuty nie mógł go przyćmić. Nawet uwydatnione kobiece łono strzegące jego dziecka nie mogło sprawić, by wyglądała obco. Był w stanie wybaczyć jej głupotę, której się dopuściła, był w stanie puścić w niepamięć jej głupotę i po raz kolejny zająć się jej błędem - błędem największym ze wszystkich. Bo jej pragnął. Pragnął jak najczystszej przyjemności, jak boginki wyuzdanej rozpusty, którą przecież była, jak wzniesionej na szczyt własnej protegowanej, jak kobiety, która znała jego ciało lepiej niż znał je on sam, jak kobiety, którą nieprzerwanie i od lat - rozpaczliwie kochał.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój 13 - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Pokój 13 [odnośnik]28.07.19 12:21
Zdrowy rozsądek, zazwyczaj będący najsilniejszą cechą charakteru Deirdre, leżał zapomniany na tle przejętego paniką umysłu, ograniczającego się wszak do przetrwania. Utrzymania skomplikowanej maszynerii ciała, dźwigającego dwa życia, związane ze sobą ściślej niż kiedykolwiek, spętane w pasożytniczej relacji, powoli zmieniającej się w wymuszoną warunkami symbiozę. Odcinający dopływ krwi do pulsującego, rozszarpanego na kawałki serca, przejmującego - pomimo rozpadowi - myśli. Chaotycze, histeryczne, żałosne, doprowadzające ją na skraj przepaści; do zapchlonego Parszywego Pasażera, gdzie z trudem łapała w wyziębione płuca zatęchłe powietrze, nie widząc przed sobą nic prócz szarości. Nie mroku, ten pokochała, tym stała się - dzięki Rosierowi, który wprowadził ją przez bramy rozkosznej potęgi, magii przerażająco zmysłowej, ostatecznej, łamiącej schematy. I on także wypchnął ją zza złotej balustrady, za pręty złotej klatki, bez najmniejszego zawahania. Pamiętała dokładnie krótkie warknięcie, jakim ją pożegnał, wcześniej pieczętując pożegnanie policzkiem, wymierzonym w obronie czci ukochanej żony. Każdy detal tamtego wieczoru wyrył się w pamięci, przysłaniając inne chwile, spędzone za bezpieczną zasłoną półmroku, wśród atłasów nocnego nieba i oślepiających blasków gwiazd, przebijających się przez rozszerzone przyjemnością źrenice.
Już nie oślepiała jej rozkosz ani nadzieja: boleśnie obdarł ją ze złudzeń, sądząc, że podniesie się po kolejnym uderzeniu - nie do pozycji stojącej, dumnej, a na kolana, tam, gdzie chciał ją widzieć. Wargi Deirdre zadrżały, ale nie odpowiedziała na rzeczowe pytanie, obydwoje znali na nie odpowiedź: Rosier nie znał litości, ani wobec niej ani wobec nikogo. Następnych słów nie mogła jednak zignorować, zęby uderzyły o siebie ze słyszalnym, nieprzyjemnym dźwiękiem. - Naprawdę myślisz, że możesz tu przyjść i mnie zabrać, jak przedmiot? Bo tego chcesz? A ja to po prostu zaakceptuję? Rzucę ci się do stóp, wdzięczna, że w ogóle się tu pojawiłeś? - pytała szybko, sykliwie i wściekle - znów udało mu się rozpalić w niej wściekłość i żal; objęła się ściśle ramionami. Wyczulone strachem zmysły ostrzegły ją, że się podniósł, że idzie w jej stronę, nie obróciła się jednak, spetryfikowana lękiem i cisnącym się na usta jadem. - Nie dotykaj mnie - wycedziła prawie niesłyszalnie, niezrozumiale, gdy poczuła na sobie ciepłą skórę: nie jego, smoczą, znała już ten dotyk, obcy, odczłowieczony i przez to oddziałujący na nią w prymitywny, elektryzujący sposób. Sprzeciw mógł być odebrany jako bełkotliwe warknięcie, tylko na tyle było ją stać, gdy wyczuwała go tak blisko. Popiół potężnej bestii, droga woda kolońska, zroszone deszczem włosy; drgnęła tak, że wyglądało to prawie jak tik nerwowy, ale nie odrywała wzroku od brudnej, zaszronionej szyby. Już nie oddychała w szybkim, nerwowym rytmie, a wstrzymywała powietrze, jakby nawet szeptem wdechu nie chciała zagłuszyć następujących po sobie słów. Wyznań. Wyjaśnień. Sztyletów, wbijanych umiejętnie pomiędzy kolejne stopnie żeber, a każdy z nich bolał bardziej, rozrywał ledwie zagojone miejsca, tryskające świeżą krwią. Już nie zaropiałą cieczą, a krwią; purpurową czerwienią, ciepłą, zachwycającą, dobitnie świadczącą o tym, że pod skorupą katatoniczki coś przetrwało. Odsuwała się od błądzącego po szyi, karku i brodzie dotyku, jak uciekający od pieszczoty pies, ale nie przesunęła się w bok, pewna, że kolana ugięłyby się pod nią zbyt gwałtownie. Zlekceważyć tak znajomego, uruchamiającego podświadome reakcje organizmu, chwytu podbródka jednak nie mogła, rozchyliła usta, spięła mięśnie, przez kilka boleśnie długich sekund pozwalająć ich spojrzeniom się spotkać.
Ostatni raz widziała go z tak bliska wtedy, gdy odepchnął ją po raz wtóry, upokorzył niemalże publicznie, odtrącił to, co mu ofiarowała, oszalała z tęsknoty i lęku. Fantomowo czuła na swych wargach jego martwe usta, nieruchomy, ciepły język nieodwzajemniejący pieszczoty, lodowate kły, lśniące w kpiącym półuśmiechu.
Chciała, by mówił dalej, by odnajdywał bez problemu najmocniej poranione miejsca, łagodząc szeptem ból, gładząc spojrzeniem, lecząc czułą uwagą; chciała, by się nią zajął, po raz pierwszy w życiu przyznając się przed samą sobą do całkowitej słabości - ale przerażenie poparte doświadczeniem wygrywało, w jej rozszerzonych źrenicach, w wilgotnych oczach, od zbierających się w nich łez wściekłości i pustki, błyszczał głównie lęk. Zacisnęła powieki, nie mogła na niego patrzeć, nie z tak bliska; nie mogła go słuchać, czuć rękawiczki na skórze twarzy i jego oddechu na własnych ustach. Rzęsy zatrzepotały i dopiero po chwili rozchyliła powieki, próbując wyswobodzić brodę z jego uścisku. - To samo mówisz Evandrze? - spytała cicho, bez agresji, bez sarkazmu, acz nieustępliwie; z podobną jak on rzeczowością, lecz jej twarz wręcz krzyczała o wewnętrznym spięciu, tłumionym gniewie, przyjmowanym jednak z ulgą. Znów udało mu się ją obudzić, wyrwać z agonalnego snu, wyciągnąć z obejmujących ją wygodnie prześcieradeł, wyściełających metaforyczną trumnę.
Gdy dotknął jej pleców, wygiętych w lekki łuk, zmniejszając jeszcze dzielący ich dystans, drgnęła tak gwałtownie, że szczupły bark uderzył w szybę, a powieki znów przymknęły się na moment, jakby w oczekiwaniu na uderzenie. Lub nóż wbijany w plecy, oblany miodem, słodyczą odpowiadającą na narastający głód. Dom. Miała dom, wygody, luksusy Białej Willi; ciepło buchające z kominka, usłużną skrzatkę, jedzenie - czy naprawdę upadła tak nisko, by zaspokojenie podstawowych potrzeb duchowych mogło złamać jej dumę? Czy dopiero teraz stawała się w pełni kurwą, łamiącą własne postanowienia, oddającą życie za dach nad głową? - Wyrzuciłeś mnie. Pozbyłeś się mnie. Bez zawahania. Dlaczego? - wychrypiała znów, cicho; pytanie za pytanie, lecz jej było także odpowiedzią, czającą się w kącikach kocich oczu, przestraszonych, czujnych: piękne słowa sprawiły, że nie zacisnęła palców na różdżce i nie rozmyła się we mgle - słuchała go dalej, choć najchętniej zniknęłaby, by nie cierpieć: zniosła wystarczająco wiele. Zbyt wiele, by dać porwać się miłości, doprowadzającej ją do całkowitego rozpadu. Do gruzów i ruin - a po hekatombie pozostało tylko to uczucie, poparzone, poranione, kiełkujące z popiołów, silniejsze i bardziej toksyczne niż przedtem. Twarz Deirdre stężała w grymasie bólu i gniewu, tak bliskim blasku, który spowijał lico w chwili rozkoszy, gdy rozkosz wydawała się cierpieniem, a wrzask przyjemności - krzykiem agonii.  - Obdarłeś mnie ze wszystkiego -  Odwinęła ręce, już nie przytrzymywała się w całości, by nie rozpaść się w prochu na brudnym dywanie: pchnęła go otwartymi dłońmi ułożonymi na klatce piersiowej, a dotyk ciepłego ciała przebijał się przez drogi materiał, parząc. - Nie masz już czym mnie zastraszyć, odebrałeś mi już jedyne, co kiedykolwiek naprawdę kochałam - wychrypiała drżącym głosem, wkładając całą siłę w to, by go od siebie odepchnąć, nieświadoma, że obnaża się po raz pierwszy także werbalnie, wręcz wprost - kochała go, a on nią wzgardził. Czy mogło spotkać ją coś gorszego? Czy istniał koszmar bardziej przerażający od rzeczywistości, w jakiej się znalazła? Z dzieckiem ukochanego pod sercem - wyrzucona, pogardzona, skazana na rozwiązanie w męczarniach, a później na egzystencję ze świadomością, że ten, któremu oddała serce, całuje delikatne dłonie matki swego prawowitego dziedzica? Paznokcie wbiły się w materiał, później w skórę, ostre, długie; wczepiła się w niego, ciągle próbując zwiększyć dzielący ich dystans, odsunąć od siebie, opanować drżenie wywołane szeptem. Groźbą lub obietnicą; tak bardzo pragnęła by było to prawdą, by naprawdę pragnął by do niego wróciła - ale nie rozumiała, nie pojmowała podejmowanych przez niego decyzji. Drżące wargi odsłoniły kły, już nie uciekała wzrokiem, wytrzymywała intensywne spojrzenie, odwzajemniając się tym samym, znów żywym i roziskrzonym. - Nienawidzę cię - padło z jej ust niemalże bezgłośnie, wyartykułowane między namiętnym szeptem, a spazmatycznym oddechem: miłosne wyznanie pełne bólu, który próbowała mu oddać choć w połowie; lodowate dłonie pomknęły w górę, ku jego szyi, zaciskając się gwałtownie na szorstkiej od zarostu skórze, z pulsującym pod nią tętnem, dającym życie temu, którego pokochała do opętującego ją całkiem szaleństwa. Był jej zgubą - i był jej przyszłością, ojcem jej potęgi, ojcem jej dziecka, ojcem jej samej, tworzącym tylko po to, by później raz po raz niszczyć.
A ona - kochała go z każdą zadaną raną coraz mocniej.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój 13 [odnośnik]28.07.19 13:51
Miał nadzieję to zobaczyć: rosnący ogień, płomienie wzbijające się coraz wyżej ku czerniejącemu i przeplatanemu błyskawicami niebu. Dmuchał w ten ogień, dmuchał umyślnie, zalewał go oliwą i ciskał w niego drewnem, chcąc ujrzeć ten ogień w pełni jego blasku. Złość w głosie, sylwetce, napięcie na jej twarzy i wzburzenie w jej oczach, to wszystko było tym, co kołysało morzem podczas sztormu, to wszystko było namiętnością, którą spodziewał się spotkać i która podpowiadała, że wcale nie zabił tamtego dnia wszystkiego - że cokolwiek miał dzisiaj z niej wydrzeć, nie będzie to mdły inferius będący cieniem dawnej siły. Wiedział, że nie - widział, że nie - Deirdre wciąż była żywa, choć musiał się postarać, by to życie z niej wybudzić. Dostrzegł przecież jej lęk, kiedy zbliżał się do jej skulonej, zebranej sylwetki, ale wcale nie umknęła mu z rąk jak niegdyś, choć przecież mogła rozmyć się w kłębie czarnego dymu, którego nie mógłby i nie potrafiłby pochwycić rękoma. Nie - była wciąż przy nim, wściekła i rozżalona, zagubiona we własnych emocjach i pragnąca jego bliskości. Potrzebował jej - potrzebował jej jak pasożyt potrzebował żywiciela, zatapiał ją we własnej truciźnie dla swojej tylko przyjemności, rozlewał po jej żyłach jad własnej miłości, czyniąc ją bezwolną, oddaną i swoją. Oczywiście, że tak właśnie myślał: że przyjdzie, że zabierze ją jak przedmiot, bo tego chciał, a ona to zaakceptuje i będzie wdzięczna, że znów po nią przyszedł, bo był dla niej wszystkim i był wszystkim, co znała.
- Też tego chcesz - odpowiedział arogancko, ale pewnie, utwierdzony jej reakcjami w przekonaniu, że postępował słusznie, że postępował odpowiednio, tak jak powinien, by osiągnąć swój cel. To nie pycha nim kierowała, a wyrachowanie: znał ją dość długo, by poznać sekrety rządzące jej ciałem i umysłem. Nie mógł się zawahać - nie mógł pozwolić jej dostrzec swoje wahanie. Nie mógł okazać słabości. - Czekałaś, aż przyjdę - dodał, nie mniej impertynencko, stąpając po cienkim lodzie wymysłów i domysłów. Ale jeśli nie czekała, zawsze mógł jej wmówić, że to właśnie robiła. Wciąż go przecież słuchała - od wielu miesięcy oglądała rzeczywistość wyłącznie przez pryzmat jego słów, pojmując kształty i kolory tak, jak jej je przedstawiał. Uzależnił ją od siebie pod każdym aspektem, nie tylko emocjonalnym, pozwolił jej uwierzyć, że wszystko zależało od niego. Tak zyskał sobie jej posłuszeństwo. - Bo wiedziałaś, że to zrobię - Nie obeszły go jej żądania, by wstrzymał się z dotykiem, nie zamierzał - że cię nie zostawię - dlatego przyszłaś tamtego dnia, dlatego znów mi się oddałaś, dlatego było w tobie tak wiele przeżywanego od nowa żalu. Miałaś rację, Deirdre. Jestem tu. I zawsze będę. - Obiecałem ci, że tego nie zrobię - kiedyś, dawno, jeszcze nim zdecydowałaś się opuścić Wenus razem ze mną. Dopełnił przecież obietnicy, pojawił się, w zaciemnionym pokoju, duszącym kurzem i brudem, z żałosnym robakiem pełzającym pośrodku posadzki; luksusów Białej Willi nie dało się nawet porównać do tego, co zastał tutaj - choć gdzieś podskórnie obawiał się odnaleźć ją raczej na aksamitnym i wygodnym łożu bogatego kupca jak poprzednio. Nie zrobiła tego. Była w ciąży, ale chciał, musiał wierzyć, że to nie jedyne, co ją od tego powstrzymywało. I wierzył, kiedy obserwował zmieniające się rysy jej twarzy, tężejące i nachodzące przedziwnym napięciem, kiedy czuł przecież na własnej twarzy wstrzymany przez nią oddech. Odsuwała się od jego dotyku jak kotka, która chciała zamanifestować swoją niezależność - ale nie zamierzała odchodzić. To dobrze, bo nie zamierzał pozwolić jej odejść. Nie wiedział, czym były łzy, które zalśniły w pewnym momencie w kącikach jej oczu, czy bólem, czy strachem, czy rozpaczą, ale wiedział, że nie były obojętnością - a więcej potrzebne mu nie było. Zacisnął dłoń mocniej, gdy chciała wyrwać się z jego uścisku. Niepotrzebnie, to przy nim było przecież jej miejsce.
Nie pierwszy raz wspominała Evandrę, to jej imię przyzywała butnie, gdy wyrzucał ją z Białej Willi, to do niej wracała w Fantasmagorii, to nią chciała się przysłonić również dzisiaj - jego kochanka nie mogła naruszać czci jego żony, miał nadzieję, że popamięta tamtą lekcję. Nie mógł zrobić nic, by ukoić jej zazdrość - nie mógł obiecać jej, że Evandra zniknie, nie mógł szczerze zapewnić jej, że Evandra znaczy dla niego równie niewiele, co wspomniane przez nią kobiety, mógłby ją okłamać - ale w to i tak nigdy by nie uwierzyła. Znała prawdę. I mimo to - trwała przy nim przez cały ten czas.
- To moja żona, Deirdre - przypomniał jej chłodnym, pozbawionym pobłażliwości, ale i złości, nie brzmiącym jak tłumaczenia, tonem, który miał ją przywrócić do porządku, sprowadzić na ziemię, przypomnieć o brutalnej rzeczywistości. - Nie próbuj z nią konkurować - Jego głos naszedł czymś ostrzejszym, wciąż stanowczym i pewnym, wciąż pozbawionym złości, ale jednocześnie nieustępliwym. Potrzebowała tego, jasnego wytyczenia granic - ostrzegał ją. Podstawą ich układu od zawsze było to, że Deirdre znała swoje miejsce i nie pretendowała, by kiedykolwiek zastąpić Evandrę. Zawsze była obok - jak czarny łabędź obok białego, jak orchidea kwitnąca w melodię syreniego śpiewu, jak powiew orientu wzmocniony dźwiękiem harfy, jego serce rozdarte było na dwoje. Czy musieli o tym teraz rozmawiać? Czy to w ogóle było istotne? Kochał Deirdre tak jak kochał Evandrę, przesunął dłonią wzdłuż jej pleców, czując, jak wyginają się pod jego dotykiem - znajdując w tym dziwną przyjemność, szukając w tym jej przyjemności, jej słabości, brutalnie obnażonej naprzeciw jego siły. Wykorzystał moment jej drgnięcia, przesuwając się za jej ciałem, zmuszając ją, by przywarła bliżej chłodnej szyby. Nachylił się mocniej, już muskając jej ust własnymi, gdy usłyszał kolejne niewygodne pytanie - dlaczego? Naprawdę, Deirdre? Dlatego, ze stała się niewygodna, że zmieniła się jego pozycja, a grożąca atmosfera skandalu mogła mu zaszkodzić. Że przeszedł go lęk przed przyszłością i nie potrafił ujrzeć jej obrazu dzieciatej dziwki w ukrytej willi jego ojca, że bał się, co przyniesie nadchodzące jutro. Że się pogubił.
- Oszukałaś mnie - mruknął niechętnie, nie powiedziała mu całej prawdy, ukrywała to przed nim, nie pierwszy raz, nie mogła być wobec niego nieszczera. - Byłaś niewdzięczna - a przecież zawdzięczała mu tak wiele - byłaś głupia - bo sądziła, że może prosić go o pieniądze, nie mówiąc mu prawdy, tak istotnej prawdy - byłaś nieostrożna - nie zaszła w ciążę przez lata spędzone w Wenus, ale zaszła moment po tym, jak ją z burdelu zabrał. Przestała dbać o środki bezpieczeństwa. - Musiałaś się nauczyć, że twoje czyny mają swoje konsekwencje, że nie jestem w stanie odwrócić czasu zawsze. - Co myślała, stojąc przed nim bezradnie tamtego dnia? Że poruszy różdżką, a dziecko z jej łona zniknie? Że sprowadzi cudotwórcę, który rozwiąże jej problem?  - To mogło się nigdy nie wydarzyć, Deirdre, mogłaś pamiętać o eliksirach, mogłaś powiedzieć mi o wszystkim wcześniej, mogłaś dostrzec to wcześniej lub pozwolić zrobić to mi. - Nie wspominała, że się gorzej czuła. Nie wspominała o porannych mdłościach. Nie wspominała o żadnych objawach tak charakterystycznych dla brzemiennego stanu. - Ale podjęłaś decyzję sama - nie zapytała go o zdanie w kwestii branych eliksirów, nie uprzedziła go, że zamierza przestać to robić, a przecież ich układ się nie zmienił - odwiedzając ją jako kurtyzanę w Wenus nigdy nie obiecywał jej zakładania rodziny. - Ale zdecydowałaś się być z tym sama - chodzić od uzdrowiciela do uzdrowiciela zamiast zdać się na niego. Być może wcześniej odnalazłby rozwiązanie, z pewnością sprawniej niż ona. Miał szersze kontakty. Bardziej rozległe możliwości. - Więc zostałaś sama - I była w tym tylko twoja wina, Deirdre. To wszystko wydarzyło się przez twoją lekkomyślność, twoje zagubienie, kolejne podjęte przez ciebie decyzje. Musiała w to uwierzyć. Musiała to przyjąć za prawdę.
- Sądziłem, że potrafię - dodał po chwili, unosząc lekko głowę, by spojrzeć jej w oczy - nieczęsto zdobywał się na porywy szczerości, a już zwłaszcza nieczęsto wobec niej. Znaczyła dla niego zbyt wiele. Pobudki nie miały znaczenia, nie kierowało nim wtedy wyrachowanie a kolejny impuls zagubionego chłopca - myślał, że tak właśnie będzie, że bez zawahania wyprosi ją z Białej Willi i na zawsze o niej zapomni, że więcej jej nie zobaczy i zobaczyć nie będzie chciał. Szybko jednak okazało się, że łączyło ich więcej, niż tylko nadmorska rezydencja, a za każdym razem, gdy napotykał na nią spojrzeniem na wytwornych korytarzach Fantasmagorii, na jego ciele otwierały się kolejne jątrzące się rany, niezagojone blizny przeszywające ciało spazmatycznym bólem. Nie potrafił zerwać łańcucha, który ich wiązał - wcale tego nie chciał - choć przez moment wydawało mu się, że tak właśnie trzeba.
Wyciągnęła w jego kierunku ręce, chciała go odepchnąć - ale nie pozwolił na to, zachwiał się, przesuwając się w pół kroku w tył, nie spodziewając się natarcia i pociągnął ją razem ze sobą, bardziej kurczowo przytrzymując ramieniem jej plecy - dłonie przenosząc z jej podbródka na przegub jej zewnętrznej ręki, bez delikatności przyciągając ją ku sobie, gdy usiłowała się odepchnąć. Mógł się z nią siłować, nie miała szans tego wygrać, była przy nim zbyt słaba - w końcu musiał zamknąć ją w szczelnej i silnej klatce własnych ramion, zatrzymując ją w nich na siłę, nie bacząc, na jej szarpaninę, uściskiem zmuszając Deirdre, by ją porzuciła. Była na tyle blisko, że wyraźnie czuł wybrzuszenie jej ciała, ciążowy brzuch, a w nim ich wspólne dziecko, po raz pierwszy zdając sobie naprawdę sprawę z realności tej sytuacji. Została matką jego dziecka - bękarta, które urodzi się bez jego nazwiska - nawet w realnej, w tej myśli wciąż było coś dziwnego. Słyszał jej słowa, wypowiadane w żalu pretensje, obnażające wszystkie jej emocje, ale nie niosły złości. Niosły wyłącznie ulgę, bo przekazywały prawdę - prawdę o tym, co czuła, dziś i wcześniej. Już dobrze, Deirdre - już tutaj jestem.
Zanurzył twarz w jedwabiu jej czarnych włosów, przez smród tego miejsca i zatęch pościeli wciąż unosił się duszny znajomy zapach opium - a może mu się tylko wydawało, nieodłącznie wiążąc jej sylwetkę z zapamiętanymi bodźcami. Ona go odpychała, a on przyciągał ją ku sobie, ignorując ból wbijających się w skórę paznokci, wzdrygnął się nieznacznie, gdy jej lodowaty dotyk jak dotyk śmierci wywołał dreszcz rozchodzący się od jego krtani - i dalej - przeplatając to wyznaniami nienawiści tak bliskimi innemu, nie mniej ognistemu uczuciu. Nie baczył na dotyk - przez kurtynę włosów odnalazł wpierw jej szyję, którą otulił ciepłym oddechem. - Ale nie potrafię - pragnę cię niezmiennie, jak wody, jak powietrza, jak potęgi. Nie powinienem był cię porzucać, stworzyłem cię, więc odpowiadam za twoje błędy. - Potem usta - w które wpił się z namiętnością, smakując jej zachłannie; mogła poczuć przyśpieszające pod jej palcami tętno zalewające go przyjemnym leniwym gorącem, równie palącym i gwałtownym, co płomień smoczego ognia. Nienawidziła go, pragnął tego i chciał jej nienawiść poczuć całym sobą.
Stworzyłem cię - więc należysz do mnie.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój 13 - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Pokój 13 [odnośnik]28.07.19 16:47
Zadziwiał ją pewnością siebie, a nie sądziła, by znając jego arogancję tak dobrze, był w stanie wzbudzić w niej ten toksyczny, niechętny podziw. Naturalna duma, z jaką kroczył przez życie, przybierała na sile, lecz – co szokujące – nie zamieniała się w obłęd, w pustą megalomanię niepopartą żadnymi dowodami wielkości. Rosier rósł, mężniał, zdobywał coraz większą władzę, a zapewne tylko ona wiedziała, jak wiele go to kosztowało. Była przy nim, gdy zmagał się z ciężarem oczekiwań ojca i tych niezwerbalizowanych, szeptanych przez ducha niepomszczonej wtedy jeszcze siostry; stała u jego boku, gdy przejmował pieczę nad rezerwatem w Kent, do ludzkich podwładnych dołączając rzeszę pradawanych bestii oraz idącą za nimi renomę; razem z nim wypijała kielich rozpaczy, oddając swe całe życie za Mroczny Znak i spełnianą dzień po dniu obietnicę niewysłowionej potęgi. A w końcu – witała go w Białej Willi jako nestora całego rodu, prowadzącego rodzinę przez trudy wojny, podejmującego odważne i ostateczne decyzje. Miał wszelkie powody do arogancji, a mimo to buta słyszalna w odpowiedzi Tristana rozjuszyła ją, dotknęła, wręcz zszokowała.
- Nie czekałam, nie chciałam cię widzieć– weszła mu ostro w słowo, odkrywając w sobie nowe pokłady życiodajnej złości. W przekonaniu o tym, że wypatrywała go wiernie niczym zapchlony pies było coś wręcz wulgarnego, uderzał w dumę, przynoszącą ból, ale także wzmagającą akcję zamrożonego do niedawna serca. Dalej wiszącego pomiędzy hakami żeber w strzępach, spełniającego jednak powoli swą rolę, przywołującego na policzki żar rumieńca. – Dlaczego miałabym chcieć wrócić do ciebie? Masz mnie za kurwę, wiem o tym, ale naprawdę sądzisz, że wystarczy wyciągnąć mnie z podrzędnej karczmy z powrotem do luksusów, żebym godziła się na to, jak mnie traktujesz? – syknęła znów, gardło bolało ją od z trudem kotłujących się w nim słów. Nie mogła się poddać, musiała walczyć, o siebie; odzyskać to, co utraciła, tym razem sama. Wbrew opinii Tristana uczyła się na błędach, wyciągała wniosek z doświadczeń, im boleśniejszych, tym mądrzejsza się stawała, a do tej pory nawet wylądowanie w burdelu raniło ją mniej niż wyrzucenie na bruk niedługo po tym, jak obiecał, że nie da jej odejść.
Myśleli widocznie o tym samym, tym razem drgnęła jeszcze mocniej; gdyby nie cała ta sytuacja, wydawałoby się to zabawne, wstrząsały nią dreszcze, jak w febrze, kręciła się w jego uścisku, próbując go poluźnić, odsunąć głowę w bok. – Twoje obietnice są warte tyle, co twoja wierność – wycedziła, paradoksalnie nabierając sił. Nienawidziła go, nienawidziła jego dotyku, gorącej bliskości, ale wbrew sobie – odżywała, prostowała się, gotowa walczyć a nie smętnie spoglądać w okno, z trudem tłumiąc łzy. Stan katatonii powoli się rozmywał, spojrzenie stawało się bardziej przejrzyste, pozwalając zajrzeć za matową błonkę długotrwałej rozpaczy. Obiecywał, tak: a ona mu uwierzyła, pozbyła się hamulców i zabezpieczeń, pozwoliła zatrzasnąć się wyjściom ewakuacyjnym, zdała się zupełnie na niego, oswoiła – a on wyrzucił ją, gdy była najsłabsza, nosząc jego dziecko. Nieważne, jak bardzo go kochała i nienawidziła, tego zapomnieć nie była w stanie.
Fizycznie nie mogła się mu wymknąć, jeszcze słabsza niż zazwyczaj, odwróciła jednak głowę na tyle, na ile mogła, prawie dysząc z frustracji. Migdałowe oczy zamieniły się w skośne szparki a wargi zacisnęły się, nie pozwalając wyrwać się prymitywnemu warkotowi, który mógłby zagłuszyć imię Evandry. Znała jego stan cywilny, wielokrotnie wsuwał palec ze złotą obrączką do jej ust, znała więc też smak chłodnego metalu, rozcinającego skórę policzka, gdy niesprawiedliwie karał ją za proste porównanie. – Dlaczego miałabym konkurować z mdłą, porcelanową damą? Po co? O kogo? - wywarczała wręcz, dotknięta do żywego; po raz pierwszy pozwalała wylać się z siebie zazdrości, utkanej w ostrą sieć agresji. Zaczynała w końcu widzieć ich relację taką, jaką była naprawdę: toksyczną, nierówną, w której zawsze zostanie zepchnięta na drugi plan, niezależnie od tego, co mu ofiaruje. A dała mu już wszystko, swoją miłość, ciało, posługę, wierność; trwała u jego boku, instynktownie - miał rację, miał przeklętą rację - wyczekując go jak skopany pies, zawsze gotów czołgać się u stóp właściciela, byleby tylko zasłużyć na kolejną szansę. - A więc idź do niej, do swojej rodziny, do swojego spełnienia - a nie zostaw w końcu w spokoju, bo jasno pokazałeś, że jestem dla ciebie kurwą i zabawką - wyrzuciła z siebie z cichym sykiem, nie ukrywając goryczy, wcale nie wynikającej z dzielącej ich oficjalnie przepaści. Nigdy nie aspirowała do miana żony, nie chciała być ładnym dodatkiem do mężczyzny, uwiązana u boku pana i władcy; nie chciała też słyszeć kłamliwych wyznań, gardziła słabością: potrzebowała po prostu nowych ram. Odkopania fundamentów, które przetrwały niszczycielską burzę. Ram, które mogła pochwycić i odnaleźć się w nich – tak, jak robiła to mimowolnie w jego ramionach. Prostując się, nabierając rumieńców, życia, blasku: także dlatego, że robiło się jej po prostu cieplej. A wewnętrznie płonęła, ogień buchał z jej czarnych, rozszerzonych tęczówek - w końcu była z nim szczera, obnażała zazdrość i bezradność. Tyle razy ją poniżał, że zaczynała, podświadomie, obniżać swą wartość, znosić więcej, chylić czoła, uprzedzać ciosy, by zabolało mniej. To jednak nie pomagało, a jedynym znanym lekiem pożerającą ją żywcem chorobę był on. Trucizna zabijała w małych dawkach, w tych większych, serwowanych z winogronową słodyczą męskiej bliskości, paraliżowała układ odpornościowy, nie czyniąc żadnych szkód, ba, lecząc porażone tkanki, zlepiając plugawym przywiązaniem rozcięcia, gojąc podrażnione miejsca. Petryfikując mózg uczuciem, kontrolując wydzielanie hormonów odpowiedzialnych za bunt, gniew i zazdrość.
- Potrzebowałam cię – sprostowała cicho, z żalem, w odezwie na jego oskarżenia, wbrew sobie powracając ku niemu wzrokiem. Z tej odległości dokładnie widziała jaśniejsze plamki na brązowych tęczówkach, cień rzęs, drobne zmarszczki w kącikach oczu, które pojawiły się dopiero niedawno. Tak wiele miał nowych obowiązków, tak wielki dźwigał ciężar - a mimo to zjawił się tutaj. – Zrobiłam to dla ciebie, chciałam oszczędzić ci zmartwień, a ty, gdy nie poradziłam sobie sama i postanowiłam ci powiedzieć, wyrzuciłeś mnie jak psa. Spędziłam tu ostatnie tygodnie sama, z dobijającymi się w wigilijny wieczór do drzwi napalonymi pijakami, głodna, przykry zapchlonym kocem – wychrypiała, warkot uwiązł w gardle, pozostawiając po sobie tylko echo tamtej gorączkowej paniki. Przerywała mu surową reprymendę, mówiła dalej, wylewając z siebie cały żal, pęczniejący w drżących wargach od paniki, lecz kolejne słowa stawały się coraz cichsze. Stłumione przez jad, sączący w rzeczowych, konkretnych argumentach, przedstawianych przez Rosiera z niezachwianą pewnością siebie. Zacisnęła usta, próbując posłuchać podszeptów dawnej siebie, piszczących o manipulacji, o podłości, o okrucieństwie, lecz już dawno przestała zwracać na nie uwagę. Nie potrafiła, zdecydowany głos Tristana zawsze je zagłuszał, burzył to, co uznawała wcześniej za święte, igrał z optyką, zmieniał punkt widzenia i to, jak postrzegała własne decyzje. Czy mógł mieć rację, znów? Czy pomimo bólu była gotowa mu ją przyznać? Gdyby zwróciła się do niego wcześniej, każdy kolejny miesiąc cierpienia nie doszedłby do skutku, nie stałaby teraz przed nim rozdrażniona, wygłodzona i osłabiona, tracąc wartość jako popleczniczka Czarnego Pana. Zacięte spojrzenie łagodniało, rozmywało się w powolnym rozumieniu, w wyrzutach sumienia, w bólu innego rodzaju; przestała się szarpać, drętwiejąc w jego ramionach, opuściła barki, oddychając nieco świszcząco przez zagryzione zęby. Resztki dumy umilkły, może to faktycznie była jej wina, może sprowadziła to na siebie sama, a on udzielał jej surowej, ale koniecznej lekcji. - Bałam się, że mnie oddalisz - wychrypiała tylko prawie bezgłośnie; to ten lęk nie pozwalał poinformować go o swych podejrzeniach, o samopoczuciu, o kobiecych dolegliwościach; to on ją sparaliżował i wepchnął w spiralę zaprzeczeń - i tylko to miała na swoją obronę, zahamowana w pół ataku, z orężem wytrąconym z ręki.
A później, w kilku słowach, w prostym wyznaniu - odróconym i wbitym prosto w serce. Pragnął jej, wiedziała to przecież od początku, od pierwszego skrzyżowanego z nim jeszcze w Wenus spojrzenia, lecz pod czystym pożądaniem skryło się coś innego, coś większego; przywiązanie, uzależnienie, zaborczość. Potrafiłaby wyczuć fałsz, nie dałaby się omamić nawet najbardziej wyrafinowanymi metaforami. Przytrzymujący ją zdecydowanie mężczyzna nie łgał, nie bawil się w ckliwości i byłaby głupia, gdyby odczytała wyznanie jako romantyczny manifest; to znów była groźba, zaznaczenie ich zależności, ale także okazanie łaski. Wstępu do wybaczenia, którego nie chciała; to ona była tu ofiarą, to on ją zranił - ale z kazdą sekundą wątpiła w to coraz bardziej, oddychając szybciej, gorącej, gdy pochylał się nad nią, przesuwając ustami po zziębniętej szyi. Połamane serce, otoczone nagle jego czułością i uwagą, znów zaczęło bić – i nie czyniło tego spokojnie. Krew zalewała przemarznięte ciało, uderzała do głowy; zachwiała się lekko, przytrzymywana jego ramionami. A razem z krwią zalewały ją emocje; furia, żal, zazdrość, gniew, ulga i poczucie niesprawiedliwości. Przychodził tu, władczy i wyrozumiały, przystojny i wyniosły, sięgając po nią, kojąc dotykiem ślady świeżych blizn, jakby był świadom każdej szarpiącej nią emocji. – Zostaw mnie – powtórzyła po raz kolejny, gdy zacieśniał wokół niej uścisk. Nie potrafiła znieść jego bliskości i wtłaczanych w nią uczuć. Zimne dłonie już nie uderzały w koszulę, a zdrętwiały, zaciśnięte na materiale. Wbrew swym słowom pragnęła stabilizacji, pewności, wiedzy, co wydarzy się dalej; zarysu planu, niezmiennego, stałego - a Tristan nie mógł jej tego dać, nie, kiedy odpychał ją, karał, a później wybaczał; niszczył i budował. - Nie możesz zniszczyć mnie kolejny raz - wyszeptała, chcąc, by zabrzmiało to gniewnym rozkazem i odtrąceniem, lecz każda głoska bliższa była żałosnemu oznajmieniu, że nie da sobie rady, że nie przeżyje jeszcze raz odtrącenia, paniki, samotności; że uwiązał ją zbyt blisko siebie, by móc tak bawić się tym, co do niego czuła. Oddychała płytko, chrapliwie, nie mogąc znieść: jego bliskości i dławiących ją uczuć, sprzecznych, silnych, podlanych obezwładniająca ją ulgą. Nie mogła mu zaufać, nie mogła mu uwierzyć, nie mogła znów zdać się na jego łaskę, a jednocześnie to wydawało się jedyną drogą; cała była sprzecznością i…zdradzieckim jękiem tęsknoty. Potrzebowała go jako opoki, fundamentu, katalizatora furii, uchodzącej z niej w morderczym geście. Zacisnęła palce mocniej, jego puls przyśpieszył, zrównał się z jej, zatrzymującym się gwałtownie, gdy ją pocałował. Zamarła, ledwie powstrzymując instynktowną chęć natychmiastowego oddania pieszczoty, zapomnienia się; oddychała tylko, czując szorstkie wargi, pieszczące ją umiejętnie, wygłodniale, z pasją, której nie mógł udawać. Zachwiała się gwałtownie, nie zniosłaby takiej bliskości dłużej bez obnażenia się z pragnieniem - chciała odtrącić go tak, jak uczynił to on w Fantasmagorii, ale nie potrafiła. Rozchyliła usta w końcu pozwalając mu na pocałunek, odwzajemniając go najpierw z ostrożnością i drażniącą delikatnością, z czystej przekory, dopiero poźniej odnajdując ich rytm w tej pieszczocie; rytm szybki, gwałtowny, drapieżny, lodowate dłonie ciągle zaciskały się na jego szyi w lustrzanym odbiciu zachowań mężczyzny; tym razem to ona chciała poczuć jego puls, urywany oddech, świadoma, że jest zbyt słaba, by to uczynić. Nie poddawała się jednak, bolały ją mięśnie i głowa, była wygłodzona  i zmęczona, wysoko w ciąży – i zbyt długo walczyła z kimś, kto od zawsze był od niej silniejszy, lecz będąc przy nim, odnajdywała w sobie ogień i pasję, przekazywaną w nasilająćej się pieszczocie. Ssąc jego dolną wargę i pogłębiając pocałunek przyznawała, że stała się już niezdolna do toczenia wojny, nie tyle z nim, co z samą sobą, obezwładnioną nie tylko wycieńczeniem, ale i tęskną ulgą. Znów słyszała bicie jego serca, znów czuła na sobie jego smak, a jej ciało, choć obce, przejęte przez inne życie, instynktownie reagowało na podrażnienie zmysłów najdoskonalszym z narkotyków. O zapachu róż i smoczego popiołu.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój 13 [odnośnik]29.07.19 13:06
Jej ostre słowa zdawały się nie robić na nim większego wrażenia, był na to przygotowany, pewien, że w pierwszym odruchu napotka nade wszystko sprzeciw i gniew, rozżarzoną jego bliskością pretensję; zranił ją, nie próbował udawać przed sobą samym, że było inaczej, przepełnione goryczą słowa miały uderzać w niego jak kolejne bełty ciskane z myśliwskiej kuszy, ale ze znudzeniem przechwytywał je wszystkie w tarczę utkaną z tęsknoty - przyszedł tutaj dla niej i przyszedł po nią, nie rzucając słów na wiatr, jakoby nie miał zamiaru wyjść bez niej. Żar, z jakim zionęła złością przeczył sensowi jej wypowiedzi, a on wiedział, że więcej szczerości znajdzie w tym, czego nie kontroluje, niż w tym, co i tak mówiła pod wpływem impulsu. Gdyby naprawdę nie chciała go widzieć, nie sięgnęłaby tamtego dnia jego ust, nie zareagowałaby tak ostro, nie pielęgnowałaby w sobie tak wiele tragicznego żalu. Trzymał ją w stanowczym uścisku nie bacząc na jej szarpaninę, nie ściskając jej mocniej, a dając jej zrozumieć, że z tego uścisku ucieczki nie było - jak trzymanej na uwięzi klaczy, która nie przestaje się szarpać, nie zdając sobie jeszcze sprawy z nonsensu dalszej walki. Trzymał stanowczo, trzymał mocno, oferując jedyną możliwą życiową stabilność.
- Wolisz zostać tutaj? Czuć nad ranem zapach szczyn i alkoholu, kryć się pod zapchlonym kocem przed wdzierającym się do środka chłodem i dzielić pryczę z pełzającym robakiem? - Unikał chwytania się za słowa, które powtarzała z żalem po nim - tkwiła w nich niewygodna prawda, wyciąganie której nie mogło im przynieść niczego budującego. - Wrócisz do mnie, bo tego chcesz - powtórzył z uporem, mimo jej reakcji, a może właśnie przez jej reakcję, nie tracąc pewności siebie. Niegdyś uwierzył, że przykuł ją do siebie łańcuchem znacznie silniejszym, niż stalowy - kilka gorzkich słów, które padło miedzy nimi przed paroma dniami mogło ten łańcuch nadwyrężyć, osłabić ogniwa, wywołać na nich pęknięcia, które dało się przecież zahartować od nowa, ale za nic nie mogły go zerwać. Należała do niego. - Wrócisz do mnie, bo chcę tego ja - I nie oświadczał wyłącznie swojej woli, między wierszami te słowa znaczyć miały znacznie więcej. Odrzucił ją, ale popełnił błąd, pragnął mieć ją przy sobie ponownie; na razie była jak zranione zwierzę, zagubiona w jaskini brzemienna wilczyca, osłabione mrozem i samotnością, ale najdalej za kilka miesięcy znów będzie sobą, dziką i namiętną. - Wrócisz, dlatego, że traktowałem cię lepiej, niż ktokolwiek, kogo poznałaś i dlatego, że jestem w stanie dać ci więcej, niż ktokolwiek, kogo poznasz - Nikt inny nie dał jej potęgi, nikt inny nie pozwolił jej powstać z kolan, nikt inny nie dostrzegł w niej tego, co przed laty dostrzegł on, obwołując ją cesarzową przybytku rozkoszy. Nie mówił wcale o swojej hojności, nie materialnej, to on rozwinął jej potencjał i pozwolił wzlecieć w przestworza, o których dziś zapomniała. Obudził w niej siłę, której nikt nie mógł jej odebrać. Nikt - oprócz niego, tak łatwo wpędzającego ją w ten żałosny stan. Ale czy jako jej twórca nie miał do tego prawa? Gdyby jej nie ukarał, nigdy nie pojęłaby swojego błędu - i nie mogła wykalkulować z tego lekcji.
W innych okolicznościach pewnie by ją uderzył za zbyt bezczelną odzywkę, może dlatego, że nie miała prawa go oceniać, a może dlatego, że robiła to celnie; nie był nigdy wierny, po prawdzie zdawał sobie też sprawę, że nie należał do czarodziejów wybitnie słownych. Niekiedy warunki zaczynały się zmieniać, a to, co wygodne, wygodne być przestawało, trudno było stać przy starym, gdy na horyzoncie wschodziło słońce nowego. Nie uczynił jednak nic, podejmując dalej, tym samym naznaczonym arogancją tonem, nie mógł okazać słabości:
- Spełniłem swoją obietnicę, Deirdre - przypomniał jej z przekonaniem, bo przecież był tutaj: nie zostawiłby jej samej. - Nie jedną, a wszystkie - obiecał jej także, że pojmie istotę czarnej magii, obiecał jej potęgę, obiecał jej, że pozna człowieka silniejszego od śmierci, obiecał jej dom, obiecał jej nowe życie, które stworzył, nadając jej nowe nazwisko, obiecał jej, że zostanie królową róż - i o to była, matką jego zrodzonego w cierniach dziecka. Pytała go, kim była, wypierała się bycia kurwą, ale przeszłości zmienić nie mogła, bez wątpienia miał ją też za zabawkę, wyjątkowo piękną marionetkę, z którą mógł zrobić wszystko, na co naszła go ochota - jak z wolna odkrywał, wyłącznie słowem, odnajdując w tym subtelne napięcie sadystycznej przyjemności. Trzymał ją mocno, szukając spojrzeniem jej uciekających oczu, zadzierając brodę wyżej - ponad jej głową spoglądając na kołyszące się za oknem wody brudnej Tamizy. - Jesteś pragnieniem - odpowiedział w końcu, tym mu była, niepohamowanym, nieokiełznanym, nieskrępowanym, a przede wszystkim, nie głupią kurwą - nienasyconym - bo ilekroć się od niej oddalał, nie potrafił zapomnieć, bo ilekroć zdawało mu się, że dostał od niej już wszystko, wkrótce dostawał więcej. Namiętność, którą dzielili, nie była zwyczajna, była zwierzęca i dzika, ale w galopie po ostateczną satysfakcję pędzili przecież razem. - Iskrą - która ciśnięta w żar jego serca gotowała była wzniecić niszczycielski płomień, nie tylko namiętności, potrzebował tego, bodźców, które ukołyszą znudzone emocje i zamkną je w rytmie niemonotonnych powtórzeń. Nie była jedyną, ale była jedną z dwóch - muz, których potrzebował. - I obłędem - bo nie powinno go tutaj być, bo przyjął ciężar rodowych obowiązków z pełnym rozeznaniem, zdając sobie sprawę z ich ciężaru i powagi, bo nie miał prawa być dłużej sobą - bo stał się rodem, jego istotą, jego żywym sztandarem. Deirdre była na nim wyrwą, blizną, niechcianym, szkodliwym elementem, który przyrósł na stałe, zrastając się z nim korzeniem; róża i orchidea mogły rosnąć w symbiozie. Musiały - odtąd miały mieć przecież splecione gałęzie.
- Potrzebujesz mnie - sprostował jej słowa niemal machinalnie, bez niego się gubiła, błąkała po bezbrzeżach własnej jaźni bez zrozumienia jak przerażone, spłoszone zwierzę, nie potrafiła sama odnaleźć drogi - przestrzeń wokół udowadniała to aż nadto.
- Prosiłem cię kiedyś, pamiętasz? Miałaś mnie nie okłamać nigdy więcej - ale ty znów to zrobiłaś. - Jak ja miałem ci po tym zaufać? - Nie podobało mu się to, o czym mówiła, nie podobało mu się jej towarzystwo, nie podobali mu się mężczyźni kręcący się u drzwi jej pokoju, nie podobało mu się, że była tutaj sama: bez pomocy, bez opieki. - Wiedziałaś, że musiałem to zrobić - dodał, uchwyciwszy jej spojrzenie, nie bała się tego bez powodu, w myślach musiała go tłumaczyć, w myślach wiedziała, że tkwiła w tym jej wina, że to ją tym wszystkim obciąży. Nie zamierzał jej przekonywać, że mogło być inaczej. Jego usta unieruchomiły się na krótki moment, oczy, w których odbijało się coś dotąd niespotykanego, pozostały utkwione w pejzażu zachodzącym coraz silniejszą śnieżycą za oknem. Nie wypuszczał jej z ramion.
Nie musiała powtarzać, słyszał jej nienawistne wyznania, tak za pierwszym, jak za trzecim i kolejnym razem, pozostał niewzruszony - trzymając ją w ciasnym uścisku ramion, z którego musiały ulecieć ostatnie krople rozpaczy. Nieustannie zaciskał swój uchwyt, odbierając jej pole manewru, nie pozwalając wrócić do szarpaniny - i nie pozwalając uciec. Jego usta wpierw zderzyły się z chłodem, ale lód topniał, wyzwalając z niej namiętność; nieufną, nieśpieszną, ale w końcu znajomą, dziką i niedopieszczoną - czuł uścisk jej dłoni na własnej szyi, jej dłonie były smukłe i lodowate, ale jej ciało zbyt słabe, by jej dłonie stanowiły zagrożenie. Mógł. Mógł zniszczyć ją po raz kolejny, niszczył w kółko, a potem tworzył ją od nowa, silniejszą, bardziej posłuszną, przepełnioną wdzięcznością. I zrobi to, jeśli tylko da mu ku temu kolejny powód. Teraz - zatapiał się w przyjemnej rozkoszy jej pieszczot podsycających, ale nie zaspakajających roziskrzone pragnienie. Ręce spadły z jej uległego wreszcie ciała na pobliski parapet, przygważdżając ją do ściany; prawa dłoń uniosła się w górę, wplatając w czarne kosmyki włosów, ciągnąc je w tył, unosząc tym samym twarz ku górze - jej usta do jego ust. Czuł przy lędźwiach jej brzemienne łono, napierające zbyt kusząco, gdy zaborczo ssała jego wargę. Pragnął ją wziąć, tu i teraz, posiąść, jak nie posiadł jej od miesięcy, poczuć smak jej piersi, rozpłynąć się w rozkoszy jej ciała.
Wypuścił z uścisku jej włosy, przesuwając dłoń niżej, wzdłuż jej szyi, po krtań, jak dorosły lew pokazujący młodszemu jak zwierzynie przetrąca się kark. Nie robiła tego umiejętnie, nie miała sił.
- Już dobrze - odparł, również szeptem, kojącym i cichym, łapczywie łapiąc dech, który wcale nie zwolnił - Już przy tobie jestem - dodał, nachylając głowę ku jej włosom, opierając na nich brodę, zawłaszczając ją i jej przestrzeń dla siebie. - I nigdy - poprawił uchwyt dłoni tak, by przejąć ciężar jej bezwładnego ciała, nie wypuszczając z zachłannego, utęsknionego objęcia - nie pozwolę ci odejść - zapewnił, a właściwie powtórzył własne słowa, wybrzmiały przed paroma miesiącami i musiały wybrzmieć również dzisiaj, czułość zdawała się jednak zaostrzać, brzmiała jak stal uderzająca o stal, w tej obietnicy czaiła się przecież groźba. - Ale - wtem jego dłoń zacisnęła się na jej krtani silniej, boleśniej, bardziej niebezpiecznie; mógłby ją tutaj zabić - on miał na to siły - wspomnij o Evandrze jeszcze raz bez szacunku - jego głos musiał wydać się niższy, gniewny, chłodniejszy, całkiem już pozbawiony czułej iskry - a przysięgam, że wtedy naprawdę cię zniszczę. Znów mnie zawiodłaś. I wrócisz do domu, ale zrobisz to na moich zasadach i będziesz posłuszna. - Jego serce wciąż biło szybkim rytmem, odjął dłoń od jej szyi, obiema dłońmi chwytając ramiona - by wypchnąć ją w górę, na wbijający się w jej plecy parapet. Kopnięciem wciąż mokrego buta odrzucił zwijający się na podłodze koc, nie dostrzegając żuka, który pękł pod jego obcasem - gdy klamra jego pasła opadła z brzdękiem, gdy podwinął poły jej spódnicy, chcąc nie pierwszy raz posiąść ją w tym obskurnym pokoju - bo znów go do tego sprowokowała, bo wciąż jej pragnął, bo tęsknił za jej ciałem, bo nie miał jej tak długo, dłoń powróciła ku szyi, kolejne spazmatyczne ruchy ciała zepchnęły jego głowę za jej ramię, skąd odnalazł kościstą skórę jej karku, w którą wgryzł się bez delikatności, od przodu wciąż przytrzymując jej krtań - jak lew unieruchamiający lwicę.  Nie zrzucił z ramion przemoczonego płaszcza, materiał ciężkiego od wody kaptura bezwiednie opadł na jego pochyloną głowę, dłonie wciąż obleczone były grubymi rękawicami. Posiadł ją gwałtownie, bez delikatności należnej brzemiennej kobiecie, nieostrożnie, nagle, z wezbranym miesiącami głodem, z pragnieniem wysuszonych cierni; niektóre róże miały kolce ze stali, jego były jak potrzask, który przed wieloma miesiącami zacisnął się na jej ciele i nie zamierzał go wypuścić, rozszarpując ją dzień za dniem na krwawe strzępy. Strzępy, które kochał, których pragnął i których potrzebował, którymi łapczywie wyścielał własną drogę.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój 13 - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Pokój 13 [odnośnik]29.07.19 17:57
Rozżalenie wylewało się z niej niepowstrzymaną falą, wzbierającą zbyt długo na niespokojnych wodach samotności, by mogła je w sobie zdusić, zbyć go dumnym milczeniem, odepchnąć - nie ujadaniem zranionego kundla, a lodowatą obojętnością. Czyż nie tak obiecywała go sobie traktować od chwili, w której zesłał ją na wygnanie? Jak powietrze, coś niewzbudzającego żadnych emocji, na codzień niewidocznego - ignorowała wyraźne luki tego porównania, pasujące jednak bardziej niżby chciała przyznać. Potrzebowała go przecież jak powietrza; jak ciepłej bryzy otulającej skórę tuż po wyjściu z lodowatej wody, jak chłodnego podmuchu tak rozkosznie uspokajającego mokre od gorączki czoło. Miała być wyniosła, zapomnieć o nim, nie dać się sprowokować, zupełnie pozbyć się tego, co ich łączyło - z już podczas przypadkowej konfrontacji w la Fantasmagorii, gdy była świadkiem jego kurwiej niewierności, hamujące ją kajdany opadły, zamieniając się w obosieczną broń. Zazdrość odcięła zdrowy rozsądek, a Deirdre boleśnie przekonała się o tym, że Rosier nie żartował, nie kierował się gwałtownym zdziwieniem wywołanym informacją o ciąży, a naprawdę ją odtrącił, szybko znajdując sobie zastępstwo. Miotała się wśród tych wspomnień, roztrzęsiona i coraz bardziej przerażona tym, w jakim stanie się znalazła. Nie fizycznym, do dyskomfortu wynikającego ze zmieniającego się brzucha powoli przywykła, przyglądając się swemu ciału przez wiele dłużących się godzin - to pęczniejące w niej i wybuchające uczucia, skrajne, tak obrzydliwie widoczne, napełniały ją zgrozą. A mimo to, nie potrafiła ich zdusić w zarodku, tak, jak nie potrafiła wyrwać z własnego łona rozrastającego się niepewnie nowego życia.
Prychnęła, słysząc kolejne odbicie pytania; szczęk uderzającego oręża, toczyli bitwę, krwawą, w której z góry skazano ją na klęskę, lecz samobójczo walczyła dalej, głupio, naiwnie, po raz ostatni tak zażarcie broniąc swojego zdruzgotanego honoru. Miał rację, nie chciała tu zostać nawet sekundy dłużej, nie wyobrażała sobie spędzenia zimy w tych warunkach, a co dopiero porodu. Mimo tego szarpnięciem poderwała głowę do góry, w jednym z ostatnich porywów buntu. - Nie chcę; wolałabym wrócić do burdelu niż do ciebie; nawet tam traktowano mnie z większym szacunkiem - odpowiedziała z gardłowym sykiem, świadoma, że nie zostało już nic z katatonicznego chłodu; że cała jest żarem, ognikiem, płomieniem spalającym jej ciało, a najwidoczniej - nie czyniącym żadnej krzywdy przytrzymującemu ją Tristanowi. Brnącemu uparcie dalej, próbującemu przemowić jej do rozsądku: lecz tego rozsądku już nie posiadała, przeszył ją ostrzem pogardy tak wiele razy, że nie potrafiła zahamować upływu krwi oraz słów. - Nikt nie traktował mnie gorzej od ciebie, nikt mnie bardziej nie upodlił, nikt mnie bardziej nie skrzywdził - wchodziła mu w słowo ponownie, gniewnie, zapalczywie, mówiąc tak szybko, że prawie niezrozumiale; naprawdę widział w sobie zbawcę, pozbawionego wad opiekuna? Ignorowała przeświadczenie, że wyrzucając mu to wszystko jedynie mu schlebia, że udowadnia to, co tak arogancko próbował przekazać: że należy do niego, cała, że wystarczy kilka słów, by ją zniszczyć - a odbudowanie jej nie będzie już takie łatwe. Nie mogła jednak zaprzeczyć, ofiarował jej potęgę, a sam sięgał jej szczytów i nikt nie mógł się z nim równać: pierwszym śmierciożercą i zarazem nestorem szanowanego rodu. Spomiędzy ust Deirdre wyrwał się niezadowolony warkot, pokręciła gwałtownie głową, aż włosy przykleiły się do jej ust, do twarzy, łaskawie osłaniając ją choć trochę przed ostrym spojrzeniem Tristana. - Zostaw mnie, puść mnie, zamilcz - wychrypiała znów, tylko tak mogąc skomentować jego słuszne słowa; im celniej trafiał, wskrzesając powoli podszepty logiki, tym gorzej się czuła. Wytracała impet, oddychając płytko, coraz mocniej świadoma jego bliskości. Ciepłych rąk, miękkiej szaty, skóry rękawiczek obejmujących ją, przytrzymujących, tyle samo ochronnie, co kontrolująco, ściskając tak mocno, że reglamentował każdy głębszy wdech. - Nie chcę już żadnych obietnic - warkot przeszedł w drżący szept, zawiódł ją, oswoił, a później wyrzucił. Usunął grunt spod nóg i dach znad głowy, skazał na plugawą egzystencję - być może była to nauczka, przypomnienie o tym, jak wyglądał prawdziwy świat, utrzymany na bezpieczny dystans za wodami otaczającymi Wyspę Sheppey. Gdzie zamknął ją: dla jej dobra? Nie chciała już słuchać pięknych słów, nie potrzebowała ich; potrzebowała jego, by móc odżyć, stanąć pewniej na nogach; by zapomnieć o panice, szybko przemieniającej zajadłą wrogość rozwścieczonego kundla w przerażenie. Oddychała płytko, świszcząco, a twarz o rozbieganym spojrzeniu zdawała się lśnić w półmroku niezdrowym blaskiem, typowym dla kogoś toczonego śmiertelną gorączką. Kąciki warg zadrżały w sprzeciwie, który nigdy nie nadszedł; nie prosił, wymuszał na niej posłuszeństwo, insynuując zdradę, lecz to nie było już ważne i istotne - zdołał ją ponownie przerazić, a wytrącona z równowagi nie potrafiła myśleć sensownie. Nie, kiedy znajdywał się tuż obok niej, rzeczowo wytykając nieistniejące przewinienia, obudowując je tak skutecznie, że była gotowa uwierzyć mu we wszystko. W to, że zawiodła, w to, że gdyby powiedziała mu o ciąży odpowiednio wcześniej, zdołałby jej zaradzić; że nie wyrzuciłby jej a pomógł, wsparł, pozbył się tego, co ich poróżniło. - Ja...nie wiedziałam, co robić - wychrypiała bezgłośnie, po raz pierwszy pozwalając sobie na taką otwartość, tak, jakby płomień furii wypalił dziurę w zbroi, którą się przykrywała, pozwalając wyciec przez wyrwę nagromadzonej, zepsutej krwi. I jakby każde słowo Tristana było pieczęcią, kroplą ożywczego deszczu spadającego na rozżarzone szkło, doprowadzając do jego pęknięcia. Na lodowatym murze pojawiły się rysy, głębsze z każdym wypowiadanym określeniem; była dla niego ogniem, a on - kochał ogień, nieprzewidywalność, destrukcyjny i zarazem dający blask urok żywiołu. Spodziewała się, że sucho potwierdzi jej przypuszczenia, że znów uderzy w nią obelgą - a on mówił tak, jak czynił to wobec niej rzadko; jak wtedy, gdy opętany namiętnością zlizywał z jej ust wino w altanie różanego ogrodu. Wtedy też ją upokorzył, lecz słodycz rozkoszy zupełnie zmieniła to wspomnienie, wywołując tęskne drżenie kołaczącego serca. Chciała, by mówił dalej, by znów owiewał ją ciepłym oddechem, z drugiej zaś strony pragnęła, by zamilkł - bo każde kolejne zdanie zdawało się pokazywać jej niedorzeczne decyzje, łamać przekonanie o nieomylności, a święty gniew przemieniać w zawstydzenie popełnionymi błędami. - Bałam się i... - szeptała nieskładnie, drżącym tonem, wpatrzona w niewidoczne w półmroku oczy, w linię twarzy, pochylającej się nad nią tak blisko. Głowa odgięła się do tyłu, włosy naprężyły się, już nie tak gładkie i lśniące; próbowała znów się poruszyć, wyprostować, zmienić niewygodną pozycję, ale stalowe ramiona nie odsunęły się nawet na milimetr, więżąc ją w klatce, w której przecież pragnęła się znaleźć. I to pragnienie zalśniło w jej oczach, wraz z nienawiścią, a nienawidziła go - za to, co z nią robił i za to, że miał rację, potrzebowała go teraz tak, jak jeszcze nigdy. Bo uczynił ją słabszą niż kiedykolwiek, z premedytacją; czy mógł to wszystko przewidzieć, wystawić ją na próbę, obserwować paniczne działania z góry, niczym badacz cieszący się z ostatnich podrygów owada z wyrwanymi skrzydłami? Chciała powiedzieć coś jeszcze, dać upust lękowi i rozżaleniu, ale pocałunki zastąpiły zbędne słowa. Odwzajemniała je coraz żarliwiej, wręcz agresywnie. Gniew wyciekł z niej całkiem, pozostawiając po sobie jednak toksyczne opary, woń podniecenia
i strachu, najsłodszą, najbardziej pasującą do nich, utrudniającą zebranie myśli i ponowne bronienie swej niepodległości. Smak krwi z rozgryzionej w gwałtownej pieszczocie wargi, tak znajomy i rozkoszny, kołysał ją, koił, skłaniał do poddania się. Rozchyliła usta, pragnąc, by wniknął w nią głębiej, by mogła się w nim rozsmakować w pełni, jak wtedy, gdy nieprzytomna od narkotyku wbijała zęby w jego bark, składając na nim bezgłośne wyznanie miłości. Pieczęci oddania i zaspokojenia, otwierającej kolejny rozdział; witał ją przecież wtedy w nowym domu, do którego miała teraz powrócić.
Nie wyobrażała sobie tego, ale nie wyobrażała sobie wielu rzeczy; tego, że po nią wróci, że ją podtrzyma, że tak uparcie będzie walczył o to, co należało do niego - bo przecież mu się sprzeciwiała, a przynajmniej tak chciała to widzieć, tak rozpatrywać żałosną próbę odwzajemnienia mocnego dotyku, zaciśnięcia palców wokół jego szyi gestem, który w żadnej mierze nie był zagrożeniem, a raczej lekką pieszczotą. Słabnącą, przerwany pocałunek wyrwał z jej ust cichy jęk niezadowolenia, instynktowny, zawstydzający, przeczący buzującej do niedawna niechęci; opuściła ręce jednak dopiero wtedy, gdy dłonie Tristana zacisnęły się na niej mocniej. Skóra rękawiczek zatrzeszczała pod naciskiem, nozdrza Deirdre rozszerzyły się, tak samo jak źrenice. Evandra; oddawał jej cześć, wymuszał szacunek, jednocześnie popychając ją na parapet i podciągając wełnianą, poszarpaną spódnicę. Nie wierzyła w to, co robił, jak wielkie pożądanie i jednocześnie gniew w nim wzbudziła; nie wierzyła w to, z jaką nonszalancją sam szargał świętość swej żony. Czułość zniknęła w gwałtowych ruchach, w nacisku męskiego ciała, w przyciśnięciu jej do przeraźliwie zimnej szyby; szron odpadł z okna, obsypując się za kołnierz sukni, lecz to nie zmiana temperatury wyrwała z ust czarownicy głuchy krzyk. To jego bliskość, pchnięcie bioder, zęby wbite w tył szyi; jego zapach, gwałtowność, z jaką oznaczał ją jako swoją, wściekły, stęskniony, szalony - chciała budzić w nim to samo, bliźniaczą pożogę, dzieloną i wzmacnianą we dwoje, gdy znów dawał jej to, co połączyło ich po raz pierwszy. - Nie - zdołało tylko wyrwać się z jej ust, zanim zupełnie straciła dech; niezgoda na to, czym jej groził, kim ją karał, przywołując widmo złotowłosej ukochanej, którą bezcześcił bardziej niż ona w ferworze największej zazdrości. Inne nie już się nie liczyły; niewygoda, klamka okna wbijająca się pod jej łopatkę, spazmatycznie chwytane oddechy, zakleszczenie pomiędzy okienną ramą, parapetem a jego nieustępliwym ciałem. Nie czuła w tym miłości, zniknęła czułość szeptanych słów i obietnic, pojęcie domu rozmyło się w coraz silniejszych pchnięciach. Karze i nagrodzie, surowym przypomnieniu o tym, kim była w tej relacji, do czego jej potrzebował, jaki obłęd w nim wzbudzała, nawet brzemienna, nawet nieposłuszna, nawet odziana w szare szmaty a nie drogie jedwabie. Mimo wszystko wracał po nią, wracał do niej, wybaczał, naprawiał przewinienia, a ona mogła odpłacić mu tylko rozkoszą, przekręceniem bioder, uciskiem mięśni, dłońmi wsuwającymi się w jego włosy, paznokciami orającymi kark, w geście przyjemności i bezwarunkowym odruchu paniki, gdy przyśpieszonym tempem wyduszał z niej resztki powietrza. Paroksyzm bolesnej rozkoszy tym razem przyszedł po cichu, w twarzy wykrzywionej w agonalnym grymasie, przesłoniętej włosami; nie widziała go, nie mogła patrzeć mu w oczy, równie dobrze mógł posiąść ją każdy inny mężczyzna, w płaszczu mokrym od deszczu, w drogich rękawiczkach i kapturze przesłaniajacym profil, lecz przecież poznałaby Tristana wszędzie. Jego zapach, rytm drapieżnej miłości, jęk spełnienia, który zawsze tłumił w jej skórze, jej ustach, jej włosach, jej ciele, stającym się dla niego pożywką, mięsem rozszarpywanym przez drapieżnika, w końcu dopadającego upragnionej zwierzyny.
Głowa ćmiła tępym bólem, przed oczami wirowały ciemne okręgi, niewygodnie wygięte ciało domagało się wyprostowania, ale nie miala na to sił, powoli odginając po kolei męskie palce z własnej szyi; palce bezwładne już rozkoszą. Przymknęła oczy, nabierając rozpaczliwie powietrza, rozgrzanego, pachnącego już nimi, nie kurzem i stęchlizną. - Przepraszam - Właściwie nie wiedziała, czy usłyszał ten szept, cichszy od odgłosów dobiegających z dołu karczmy. Czas zdawał się zatrzymać, tężeć, a Deirdre - zdawać sobie sprawę z tego, jak zbłądziła. Otumaniona bliskością, rozproszona rozkoszą, rozerwana na kawałki zazdrością nie potrafiła sobie bez niego poradzić; bez mężczyzny, który ją stworzył - i ranił, po to, by tkanka zrosła się silniejsza, by cała składała się z blizn, niemożliwych już do ponownego rozerwania. Przesunęła twarz w bok, w stronę szyby, z roztopionym całkiem szronem; potrzebowała powietrza, chłodu, szyja paliła czystym ogniem, napięte uda pulsowały, lecz w końcu czuła, że jej ciało choć na moment zostało jej zwrócone, że znów ma nad nim kontrolę, że wróciła do domu. Nie musiała nic mówić, by Tristan wyczuł, że się poddała, że znów jest mu podległa, jak zamęczone w galopie zwierzę, w końcu odnajdujące w posłuszeństwie poczucie bezpieczeństwa i ulgi; zależności, która pozwalała mu przeżyć.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Pokój 13 [odnośnik]20.08.19 16:21
Nie interesował go już jej bunt, słowa jak tęcza przechodzące feerią barw z nienawiści w miłość, z odrazy w uwiązanie, z niechęci w uzależnienie, Deirdre należała do niego, tamtego dnia popełnił błąd - błąd wywołany lękiem, dezorientacją i bezradnością; wiedział, że nie było u niego miejsca ani dla niej ani dla jej dzieci, ale wiedział też, że to miejsce bez niej nie byłoby już nigdy takim samym. Twierdziła, że wolałaby wrócić do burdelu - więc niech do niego wraca, niech przypomni sobie jak żyła, zanim ją z tego wyrwał, jak wiła się pod ciałami spasionych mężczyzn, udając rozkosz, jak patrzyła w oczy tych, którzy winni byli jej posłuszeństwo z racji pozycji, na którą ją wyprowadził, jak patrzyła w ich oczy z dołu, z kolan, upokarzając się tak, że bardziej jako kobieta upokorzyć się już nie mogła. Gorzkie wspomnienia wyzwalały w nim palącą zazdrość wnet przekuwającą się w gniew, który wyzwalał w nim siłę gotową rozszarpać ją na strzępy. Być może twierdziła, że nikt jej jeszcze nie upodlił tak jak on, ale myliła się: wiodła życie na kolanach, z których dopiero on pozwolił jej wstać - ale to nie wszystko, mógł ją na te kolana znów cisnąć, pokazać jej, jak jest żyć bez niego. Nie przez miesiąc, dwa lub trzy, a przez lata, zostawiając ją tam, gdzie była. Mógł to wszystko zrobić - chciał to wszystko zrobić, nie szarpiąc za wodze galopujących wściekłych myśli kotłujących się w głowie przy każdym natarciu na jej rozpalone ciało. Im głośniej prosiła, by ją puścił, tym mocniej ją trzymał, im bardziej zawzięcie powtarzała nie, tym bardziej jej pragnął, każdy gwałtowny ruch jego ciała, każde uderzenie serca, każdy urwany oddech, we wszystkim kotłowała się gniewna tęsknota gotowa zniszczyć ją tu i teraz. Błagalny szept dotarł do jego uszu zbyt późno, by powstrzymać nieuchronne; wypuścił w końcu jej szyję, brodę opadła na jej wątłe ramię, zaślepiony całą gamą sprzecznych emocji dopiero zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że właśnie wziął gwałtem ciężarną kobietę. Wyciszony umysł doskonale usłyszał jej szept, ciche przepraszam, które dotarło do niego, gdy bezwładnie wsparł się dłonią o chwiejną przemrożoną szybę. Wyraźnie widział w niej swoje odbicie - wciąż ściągniętej w gniewie brwi, zadyszanej, zmęczonej twarzy, która zdawała się z każdym dniem wyglądać coraz bardziej obco i daleko. Nie musiał też odejmować wzroku od swojego odbicia, by poczuć uległość Deirdre, jej ciało opadało, opadała ona i jej gniew, opadał jej bunt i sprzeciw, znów należała do niego. Przymknął oczy, obraz zachodził niepokojącą czarną kurtyną.
Odsunął się od niej, poprawiając ubiór, bez słowa zapiął pas, ignorując brzdęk klamry i jej podwiniętą spódnicę. Objął pomieszczenie spojrzeniem, jak deja vu wracając do momentu, w którym wydarł ją z klatki Wenus. Tamten pokój był większy i cieplejszy, zdecydowanie bardziej luksusowy, choć paradoksalnie dawał jej znacznie mniej wolności niż ten. A może nie było w tym paradoksu: w Białej Willi oplótł ją niewidzialnym lecz ciasnym łańcuchem a otaczało ją jeszcze więcej wygód niż w Wenus.
- Dość - wychrypiał jedynie w reakcji na jej słowa, nie chciała, bała się, nie wiedziała co robić, przepraszała. Słowa nie miały znaczenia, znaczenie miało jej posłuszeństwo, a on zdecydował się dać jej jeszcze jedną szansę, nie dbając o to, że serce wyboru mu nie dało. Potrzebował jej nie mniej, niż ona jego, a smakując rozkoszy, których pozbawiła go na tak długo, mógł sobie jedynie przypomnieć nawałnicę namiętności, jaką dzielili kiedyś. - Nie zrobisz tego nigdy więcej - stwierdził, nie zapytał, stawiał warunek, któremu nie mogła się przeciwstawić. Nie teraz, nie dziś, nie w takim stanie. Nie nigdy - nie mógł nad nią panować, kiedy była nieposłuszna. Gdyby nie zataiła przed nim wtedy prawdy, wszystko wyglądałoby dziś inaczej. - I nie zostaniesz tu ani chwili dłużej - Nie przyszedł tutaj żeby się z nią drażnić, naprawdę zamierzał zabrać ją do domu. Czas najwyższy stąd odejść - ta izba nie była odpowiednim miejscem ani dla niej ani dla niego. Podał jej dłoń, dając jej oparcie, by mogła zejść z zimnego parapetu; nie miała sił utrzymać się na nogach, więc przyciągnął ją bliżej siebie, dając oparcie własnym ramieniem - zatrzymując na moment oddech, z dłonią zaplecioną w czarne kosmyki jej błyszczących jak nigdy włosów. Bliskość jej ciała dawała dziwną ulgę - bez niej był niespokojny i niekompletny. Bez niej był niepełny, nawet jeśli jej wybrzuszone życiem łono wciąż budziło wiele pytań i żadnej odpowiedzi. Ureguluje jej rachunek innym razem, wiedział, że nie miała tu czym płacić za swój pobyt. - Weź, co jest ci potrzebne - Jeśli cokolwiek tutaj masz - I przenieś się do Białej Willi - odezwał się łagodniej, spokojniej, szeptem, poddała się, więc nie było sensu toczyć dalszej walki. Dopiero, kiedy zniknęła z charakterystycznym cichym pyknięciem teleportacji, ostatni raz rozejrzał się po izbie - i zniknął również, kierując się jednak do Dover. Wiedział, że trafi na miejsce.

/zt x2 :pwease:



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Pokój 13 - Page 2 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Pokój 13 [odnośnik]12.03.20 18:08
30 kwietnia

Budzi mnie przeklęty ból karku. Jęczę cicho, ale na razie nawet nie próbuję otwierać oczu. Ćwiczę swoje zmysły i skupienie, badając obecną sytuację jedynie węchem, dotykiem i słuchem. Otacza mnie szorstka pościel, która pachnie właściwie nijako. Ani to fiołki, ani smród przepoconych prześcieradeł. Albo trafiła na łóżko prosto spod magla, albo leżała na dnie szafy przez trzy miesiące. Poduszka pod mą głową jest wyleżana, prawie płaska - wyklucza to możliwość przebywania w czyimś mieszkaniu. Kto chciałby spać na czymś takim, zastanawiam się, przekręcając głowę w bok i szczelniej opatulając się kołdrą. Po chwili dociera do mnie regularne łomotanie, które idzie mniej więcej tak: tadam-tadam-tadam z kilkusekundowymi odstępami. To drewniana okiennica, którą wiatr wprawia w ruch i sprawia, że wali wprost w moje okno. Tadam-tadam-tadam. Przyzwyczajam się do tego dźwięku, zaraz przestanę go słyszeć, stanie się równie neutralny, co mój oddech. Walenie eksponuje za to odgłosy wiatru, świszczącego dziwnie kpiąco, jakby podśmiewał się ze mnie, ściętego nieszczęśnika. Wyje i szumi, rozrywając mi bębenki drwiącym śmiechem, przesyconym rubasznym ubliżaniem mewom, falom, zgarbionym od niegdysiejszego dźwigania ciężarów emerytowanym tragarzom i umorusanym dzieciom. Mimo że w głowie potwornie mi łupie, uśmiecham się. Nawet odór ryb, zwietrzałego wina i marynarskich bród, w których gnieździ się kolacja sprzed tygodnia albo rodzina nietoperzy nie powie mi tyle, ile wiedzy zgromadzę od Boreasza lub Zefira, moich kumpli, którzy zawsze przede mną uciekali, byli szybsi, nie o krok, a o całą wieczność. Nad morzem pysznią się szczególnie i choć na ich miejscu również bym od tej dumy nie uciekał, to dziś zdradzają się swoją arogancją. Nabieram powietrza głęboko do ust i czuję to, w gardle zostaje słony posmak, a na języku świeże światło. Słońce najlepiej wygląda na tle białych - ha, chyba tylko na książkowych ilustracjach - szarawych żagli, kusi mnie, żeby je zobaczyć. Ostrożnie otwieram jedno oko, dopiero później drugie. W zasięgu wzroku mam proste krzesło, na którym byle jak wiszą moje ciuchy i drewnianą podłogę całą w sękach. Żółta tapeta w prawym dolnym rogu pokoju odkleja się od ściany, a ja zastanawiam się nad zbrodnią w afekcie dokonaną siekierą.
Podnoszę się do pozycji półleżącej i delikatnie zaczynam poruszać głową, obawiając się, że każde drgnięcie wywoła we mnie natychmiastową eksplozję zasłużonego, acz przykrego bólu. Co z tego, rozgrzać się muszę, kark mam tak sztywny, jakbym całą noc nosił na ramionach nie głowę, a co najmniej narodową drużynę quidditcha. O dziwo - nie jest tak tragicznie. Bardziej doskwierają mi sponiewierane mięśnie, nie wiem jak musiałem spać, żeby przekręcenie głowy o czterdzieści stopni powodowało dyskomfort, ale jak widać, da się. Z powrotem padam na łóżko, kompletnie bez siły i staram się poukładać sobie wspomnienia z zeszłej nocy. Wyszedłem z Wenus grubo po północy i zawędrowałem do Parszywego, na jednego. Tak powiedziałem Giovannie.
"Idę na piwo, a potem prosto do domu".
No pięknie, jak się o tym dowie, zaraz wpadnie na pomysł, żebym chodził na smyczy. Kurwa. Która godzina? Szybki prysznic, może zdążę ogarnąć się przed nią... Tylko te ciuchy... Pewnie capią alkoholem, starym olejem i tanimi perfumami. Coś jak przez mgłę kojarzy mi się, że ocierała się o mnie jakaś cytata kelnerka. A, jebać, myślę, płynnie ze stanu paniki przechodząc do kompletnej obojętności na to, co przyniesie jutro. Ginnie da się ugłaskać, a ja wciąż czuję się zmęczony jak koń po westernie. Należy mi się, usprawiedliwiam się, ziewając potężnie i na powrót zamykam oczy. Trzy sekundy starczą, już odlatuję, tylko znowu nie za długo, bo do rzeczywistości brutalnie przywracają mnie buńczuczne dźwięki przy drzwiach, które po niedługim ataku otwierają się z impetem i uderzają w ścianę, podrywając mnie z wyra.
-Ty? - mruczę zaskoczony, bo na więcej mnie stać. Wciąż mam dobre poalkoholowe spanko. Zaraz jednak uświadamiam sobie, że jestem nagi, więc resztką przyzwoitości przygarniam do siebie kołdrę i zasłaniam swój tors - czego? - pytam niezbyt grzecznie, wpatrując się - mniej więcej - w dziewczynę, którą poznałem od razu, chociaż spaliliśmy ze sobą tylko jednego papierosa.


Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Morgan Szalbierz
Morgan Szalbierz
Zawód : staram się
Wiek : 32
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
I Tend The Light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
Pokój 13 - Page 2 0a8b1-img_1302
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7974-francis-m-lestrange https://www.morsmordre.net/t8044-don-juan https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t7980-skrytka-bankowa-nr-1928 https://www.morsmordre.net/t8093-fransua-lestrange
Re: Pokój 13 [odnośnik]15.03.20 13:31
Ponad lepkim kontuarem unosiło się niezbyt zaskakujące wezwanie. Nic nowego nie płynęło z tych pomarszczonych twarzy podpieranych w porannym, skacowanym znudzeniu przez te ubite ramiona. Pocierali paluchem swędzącego wąsa i spoglądali na nią od niechcenia. Udawali, że ze smakiem spijają czarną kawę, z jeszcze większą ochotą zagryzali ją równie czarnym chlebem i tak czas przystanął zbyt rozleniwiony, by rzucić się w opętaną wojną codzienność, by zsunąć tyłek z wąskiego stołeczka i wziąć się wreszcie za jakąś sensowną robotę. Statki sennie kołysały się w portowym ogrodzie, a im nie było spieszno do czegokolwiek. Parowały więc te południowe kubły między wczorajszymi spojrzeniami. Ten widok nie robił na niej wrażenia, przyjmowała ich obecność jak coś tak oczywistego, jak brzydkie plamy na chodniku za tylnym wejściem do tawerny. Po prostu byli. Rumieniące się poliki barwiły przydymioną przestrzeń Parszywego, trując ją swoim tanim żarcikiem i szorstkim dotykiem nachalnych paluchów. Zegar sunął powoli, zbyt wolno, a jednak byli tu, wparowali, nim zdążyła doszorować podłogę, nim Cristina w kuchni ulepiła zapas dumnych klusek. Woleli ten święty przybytek od rozwrzeszczanej chałupy i babska ganiającego za nimi z rdzawą patelnią. Tu mogła się drzeć tylko Moss, a na to ewentualnie mogli przystać. To im się nawet podobało i aż unosiły się zawadiacko te krzaczaste brwi, kiedy dawała upust swojej irytacji. Tego dnia jednak i ją obłapił przyjemny spokój. Powróciła ze swojej osobistej rebelii, opuściła oddalony o setki kilometrów azyl, by znów z takim umiłowaniem wdychać obrzydliwy bukiet zapachów tej dzielnicy, by znów ślizgać się po nierównych chodnikach i tańczyć w melodii wesołych szant. Wszystko powracało, tawerna wciąż wyrastała odważnie z ulicznego błota, znajome gęby wygrzewały ławy, rzeki alkoholu sunęły między szczelinami w drewnianej podłodze. Tak niewiele obrazów mogło ją jakkolwiek poruszyć, ale ten widok działał. Wzniecał nieproszony promień rozczulenia. Dziewczęce oko czujnie ogarniało szeroki krajobraz, nieco opustoszały, lekko drzemajacy. Wystarczyła jednak drobna iskra, by wyrwać ją z barowego kącika.
Tak się nie będziemy bawić. Trzasnęła wątpliwa księga, znów skleiły się pozaginane karty, rozmazały nakreślone niedbale liczby. Czyjeś cielsko grzało się w na poddaszu stanowczo zbyt długo. Żadna to nowość, żaden pojedynczy śmiałek próbujący powojować z surowym systemem. Cwaniaczków wyciągała za galoty już wiele razy, nie szczędząc upierdliwego skrzeczenia prosto w czerwone ucho. Ściera szybko rozpaćkała się na blacie, a biodra wymknęły się bezpiecznej ramie baru. Sukienka zafalowała nieskromnie, kiedy w złośliwej zapowiedzi skrzypnęły pierwsze dwa schodki. Potem jeszcze szybciej przebiegła po stopniach, szykując się na kolejną ciężką przeprawę z jakimś bezczelnym łapserdakiem. Niejeden już zlatywał z pięterka i przy tym nabawił się drzazg w tyłku. Z tym wcale nie miało być inaczej. Pewnie spał słodko, pewnie ślinił się do pijaczej, sennej mary, a stopa pływała daleko poza materacem. Choć pięść jej nie była imponująca, waliła nią wcale nie gorzej niż Keaton. Głośne wołanie zza drzwi na pewno zdołało przerwać słodką drzemkę. Spodziewała się zastać tani, typowy obrazek. Najpewniej zwłoki, które nad ranem w zarzyganych ciuchach walnęły się do twardego łóżka bez kontroli, poza świadomością. Klucz miała, różdżkę też, żadną blokadą były te niezbyt grube drzwi. Czy widział tę szparę w starym drewienku, czy lubił być podglądany? Niemniej nie upatrywała niczego ekscytującego w szpiegowaniu prostego pijaczyny – chyba że takie były instrukcje pani Boyle.
Wolała nie czekać, nim spryciarz wyskoczy przez okienko, albo teleportuje się daleko stąd. Pchnęła więc drewnianą osłonę z zaskakującą łatwością, a wtedy uderzył ją powiew ciężkiego, zasmrodzonego powietrza. Zapach mężczyzny. Cudownie. Pokręciła nosem, wkroczyła do wnętrza izby i założyła dłonie na ramionach. Z fal pożółkłej pościeli wyłonił się sam tryton, dokładnie tak, jak go natura stworzyła. Dość szybko rozpoznała w nim gościa od syrenich sekretów. Czy nie mówił, że rzadko schodzi na ląd? Widocznie zaspał i nie zdążył na kolejną wyprawę. Szpetne loże wygrzewał sam, biedaczek. Wtedy taki potulny, intrygujący, a teraz w przyspanym zaskoczeniu całkiem obnażony. – Właśnie tak, ja – mruknęła sucho i podeszła jeszcze bliżej, aż noga oparła się o materac. – Wyskakuj, pora wymeldowania minęła dawno temu – dorzuciła równie szorstko. To nie był czas wzruszeń i nie mógł jej ugłaskać nawet błysk sutka. – Chyba że wolisz, bym cię stąd wytargała – zagroziła. Gotowa była wyszarpać mu z łap kołdrę i bezwstydnie zmusić do ewakuacji. Zawsze mógł też rzucić dziewczynie kilka monet, zostać jeszcze jeden dzień. Ale nie wiedziała, czy chce mu go dać.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Pokój 13 [odnośnik]15.03.20 16:23
Robię się konkretnie i to są te decyzje, których faktycznie i naprawdę szczerze, wprost z mojego serca żałuję. I to nie tak, że nazajutrz, kiedy głowa łupie jak po uderzeniu obuchem, a w ustach mam Saharę, to nie tak, że wraz z pełnym fizycznego dyskomfortu bolesnym porankiem przychodzi moment refleksji. Ostatnio stronię od przygód z butelką, flaszki mają mnie nakręcić, a nie zakręcić i uczynić ze mnie ciucibabkę, padającą na pierwsze lepsze łóżko. Przegrywam z kretesem, pora postawić sobie wyzwanie i zacząć miesiąc bezwzględnej czystości. Od alkoholu. Inne używki się nie wliczają, zresztą po nich nigdy nie mam takiego zjazdu i dnia w plecy. O gasz. Nawet jak pójdę do pracy, to przecież będę dziś do niczego. Na sztywnych nogach, piaskiem pod oczami i ustawicznym dźwiękiem warczącego buchorożca wibrującym gdzieś w czaszce jestem zwykłym imbecylem. Kurwa. Ogarnę się, ogarnę się, ogarnę się - powtarzam w myślach, wizualizując sobie huk roboty i wściekłą Giovannę. Gwałtownie wstaję i zaraz kręci mi się w głowie, więc ciężka łepetyna pokonana siłą grawitacji spada na twardą poduszkę. Aua. Nie ogarnę się.
Otwieram jedno oko, drugie, jeszcze tkwiąc w tej pozycji zmaltretowanych zwłok i czynię dalszy rekonesans obcej przestrzeni, przymuszając oporny, otępiały umysł do przetwarzania bodźców na informację. Mój wzrok stale się przemieszcza, nie daję mu przywyknąć ani do kształtów, ani do kolorów, rozpraszam go, igram z nim.
Skupienie, błagam tylko o to, o jasność myśli i powrót do stanu, w którym funkcjonuję prawidłowo, wypowiadam się składnie, a moje ciało nie płata mi figli. Zuchwałe, stawia się, walczy i liczy na taryfę ulgową, że to niby przez ten alkohol w żyłach, ten sam, co uderza do głowy. Psiamać, a dostanie ode mnie, zmęczę je bardziej, wycisnę siódme poty: planuję morderczy trening, po którym zapłaczę nad losem własnych mięśni, zwiotczałych i skurczonych, poległych sromotnie w starciu z byle jakim piwem. Ile go wychlałem? Musiało być dużo, bo składam się konkretnie na tym niezbyt wygodnym wyrze. Woah.  Serio kołysze lepiej niż na statku, zapachy dobiegają mnie podobne i odgłosy również. Poza tym jednym, wyjątkowym, bo babskim, który atakuje znienacka, jak lernejska hydra, szczując mnie swym sykiem i zapędzając w kozi róg. Lament posługaczki pewnie puściłbym mimo uszu, zakopując się głębiej pod cienką kołdrą i czekając, aż sobie pójdzie, ale ta tutaj to nie zwykła podkuchenna, oddelegowana do ściągnięcia ochlapusa, przebrania pościeli i zmiecenia podłogi. Mówi do mnie władczo, pewnie, jakbym był żołnierzem na jej musztrze, łóżko należało do niej, a ja robiłem za dzikiego lokatora, z łaski przygarniętego na parę godzin.
-Dobra, dobra - mamroczę, unosząc ręce przed siebie. Są czyste, zupełnie jak moje zamiary - tylko nie krzycz już tak, dziewczyno - bronię się jak mogę przed tym najazdem. Niespodziewanie oblężenie pozostawia mi wyłącznie defensywę - jak mam z nią walczyć, no jak? - zaspałem - wyjaśniam błyskotliwie, przecierając dłonią oczy, w których zagnieździły się pozostałości po dobrym śnie. Opór jest bezcelowy i tak nie zamierzam się tu łajdaczyć kolejnej nocy, więc chyba lepiej wyjść po dobroci, niż wylecieć z hukiem  i opuszczonymi galotami - no już - jęczę z wyrzutem, bo dalej patrzy na mnie podejrzliwie, jakbym planował to wszcząć jaką burdę. Niechętnie dźwigam się z wyra, dając jej niepowtarzalną okazję popatrzenia sobie na moją dupę, po czym wciągam spodnie i zapinając pasek odwracam się w jej stronę.
-Morgan - przedstawiam się imieniem mego alter ego, któremu niedługo stuknie pełnoletność. Ładnie się zgrywamy, Lynch pasuje też tutaj, dużo bardziej niż Franc, który bawiący w porcie i paplający o swoim pochodzeniu robiłby co najwyżej za klauna - zapłacę za te kilka godzin - zaznaczam, narzucając na nagi tors koszulę. Tak jak myślałem, daje smażonym mięsem i przetrawionym alkoholem. Lepsze to niż nic.
Sięgam do kieszeni spodni, ale wszystko co udaje mi się wysupłać to biedne trzy knuty. Ja pierdolę. Wpatruję się jak ciołek w monety, przekonany, że miałem ich więcej. Albo i nie. Nie zabieram więcej niż potrzebuję, tu pełna sakiewka to podejrzenia. Miałem na parę piw i wydałem... wszystko. Fala gorąca uderza mnie w twarz i czuję, że się czerwienię. Nie patrzę w twarz brunetce, ogniskując swoją uwagę na rąbku jej fartucha, ładnego, kolorowego i nawet świeżego - co patrząc na pożółkłą pościel standardem tu nie jest.
-Eeee chyba jednak nie zapłacę. Sory - mówię szybko, chowając drobniaki do kieszeni, wciąż zezując na frędzle jej fartucha - mogę ci to jakoś wynagrodzić? Donieść później? - pytam, dalej porozumiewając się raczej z jej pracowniczym uniformem niż z nią samą. Z kieszeni spodni wydobywam jeszcze papierosy i wyciągam ku niej paczkę, pamiętając, że ostatnio nie pogardziła. To jak będzie? Fajka pokoju, hę?


Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Morgan Szalbierz
Morgan Szalbierz
Zawód : staram się
Wiek : 32
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
I Tend The Light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
Pokój 13 - Page 2 0a8b1-img_1302
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7974-francis-m-lestrange https://www.morsmordre.net/t8044-don-juan https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t7980-skrytka-bankowa-nr-1928 https://www.morsmordre.net/t8093-fransua-lestrange
Re: Pokój 13 [odnośnik]15.03.20 23:49
O tak, na tym padole to ona wydawała rozkazy. Tutaj wszyscy ustawiali się w rzędach, gdy z dziewczęcej postaci wybrzmiewał złowrogi okrzyk, niby niezbyt ciężki, niby nie budził grozy w wąsatych towarzyszach, a jednak wstawali nagle zagonieni mocą zbyt wielką. Temu nie dało się tak po prostu przeciwstawić. Zdzierała sobie to gardło setki razy, walcząc z hałasem męskiej przyśpiewki. Czymże byłby jeden zirytowany krzykacz, skoro dyrygowała pozostałymi? Buntowało się wielu, bo przecież byle dziewuszysko nie będzie im mówić, jak mają żyć, ale gęby zamykali szybko, zaraz po pierwszej ochoczej pyskówce. Dzierżyła w dłoni argument wódki, w drugiej zaś miała niewidzialną wagę – wagę informacji, która nigdy nie powinna opuścić jej zbyt ciekawskich ust. Handlowało się w porcie wszystkim, mało kto przejmował się przyzwoitością, prawem dyskrecji. Nosy wciskały się w każdą szczelinę, do każdej sakiewki i w każdy obfity dekolt również. Gdy cenna informacja nie płynęła od brata, nie czuła potrzeby zachowywania jej dla siebie. Kotłowały się w tawernie bandy gamoni, wielu z nich widywała pierwszy razy i to głównie oni nie uważali na słowa. Takie to naiwne przekonanie. Zdaje się, że w tym gwarze nikt nie wyłapuje tajemniczych rozmówek, ale wkrótce dowiadujesz się o tym, że cała dzielnica zna ten największy sekret. Ta śliczna spódniczka barmanki mknąca zwinnie po labiryntach niejedno zdoła usłyszeć, na niejednej błyskotce zawiesi oko, po niejedną monetę wyciągnie dłoń pod pretekstem pogłaskania umęczonych plecków dokowego robola. Przyjemnie? Nikt nie narzekał, choć może czasem któryś orientował się po godzinie, że czegoś mu brak, że za czymś tęskni, a wtedy zirytowany wybiegał z pubu. Jego strata. Moc jej wiedzy nie brała się znikąd i każdy, kto przychodził z interesem, musiał liczyć się z tym, że kiedyś sam ucierpiał, wierząc za mocno w słodkie oczy dziewcząt pani Boyle. Philippa potrafiła być bardzo miła, ale nie każda pieszczota potrafiła ustawić do pionu. Nie tak, jak oczekiwała.
Wdzierała się więc do tych zapuszczonych komnat na poddaszu, w których wyimaginowani lordowie przyjmowali swoje równie wyśnione kurtyzany. Już dobrze znała te pieprzne fantazje. We łbach im się przewracało, jak tylko zjeżdżali na ląd ze skrzynią pełną skarbów. Szedł sobie taki od razu po dziwkę, brał kluczyk do pokoju i myślał, że jest przeklętym królewiczem, że nagle klękać będą przed nim wszystkie powtykane w szpary korniki. Złote zasady: wziąć babę i nażreć się. Niby przestała się dziwić tym praktykom, aż za dobrze czując, aż za mocno pojmując, co tak silnie siedziało im w głowach, co mogło ukoić wymęczone po miesiącach żeglugi ciało, zbyt przemoczoną duszę. Bo i co po tym złocie, kiedy tkwisz na środku morza? Chcieli więc się wyszumieć, przez chwilę poczuć na sobie uwielbiające ich oczu, zapach droższych perfum i tłustego jadła. Przez chwilę trwać, złapać tę ostatnią noc, zanim znów wciągną ich niewzruszone kamieniczki w dokach, zagonią do roboty i sprowadzą na ziemię. Kłopot w tym, że czasem nie dało się tak po prostu przestać bawić w boga. Porządna konfrontacja czyniła cuda, niejednemu wystarczyło parę damskich krzyków (bolały bardziej niż uścisk pięściarza). Potrzebowali swoistego przypomnienia, że oto noc odeszła wąską ścieżką ku złotym pałacykom, ale nie zabrała ich ze sobą. Pozostawali w tym syfie, ci sami – bez tytułów i bez dziwki przytulonej do tłustego boczku.
Uniesiona brew powątpiewa. Facet zdążył już ją poznać, ten brązowawy łuk dziwiący się co rusz jego pląsom. Może teraz wygląda inaczej. Obydwoje wyglądają. On świecił tyłkiem, gramoląc się w nieświeżej pościeli, a ona wpatrywała się bezczelnie, niespecjalnie tym widokiem zafascynowana. Pewnie, przynajmniej nie był kolejnym siedemdziesięciolatkiem z obwisłymi fałdami skóry, któremu to nagle zachciało się znów mieć osiemnaście lat. Mogła trafić na przypadek cięższy, ten współpracował, choć się ociągał. Trudno. Szło dosyć sprawnie.  – No myślę, Morgan. W dodatku z nawiązką. Budzenie kosztuje ekstra – odpowiedziała, nie rezygnując z donośnego tonu. Nie poruszyła się też. Coś cwaniaczył, czuła to. Czuła, że cały jest jakimś chorym podstępem, że zaraz wybuchnie, opluwając ją niewiadomym świństwem. Wcale się jednak nie dziwiła temu. Ani tym oczkom, ani też temu, że te dwie drogi skrzyżowały się znów. Był stąd, ona też. Migrował miedzy syrenią grotą a pirackim gniazdem, ale wcale nie był wyjątkowy.
Gdy walczył z koszulą, straciła zainteresowanie. Podeszła do okna i sięgnęła do lichawego mechanizmu. Skrzypnęło, szklane skrzydełko otworzyło się, mrożąc jego nie do końca okryte cielsko. Trudno. Uwikłany we własnym smrodzie dawno już mógł zapomnieć, jak pachnie portowa świeżość w samo południe. Otwarte szeroko okno i ją zdołało nieco zmrozić. Gdy tylko opuściła drobną dłoń, materiał sukienki zsunął jej się z ramienia, obnażając niepokorne doliny i załamania. Obróciła się do niego. Względnie ubrany, nieźle, ale jednak rumiany. Różowiutki jak piwonia. Wywróciła oczami, spodziewając się żałosnego teatrzyku bankruta.
– Powiedz od razu, że chcesz mnie wykiwać, cwaniaczku  -
mruknęła tak niewrażliwa na jego wielkie przysięgi. Donieść później? – Niby co chcesz zaoferować, co? Jak wynagrodzić? – Prychnięcie odbiło się od ściany za jego plecami, by zaraz niewyczuwalnie ugodzić go w nie. Bredził. Znała ten typ. Broni się fajeczką, ale ta fajeczka kasy nie wyczaruje. Podeszła więc bliżej gotowa pogrozić mu palcem – jak małemu chłopcu, który znów chciał się schować pod spódnicą. – Pokażesz mi syreny – oświadczyła. – Albo oddam cię moim chłopcom, chętnie na kimś potrenują ciosy – kontynuowała, nie dając mu wyboru. Połamaliby mu kości w dwie minuty. Lekko przechyliła głowę,  utkwiła w tej pozie niczym spetryfikowana. Nie miał wyboru. Czyżby? – No chyba że potrafisz przebić moją propozycję.
Nie potrafił.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss

Strona 2 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next

Pokój 13
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach