Wydarzenia


Ekipa forum
Przedpokój
AutorWiadomość
Przedpokój [odnośnik]19.11.17 15:46
First topic message reminder :

Piddletrenthide 79

Zaraz za progiem znajduje się niewielki przedpokój, w którym można zostawić płaszcz, buty, ewentualnie jakiś parasol. Bezpośrednio z przedpokoju można przejść do kuchni (na prawo), do salonu (na lewo) lub do ogrodu tylnym wyjściem, które właściwie znajduje się naprzeciw drzwi wejściowych.




Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!




Ostatnio zmieniony przez Joseph Wright dnia 19.11.17 21:21, w całości zmieniany 2 razy
Joseph Wright
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zjednoczeni z Puddlemere
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5364-joseph-e-wright https://www.morsmordre.net/t5428-do-joe#123175 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f108-piddletrenthide-79-kamienny-domek https://www.morsmordre.net/t5462-skrytka-bankowa-nr-1335#124469 https://www.morsmordre.net/t5441-joe-wright

Re: Przedpokój [odnośnik]26.11.17 14:01
Charlie zawsze była osóbką ciekawą świata i głodną wiedzy. Polityka co prawda nigdy nie leżała w gronie jej zainteresowań, ale odkąd dołączyła do Zakonu Feniksa nie mogła jej być zupełnie obojętna, zwłaszcza teraz, kiedy to wszystko, co się działo, mogło potencjalnie stanowić zagrożenie. Do tego dochodził wątek anomalii; zjawiska te ją przerażały, ale i intrygowały tą bardziej naukową część jej natury. Zastanawiała ją ich istota i pochodzenie, oraz to, jak skutecznie uporać się z ich skutkami. Od początku maja nie było takiego dnia, żeby się nad tym nie zastanawiała. Niestety jej wiedza z zakresu numerologii była zaledwie podstawowa, więc trudno było jej się poruszać w tym zakresie.
- Owszem, to jest niebezpieczne, ale obiecuję, że będę ostrożna. Zresztą moja praca i tak polega głównie na warzeniu mikstur, ewentualnie szukaniu wiedzy w książkach. Przecież nie włóczę się po opanowanych anomaliami miejscach – powiedziała. Joseph nie musiał wiedzieć, że była w Zakonie, co samo w sobie było ryzykowne, i że jeśli będzie konieczne udanie się bezpośrednio w jakieś miejsce, to będzie musiała to zrobić. Wolała jednak go uspokoić i utwierdzić w przekonaniu, że jej próby szukania odpowiedzi ograniczają się do wnętrz pracowni alchemicznej czy bibliotek. Choć była już dorosła, zapewne czasem wciąż postrzegał ją jako małolatę która ledwie opuściła Hogwart.
- Oczywiście, nikomu nie powiem – mrugnęła do niego; nie musiał namawiać jej do „złego”, sama się w to wszystko wpakowała już pewien czas temu, i nie wspomniała ani słowem o swoim podwójnym życiu. Czasem było jej żal nieświadomego Josepha, który nie wiedział, że jego brat, kuzynka i część znajomych działali w tajnej organizacji.
- Wydaje mi się, że to dobra myśl. Źródło... Nie ulega wątpliwości, że jest gdzieś w Anglii, tylko chyba jeszcze nikt nie wie, gdzie. Może są prowadzone jakieś zapiski odnośnie częstotliwości występowania tych miejsc, tego niestety nie wiem – rzekła, w zamyśleniu przygryzając wargę. Joseph podsunął dobry pomysł, powinni znaleźć źródło, bo jakieś musiało istnieć, gdzieś to wszystko się zaczęło. Gdzie? Nie wiadomo. Ale Charlie nie dysponowała dostępem do wykazu anomalii, o ile takowy w ogóle istniał. A jednostka badawcza Zakonu dopiero się formowała, więc było kwestią czasu, aż rozpoczną się jakieś badania w tym względzie. Charlene już nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła im pomóc. Miała też nadzieję, że będzie tam ktoś lepiej od niej zorientowany w sprawach numerologii i istoty magii.
Na jego ostatnie słowa wywróciła oczami; doskonale wiedziała, że Joe raczej nie przestanie wpadać w tarapaty. Tacy jak on już tak mieli, i najwyraźniej podobne tendencje nie mijały z wiekiem. Wielu ludzi w jego wieku zakładało już rodziny i statkowało się, a on wciąż był jak nastolatek, któremu były w głowie psoty i który najpierw coś robił, a dopiero potem myślał o konsekwencjach. Cóż, przynajmniej dzięki takim jak on było na tym świecie weselej. Pod jego wpływem potrafiła się rozluźnić i rozpogodzić; przy Josephu trudno byłoby być smutną, kiedy on był taki pogodny nawet gdy lepił się od krwi.
Rzuciła mu tylko niby-karcące spojrzenie, ale uśmiech trochę popsuł efekt. Nie potrafiła się na niego gniewać. Miała tylko nadzieję, że będzie mogła go oglądać tutaj lub w innym miłym miejscu a nie w Mungu.
- Pamiętasz jeszcze te czasy, kiedy byliśmy dziećmi? Wtedy wszystko było takie cudownie proste – zapytała nagle, bo coś wzięło ją na nostalgię. Brakowało jej teraz tamtych lat, gdy wszyscy byli dziećmi. Młodzi Leightonowie często byli zabierani przez matkę do Wrightów, lub zapraszali kuzynostwo do siebie do Tinworth i spędzali razem czas. A później każdy po kolei poszedł do Hogwartu i najmłodsza z tej gromadki Charlie została sama. Nie licząc Helen, która jednak była wtedy zaledwie gaworzącym bobasem.
Dopiła herbatę, choć wciąż siedziała przy stole, bawiąc się swoim mieszkiem z ziołami i obserwując Joego. Chętnie posiedziałaby tu do wieczora, ale niestety nie mogła sobie na to pozwolić i będzie musiała się wkrótce zbierać.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Przedpokój [odnośnik]27.11.17 15:24
No i całe szczęście, że Charlie zajmuje się anomaliami tylko poprzez siedzenie z nosem w książkach. Faktycznie to znacznie ogranicza zagrożenie, chociaż... Joseph do tej pory pamiętał, że książki mogą być równie niebezpieczne, co anomalie: kiedyś ucząc się do egzaminu teoretycznego z transmutacji zasnął w bibliotece w Hogwarcie, obudził go huk i ból, kiedy niemal cała półka starych, zakurzonych ksiąg postanowiła spaść wprost na niego. A gdyby coś podobnego przydarzyło się Charlene? Jego kuzynka była przecież znacznie mniejsza i drobniejsza od niego. Mogłoby się nie skończyć na kilku sińcach jak w jego wypadku.
- Na książki też trzeba uważać, bywają perfidnie złośliwie - pouczył ją iście moralizatorskim tonem... i nie, bynajmniej tym razem wcale nie żartował.
W każdym razie najważniejsze, że Charlie nie zamierzała nikomu mówić o niezbyt pedagogicznej postawie Josepha. Niby wszyscy wiedzieli, że zbyt odpowiedzialnym typem nie jest... ale gdyby się o tym "namawianiu do niebezpieczeństw" młodszej kuzynki dowiedziała jej starsza siostra, albo CO GORSZA matka Joe... oj, lepiej żeby mała Charlie nie pisnęła o tym słówka.
Dobra myśl? Miło połechtanemu Josephowi aż błysnęły ślepia. Zawsze był łasy na pochwały, co tu kryć. Tylko zazwyczaj wykazywał się w swoich dziedzinach, a takie naukowe, cóż... z tym było u niego gorzej, a tu proszę! Charlie zainteresowała się jego pomysłem. Tak, tak, wciąż była dla niego "tylko" dzieckiem, ale i tak było mu miło.
- Może... Ministerstwo chyba powinno coś takiego robić - wzruszył ramionami. Powinno, ale kto wie czy robiło? Czy miało na tyle ludzi i środki im to umożliwiające...? Cóż, w gruncie rzeczy się na tym nie znał.
Za to był mistrzem pakowania się w kłopoty i królem nieostrożności. Żeby nie stracić tych zacnych tytułów, musiał o to nieustannie zabiegać, więc Charlie musiała zrozumieć, że tak łatwo nie przerzuci się na bycie odpowiedzialnym i dorosłym. W gruncie rzeczy i tak trochę się ogarnął na przestrzeni lat: ma dom, nie? I nie zamienił go w pogorzelisko, ani w melinę - to już o czymś świadczyło.
Dopił już chłodną herbatę i obrócił kilkukrotnie filiżankę w dłoniach. Spojrzał na fusy, ale zaraz uniósł wzrok na kuzynkę i uśmiechnął się lekko. Może nawet nostalgicznie?
- Nadal jest, Charlie... teraz po prostu więcej widzimy - odparł pogodnie, jak to on.
Widząc i wiedząc więcej wbrew pozorom wszystko się bardziej komplikowało. Pozornie. Gdyby na każdą sytuację spojrzeć oczami dziecka... wtedy wszystko znów stawało się proste. Właśnie dlatego warto nie dorastać do końca - zostawiać w sobie tą (mniejszą lub jak w przypadku Joe - większą) cząstkę dziecka. Tak przynajmniej sam uważał... i chyba aż tak źle na tym nie wychodził.







Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!


Joseph Wright
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zjednoczeni z Puddlemere
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5364-joseph-e-wright https://www.morsmordre.net/t5428-do-joe#123175 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f108-piddletrenthide-79-kamienny-domek https://www.morsmordre.net/t5462-skrytka-bankowa-nr-1335#124469 https://www.morsmordre.net/t5441-joe-wright
Re: Przedpokój [odnośnik]27.11.17 18:48
Za czasów nauki w Hogwarcie Charlie spędzała dużo czasu w szkolnej bibliotece. Ta skarbnica wiedzy zawsze ją fascynowała i szczęśliwie nie zaliczyła tam żadnych wypadków. To było miejsce, gdzie często przesiadywała po lekcjach, zwłaszcza zimą, gdy było zbyt zimno na spacery po błoniach. Dużo czytała, już wtedy chętnie pogłębiając wiedzę dodatkową; nie ograniczała się tylko do tego, co było wymagane na lekcjach. Nad fascynującymi księgami dotyczącymi alchemii, astronomii czy transmutacji potrafiła ślęczeć godzinami, podczas gdy spora część jej kolegów i koleżanek z innych domów nie przepadała za nauką teorii.
Uśmiechnęła się nieznacznie do kuzyna, zastanawiając się, co konkretnie miał na myśli, poza tym, że był właśnie takim przypadkiem nie przepadającym za czytaniem i teorią. Wrightowie byli raczej ludźmi czynu, choć jej matka jak na pochodzenie z tej rodziny była zaskakująco spokojną i wywarzoną osobą, posiadającą całkiem spore umiejętności w alchemii, ale od czasu śmierci Helen prawie nie ruszała kociołka. To Charlie wytrwale kontynuowała jej pasję, pewnego dnia przerastając Leonię umiejętnościami.
Mogła zauważyć, że Joseph wydawał się zadowolony z pochwały, którą go uraczyła gdy podsunął interesującą myśl.
- Powinno – zgodziła się. Ale czy robi? Nie wiadomo. Prawdopodobnie nawet w samym ministerstwie niewielu wiedziało, jak wygląda sytuacja.
Ale nie kontynuowała już tego grząskiego tematu; i tak za bardzo odsłoniła się przed Josephem ze swoim zainteresowaniem tymi kwestiami.
Rzeczywiście, fakt że nie spalił przypadkiem domu ani nie zmienił go w kompletnie zapuszczoną ruinę dobrze świadczył o tym, że jednak potrafił się ogarnąć i poradzić sobie z dorosłością bez pieczy rodziny. Najwyraźniej nawet wieczny nastolatek musiał przynajmniej w takim stopniu się ustatkować. Charlie i jej rodzeństwo też musieli sobie radzić po wyfrunięciu z rodzinnego gniazda w odległej od Londynu Kornwalii.
Może miał rację – postrzegali rzeczywistość inaczej przez to, że widzieli jej aspekty, których w dzieciństwie nie rozumieli lub nie zwracali na niej uwagi? Dzieci postrzegały świat w dużo prostszy sposób. Pozostawało jednak faktem, że wtedy nie musiała obawiać się anomalii, przyglądać ludzkim tragediom ani podejmować trudnych decyzji. Poznawała świat, nie znając jego mroczniejszego oblicza i widząc wszystko w pięknych, nasyconych kolorach, między które później zaczęło się wkradać coraz więcej ciemnych barw zwiastujących niepokoje i grozę. Obecnie mogły ich posmakować także dzieci, które były wyjątkowo silnie doświadczane anomaliami.
- Wszystko się teraz zmienia, Joe – westchnęła, i wbrew temu, co mógł myśleć, wcale takie proste nie było. Nie z jej obecnej perspektywy, w której wiedziała coś więcej niż inni. Zakon Feniksa sprawił, że klapki spadły jej z oczu i już nie potrafiła zapomnieć o tym, co zobaczyła i usłyszała.
Po chwili jednak wstała, spoglądając na niego ukradkiem.
- Chyba muszę już wracać – powiedziała nagle. – Nawet nie byłam jeszcze w domu, odkąd rano wyszłam do pracy. Moja siostra pewnie się martwi, że tak długo nie wracam, ale powiem jej, że się z tobą widziałam i że żyjesz – dodała, a kącik jej ust lekko drgnął. – Wpadnij kiedyś do nas, dobrze?
Cieszyła się z tego spotkania i rozmowy, ale jej życie w ostatnich dniach nie obfitowało w czas wolny. Powoli ruszyła w stronę wyjścia, żegnając się z kuzynem w nadziei, że będzie się czasem odzywał.

| zt.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Przedpokój [odnośnik]14.04.21 12:52
24 października

W Szkocji dziś, przez gęste, ciężkie chmury przebijało się słońce, ale była przygotowana na kapryśną jesienną aurę. W szmaragdowym, wełnianym swetrze i jasnym płaszczyku nie czuła, że temperatura w Dorset była znacznie niższa niż tam, w wietrznym Contin. O dziwo. Mżawka leciała z nieba, sprawiając, że powietrze wydawało się znacznie chłodniejsze, nieprzyjemne, zimowe. Kiedy deportowała się na miejsce, szczęśliwym trafem uniknęła wylądowania w małej kałuży, odskakując od razu na bok. Podciągnęła przy tym ciemną spódnicę, nie chcąc się ochlapać. Równowagę złapała niemalże od razu, skórzanymi trzewikami na obcasie lądując na ścieżce prowadzącej do domu. Obleciał ją dziwny strach, ale całą winę za to dziwne, nieprzyjemne uczucie zrzuciła na pogodę. Gdy się rozejrzała, wokół było pusto. Cicho. Nigdzie nie było widać gęsi, nie było Josepha. Drzwi do środka były uchylone, założyła, że Billy był już w środku, nie zwlekała więc, nie czekała na dworze, ruszając w stronę budynku. A może Joe wrócił? Może już było po wszystkim? Szybkim i zdecydowanym krokiem pokonała odległość, przechodząc przez werandę, której deski cicho zaskrzypiały po jej stopami. Kiedy wyciągnęła dłoń przed siebie, by pchnąć drzwi, ze środka dobiegł ją dziwny hałas, trzask, jakby coś spadło. Odskoczyła, jak oparzona, a serce zadudniło jej w piersi. Mógł to być złodziej, ktoś szukający schronienia w przyjemnym, cichym i opuszczonym miejscu. Mógł to być też ktoś, kto szukał Josepha przez wzgląd na nią, ale gdyby to były służby ministerstwa z pewnością dom byłby otoczony funkcjonariuszami. Zadrżała, powoli i ostrożnie sięgając po różdżkę. Nie odezwała się ani słowem, ostrożnie stawiając kolejne kroki, przechodząc przez próg do środka.
Ten dom znała, jak własną kieszeń, ale teraz, opuszczony przez brata, nawet dopiero co, wydawał się dziwnie pusty, pozbawiony życia, duszy. Półmrok jaki tu panował pomimo popołudniowej pory, najprawdopodobniej z powodu ciemnego, deszczowego nieba, był przerażający w połączeniu z tym, co zastała w środku. Na ziemi leżały rozrzucone ubrania brata, była pewna, że należały do niego. Kiedy przy nich ostrożnie kucnęła wciąż były wilgotne. Dalej, poprzewracane meble, w złości, w furii. Rozrzucone przedmioty. Wszędzie walały się puste butelki, część z nich była rozbita, szkło mieniło się na podłodze, a smród — wymiocin i alkoholu uderzył w nią, kiedy wkroczyła do salonu. Na samym jego środku ułożone w okazały stosik stały miotły, przypominające nierozpalone ognisko, na ziemi leżała siekiera. Nigdzie nie dostrzegła śladów krwi, ale i bez tego, przytknęła dłoń do ust, czując jak zbiera jej się na płacz. Zatrzęsła się, patrząc na demolkę, którą musiał — po miotłach była pewna, urządzić jej brat. To nie złodzieje, to nie włamywacze. To on, w całym swoim nieszczęściu i żalu. W swojej samotności.
Jakieś kroki przywróciły ja do porządku, zesztywniała, wyciągając przed siebie różdżkę, dłoń nawet jej nie zadrżała. Zmarszczyła brwi, i wstrzymała oddech, kiedy w progu kuchni pojawiła się sylwetka Williama. Wypuściła głośno powietrze, z ulgą i cichą wdzięcznością. Odnalazła jego spojrzenie od razu, skupiając się na jego oczach, które zawsze emanowały ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. Opuściła różdżkę, a wraz z nią wzrok na podłogę.
— Miałam nadzieję, że może wróci, ale... — Powinna wiedzieć, że nie. Że nim dojdzie do siebie i otrząśnie się, minie pare dni. Kilka dni, podczas, których pogodzi się z tym, że to co kochał wymknęło mu się spomiędzy palców. — Widziałeś Kometę?— spytała posępnie, robiąc krok przed siebie, przypadkowo kopiąc jedną butelek po whisky.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Przedpokój - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Przedpokój [odnośnik]20.04.21 19:07
Pamiętał, kiedy był tu po raz ostatni.
Przystanął na moment przed wejściem, zatrzymując się na tej samej żwirowej ścieżce, na którą kilka miesięcy wcześniej się wywrócił, uciekając przed szarżującą na niego gęsią. Przemknął spojrzeniem po ścianach kamiennego domku, zawieszając je na najdalszej krawędzi, jakby spodziewał się, że za moment dostrzeże tam białe, rozłożone w złości skrzydła – ale okolica była cicha i pusta. Zbyt cicha i zbyt pusta; ciężkie, wiszące nisko nad ziemią chmury, w połączeniu z lodowatym, przenikającym na wskroś wiatrem, stanowiły jednoznacznie potwierdzenie tego, jak wiele czasu minęło – po ciepłym, majowym słońcu nie został nawet ślad, wszystko wydawało się bardziej szare, mniej wyraźne, jakby pozbawione nadziei. Być może była to wina słabego, szarawego światła – a może jego własnej wyobraźni, umysłu zmęczonego ostatnimi tygodniami, składającymi się z nieprzespanych nocy i koszmarów podążających za nim jak cień w ciągu dnia, które odganiał jaśniejszymi chwilami radości: pociechy płynącej z faktu, ż kolejny z jego braci odnalazł drogę do domu, że budowane na mokradle boisko miało szansę w ciągu następnych tygodni wreszcie z planów stać się rzeczywistością, że wznoszony powoli dom w Irlandii został już nakryty dachem; że udało mu się zaprosić na nadchodzący ślub Hannah, i że zgodziła się pójść tam z nim.
Uśmiechnął się bezwiednie, zaraz potem poważniejąc jednak i wzdychając ciężko, bo jego myśli w naturalny sposób pomknęły od przyjaciółki prosto ku jej bratu, a wnętrzności wykręciły się nieprzyjemnie w nagłej fali wyrzutów sumienia. Wiedział, że to nie była jego wina, że Zjednoczonych rozwiązano – nie miał na to żadnego wpływu – ale nie potrafił pozbyć się wrażenia, że powinien był w jakiś sposób to przewidzieć i pojawić się u Josepha znacznie wcześniej; załagodzić upadek albo zwyczajnie mu w nim towarzyszyć, zamiast przylecieć po wszystkim, żeby pozbierać to, co zostało.
Przeciągły, rozlegający się gdzieś w oddali grzmot przypomniał mu o ruszeniu się z miejsca; podszedł do drzwi, z kieszeni wyciągając klucze, które listem przesłał mu przyjaciel. Odnalazł właściwy i wsunął go do zamka; szczęknął cicho, zawiasy skrzypnęły i już był w środku, witany miękkim półmrokiem pustego przedpokoju i stęchłym zapachem alkoholu i czegoś kwaśnego, co sprawiło, że żołądek wykręcił mu się nieprzyjemnie. – Joe? – rzucił w przestrzeń, nie mając pojęcia, dlaczego czuł się jak złodziej; po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz, a palce prawej dłoni drgnęły niekontrolowanie w instynktownej potrzebie sięgnięcia po różdżkę; nigdy nie lubił być sam – ale od jakiegoś czasu ta samotność budziła w nim nie tyle dyskomfort, co zimny, pełzający pod skórą strach; nieokreślony niepokój, który odgonić było tym trudniej, że zdawał się nie mieć żadnego konkretnego źródła. – Niech cię szlag – mruknął, gdy – dokładnie tak, jak się spodziewał – odpowiedziała mu cisza; przełknął ślinę, ruszając dalej przed przedpokój i zaczynając gwizdać pod nosem znajomą melodię, w nieco desperackiej próbie przełamania ciężkiego, zasnuwającego przestrzeń milczenia. Odłożył klucze na kuchenny blat, po czym przeszedł przez mieszkanie, otwierając po drodze na oścież wszystkie okna, żeby wpuścić do środka nieco świeżego powietrza, przy okazji oceniając stan zniszczeń: butelki z opróżnionego barku walające się po oklejonej czymś lepkim podłodze, miotły ustawione w stos na środku pokoju, ostrze siekiery lśniące złowrogo na ziemi; plamy atramentu na blacie, poplamione pergaminy, przewrócona szafka, przekrzywiona groteskowo półka, z której na podłogę spadły wszystkie zbierane latami trofea i pamiątki. Podszedł do niej odruchowo, wyciągając rękę, żeby ją wyprostować; zostawiła ślad na tapecie, ciemniejszy łuk zadrapań; będzie musiał zaproponować Josephowi remont – kiedy wróci już do siebie.
Największy bałagan zdawał się panować w kuchni, więc to tam właśnie skierował się najpierw, żeby pozbierać do kosza pozostawione wszędzie butelki, przez cały czas pogwizdując w akompaniamencie cichego stukania o siebie grubego szkła. Otaczająca go cisza zdawała się napierać na niego ze wszystkich stron, stapiając się z nim i dusząc – dlatego nie spodziewał się stłumionego trzasku teleportacji, rozlegającego się nagle gdzieś przed domem. Podskoczył mimowolnie i cofnął się; jego serce zgubiło jedno uderzenie, a oparta o blat dłoń odruchowo powędrowała w stronę różdżki, niechcący zahaczając o butelkę; naczynie zsunęło się z szafki z ostrzegawczym szelestem, przecięło powietrze i roztrzaskało się z hukiem tuż pod jego stopami.
Zaklął pod nosem, przykucając i bez większego namysłu sięgając po ostre odłamki, jeden po drugim wrzucając je do kosza. W momencie, w którym skrzypnęły drzwi, a w przedpokoju rozległy się ciche kroki, poczuł nagłe szczypanie – a gdy zerknął w dół, po wewnętrznej stronie dłoni dostrzegł niezbyt głębokie rozcięcie, krwawiące słabo na ostatni ze szklanych odłamków.
Wyrzucił szkło i wyprostował się, żeby na krótko podejść do kranu i opłukać zranienie chłodną wodą; piekło, ale niezbyt mocno. Zgarnął z blatu względnie czystą ścierkę, żeby owinąć nią dłoń i zaczekać, aż przestanie krwawić, po czym ruszył w stronę salonu, gdzie – jak mu się wydawało – zatrzymały się kroki. Niepokój, który do tej pory mu towarzyszył, jakby się rozrzedził – w jakiś sposób wiedział, że to była Hannah – rozmywając się całkowicie, gdy dostrzegł ją po drugiej stronie niedoszłego ogniska i przypomniał sobie jej ciemne oczy, spoglądające na niego z dwukierunkowego lusterka. Zerknął przelotnie na wyciągniętą w jego stronę różdżkę, ale nie cofnął się; wiedział, że nic mu z jej strony nie groziło. – Myślałem, że zdążę trochę tu p-po-posprzątać, zanim przyjdziesz – odezwał się, uśmiechając się do niej ciepło – zupełnie jakby kontynuowali jakąś zaczętą wcześniej rozmowę, a nie widzieli się pierwszy raz od paru dni. Zrobił kilka kroków w jej stronę, opuszczając zaciśniętą na szmatce rękę, a drugą sięgając po różdżkę, gdy kopnięta przez przyjaciółkę butelka przeturlała się w stronę rozbitych fragmentów szkła. – Uważaj – rzucił cicho, kierując koniec jarzębinowego drewna na odłamki; ucząc się na własnych błędach, szarpnął krótko nadgarstkiem, w myślach wypowiadając krótkie chłoszczyść. – Wróci. Kiedy będzie g-g-gotowy – odpowiedział jej, przenosząc zmartwione spojrzenie na jej twarz. Wiedział, że się martwiła – i że zapewne trudno było jej znieść świadomość, że chwilowo nic nie mogła zrobić; znał ją zbyt dobrze, by tego nie dostrzegać, Hannah nie była osobą, która patrzyłaby bezczynnie, jak jej bliscy cierpią.
Na pytanie o Kometę, pokręcił głową. – Może p-p-poszła poszukać czegoś do zjedzenia. Jeśli nie wróci, przelecę nad okolicą i jej p-po-poszukam – albo zapytam sąsiadów, może ktoś ją widział. Albo przygarnął – zasugerował. Wsunął różdżkę za pasek spodni, po czym wyciągnął wolną dłoń w stronę Hannah, żeby opuszkami palców dotknąć lekko jej nadgarstka. – Jak się czujesz? – zapytał cicho, ciepło, starając się w jakiś sposób dodać jej otuchy; przypomnieć, że nie była z tym całym bałaganem sama.

| turlam na skutki poazkabanowe...




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Przedpokój [odnośnik]20.04.21 19:07
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością


'k6' : 5
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Przedpokój - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Przedpokój [odnośnik]30.04.21 10:47
Zastanawiała się, czy powinna być tu, czy może gdzieś indziej. Czy danie bratu czasu było najlepszym rozwiązaniem. Chciała przecież czego innego — udać się prosto na dwór, by za fraki wyciągnąć go z odmętów ciemnej, pachnącej dębowymi beczkami piwnicy Macmillanów, odrzucić cały ten alkohol wokół niego i spróbować przemówić mu do rozsądku. Nie wiedziała w jaki sposób — nigdy nie była dobra w przemyśleniach. Mówiła, co myślała, a później żałowała słów, których niefortunnie użyła. Zbyt dramatycznych, zbyt ostrych, dotkliwych. I tego też miałaby żałować, gdyby zamiast do jego domu udała się właśnie tam. Smród wokół był wyczuwalny, podobnie jak cały ten bród i bałagan. Przetarła dłonią delikatnie czoło, czując jak bezsilność rozlewa się po jej piersi, a zaraz za nią frustracja wywołana dziwną bezczynnością. Tu nie mogła mu pomóc. Nie mogła zdjąć z jego ramion tego ciężaru, przemówić mu do rozsądku. TU nie mogła go przytulić i choć wiedziała, że wcale by tego nie chciał, znalazłby oparcie w jej ramionach, swój dom, utracone poczucie bezpieczeństwa — były rzeczy ważniejsze niż to, jego świat walił się tylko pozornie. Chciała przy nim być, a on wybrał samotność.
Palce zacisnęły się na drewnie, wymierzonym w pierś przyjaciela, w zbyt pospiesznym, przezornym geście. Spokój otulił ją z każdej strony, jego obecność zawsze nadawała powietrzu zapach drewna, wiatru, który w jej pamięci mierzwił jego jasne, falujące włosy. Jego ciepłe, pełne troski spojrzenie przyjęła z wdzięcznością, oczy mając utkwione w jego krótką chwilę. Nie musiała się bać — nie intruzów, rozjuszonej, stęsknionej Komety ani pułapek. Potrafił odgonić te wszystkie lęki, dziwne myśli, które napływały jej do głowy. Potrafił nieświadomie uporządkować chaos w jej głowie i sprawić, że wszystko wydawało się bardziej klarowne. Teraz też tak było. Jego głos, który rozbrzmiał w przedpokoju był miękki jak wełna. Delikatny jak jedwab. Chciała by nimi ją otulał, mówił dziś do niej, choć to zwykle było jej domeną. Naciągnęła na nadgarstki mocniej materiał grubego swetra.
— Obejrzałeś już dom? Wszystko jest w takim stanie?— spytała powoli. Nie musiała się dłużej rozglądać, by wiedzieć, że w prawdziwej furii Joe zdemolował wszystko, co stanęło na jego drodze. Niechętnie oderwała spojrzenie od jego twarzy, przenosząc go na rozbitą butelkę. Wróci. Kiedy będzie gotowy. Przygryzła policzek od środka, broda jej samoistnie zadrżała. Starała się to ukryć, nabierając w płuca tylko powietrza, ile się dało i celując różdżką w kolejne zbiorowisko butelek, powtarzając za nim ruch. Musieli tu posprzątać, ogarnąć dom. Zabrać Kometę, nakarmić ją. Pogłaskać, tylko po to by dać jej poczucie, że nie została sama. Nie tak naprawdę i nie na długo.
— Dobrze... — mruknęła bez przekonania, odpowiadając na jego pytanie. — Cieszyłam się, że mogę z nimi współpracować, ale... To nie to samo. Sklep był moim życiem. Pogodziłam się z tym już.— Zakładała, że właśnie o to pytał, o list z decyzją i jej stosunek do tego. Może dlatego właśnie rozumiała brata tak dobrze. Jej świat też zawalił się na chwilę, ale miała prócz niego inny cel, w którym mogła się realizować. Inne zadanie. Też mógłby mieć. Też mogłaby mu pokazać, jak wiele mógłby zrobić. I jaka bardzo był im teraz potrzebny — gdyby tylko jej pozwolił. Gdyby zechciał mieć ją przy sobie. — Dimitri mnie zaprosił na kolację, po tym, jak przekazał mi wieści...— Nie wiedziała właściwie, dlaczego to powiedziała. To nie było ważne w tej sytuacji. W tym miejscu. A jednak wewnątrz siebie czuła, że potrzebuje dziś czegoś więcej. Że zaczęła wymagać od przyjaciela czegoś innego. Może to rozgoryczenie pchnęło ją do słów, które pewnie wcale go nie interesowały, ale nie powstrzymała ich nim opuściły jej gardło. Podniosła powoli wzrok na Williama, głównie po to, by zasugerować mu odpowiedź, nim rzeczywiście ją wyjawiła na głos, ale także z chęci przyjrzenia się jego reakcji: — Ale odmówiłam. — Bo nie była zainteresowana kapitanem Zjednoczonych. Ani wcześniej ani teraz. Był ktoś inny, niezmiennie, przez cały czas. Kącik ust drgnął jej lekko. — Jest załamany — zamyśliła się chwilę. Zerknęła na Moore'a. Wiedziała, że potrafił zrozumieć ich ból. Tęsknił za lataniem. Patrzyła na niego przez chwilę, błądziła spojrzeniem czekoladowych tęczówek po linii jego twarzy, wargach i prostym nosie. Był perfekcyjny. Nawet teraz, w tej chwili. Był jej przyjacielem. Opoką. Może wszystkim co miała.
Kiedy usłyszała gęganie odwróciła głowę za siebie.
— Kometa... — Obudziła się ze snu, drgnęła nagle. Ruszyła szybkim krokiem w stronę kuchni, mijając Williama, by wyjrzeć przez okno. I zgodnie z własnymi podejrzeniami, ujrzała ją tam, powoli człapiąca w stronę domu z szeroko rozpostartymi ostrzegawczo skrzydłami. Wracała w bojowym nastroju. Nie będzie łatwo. Odwróciła się i prawie wyszła, gdy dostrzegła zakrwawioną szmatkę na blacie. Chwyciła ją delikatnie - wilgotna, świeża. — Billy? — Wolnym krokiem zbliżyła się do niego; ostrożnie, jakby spodziewała się, że za moment jej ucieknie. Nie uciekaj. Nie ty. Chciała się tylko przyjrzeć; był ranny? Mogła mu jakoś pomóc? Spuściła wzrok na jego dłonie, delikatnie ujmując je w swoje i palcami rozchylając jego. Ujrzała skaleczenie. Nieprzyjemne, ale niegroźne. — Zajmiesz się nią? Ogarnę tu, doprowadzę to wszystko do porządku. Jeśli zdążymy przed zmrokiem wrócimy do Szkocji — choć nie pytała, szukała w jego twarzy zapewnienia, odpowiedzi.

| rzucam na skutki...


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Przedpokój - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Przedpokój [odnośnik]30.04.21 10:47
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością


'k6' : 3
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Przedpokój - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Przedpokój [odnośnik]07.05.21 23:59
Potrzebował zaledwie kilku chwil spędzonych w towarzystwie Hannah, by na powrót poczuć się sobą. W ostatnich tygodniach miał z tym problem – z odnalezieniem się w otaczającej go rzeczywistości, z odszukaniem tego wszystkiego, co do tej pory wydawało mu się stabilne i nienaruszalne. Chociaż swoje dni starał się zapełniać po brzegi, każdą wolną minutę poświęcając pracy, to czasami nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że Azkaban coś bezpowrotnie mu odebrał – że na pogrążonych w ciemnościach korytarzach pozostawił jakąś część siebie, a zamiast tego w jego ciało wepchnięto kogoś innego; kogoś, kto przekazując przyjacielowi wieści o śmierci ukochanej żony, nie potrafił zdobyć się na słowa pocieszenia, i kogoś, kto zamiast towarzystwa coraz częściej szukał samotności – nawet pomimo faktu, że ta wydawała się być jego największym wrogiem.
Z Hannah było jednak inaczej; jej głos, choć podszyty troską, bez trudu przypominał mu o cieple płonącego na plaży ognia, o wietrze targającym włosami w trakcie latania, o słodkim zapachu szarlotki, unoszącym się w zalanym słońcem kuchni; o czasach, w których nie musiał podejmować niemożliwych decyzji ani brać odpowiedzialności za cudze życie; o rzeczywistości, w której patrząc na własne dłonie, nie wyobrażał sobie przelewającego się przez nie bezwładnie ciała. Czasami nawet wierzył w to, że kiedyś znowu będzie właściwie. – Yhm, mniej więcej – przytaknął, oglądając się jeszcze raz w stronę kuchni. – Mam n-n-nadzieję, że u Macmillanów nie p-po-postanowił też zrobić remontu – dodał, siląc się na żart, ten wybrzmiał jednak słabo, przemieszany bardziej ze zmartwieniem niż z rozbawieniem. Na to drugie było chyba jeszcze za wcześnie.
Przyglądał się przyjaciółce przez chwilę, gdy kierowała różdżkę ku walającemu się na podłodze szkłu, usuwając je za pomocą prostej inkantacji; żałując, przez moment, że zaproponował jej, by tutaj przyszła. Wbrew temu, co powiedziała, nie brzmiała dobrze – w jej słowach brakowało kryjącego się tam zazwyczaj entuzjazmu, barki zdawał się przygniatać niewidzialny ciężar, tylko potęgowany przez otaczający ją krajobraz chaosu i zniszczenia. – Nie żegnaj się tak łatwo z tym sklepem. Po wszystkim doprowadzimy go do p-po-porządku, zobaczysz – powiedział, uśmiechając się ciepło i starając się złapać jej spojrzenie. Mimo tego, co mówiła, wiedział, ile znaczył dla niej sklep dziadka – i już dawno temu obiecał sobie, że będzie to pierwsza rzecz, którą zajmie się po wojnie. Jeśli będzie dla nich jakieś po wojnie. – Już mam dla ciebie co najmniej siedmioro nowych k-k-klientów – dodał, mając na myśli Płazy. Większość z nich nie mogła się doczekać, kiedy dosiądzie swojej pierwszej, pełnowymiarowej miotły.
Kiedy Hannah znów się odezwała, jego myśli znajdowały się zupełnie gdzieś indziej, dlatego w pierwszej chwili pozornie wyrwane z kontekstu stwierdzenie go zaskoczyło; zamrugał bez zrozumienia, potrzebując paru sekund na połączenie ze sobą wyrazów i wysnucie z nich sensu – a gdy już to zrobił, miał wrażenie, że coś w jego wnętrznościach wykręciło się nieprzyjemnie. Otworzył usta, domyślając się, że przyjaciółka oczekiwała od niego jakiejś odpowiedzi – ale żadna z myśli, które pojawiły się w jego głowie, nie nadawała się do wypowiedzenia na głos. – Och – mruknął, grając trochę na czas i zastanawiając się, skąd właściwie wzięła się ta nagła niechęć względem kapitana Zjednoczonych, która rozlała się za jego mostkiem, podsuwając mu dosyć żywy obraz jego samego, rozwalającego Dimitriemu Johnsonowi nos. Był czas kiedy zamiast tego by się ucieszył – gdy bez większego wysiłku mógłby powiedzieć Hannah, że Dimitri był porządnym facetem i zażartować, że będzie musiał sobie z nim porozmawiać – ale teraz w jego głowie odzywał się nowy głos; głos, którego wcześniej tam nie było – a może wprost przeciwnie; może istniał od zawsze, uparcie uciszany i kneblowany, zamknięty szczelnie za ścianą zbudowaną z tego, po co nie miał śmiałości sięgnąć.
Prawie przegapił chwilę, w której Hannah powiedziała mu, że już dała kapitanowi Zjednoczonych odpowiedź. – Och – powtórzył jak echo, choć tym razem z wyraźną ulgą, barwiącą też jego kolejne słowa, które najpierw z siebie wyrzucił, a dopiero później o nich pomyślał. – To dobrze. – Przełknął ślinę. – To zn-n-naczy – nie dobrze, że jest załamany, tylko… – Tylko co, Billy? – Ale p-p-pewnie na jego miejscu też bym był, jakbyś… – Urwał, uświadamiając coś sobie nagle. – A, bo ty masz na m-m-myśli – ze przez drużynę, a nie… No, ale tak czy inaczej, kiepska sp-p-prawa – zakończył, nie do końca pewien, czy całkowicie zrobił z siebie idiotę, czy jednak jakoś wybrnął. Może powinien był okazać trochę empatii względem Johnsona – nie miał problemu z przypomnieniem sobie, jak gorzko smakowała utrata możliwości gry – ale wizja jego i Hannah w trakcie romantycznej kolacji przy świecach była jeszcze zbyt wyraźna, by był w stanie zdobyć się na współczucie. – Może chciałabyś p-p-pójść ze mną? Na kolację – wypalił bez zastanowienia, dłonią sięgając karku i drapiąc się po nim w bezwiednym odruchu. – Nie mogę zabrać cię do restauracji, ale – jest m-m-miejsce, które już dawno chciałem ci p-po-pokazać, i mógłbym coś ugotować. Jeśli miałabyś ochotę – dodał, w myślach zastanawiając się już, skąd wziąłby produkty; wciąż miał trochę tytoniu, który mógłby pewnie wymienić na coś trudniej dostępnego – palacze w ostatnich czasach mieli ciężko, widział to po Cedricu.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zanim zdążyłby skompromitować się bardziej, na ratunek przybyła mu Kometa; ruszył za Hannah do kuchni, dostrzegając gęś bez trudu – charakterystyczny chód i skrzydła rozłożone w sposób, który sprawiał, że nie miał najmniejszej ochoty stanąć na jej drodze. Obserwował ją przez chwilę, próbując ocenić, czy zmierzała do domu – wydawało mu się, że tak – i nie zauważając momentu, w którym przyjaciółka sięgnęła po szmatkę; drgnął lekko, słysząc swoje imię, z pytającym wyrazem twarzy spoglądając na Hannah. Zdążył zapomnieć już o skaleczeniu, dostrzegł je więc dopiero, gdy przyjaciółka uniosła jego dłonie, obracając je do siebie. – To nic t-t-takiego – zapewnił od razu, uśmiechając się. Obrócił powoli dłoń, żeby spleść ich palce i lekko je uścisnąć; skinął głową. – Przyprowadzę ją – przytaknął, nie ruszył się jednak jeszcze przez chwilę z miejsca, zamiast tego ostrożnie wysuwając drugą dłoń z uścisku i unosząc ją do twarzy przyjaciółki, żeby odsunąć z niej luźny kosmyk włosów; kciukiem pogładzić policzek. – P-p-poradzisz sobie tutaj? – upewnił się. Wokół nich piętrzył się bałagan, nie chodziło mu jednak wyłącznie o to; prawdziwe pytanie, niewypowiedziane, zawisło milcząco w powietrzu.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Przedpokój [odnośnik]21.05.21 15:03
Miała nadzieję, że Joseph znalazł w dworze Macmillanów otuchę, wsparcie i nadzieję na lepszą przyszłość porównywalną do tej, która ona miała w Billym od zawsze. I choć to był jego najlepszy przyjaciel, choć to za nimi dwoma gnała w dzieciństwie, próbując im dorównać, a później dołączyć do nich na boisku za wszelką cenę, stał się nieodłącznym elementem życia. Wiedział, jak ją rozbawić, jak odciągnąć ponure myśli. Potrafił swoim uśmiechem rozgonić ciemne, deszczowe chmury, a żartami przyprawić ją o łzy rozbawienia. Miała nadzieję, że Joe mógł liczyć na coś takiego z dala od swojego domu, tego, w którym próbowali paroma zaklęciami zaprowadzić porządek, oczyścić podłogę, której smród był wyczuwalny, ale źródło niedostrzegalne; pozbyć się pustych butelek, potłuczonego szkła, stosu mioteł, siekiery, poukładać porozrzucane meble. By, kiedy wróci znów do domu, nie musiał stawać znów twarzą w twarz z chwilą własnego upadku.
Przekręciła głowę w ślad za nim, podążając spojrzeniem za jego własnym w stronę kuchni. W jego głosie brakowało przekonania, a może to było coś innego. Smutek, przygnębienie. Wiedziała, że chciał być przy nim. Może nawet żałował, że to właśnie nie do niego zwrócił się w pierwszej kolejności, przecież jak nikt potrafiłby go zrozumieć. I dla niego gra znaczyła do niedawna tak wiele. Jeszcze rok temu była wszystkim, całym jego życiem, które biegło od meczu do meczu, od gwizdka do gwizdka. Wiatr we włosach był niczym powietrze, a okrzyki kibiców z trybun największą motywacją. A potem wszystko się zmieniło. Dorósł, dojrzał do tego, by wybrać, co jest dla niego w życiu naprawdę ważne. Postawił na rodzinę. Na córkę, na ojca, którzy potrzebowali go znacznie bardziej niż kibice. I których on pewnie potrzebował tak samo mocno, nawet jeśli od czasu do czasu tęsknił za tym, co dla nich poświęcił. Nie mógł dokonać mądrzejszego wyboru. Pomimo tamtej złości, żalu spowodowanego jego wyjazdem, z dnia na dzień podziwiała go coraz bardziej. Obserwowała zmiany, które w nim zachodziły z zapartym tchem, zdając sobie sprawę, że to, co do niego czuła było coraz silniejsze. Jej brat kiedyś też to zrozumie. Dojrzy do tego. Pojmie, że sytuacja, w której się wszyscy znaleźli wymagała od niego znacznie więcej niż koledzy z drużyny — i sprosta temu wszystkiemu, pomimo początkowych trudności, strachu, niechęci. Kiedy się tego podejmie, wygra. Bo zawsze wygrywał. Joe, tak jak Billy, potrafił wygrywać.
Uśmiechnęła się kwaśno — potrafiła sobie wyobrazić rozgardiasz jaki jej brat pozostawiłby u Anthony’ego.
— Wcale bym się nie zdziwiła.— Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale nie była pewna, czy powinna. Czy mogła radzić sobie ze złością na niego — złością, że nie chciał dać sobie pomóc; jej, bo bardzo tego pragnęła — w ten sposób. — Nie, Billy. Nie wracajmy do tego — poprosiła go, unosząc na niego wzrok. Uśmiechnęła się lekko. Nie oczekiwała od niego takich słów, ale dobrze o tym wiedział. Pogodziła się z tym. Z faktem, że być może nigdy do niego nie wróci. Może nie dożyje czasów, w których będzie to możliwe. Zatrzymała na nim spojrzenie, bo coś w tej chwili zakłuło ją pod żebrami. Myśl, że mogli nie mieć za wiele czasu dobijała ją coraz częściej. Dziwny chłód ogarnął ją nagle, choć nie czuła żadnego przeciągu. — Mogę to robić wszędzie. W Oazie też. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby to było siedem najładniejszych mioteł, jakie będę w stanie zrobić — przyrzekła mu ciszej, ale usta wygięte w uśmiechu opadały w kącikach; wyraz twarzy topniał, a ją ogarniał coraz silniejszy niepokój, lęk. Wiedziała, że w jego spojrzeniu była w stanie odnaleźć znajome ciepło, a w jego ramionach bezpieczeństwo. Postąpiła więc krok do przodu bezwiednie, w końcu uświadamiając sobie, że nie wiedziała, co tak naprawdę robi. I po co. Błądziła spojrzeniem po jego twarzy, kiedy zaczął mówić, tłumaczyć się, a serce zabiło jej szybciej w piersi jeszcze zanim usłyszała to, na co tak naprawdę czekała.
— Tak, drużynę… — szepnęła, choć sam zdołał rozwikłać tę skomplikowaną zagadkę. Przez myśl przemknęło jej, że może to ona źle się wyraziła, ale nie zawracała sobie tym głowy, stojąc nieruchomo ze spojrzeniem utkwionym prosto w niego. — Tak — odpowiedziała mu od razu, gdy spytał o kolację, wchodząc w słowo, między tłumaczenia, dopiero po chwili zamykając usta i dając mu dokończyć. Serce zabiło w jej piersi szybko. Cierpliwość nigdy nie była jej mocną stroną. Dopiero wtedy skinęła głową i uśmiechnęła się, choć po plecach przebiegł jej znów zimny, nieprzyjemny dreszcz, zza pleców otulał ją chłód. — Z przyjemnością. Żadna restauracja nie mogłaby zrobić takiego wrażenia, jak gotujący mężczyzna.— Przechyliła głowę i spuściła wzrok, gdy złapał ją za rękę, obracając swoją. Tę, którą oglądała jeszcze przed chwilą, skaleczoną. Ciepłe palce oplotły ciasno jej; zadrżała na całym ciele. Nie chciała odrywać od niego spojrzenia, ale nadciągająca Kometa, gęgającą głośno zwróciła jej uwagę. Zerknęła za siebie, ale tylko na chwilę. Szybko się odwróciła, ze strachem, a serce podskoczyło jej do gardła. A potem zerknęła w kierunku salonu. Miała wrażenie, że nie byli sami. Miała wrażenie, że wydarzy się coś złego; coś nadciągało.
— Nie możemy tu dłużej być…— szepnęła drżącym głosem, odwracając się w stronę Billa. Szybko odnalazła jego oczy, desperacko poszukując w nich wsparcia i ciepła. — Zróbmy to szybko i chodźmy stąd, proszę… — Puściła jego dłoń i oplotła się rękami ciasno. Nie chciała tu być już. Może od samego początku to był fatalny pomysł, nic nie mogli zrobić. Posprzątanie tu nie mogło niczego zmienić. Joseph był u Macmillanów, nie chciał ich widzieć. Nie chciał porozmawiać z przyjacielem, własną siostrą. Nie odezwał się do niej ani słowem. Nie odpisał na żaden list. Nie raczył go nawet sam przeczytać. A co jeśli ich nienawidził? Co jeśli ich wcale nie potrzebował? — Nic tu po nas — zarządziła nagle, przecierając wilgotne oczy, rozglądając się wokół pospiesznie, niedbale. — Dajmy jej jeść i znikajmy.— Drugą dłonią otarła zaczerwieniony policzek. Nigdy nie sądziła, że poczuje się w tym domu tak obco, źle. Jak intruz; że zamiast przyjemnego ciepła i znajomego zapachu brata, domu, powita ją zimno i ukłucie porażki. Siąknęła nosem i ruszyła w stronę wyjścia, zatrzymując się po paru krokach, żeby odwrócić się do Williama i spojrzeć na niego błagalnie, nagląco.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Przedpokój - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Przedpokój [odnośnik]20.06.21 18:21
Zawahał się jedynie przez moment. Gdy poprosiła go, żeby zostawili za sobą temat zamkniętego sklepu – niegdyś tak dla niej drogiego, a dzisiaj niedostępnego, pozostawionego gdzieś wewnątrz opanowanego przez wroga miasta, maleńkiej wysepki ukrytej pośród naszpikowanego zagrożeniami morza – w pierwszej chwili chciał zaprotestować, myśląc o tysiącu wspomnień uwięzionych pomiędzy znajomymi ścianami, jednym cenniejszym od drugiego; o obluzowanych półkach naprawianych w nieskończoność i szczerych rozmowach niosących się miękko w wypełnionej zapachem drewna przestrzeni, i o pochylonej w skupieniu twarzy przyjaciółki, gdy zdarzało mu się ukradkiem obserwować ją przy pracy. Porzucenie myśli o odzyskaniu lokalu kojarzyło mu się z pogrzebaniem czegoś więcej niż jedynie opatrzonego szyldem budynku, ale być może Hannah miała rację; może nie potrzebowali konkretnego miejsca, żeby robić to, co kochali, tak samo, jak on nie potrzebował otaczających go zewsząd okrzyków publiczności, żeby latać – wystarczyło zbudowane własnoręcznie boisko i grupa dzieciaków, które z dnia na dzień po cichu wkradały się w jego życie, żeby wreszcie stać się jego nieodłączną częścią. – W p-p-porządku – powiedział wreszcie, kiwając głową i podciągając wyżej kąciki ust. – Masz rację – dodał też po chwili, ciszej, ciepło; z wplecionym pomiędzy głoski podziwem, odbijającym się również w skierowanym w stronę Hannah spojrzeniu. – Jesteś n-n-najlepsza, wiesz o tym? – zapytał, żałując, że nie był w stanie ubrać w słowa swoich myśli lepiej; powiedzieć jej, jak wiele znaczyło dla niego jej wsparcie w kwestii Płazów, i jak bardzo na niej polegał. Była jedną z niewielu osób, które potrafiły go zatrzymać, kiedy zapominał o zdrowym rozsądku i pędził na złamanie karku, nie oglądając się za siebie – i to w jej kierunku spoglądał, gdy gubił się, nie potrafiąc dostrzec przed sobą żadnej właściwej ścieżki.
I nie tylko wtedy.
Łapał się na tym ostatnio coraz częściej – na tej zwyczajnej potrzebie bliskości, której wcześniej nie zauważał; na tym, że gdy tylko działo się coś ważnego albo radosnego, albo zupełnie błahego, instynktownie sięgał po dwukierunkowe lusterko lub pergamin, chcąc natychmiast się tym z nią podzielić; na uśmiechu wkradającym się niezauważenie na jego wargi, kiedy zrobiła krok do przodu, niwelując część dzielącego ich dystansu, i na grymasie wykrzywiającym jego rysy na myśl o zapraszającym ją na romantyczną kolację Dimitrim Johnsonie.
Zreflektował się szybko, odsuwając od siebie obraz byłego kapitana Zjednoczonych. – Wsp-p-paniale – odparł równie cicho, czując jak z jego barków znika część niewidzialnego ciężaru, a klatka piersiowa wypełnia się dziwną lekkością; uśmiechnął się szerzej, śmiejąc się też bezgłośnie w reakcji na jej następne słowa. – Ale z oceną w-w-wrażeń zaczekaj, aż wszystko będzie g-g-gotowe – zastrzegł. Chociaż jego eksperymenty w kuchni nie miały w zwyczaju kończyć się tak tragicznie jak te alchemiczne, to kulinarnym wyczynom wciąż wiele brakowało do tych miotlarskich. Otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, lekki żart nie zdążył jednak rozbrzmieć w częściowo uprzątniętej kuchni, bo najpierw zatrzymało go stłumione okienną szybą gęganie, a później – coś, czego w pierwszej chwili nie zrozumiał, mimo że już chwilę wcześniej był w stanie wyczuć otaczający Hannah niepokój. Zmarszczył z troską brwi, dostrzegając spazm przemykającego po jej twarzy strachu, spięcie mięśni, drżenie zamkniętych w jego dłoni palców; niewypowiedziane pytanie zatańczyło w jego spojrzeniu, czy powiedział coś nie tak? Czy to na zewnątrz zauważyła coś, co ją zdenerwowało? – Hanny? – odezwał się cicho, spoglądając ponad jej ramieniem na prowadzącą do domu ścieżkę, ale wciąż widział na niej jedynie kroczącą dumnie gęś. – Hej – mruknął, starając się zwrócić jej uwagę, odciągnąć ją od myśli, które zdawały się wytrącić ją z równowagi; uniósł wolną rękę, żeby palcami dotknąć jej ramienia, ale kiedy się do niego odwróciła, w jej oczach dostrzegł te same emocje, które dźwięczały w jej głosie. – Co się st-t-tało? – zapytał, chcąc zrozumieć – ale jednocześnie nie potrafiąc odmówić tak wyraźnie rozbrzmiewającej prośbie, zwłaszcza, gdy Hannah cofnęła się o krok, obejmując się ramionami w geście przesiąkniętym bezradnością. Wymykała mu się, palce wysunęły się z uścisku, i miał wrażenie, że za moment całkiem mu ucieknie, zamykając się w świecie, do którego nie miał dostępu. – Hanny, wszystko jest w p-p-porządku. Nikogo oprócz nas t-tu nie ma. I Komety – powiedział łagodnie, ale jednocześnie pewnie, nie chcąc by pomyślała, że po prostu próbuje ją uspokoić. Dom daleki był od uporządkowania, ale jeśli chociaż przez chwilę myślał, że mimo wszystko mogliby w nim zostać, to wystarczyło jedno spojrzenie skrzyżowane z parą ciemnych tęczówek, żeby zrozumiał, że nie był to najlepszy pomysł. Mógł wrócić tu później, samemu doprowadzić do porządku resztę pomieszczeń; w tym momencie jednak chciał pomóc Hannah, zabrać ją gdzieś, gdzie poczuje się bezpiecznie. – Dobrze – odpowiedział więc po prostu, nie pytając już o nic, nie oceniając ani nie żądając żadnych wyjaśnień. – Daj mi tylko minutę, p-po-poszukam czegoś dla niej, w p-p-porządku? – zapytał, podchodząc do spoglądającej w jego kierunku przyjaciółki i po drodze rozpinając kurtkę. Nie umknęła mu nagła bladość policzków ani chłód palców, a chociaż wewnątrz domu było względnie ciepło – nawet pomimo otwartych na oścież okien – to przecież oplatające go bez zapowiedzi zimno nie było mu w ciągu ostatnich tygodni obce. – Trzymaj – powiedział, zsuwając z ramion wierzchnie okrycie, żeby następne ostrożnie otoczyć nim ramiona Hannah. – Będzie ci cieplej – dodał, posyłając jej pokrzepiający uśmiech, a później odwracając się, żeby szybkimi ruchami przeszukać kuchenne szafki. Większość przedstawiała sobą obraz podobny do reszty mieszkania, w jednej z nich udało mu się jednak znaleźć trochę rzepy i buraków; zgarnął je do niewielkiego wiaderka, z którym wrócił do przyjaciółki, wolną dłonią starając się odszukać jej palce. – Zostawimy jej to n-n-na zewnątrz i możemy uciekać. Chcesz wrócić d-d-do Szkocji? – zapytał, zatrzymując się i spoglądając na nią uważnie; kciukiem przesuwając uspokajająco po wierzchu jej dłoni, starając się uśmiechem i pogodnym wyrazem twarzy zakryć zmartwienie, mimo że nigdy nie był dobrym aktorem. – Albo możemy p-p-polecieć gdziekolwiek – dodał, przekrzywiając lekko głowę, próbując – bezskutecznie – odgadnąć jej myśli, znaleźć sposób na starcie tych złych i paskudnych.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Przedpokój [odnośnik]20.08.21 1:38
Jesteś najlepsza. Tak mówił czasem. Zawsze uśmiechała się lekko z radością przyjmując od niego ten wyjątkowy komplement, często z pobłażliwością przewracając oczami. Najlepsza, znaczyło, że nikt miał jej nie dorównać, ale przecież wiedziała, jak była prawda. Zawsze czuła się ważna w jego życiu dzięki temu, niezależnie czy powtarzał to w błahych sytuacjach czy tych najpoważniejszych na świecie. Zawsze starała się przy nim być i czekać, choć długo nie wiedziała na co. Taka była przyjaźń, powtarzała sobie. Bycie dla siebie oparciem, opoką. Zawsze gotową, by przejąć na siebie wszystko, co złe i dzielić się tym, co cieszyło. Oczy jej błyszczały — z biegiem lat coraz intensywniej. Patrzyły na niego wspierająco i troskliwie, z niegasnącym podziwem i oddaniem.
Dziś uniosła na niego spojrzenie, ale nie było w nim tej samej radości. Był za to smutek i tęsknota za bratem, za jego oddaniem, ciepłem. Obecnością. Zrozumieniem. Za rozbawioną twarzą, szelmowskim uśmiechem i czarującym błyskiem w oku. Była niepewność i lęk z powodu koszmarów ciągnących się po wizycie w Tower, po spotkaniu z dementorem po raz pierwszy w życiu. Sklep dziadka był czymś więcej niż tylko lokalem wyłożonym drewnianymi deskami. Był domem pełnym wspomnień, jakby chwile utkane były w pajęczynach, które się tam zdążyły zalęgnąć. Wiele lat ten sklep był wszystkim. To dla niego zaciągnęła dług, spędzała noce i dnie na księgach rachunkowych, próbując dojść do ładu z chaosem stworzonym przez dziadka. Naprawiała stare i próbowała tworzyć nowe miotły, z roku na rok coraz silniejszą miłością obdarzając cech, którego nie chciała się wcale w życiu uczyć. Był też gromadką ludzi, którzy ją wspierali, odwiedzali, zostawiając tam rozlaną herbatę na drewnianych deskach, czy przykręcone na ścianie półki. Spojrzenia, uśmiechy, rozmowy. To było coś więcej, ale w perspektywie zdarzeń, które nadeszły, wojny, która zalała cały kraj i marzeń, które tracili oni wszyscy każdego dnia — to wszystko nie było już takie ważne. On też wiele stracił i wiedziała, że długo zbierał się tęsknie zerkając na sportowe wydania gazet. Musiał ją rozumieć, jak ona rozumiała jego. Może nie pozostało im już naprawdę nic, poza ludźmi, którzy byli dla nich ważni. Miejsca, rzeczy, kariery, dotychczasowe życia — jakie to miało znaczenie w perspektywie kolejnych tygodni?
Uśmiechnęła się dopiero, kiedy rozmowa o nadchodzącej kolacji zaczęła nabierać dziwnej powagi. Patrzyła na niego, patrzyła mu prosto w oczy, z dziecinną, płonna nadzieją, że jeszcze wszystko może się zdarzyć.
— Nie mogłabym czegokolwiek oceniać po jednym kawałku. Nigdy nie można oceniać czegoś po jednym kęsie. Nie martw się, poczekam aż dasz mi znać, że już mogę — obiecała mu, przechylając głowę lekko w bok. I ta przyjemna błogość, otulona marzeniami, pragnieniami trwała dosłownie chwilę, aż wreszcie dopadło ją to, czego obawiała się najbardziej. Niepokój ogarnął jej serce i był tak silny, dotkliwy i uciążliwy, że trudno jej było się go pozbyć. Jego dłoń na jej ramieniu nie była w stanie ich odegnać.łzy zaplątały się w kącikach jej oczu. Zadrżała. Skurczyła się kilka centymetrów, ramiona jej opadły, drżała. Nie była pewna, czy to ziąb z dworu, czy to otoczenie — byli w niebezpieczeństwie? Były tu dementory? Mogły ich znaleźć? Przełknęła ślinę, przymykając oczy, czując, jak wewnętrznie rozpada się na kawałki. Chciała być silna, próbowała, ale za dużo było w niej wspomnień. — Ja...— zaczęła niepewnie, próbując na niego spojrzeć i w jego bliskości odnaleźć pocieszenie. — Proszę. — Zabierz mnie stanie,d najlepiej jak najdalej. Nie było tu bezpiecznie, nie było tu dla nich już nic. Żadnej przyszłości, żadnego ciepła. Joseph po prostu zostawił wszystko i zniknął, nie pozwalając sobie pomóc, ani do siebie dotrzeć.
Czuła się lepiej, kiedy przyznał, że byli tylko we dwoje. Skrzyżowała z nim spojrzenie i pokiwała głowa niespokojnie, jak mała dziewczynka, której powtarzało się, że wszystko będzie dobrze. Będzie, wiedziała. Musiało być kiedyś, w końcu. — Nie, Billy...— zaprotestowała, ale jej głos był słaby. Nie wykonawszy też żadnych śmiałych ruchów ostatecznie bez walki przyjęła jego kurtkę na ramiona. Pachniała nim. Pachniała jego włosami, skórą, nawet mydłem, którym się kąpał. Otuliła się okryciem szczelnie drżąc i śledząc, jak porządkował wszystkie szafki.
Kiedy spytał, dokąd chce się udać — zawahała się. Chciała powiedzieć, że to obojętne, byle daleko i byle z nim. Chciała wyrazić głośno potrzebę bycia blisko, ale pokiwała tylko głową. — tak, chciałabym wrócić do domu. [b]— Gdziekolwiek brzmi dobrze. Całkiem dobrze — mruknęła pod nosem, spoglądając na swoje dłonie i ostatecznie przed nim wychodząc z domu. Odwróciła się, jakby musiała się upewnić, że zamknie drzwi na klucz, że mimo rozgardiaszu, jaki tu zostawili, będzie miał do czego wrócić, kiedy już się uspokoi. — Może zechciałbyś napić się gorącej herbaty na ganku?— spytała wciąż smętnie, z nerwowością zaraz rozglądając się dookoła. W końcu złapała się za pierś, serce biło jej jak szalone, oddech był płytki, ale przecież powiedział, że nie było nikogo prócz nich. Ścieżką podeszła do niewielkiego murku, który tworzył ogłoszenie i oparła się o niego. — A jeśli on...? Nigdy nie wróci? Jeśli sobie z tym nie poradzi?— spytała głośno. Nie był tak silny, jak Billy. Tak dojrzały, poukładany. Miała wrażenie, że Joe wciąż jej potrzebował — swojej siostry, przyjaciółki. Tego samego aniołka, o którego dbał lata temu, a który wyrósł już na zaradną i rozsądną kobietę.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Przedpokój - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Przedpokój [odnośnik]05.09.21 1:53
Na moment się temu poddał; chociaż warunki panujące w kamiennym domu z pewnością temu nie sprzyjały, z chłodem wpadającym przez otwarte na oścież okna, z ulotną wonią alkoholu unoszącą się w powietrzu, i z panującym dookoła bałaganem, to obecność Hannah (tuż obok, na tyle blisko, że byłby w stanie dotknąć palcami jej policzka albo policzyć jaśniejsze plamki na czekoladowych tęczówkach) pozwalała mu wyobrazić sobie, że byli gdzieś indziej. Może trochę egoistycznie – było w końcu tysiąc spraw, którymi powinni się zająć, od doprowadzenia do porządku zrozpaczonego Josepha po przygotowanie przepełnionej Oazy do nadchodzącej zimy – ale uderzającemu zbyt głośno sercu na parę chwil udało się skutecznie zagłuszyć ewentualne wyrzuty sumienia. Uśmiechnął się, odpowiedź na jej słowa zatańczyła na jego ustach, ale głoski rozmyły się wraz z umykającym ze spojrzenia przyjaciółki ciepłem. Wrócił do rzeczywistości od razu, co prawda nie do końca rozumiejąc, co spowodowało tę nagłą zmianę nastroju (czy to było coś, co powiedział?), ale nie musiał czytać w jej myślach, żeby dostrzec w oczach znajomy strach. Znał ją – od lat, odkąd byli zaledwie parą stawiających pierwsze kroki w magicznym zamku dzieciaków; był przy niej, kiedy cieszyła się z sukcesów i wtedy, kiedy cierpiała, kiedy zamartwiała się, i kiedy spoglądała w przyszłość z nadzieją. Nie musiała mówić mu wiele ani się tłumaczyć – krótkie proszę wystarczyło, żeby jej posłuchał, w pierwszej kolejności starając się odegnać przynajmniej część towarzyszącego jej lęku. – W p-p-porządku – powiedział, chyba się powtarzając, ale głównie po to, żeby wiedziała, że nie miał zamiaru się z nią sprzeczać ani naciskać – choć nie przejął się jej cichym protestem, gdy otulał ją kurtką, chcąc, by rozgrzała się chociaż trochę zanim wyjdą na zewnątrz.
Przeszukanie szafek nie zabrało mu dużo czasu, w pośpiechu narobił chyba nieco więcej bałaganu, niż było konieczne – ale nie przejął się tym, wiedząc już, że i tak jeszcze miał tu wrócić; później – nieważne kiedy, bo w tym momencie najważniejsza była Hannah. Wyszedł za nią na zewnątrz, po drodze z ganku zabierając jeszcze miotłę; na jej miejscu zostawiając znaleziony naprędce posiłek dla Komety. Był pewien, że gęś poradzi sobie z nim sama, sam ostrożnie zamknął więc drzwi, dwa razy przekręcając klucz w zamku. – Gorąca herbata brzmi wsp-p-paniale – odpowiedział, ciepło, spokojnie; mówił szczerze, naprawdę zaczynał marzyć o napiciu się czegoś ciepłego – ale głównie chciał, żeby zrobiła to przyjaciółka. Martwił się o nią – o nagłą bladość policzków i słabość przelewającą się między sylabami, o dłoń przyciśniętą do klatki piersiowej i ramiona garbiące się tak, jakby chciała osłonić się przed niewidzialnym wrogiem. Chciał zapytać ją, co chodziło jej po głowie – poprosić, żeby wskazała mu wszystkie te cienie, z którymi samotnie walczyła, żeby mógł rozgonić je jeden po drugim – ale wiedział, że to nie był dobry czas na długie rozmowy. Może za kilka chwil – przy kubku herbaty ogrzewającym dłonie, w miejscu, które jeszcze nie kojarzyło im się z wojną.
Już miał zaproponować jej, żeby lecieli – ale kolejne pytania Hannah kazały mu się zatrzymać; podszedł do niej, miotłę opierając o murek, a samemu przystając naprzeciwko przyjaciółki, raz jeszcze odnajdując jej dłonie; obie zamykając we własnych i unosząc nieco wyżej, żeby w odruchowym geście chuchnąć na zmarznięte knykcie. – Nie myśl tak, Hannah – powiedział cicho, palce wciąż zaciskając na jej dłoniach, ale jednocześnie nie odrywając spojrzenia od pary ciemnych oczu. – Nie m-m-musisz się o to bać – dodał po chwili, pewniej, marszcząc brwi; chciał, żeby mu uwierzyła – żeby uwierzyła chociaż w niego. – Joe jest n-n-narwany, ale jest też silny. Przetrawi to wszystko, zrozumie, że to n-n-nie jest koniec świata, a p-później sam przyjdzie cię przeprosić za to, jakiego stracha ci napędził. A nawet jeśli nie – mówił dalej, robiąc pół kroku do przodu – to sam go znajdę i p-p-przyprowadzę do domu – powiedział, kładąc nacisk na ostatnie głoski. To była obietnica – taka, którą miał zamiar spełnić, i nie chciał pozostawiać co do tego żadnych wątpliwości. Wypuścił powoli powietrze z płuc, unosząc kącik ust w zapowiedzi uśmiechu, który ostatecznie nie wypłynął jednak na jego wargi. – Tak, jak t-t-ty znalazłaś mnie. Wtedy – przypomniał jej ciszej, przez chwilę prawie czując na policzkach wiejący od morza wiatr i wilgoć słonej wody, alkohol na języku i strach oplatający klatkę piersiową. Nie różnili się tak bardzo, on i Joe; może dlatego byli tak dobrymi przyjaciółmi, choć miał wrażenie, że ostatnio coraz trudniej było im się zrozumieć – jakby rozbiegli się w różnych kierunkach i nie potrafili już odnaleźć drogi powrotnej. Nie planował jednak zostawić tego w tym stanie, Joseph był dla niego jak brat. – Nie jesteś w tym sama, Hanny – dodał jeszcze, przysuwając ich splecione dłonie bliżej, do własnej klatki piersiowej – jakby chciał fizycznie pokazać jej, że był tuż obok. – I n-n-nie będziesz już w tym sama. Tak długo, jak długo b-b-będzie to zależało ode mnie.Nigdy, chciał powiedzieć, w ostatniej chwili przypominając sobie jednak, że jego los nie leżał już wyłącznie w jego rękach; że za jego głowę wyznaczono nagrodę, i że tego, że wróci z kolejnej misji, nie był już w stanie jej obiecać. Ale mógł i chciał zapewnić ją, że nie zniknie z własnej woli – i o wiele więcej, niewypowiedziane słowa tłoczyły się na jego języku, zbyt kruche jednak, żeby wyrzucić je w przestrzeń teraz.
Dał jej jeszcze chwilę, czekając, aż chociaż odrobinę przestaną drżeć jej ramiona, a oddech się uspokoi. – Jak się czujesz? M-m-możemy lecieć? – zapytał, przekrzywiając nieco głowę; co do tego, że nie mogła się teleportować, nie miał żadnych wątpliwości.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Przedpokój [odnośnik]14.10.21 0:50
Kurtka przesiąknęła jego zapachem. Znajomym, kojarzącym się z domem, czymś znajomym. Pachniała wiatrem i drewnem chatki w oazie, palonym w piecyku. Pachniała nawet owsianką, którą serwował Amelii kiedy akurat nie robił jajecznicy. Ten zapach ją uspokajał, otulał. Koił, nawet nie miała dotąd świadomości, jak bardzo. Chłód, który przeniknął jej ciało sprawił, że poczuła się wyczerpana. Chociaż stał tuż obok niej poczuła się tak, jak wtedy, gdy wyjechał bez słowa, zostawiając ją samą w upadającej stolicy, jeszcze bardziej pustym mieszkaniu, na zimnej kanapie. I chociaż miała go teraz na wyciągnięcie ręki dopadły ją te emocje, które czuła po jego powrocie. Strach, rozgoryczenie, złość. Pewnego rodzaju bezsilność. I szczęście, bo ten zapach przypominał jej o tym, jak pachniało szczęście. Wygięła ramiona ku przodowi, kuląc się nieco, jakby chciała wniknąć głębiej w materiał, którym ją otoczył, zniknąć w kurtce, zamknąć oczy i obudzić się zupełnie gdzie i kiedy indziej. Chłód panujący a zewnątrz wprawił ją w drżenie, sprawił, że w jej oczach zalśniły łzy, ale przetarła je od razu, marszcząc brwi ze złością — kierowaną jednak na samą siebie.
— Przestań się mazać — warknęła sama na siebie, przytrzymując dłoń na swoim czole, próbując się uspokoić, kiedy czekała na jego powrót z ganku,, kiedy przekręcał klucz w zamku. Dlaczego w ogóle to robili? Joseph jej potrzebował. Ich. Billy był przecież jego przyjacielem. Ktoś musiał go schwytać, zatrzymać, otrzeźwić. Nie mógł być sam. Nikt ni mógł być w takiej chwili sam.
Kiedy stanął przy niej, ujmując jej dłonie, wróciła na ziemię, jakby tym jednym, pozornie niewiele znaczących gestem potrafił sprawić, że wszystkie przykre myśli znikały w oka mgnieniu. Uniosła na niego spojrzenie, szukając jego pięknego uśmiechu, ale na jego twarzy błąkało się zatroskanie i niepewność. — Nie martw się — szepnęła, przekrzywiając niego głowę. Chociaż w jej głosie brakowało siły, a w oczach pewności, ze wszystkich sił starała się wykrzesać z siebie energię. — To minie... W końcu... — szepnęła, siląc się na uśmiech, lecz ten wypadł dość blado. Nie radziła sobie z tym, co się wydarzyło, z poczuciem winy, beznadziei, ze strachem i brakiem chęci do życia po spotkaniu z dementorem. Było tak blisko, by złożył na niej swój pocałunek; by już nigdy nie poczuła tego przyjemnego ciepła, które zalało ją od środka, gdy Billy trzymał jej dłonie, próbując ją ogrzać. Nie czekała na nic. Wyciągnęła dłonie z jego i wtuliła się w niego, mocno oplatając go w pasie, głowę chowając w jego ramionach. Mocno zaciśnięte powieki aż bolały, ale jego ciało, silne ramiona sprawiały, że czułą się bezpieczna, a histeria, która się w niej rodziła znowu zaczęła słabnąć. — Dla niego to jak koniec świata. Wiesz o tym — szepnęła, powoli wyswobadzając się z przytulenia, by spojrzeć na niego z bliska. On też to czuł. Lepiej niż ktokolwiek inny był w stanie zrozumieć jej brata, dlatego pokiwała w końcu głową na znak zrozumienia — a może kapitulacji. Nie chciała dłużej walczyć ze sobą, z tym uczuciem, które ją nawiedziło. Wspomnienie tamtego dnia sprawiło, że zaschło jej w gardle na chwilę. Mieszanina tamtych emocji była teraz, jak żywa, chociaż już dawno pozostawiła to wszystko za sobą. Był tu, był naprawdę. Byli oboje. Uwierzyła mu, że sprowadzi go do domu. Uwierzyła, że go znajdzie, gdziekolwiek by się nie zaszył. Ona tego nie zrobiła. Nie próbowała szukać Williama. Została tutaj, przyjmując w cichym płaczu jego komunikat. To było za nimi. Wrócił. Joseph też musiał, prędzej czy później.
Kąciki jej ust uniosły się, podobnie jak dłoń, która sięgnęła jego policzka. Pogładziła go po nim czule, delikatnie. — Nie zostawiaj mnie już — poprosiła cicho, nie po raz pierwszy. Prosiła go już o to, ale dziś znów się bała, że zniknie. Ten irracjonalny strach, niepokój ściągał ku niej dziwne myśli. Wierzyła w niego, ufała mu. I dziś jeszcze bardziej niż kiedykolwiek bała się o jego życie; o to, że pewnego razu nie wróci do oazy, ktoś go schwyta, by sprawić mu ból. Ktoś sprawi, że będzie błagał o koniec. Z głupich i niezrozumiałych dla niej wciąż powodów. Zdawała sobie sprawę, że życie było kruche, mogło się złamać w każdej sekundzie. Nawet teraz. Nie chciała żyć z takim scenariuszem. Chciała i potrzebowała tego ciepła i uśmiechu, który sprawiał, że była gotowa przenosić góry.
Jej oddech się uspokoił. Wzięła kilka głębszych wdechów i razem z nim, idąc krok w krok w stronę murka przygotowywała się do podróży. Herbata postawi ich na nogi, babcia zawsze tak mawiała możliwe, że była to zasługa jej magicznego syropu, który okazał się po latach niczym innym jak nalewką. Kiedy był gotów, usiadła zaraz za nim na miotle, a dłońmi objęła go w pasie, nieświadomie opierając policzek na jego plecach i przytulając się do niego mocno.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Przedpokój - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Przedpokój [odnośnik]31.10.21 18:22
Oczywiście, że się martwił. Chociaż starał się nie mówić o tym wprost, dręczące go myśli przykrywając uśmiechem i prostymi żartami starając się ująć nieco ciężaru sprawom najtrudniejszym, to nie był w stanie sam przed sobą udawać, że tego nie zauważał: policzków bledszych niż zwykle, spojrzenia rozmywającego się nagle, głosek cichnących w połowie zdania, nieuzasadnionego drżenia ramion; odkąd pamiętał, Hannah była jedną z najsilniejszych osób, które znał – podziwiał ją i próbował naśladować, gdy mimo przeciwności losu parła do przodu z oślim uporem, pomagając wszystkim dookoła i zjawiając się zawsze tam, gdzie bliscy jej ludzie potrzebowali pomocy. To właśnie jej śmiech, szczery i głośny, potrafił niezawodnie rozgrzać go od środka, sprawiając, że troski i rozterki wydawały się jakby odleglejsze, mniej ważne; to ona też w niego wierzyła – nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy jemu samemu zaczynało brakować wiary w to, że da radę; że nie podda się w starciu z groźniejszym przeciwnikiem, bez względu na to, czy okazywał się nim szukający przeciwnej drużyny, czy nagłe zderzenie z utratą. Pomogła mu tyle razy, będąc obok zawsze wtedy, kiedy jej potrzebował, że w tej jednej chwili nie chciał niczego więcej niż tylko zrobić to samo dla niej – ale nie potrafił oprzeć się ściskającemu klatkę piersiową wrażeniu, że to było za mało. Wiedział – rozumiał – jak dotkliwy i trwały ślad pozostawiało na człowieku stanięcie oko w oko z dementorem; były momenty, w których bał się, że on nigdy nie zniknie – że będzie czuł na sobie lodowaty oddech już do samego końca, że świat dookoła niego nie odzyska już dawnych kolorów; że te wspomnienia nie zbledną ani nie przestaną zaciskać się na jego szyi za każdym razem, kiedy zamknie oczy albo niespodziewanie zanurzy się w otaczającej go ciszy i samotności. Jak miał odegnać to wszystko od niej, kiedy nie był w stanie sam sobie z tym poradzić? – Czasami będziesz musiała mi na to p-p-pozwolić. Na martwienie się o ciebie – odpowiedział równie cicho, spoglądając na Hannah z ciepłym uśmiechem; chcąc, by rozbrzmiało także między głoskami, by mógł przelać je w jej dłonie i ramiona, żeby poczuła się lepiej; pewniej, bezpieczniej. – Oczywiście, że m-m-minie – potwierdził, kiwając głową. Sam wcale nie był tego pewien, były momenty, kiedy w ogóle w to nie wierzył, ale robił wszystko, co mógł, żeby nie dzielić się tymi wątpliwościami. Czasami mu się nie udawało, halucynacje i nagłe napady lęku wciąż przychodziły do niego bez ostrzeżenia, rozbijając mozolnie budowane poczucie spokoju i sprawiając, że strach wylewał się przez powstałe w nim pęknięcia – nie minęło tak wiele czasu odkąd po raz ostatni stracił nad sobą panowanie – ale w obecności Hannah było coś, co dodawało mu sił, przypominając, że miał o co walczyć.
Objął ją od razu, bez zawahania otaczając ją ramionami i przyciągając mocniej do siebie, kiedy przytuliła się do niego, przyciskając policzek do klatki piersiowej tak, że prawie czuł na sobie jej oddech. Przymknął instynktownie powieki, samemu oddychając głębiej i spokojniej, jak gdyby jeden z najistotniejszych elementów jego rzeczywistości znalazł się właśnie na właściwym miejscu. – Wiem – odpowiedział szeptem, opierając podbródek na czubku jej głowy; otwartą dłonią kreśląc powolne okręgi na jej plecach. Wiedział – doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak smakował moment, w którym odbierano mu coś, co do tej pory uważał za pewnik; za coś, co określało go w równym stopniu, co jego własne nazwisko, stanowiąc nieodłączną część tego kim był. Kiedy on sam uświadomił sobie, że już więcej nie zagra w Quidditcha – ani jako Jastrząb, ani członek innej ligowej drużyny – czuł się tak, jakby nagle utracił lwią część swojej tożsamości, wartości; upadł wtedy, przez dłuższy czas nie mając pojęcia, jak ruszyć dalej – ale zrobił to, uzupełnił brakujące fragmenty, odbudował je na nowo, wypełnił innymi rzeczami – tak samo, jak wypełniał dziury w zniszczonych przez sztormy dachach. Joseph też miał to zrobić – nawet jeśli póki co nie wyobrażał sobie jeszcze, że w ogóle to było możliwe.
Otworzył oczy, kiedy Hannah się poruszyła, robiąc krok w tył; rozluźnił ramiona jedynie odrobinę, nie wypuszczając jej jednak z objęć, wciąż trzymając ją blisko. Opuszczając wzrok w dół, odnalazł jej twarz spojrzeniem, starając się ocenić, czy czuła się chociaż odrobinę lepiej. Kiwnięcie głową wywołało na jego ustach uśmiech, a czując jej dłoń na policzku, przysunął się do niej bezwiednie, ciesząc się tą drobną czułością – jednak jej kolejne słowa sprawiły, że znów poczuł się, jakby do żołądka wpadł mu ciężki kamień wyrzutów sumienia. Wątpił, czy miał kiedykolwiek wybaczyć sobie to tak do końca – to, że wyjechał, że odciął się od niej bez słowa; że w ogóle uwierzył, że było to najlepsze wyjście. – Nie zostawię – obiecał, bez zawahania czy zniecierpliwienia. Zrobił to już, więcej niż raz, nie winił jej jednak za to, że miała co do tego wątpliwości; mógł obiecywać i przypominać jej o tym tyle razy, ile tylko potrzebowała. – Ale ty mnie t-t-też nie. Dobrze? – dodał po chwili, ciszej, nie wstydząc się już przyznać, że tego potrzebował. Jej – i pewności, że będzie obok, i że nawet kiedy znajdzie się gdzieś dalej, to będzie mógł ją zawołać, wypowiadając jej imię naprzeciw dwukierunkowego lusterka.
Gdy ruszyli w stronę opartej o murek miotły, zaczekał, aż znajdzie się tuż za nim, krótko ściskając jeszcze jedną z oplatających go w pasie dłoni. – Gotowa? – upewnił się, zanim – łagodniej, niż zrobiłby to w innym wypadku – odbił się od ziemi, razem z Hannah wznosząc się w powietrze, obserwując okolicę w poszukiwaniu ewentualnych nieprzyjaznych oczu, a później już kierując wzrok w dal – gdzie czekała na nich Szkocja, znajomy ganek i gorąca herbata.

| zt x2 :pwease:




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Przedpokój
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach