część pierwsza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.[bylobrzydkobedzieladnie]
korytarz, salon, kuchnia
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:35, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Duma z własnych osiągnięć kulinarnych, a także radość z niezapowiedzianej wizyty drogiego przyjaciela, dość szybko leczyła żałobny smutek, jaki dziś ogarniał wrażliwe jestestwo Benjamina, w sposób nagły i brutalny (powiedzmy) pozbawionego potomka. Traktował przecież Franka jako swoje ukochane dziecko, co prawda wiekowo przewyższające go trzykrotnie, o innych gabarytach nie wspominając, ale jednak dziecko. Wymagające opieki, momentami niesforne – z łezką w oku wspominał jego widowiskową ucieczkę, dającą w końcu leniwym amnezjatorom jakąś wymagającą pracę – ale przecież najwspanialsze na świecie. Jak każdy dumny ojciec gloryfikował zalety swego wychowanka, spuszczając zasłonę amnezji na ewentualne ofiary jego ognistego oddechu i trzech pięknych ogonów, które tak słodko niszczyły wszystko na swej drodze. Rozrzewnienie, jakie ogarniało zarośniętego dryblasa, w ogóle nie przystało do jego mrocznego wizerunku, chociaż przecież Garrett znał jego wrażliwą stronę. Uwidaczniającą się także przy gotowaniu, chociaż łzy, które pojawiły się w oczach Bena, kiedy nachylił się nad potrawą, nie były raczej spowodowane wzruszeniem a gwałtowną reakcją organizmu na ognisty aromat, buchający z garnka.
- Ognistą Potrawkę Merlina. Autorski przepis – odpowiedział tajemniczo, nie chcąc się przyznać, że to, co miało być w założeniu potrawką z królika wyewoluowało w coś pomiędzy bigosem a wywarem z niepranych od tygodnia miotlarskich szat. Wierzył jednak w swój kulinarny sukces, w końcu prostując się znad garnka i rozpoczynając finalne poprawki w postaci zasypania bulgoczącej potrawy kilogramami pieprzu. Kaszelek Garretta odbierając jako najlepszy komplement, będąc kompletnie ślepym na błagalne sygnały, wysyłane mu przez rudzielca. Machnął tylko ręką na jego słowa o ujmie na honorze, po czym zakasał rękawy granatowej koszuli – odsłaniając całe morze bestialskich, mugolskich tatuaży – w końcu wygaszając kuchenkowy ogień.
- No, skoro jest w porządku, to w porządku. Nie musi być niesamowicie piękna, byleby była chętna – odparł w swoim stylu wrażliwego intelektualisty, wieńcząc złoty cytat krótkim rechocikiem, jednocześnie szybkim chłoczyść pozbywając się resztek wykipiałej potrawki z kuchennego blatu i, przy okazji, swoich spodni, znów lśniących czystością. Powinien założyć ochronną szatę, ale ta jego ulubiona została w Peak District, będąc kompletnie zalaną krwią umierającego Franka. Kolejna smutna myśl przeleciała przez umysł Bena niczym spadająca gwiazda, ale jednak z każdą chwilą godził się z tym wiecznym pożegnaniem coraz łatwiej, nagle skupiony wyłącznie na tym, co miał mu do powiedzenia Garrett. No i na rozpoczęciu męskiej uczty. Garnek, nieco chwiejnie ale szczęśliwie, doleciał do stolika, przy którym chwilę później zasiadł i Benjamin, hojnie nakładając na wyczerbiony talerz rudzielca kopiastą porcję merlinowego przysmaku. – Jedz, to ci poprawi humor. Takiej rozkoszy podniebienia nie zaznasz na swoich salonach – polecił niemalże opiekuńczym tonem, nawet nie próbując wyplątać się ze swojego zrozumienia sytuacji szlachcica wieczorową porą. Sam także przerzucił połowę garnka, na razie jednak wyczekująco patrząc na Weasley’a – w końcu to gość powinien jako pierwszy spróbować dania głównego. Jaką była także Ognista: Ben z ukontentowaniem chwycił szklankę i wypił whisky jednym pociągnięciem, delektowanie się barwą pozostawiając lepiej wychowanemu druhowi. Nawet się nie skrzywił, patrząc na Garretta bacznie i z – powstałą z mądrościowego niebytu – wyjątkową uwagą. – Mocno polityczne, powiadasz. Zamieniam się w słuch – odparł, niby od niechcenia machając różdżką tak, by zamknąć wychodzące na podwórze okno. Co wpłynęło na zagęszczenie atmosfery i zintensyfikowanie niezwykłych mięsno-kapuścianych aromatów, unoszących się z na razie nietkniętych talerzy.
- Ognistą Potrawkę Merlina. Autorski przepis – odpowiedział tajemniczo, nie chcąc się przyznać, że to, co miało być w założeniu potrawką z królika wyewoluowało w coś pomiędzy bigosem a wywarem z niepranych od tygodnia miotlarskich szat. Wierzył jednak w swój kulinarny sukces, w końcu prostując się znad garnka i rozpoczynając finalne poprawki w postaci zasypania bulgoczącej potrawy kilogramami pieprzu. Kaszelek Garretta odbierając jako najlepszy komplement, będąc kompletnie ślepym na błagalne sygnały, wysyłane mu przez rudzielca. Machnął tylko ręką na jego słowa o ujmie na honorze, po czym zakasał rękawy granatowej koszuli – odsłaniając całe morze bestialskich, mugolskich tatuaży – w końcu wygaszając kuchenkowy ogień.
- No, skoro jest w porządku, to w porządku. Nie musi być niesamowicie piękna, byleby była chętna – odparł w swoim stylu wrażliwego intelektualisty, wieńcząc złoty cytat krótkim rechocikiem, jednocześnie szybkim chłoczyść pozbywając się resztek wykipiałej potrawki z kuchennego blatu i, przy okazji, swoich spodni, znów lśniących czystością. Powinien założyć ochronną szatę, ale ta jego ulubiona została w Peak District, będąc kompletnie zalaną krwią umierającego Franka. Kolejna smutna myśl przeleciała przez umysł Bena niczym spadająca gwiazda, ale jednak z każdą chwilą godził się z tym wiecznym pożegnaniem coraz łatwiej, nagle skupiony wyłącznie na tym, co miał mu do powiedzenia Garrett. No i na rozpoczęciu męskiej uczty. Garnek, nieco chwiejnie ale szczęśliwie, doleciał do stolika, przy którym chwilę później zasiadł i Benjamin, hojnie nakładając na wyczerbiony talerz rudzielca kopiastą porcję merlinowego przysmaku. – Jedz, to ci poprawi humor. Takiej rozkoszy podniebienia nie zaznasz na swoich salonach – polecił niemalże opiekuńczym tonem, nawet nie próbując wyplątać się ze swojego zrozumienia sytuacji szlachcica wieczorową porą. Sam także przerzucił połowę garnka, na razie jednak wyczekująco patrząc na Weasley’a – w końcu to gość powinien jako pierwszy spróbować dania głównego. Jaką była także Ognista: Ben z ukontentowaniem chwycił szklankę i wypił whisky jednym pociągnięciem, delektowanie się barwą pozostawiając lepiej wychowanemu druhowi. Nawet się nie skrzywił, patrząc na Garretta bacznie i z – powstałą z mądrościowego niebytu – wyjątkową uwagą. – Mocno polityczne, powiadasz. Zamieniam się w słuch – odparł, niby od niechcenia machając różdżką tak, by zamknąć wychodzące na podwórze okno. Co wpłynęło na zagęszczenie atmosfery i zintensyfikowanie niezwykłych mięsno-kapuścianych aromatów, unoszących się z na razie nietkniętych talerzy.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już Szekspir zadawał pytania, błądził wśród egzystencji i stawiał przed sobą wątpliwości; teraz naśladował go Garrett, z rosnącymi obawami wlepiając wzrok w plujący dymem garnek. Jak miał odmówić Benowi z taką dumą chcącego ugościć go w zdewastowanym skromnym mieszkanku z wszelkimi honorami? Co cenił bardziej, zdrowie pozbawione żołądkowych rewolucji czy przyjaźń na dobre i złe jeszcze z lat szkolnych, przypieczętowaną wspólnymi szlabanami i hektolitrami różnych alkoholi lejących się nieprzerwanymi strumieniami? Uśmiechnął się raz jeszcze, będąc pewnym, że z wyszczerzonymi zębami i niechęcią wraz z przerażeniem ukrytymi w błękitnych tęczówkach musiał wyglądać żałośnie.
- Chętna - powtórzył za Benjaminem głucho, po chwili parskając niepowstrzymanym śmiechem. Nie sądził, że ta wizyta będzie w stanie poprawić mu nastrój aż tak prędko; patrzył na Wrighta z połączeniem rozbawienia z niedowierzaniem, choć wiedział doskonale (znał go już wystarczająco długo, by odkryć rubaszne zakamarki duszy), że brodacz mówi całkowicie poważnie. - Uwielbiam twoją życiową filozofię - przyznał, kiwając lekko głową i nie spędzając z ust szerokiego uśmiechu; zachował go nawet wtedy, gdy garnek, niebezpiecznie kiwając się na boki, wzniósł się do lotu i pewnie pokonał odległość dzielącą go od stołu. Doskonała maska beztroski pękła jednak (Garry zdziwił się, że jej odłamki nie poraniły roześmianej twarzy Bena) na tysiące kawałków i rozkruszyła się; lewy kącik spierzchniętych ust zadrżał lekko, kiedy nieokreślona substancja o barwie, której nikt do tej pory nie przypisał nazwy i bliżej niezidentyfikowanym zapachu mącącym myśli z chlupotem opadła na talerz, rozbryzgując się po jego krawędziach. Wbił wzrok w masę, niemal słysząc jej szyderczy chichot wydobywający się spomiędzy czegoś, co kilka godzin temu mogło być kapustą. Ale wcale nie musiało.
Szybko pochwycił szklankę, z pozoru naturalnie, a potem jednym łykiem pochłonął połowę jej zawartości - by dodać sobie odwagi, by uśpić kubki smakowe, by zabić potrzebę ucieczki przez okno; tę jednak uniemożliwił mu Ben, szybkim ruchem różdżki zamykając ostatnią drogę ewakuacji. Garrett głęboko zaczerpnął powietrza, zupełnie, jakby nadeszła właśnie chwila ostatniego oddechu; nie był przecież pewien, czy przetrwa d e g u s t a c j ę kuchennych wybryków przyjaciela. Chwycił widelec i dość niepewnie wbił go w sam środek potrawki. Pogrzebał nim chwilę, jakby miał nadzieję, że na dnie znajdzie wiadomość, że to wszystko tylko dobry żart i wcale nie musi tego konsumować, ale w końcu poddał się pod ciężarem spojrzenia Wrighta i uniósł sztuciec wprost do ust. Spodziewał się feerii (nieszczególnie znośnych) smaków, jednak zamiast tego spotkał się tylko z jednym - przeraźliwym stężeniem przypraw z pieprzem na czele, pod którym ginęła nawet nieprzyjemna woń spalenizny. Zaszkliły mu się oczy; mrugnął kilkakrotnie, aby po policzku nie popłynęła samotna łza, a potem skupił się na bólu przepalonego gardła. Czuł ogień w przełyku i potrzebę zalania kubków smakowych czymś neutralnym; uśmiechnął się jednak, odchrząknął i spojrzał na Bena z największym rozradowaniem, na jakie tylko mógł się zdobyć.
Z każdą sekundą patrzenia na Bena w milczeniu uświadamiał sobie, że powinien coś powiedzieć; w jego wzroku mimowolnie wyczuwał oczekiwanie na pochlebny werdykt. Żadne kłamstwo nie chciało przejść przez (nadpalone) gardło Garry'ego, otworzył więc tylko usta, zawahał się i uśmiechnął raz jeszcze, być może z lekkim zwątpieniem.
- Ciekawa konsystencja - powiedział wreszcie z pozorną beztroską w głosie. Sięgnął po szklankę raz jeszcze, wziął łyk ognistej, starając się zabić intensywny posmak ostrego pieprzu. - I... w sumie to nie wiem, od czego zacząć. Byłeś na stypie u Slughorna? - spytał, zawieszając głos, by dać mu czas na ewentualny ruch głową w odpowiedzi, lecz zaraz kontynuował. - Ponoć Czarownica rozpisywała się na temat dziwnych rzeczy, które się tam wydarzyły. Wiesz, epidemia groszczopryszczki, poltergeisty rozrywające suknie i niszczące fryzury szlachcianek - w tym mojej aktualnej narzeczonej, potwory wypływające z fontanny... - wyliczał, zauważając, że zbawienne słowa niwelowały posmak w ustach; mówił więc więcej, jeszcze szybciej, kątem oka spoglądając na stygnącą potrawę. - Ale to nic takiego, o najciekawszych rzeczach wcale nie pisali w gazetach - dodał dość konspiracyjnie, wyprostował się na krześle i nachylił nad stołem, o blat opierając przedramiona. Z lewej dłoni nie wypuszczał widelca, dość niekontrolowanie wymachując nim w akcie sporadycznej gestykulacji. - Grindelwald szaleje. Nie możemy już bezczynnie patrzeć, jak ten wariat zabija kolejnych czarodziejów. Dumbledore przez niego zginął. Slughorn przez niego zginął. Kto będzie następny? A w półświatku ponoć kreuje się kolejna siła, kto wie, czy nie jest jeszcze groźniejsza. Swoją drogą - nie wiesz nic na ten temat?
Garrett spojrzał na Bena uważnie, po czym westchnął bezsilnie, a do oczu wkradło się coś ciepłego, zmęczonego, nieskończonego.
- Dumbledore pozostawił po sobie organizację, opozycję wobec wszystkich tych, którym przyświeca bzdurna idea czystości krwi. Na pewno odczułeś, szczególnie tkwiąc na Nokturnie, że ostatnio nienawiść do mugolaków osiągnęła apogeum. - Nie spodziewał się, żeby Benjamin doświadczył tych uprzedzeń osobiście; jego gabaryty znacznie zniechęcały potencjalnych przeciwników, a sam wzrok brodatego mężczyzny mógł sprawić, że nienawiść do osobników półkrwi gasła i przemieniała się w obawę przed utratą którejś z kończyn. - Zabrzmi to absurdalnie, ale w trakcie stypy Slughorna nieżywy Albus zlecił mnie i Luno Skeeterowi przejęcie pieczy nad tą organizacją. Nie pytaj, jak do tego doszło, ta historia nawet mnie zdaje się zbyt... osobliwa, żeby ją powtarzać. - Przypomniał sobie chwilę zwątpienia, jaką dostrzegł w oczach Herewarda, kiedy z duszą na ramieniu streszczał mu, jak doszło do założenia Zakonu. - Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał nam pomóc, ale pomyślałem, że... że może akurat.
- Chętna - powtórzył za Benjaminem głucho, po chwili parskając niepowstrzymanym śmiechem. Nie sądził, że ta wizyta będzie w stanie poprawić mu nastrój aż tak prędko; patrzył na Wrighta z połączeniem rozbawienia z niedowierzaniem, choć wiedział doskonale (znał go już wystarczająco długo, by odkryć rubaszne zakamarki duszy), że brodacz mówi całkowicie poważnie. - Uwielbiam twoją życiową filozofię - przyznał, kiwając lekko głową i nie spędzając z ust szerokiego uśmiechu; zachował go nawet wtedy, gdy garnek, niebezpiecznie kiwając się na boki, wzniósł się do lotu i pewnie pokonał odległość dzielącą go od stołu. Doskonała maska beztroski pękła jednak (Garry zdziwił się, że jej odłamki nie poraniły roześmianej twarzy Bena) na tysiące kawałków i rozkruszyła się; lewy kącik spierzchniętych ust zadrżał lekko, kiedy nieokreślona substancja o barwie, której nikt do tej pory nie przypisał nazwy i bliżej niezidentyfikowanym zapachu mącącym myśli z chlupotem opadła na talerz, rozbryzgując się po jego krawędziach. Wbił wzrok w masę, niemal słysząc jej szyderczy chichot wydobywający się spomiędzy czegoś, co kilka godzin temu mogło być kapustą. Ale wcale nie musiało.
Szybko pochwycił szklankę, z pozoru naturalnie, a potem jednym łykiem pochłonął połowę jej zawartości - by dodać sobie odwagi, by uśpić kubki smakowe, by zabić potrzebę ucieczki przez okno; tę jednak uniemożliwił mu Ben, szybkim ruchem różdżki zamykając ostatnią drogę ewakuacji. Garrett głęboko zaczerpnął powietrza, zupełnie, jakby nadeszła właśnie chwila ostatniego oddechu; nie był przecież pewien, czy przetrwa d e g u s t a c j ę kuchennych wybryków przyjaciela. Chwycił widelec i dość niepewnie wbił go w sam środek potrawki. Pogrzebał nim chwilę, jakby miał nadzieję, że na dnie znajdzie wiadomość, że to wszystko tylko dobry żart i wcale nie musi tego konsumować, ale w końcu poddał się pod ciężarem spojrzenia Wrighta i uniósł sztuciec wprost do ust. Spodziewał się feerii (nieszczególnie znośnych) smaków, jednak zamiast tego spotkał się tylko z jednym - przeraźliwym stężeniem przypraw z pieprzem na czele, pod którym ginęła nawet nieprzyjemna woń spalenizny. Zaszkliły mu się oczy; mrugnął kilkakrotnie, aby po policzku nie popłynęła samotna łza, a potem skupił się na bólu przepalonego gardła. Czuł ogień w przełyku i potrzebę zalania kubków smakowych czymś neutralnym; uśmiechnął się jednak, odchrząknął i spojrzał na Bena z największym rozradowaniem, na jakie tylko mógł się zdobyć.
Z każdą sekundą patrzenia na Bena w milczeniu uświadamiał sobie, że powinien coś powiedzieć; w jego wzroku mimowolnie wyczuwał oczekiwanie na pochlebny werdykt. Żadne kłamstwo nie chciało przejść przez (nadpalone) gardło Garry'ego, otworzył więc tylko usta, zawahał się i uśmiechnął raz jeszcze, być może z lekkim zwątpieniem.
- Ciekawa konsystencja - powiedział wreszcie z pozorną beztroską w głosie. Sięgnął po szklankę raz jeszcze, wziął łyk ognistej, starając się zabić intensywny posmak ostrego pieprzu. - I... w sumie to nie wiem, od czego zacząć. Byłeś na stypie u Slughorna? - spytał, zawieszając głos, by dać mu czas na ewentualny ruch głową w odpowiedzi, lecz zaraz kontynuował. - Ponoć Czarownica rozpisywała się na temat dziwnych rzeczy, które się tam wydarzyły. Wiesz, epidemia groszczopryszczki, poltergeisty rozrywające suknie i niszczące fryzury szlachcianek - w tym mojej aktualnej narzeczonej, potwory wypływające z fontanny... - wyliczał, zauważając, że zbawienne słowa niwelowały posmak w ustach; mówił więc więcej, jeszcze szybciej, kątem oka spoglądając na stygnącą potrawę. - Ale to nic takiego, o najciekawszych rzeczach wcale nie pisali w gazetach - dodał dość konspiracyjnie, wyprostował się na krześle i nachylił nad stołem, o blat opierając przedramiona. Z lewej dłoni nie wypuszczał widelca, dość niekontrolowanie wymachując nim w akcie sporadycznej gestykulacji. - Grindelwald szaleje. Nie możemy już bezczynnie patrzeć, jak ten wariat zabija kolejnych czarodziejów. Dumbledore przez niego zginął. Slughorn przez niego zginął. Kto będzie następny? A w półświatku ponoć kreuje się kolejna siła, kto wie, czy nie jest jeszcze groźniejsza. Swoją drogą - nie wiesz nic na ten temat?
Garrett spojrzał na Bena uważnie, po czym westchnął bezsilnie, a do oczu wkradło się coś ciepłego, zmęczonego, nieskończonego.
- Dumbledore pozostawił po sobie organizację, opozycję wobec wszystkich tych, którym przyświeca bzdurna idea czystości krwi. Na pewno odczułeś, szczególnie tkwiąc na Nokturnie, że ostatnio nienawiść do mugolaków osiągnęła apogeum. - Nie spodziewał się, żeby Benjamin doświadczył tych uprzedzeń osobiście; jego gabaryty znacznie zniechęcały potencjalnych przeciwników, a sam wzrok brodatego mężczyzny mógł sprawić, że nienawiść do osobników półkrwi gasła i przemieniała się w obawę przed utratą którejś z kończyn. - Zabrzmi to absurdalnie, ale w trakcie stypy Slughorna nieżywy Albus zlecił mnie i Luno Skeeterowi przejęcie pieczy nad tą organizacją. Nie pytaj, jak do tego doszło, ta historia nawet mnie zdaje się zbyt... osobliwa, żeby ją powtarzać. - Przypomniał sobie chwilę zwątpienia, jaką dostrzegł w oczach Herewarda, kiedy z duszą na ramieniu streszczał mu, jak doszło do założenia Zakonu. - Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał nam pomóc, ale pomyślałem, że... że może akurat.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Na uwielbienie Garreta jedynie machnął lekceważąco dłonią, robiąc minę jednocześnie rozbawioną i niemalże zawstydzoną takim wyznaniem. Ben od zawsze przecież wykazywał się skrajną skromnością, typową dla ludzi prostych. Pod każdym względem. Prostych w obsłudze, o prostej wizji wszechświata, prostych potrzebach i prostej, żeby nie powiedzieć prymitywnej moralności, dzielącej świat na dobro i zło. Nawet dość skomplikowana kwestia śmierci ukochanego Franka dość szybko została zapieczętowana do tej pierwszej przegródki, bo przecież pomimo wrightowskiej tęsknoty i psychicznego bólu po stracie podopiecznego, smok przestał cierpieć, w końcu rozstając się z przynoszącym dyskomfort światem. Benjamin właściwie nigdy nie posiadał filozoficznych dylematów, prąc przez codzienność niczym niezniszczalny lodołamacz, zdecydowanie rozdzielający zmrożone konwenanse. W ten sam sposób rozważał nasilające się nastroje czystokrwistych faszytów (zło) jak i spotkanie z Garrettem (dobro) oraz stan przygotowanego posiłku (samo dobro). Poruszanie się wśród tak jaskrawych barw oszczędzało Benowi wysiłku intelektualnego, czyniąc wszelkie dramaty, które przeżywał, całkiem znośnymi. Nie bez znaczenia było przy tym znieczulenie alkoholem czy też adrenaliną, ale i te czynniki zewnętrzne nie zmieniały czarno-białej wizji świata, gdzie jedyną szarość stanowił on sam.
Z tego jednak nie zamierzał spowiadać się nawet najlepszemu przyjacielowi, zresztą, walkę z obrzydliwą słabością mógł toczyć kiedy indziej, woląc rozkoszować się aromatem potrawy, mile łagodzącą przełyk Ognistą i doskonałym towarzystwem. Mina Garretta wskazywała przecież na najwyższy zachwyt Potrawką Merlina, co Benjamin przyjął z wyraźnym ukontentowaniem a jego twarz rozświetliła się w szerokim uśmiechu, widocznym nawet zza długo już nieprzycinanej brody.
- Wiedziałem, że ci posmakuje! - powiedział z przekonaniem, zaprzestając uporczywego wpatrywania się w minę Weasley'a. Na spokojnie zajął się więc swoją porcją, pochłaniając niesamowite ilości jedzenia bez żadnego grymasu, o przepijaniu Ognistą nie mówiąc - wtedy pyszna mikstura straciłaby cały smak. Intensyfikujący się z każdym kęsem, a właściwie łapczywym wrzucaniem w siebie kolejnych łyżek, początkowo z zadowoleniem wypisanym na twarzy, nieco tracącym na wyrazistości z każdą kolejną wypowiedzią Garretta.
Benjamin nie przerywał konsumpcji i jedyną wskazówką, oznaczającą wzrost jego skupienia do granic przegrzania się półkul mózgowych, był coraz uważniejszy wzrok, błądzący między buzią rudzielca a wywijającym mu przed nosem widelcem. Słowa Weasley'a układały się w miłą dla ucha całość: przynajmniej dla Wrighta, nie mającego żadnych powodów do tego, by powątpiewać w jakąkolwiek cześć szalonej historyjki. Brew nie drgnęła mu ani przy retorycznym pytaniu o nokturnowe sprawki ani przy powracający z zaświatów Albusowi. Bardziej zaawansowane polityczne kwestie także nie należały do zakresu jego ewentualnego kwestionowania, bowiem w jego oczach sprawa była niezwykle jasna. Garrett, Dumbledore, ochrona słabszych - dobro. Grindelwald i cały ten syf - zło. Nie zastanawiał się więc nawet sekundy nad całym ciężarem tego wyznania, jego reperkusji i ryzyka. Prostota myślenia Benjamina po raz kolejny ułatwiała mu życie, pozostawiając go kompletnie ślepym na głębokie dylematy. Decyzję powziął więc pomiędzy dwudziestym a dwudziestym drugim kęsem, dając rudzielcowi dokończyć swą epopeję. Po której w pomieszczeniu zapadła cisza, przerwana tylko donośnym mlaskaniem bruneta.
- Pohaha iwyhyhnie hahet - wymamrotał w końcu z pełnymi ustami, obrzucając rudowłosego spojrzeniem pełnym wyrzutu i jednocześnie troski, zupełnie nie podejrzewając, że może on nie zrozumieć tak wyraźnie wypowiedzianego potrawka ci wystygnie, Garrett. Przełknął jednak ostatni kęs i odłożył sztućce na stół. - Na zimno nie jest już taka dobra - dodał gwoli wyjaśnienia, ocierając kulturalnie brodę rogiem szeleszczącej ceraty w buchające kociołki, pięknie ozdabiającą stół. Dopiero wtedy - był przecież człowiekiem doskonale wychowanym - pozwolił sobie na skomentowanie opowieści Garreta, co uczynił krótkim, radosnym rechocikiem. - Na gacie Merlina, ale historia - rzucił z wyraźną radością, patrząc na Garry'ego wesoło, szczerze, ufnie; bez żadnego zwątpienia czy chęci poznania szczegółów. - Pewnie, że pomogę, to przecież o c z y w i s t e . Zapowiada się niezła chryja - jakżebym mógł przepuścić okazję do obicia paru czarnoksięskich mordek? - dodał w lekkiej zadumie, kompletnie pomijając wszelkie powinności. Powinien podziękować za zaufanie, zaciekawić się treścią posłania Albusa, ewentualnymi współtowarzyszami broni, planami; dopytać o nęcące detale, ale...był tylko Benjaminem Wrightem, nalewającym hojnie Ognistej do szklanek. - Ale...raczej praca u podstaw, prawda? A nie nudna polityka, wiece i listy protestacyjne? - zapytał dopiero po uważnym odmierzeniu alkoholu i po raz pierwszy w jego głosie wybrzmiało coś w stylu niepokoju o to, czy nie będzie musiał wbić się w elegancką szatę, tiarę i defilować przed Ministerstwem z transparentem Grindelwald to sklątka tylnowybuchowa.
Z tego jednak nie zamierzał spowiadać się nawet najlepszemu przyjacielowi, zresztą, walkę z obrzydliwą słabością mógł toczyć kiedy indziej, woląc rozkoszować się aromatem potrawy, mile łagodzącą przełyk Ognistą i doskonałym towarzystwem. Mina Garretta wskazywała przecież na najwyższy zachwyt Potrawką Merlina, co Benjamin przyjął z wyraźnym ukontentowaniem a jego twarz rozświetliła się w szerokim uśmiechu, widocznym nawet zza długo już nieprzycinanej brody.
- Wiedziałem, że ci posmakuje! - powiedział z przekonaniem, zaprzestając uporczywego wpatrywania się w minę Weasley'a. Na spokojnie zajął się więc swoją porcją, pochłaniając niesamowite ilości jedzenia bez żadnego grymasu, o przepijaniu Ognistą nie mówiąc - wtedy pyszna mikstura straciłaby cały smak. Intensyfikujący się z każdym kęsem, a właściwie łapczywym wrzucaniem w siebie kolejnych łyżek, początkowo z zadowoleniem wypisanym na twarzy, nieco tracącym na wyrazistości z każdą kolejną wypowiedzią Garretta.
Benjamin nie przerywał konsumpcji i jedyną wskazówką, oznaczającą wzrost jego skupienia do granic przegrzania się półkul mózgowych, był coraz uważniejszy wzrok, błądzący między buzią rudzielca a wywijającym mu przed nosem widelcem. Słowa Weasley'a układały się w miłą dla ucha całość: przynajmniej dla Wrighta, nie mającego żadnych powodów do tego, by powątpiewać w jakąkolwiek cześć szalonej historyjki. Brew nie drgnęła mu ani przy retorycznym pytaniu o nokturnowe sprawki ani przy powracający z zaświatów Albusowi. Bardziej zaawansowane polityczne kwestie także nie należały do zakresu jego ewentualnego kwestionowania, bowiem w jego oczach sprawa była niezwykle jasna. Garrett, Dumbledore, ochrona słabszych - dobro. Grindelwald i cały ten syf - zło. Nie zastanawiał się więc nawet sekundy nad całym ciężarem tego wyznania, jego reperkusji i ryzyka. Prostota myślenia Benjamina po raz kolejny ułatwiała mu życie, pozostawiając go kompletnie ślepym na głębokie dylematy. Decyzję powziął więc pomiędzy dwudziestym a dwudziestym drugim kęsem, dając rudzielcowi dokończyć swą epopeję. Po której w pomieszczeniu zapadła cisza, przerwana tylko donośnym mlaskaniem bruneta.
- Pohaha iwyhyhnie hahet - wymamrotał w końcu z pełnymi ustami, obrzucając rudowłosego spojrzeniem pełnym wyrzutu i jednocześnie troski, zupełnie nie podejrzewając, że może on nie zrozumieć tak wyraźnie wypowiedzianego potrawka ci wystygnie, Garrett. Przełknął jednak ostatni kęs i odłożył sztućce na stół. - Na zimno nie jest już taka dobra - dodał gwoli wyjaśnienia, ocierając kulturalnie brodę rogiem szeleszczącej ceraty w buchające kociołki, pięknie ozdabiającą stół. Dopiero wtedy - był przecież człowiekiem doskonale wychowanym - pozwolił sobie na skomentowanie opowieści Garreta, co uczynił krótkim, radosnym rechocikiem. - Na gacie Merlina, ale historia - rzucił z wyraźną radością, patrząc na Garry'ego wesoło, szczerze, ufnie; bez żadnego zwątpienia czy chęci poznania szczegółów. - Pewnie, że pomogę, to przecież o c z y w i s t e . Zapowiada się niezła chryja - jakżebym mógł przepuścić okazję do obicia paru czarnoksięskich mordek? - dodał w lekkiej zadumie, kompletnie pomijając wszelkie powinności. Powinien podziękować za zaufanie, zaciekawić się treścią posłania Albusa, ewentualnymi współtowarzyszami broni, planami; dopytać o nęcące detale, ale...był tylko Benjaminem Wrightem, nalewającym hojnie Ognistej do szklanek. - Ale...raczej praca u podstaw, prawda? A nie nudna polityka, wiece i listy protestacyjne? - zapytał dopiero po uważnym odmierzeniu alkoholu i po raz pierwszy w jego głosie wybrzmiało coś w stylu niepokoju o to, czy nie będzie musiał wbić się w elegancką szatę, tiarę i defilować przed Ministerstwem z transparentem Grindelwald to sklątka tylnowybuchowa.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zazdrościł Benowi prostoty - niezmąconej natrętnymi myślami, wątpliwościami, moralnymi rozterkami; zazdrościł mu tego, że na każdym kroku nie musiał rozglądać się uważnie, bacznie analizować własne pragnienia i w milczeniu zastanawiać się, czy poryw walecznego serca nie poprowadzi ku zagładzie nie tylko jego - bo pociągnie za sobą, niczym cały łańcuch dzwoniących pokutnie konsekwencji, wszystkich bliskich, najdroższych sercu, niewinną niczemu rodzinę, która zgrzeszyła tylko poglądami splamionymi barwą dyshonoru; zawsze wybijali się na tle innych czystokrwistych rodów niepowstrzymanym ciepłem na sercu, liberalnymi poglądami i charakterystyczną urodą, która niewiele miała wspólnego z bladymi licami, włosami białymi jak śnieg, oczami ostrymi jak nóż przeszywający serce, płynnymi, magnetyzującymi ruchami. Nie brylowali w towarzystwie, rozdając nieszczere uśmiechy na hucznych przyjęciach, nie snuli smutnych opowieści pięknym głosem przy akompaniamencie palców uderzających o fortepian. Nie bawili się w konwenanse, rozważając każdy ruch, gest, półuśmiech i błysk żalu w oku. Zmieniali za to świat; Garry wielokrotnie za wzór stawiał sobie swoich przodków, których rude kosmyki włosów przecinały ciemność, wojowniczo wszczynały rewolucje, jednoczyły klany, z krnąbrnością we krwi nie pozwalali sobą pomiatać. Czy jego legenda też rozbrzmiewać będzie na ustach potomków, czy szeptem opowiedzą ich historię - pionierów Zakonu, iskier światła zabijających noc, zwracających nadzieję? Garrett spojrzał na Bena jakoś inaczej, z jeszcze większą uwagą, powagą. Potem zniknęła ona niespodziewanie i jego twarz rozświetlił szeroki uśmiech żłobiący dołki w policzkach, wykrzywiający mozaikę piegów. Nawet potrawka nie zdawała mu się już zagrożeniem; zapobiegawczo szybkim haustem opróżnił szklankę whisky. Nie chcąc myśleć zbyt wiele, po prostu dźgnął tę nieokreśloną masę raz jeszcze (kapusta stęknęła, ugodzona śmiertelnie w bok) i widelec wykonał wędrówkę od talerza do ust. Był dzielny, starał się przeżuć szybko i niemal udało mu się nie skonać, kąsając niesmakujące niczym mięso, lecz nagle kaszlnął, tracąc oddech; chrząknął raz, dwa razy, przy trzecim poddał się i sięgnął po butelkę Ognistej, szybko wlewając złoty napój do wnętrza szklanki. Uniósł ją zaraz po tym, topiąc desperację w przyjemnej goryczy alkoholu. Mimowolnie dostrzegł, że talerz Bena już dawno świecił pustkami, a on sam dalej miał przed sobą niewyobrażalnie wielką porcję... Ognistej Potrawki Merlina. Powinna zostać wpisana na listę substancji zakazanych, za których tworzenie grozi osadzenie w Azkabanie, przeszło mu przez myśl, gdy tłumił napływające do oczu łzy uśmiechem.
Przez chwilę bał się reakcji Benjamina, zdał sobie jednak sprawę, że niepotrzebnie; doskonale wiedział, że gdzieś pomiędzy nieujarzmioną brodą, kolekcją mięśni, butnością w spojrzeniu i niewyszukanym żartem na języku kryło się wyłącznie dobro - niemożliwe do objęcia spojrzeniem, rozumem, proste w swej wielkości i wielkie w swej prostocie. Garrett poszerzył uśmiech - zupełnie, jakby to było możliwe - ciesząc się, że obok był Ben - ten sam, który niekiedy doprowadzał go do szału rubasznymi dowcipami rzucanymi w nieodpowiednich miejscach o nieprzyzwoitych porach, ten, który zdawał się szalony w swej beztrosce i niedbałości o rzeczy przyziemne.
- Jak dobrze pójdzie, to będzie okazja do obicia więcej niż paru - przyznał, nie kipiąc jednak tak wielkim entuzjazmem, jak jego przyjaciel i wbijając wzrok gdzieś w blat stołu. - I, szczerze mówiąc - zaczął, marszcząc lekko czoło i sięgając po szklankę; w drugiej dłoni obracał w zamyśleniu widelec, używając go do wszystkiego, tylko nie jedzenia - to nie mam pojęcia jak to będzie wyglądało - dokończył powoli, uważnie ważąc słowa. Uniósł spojrzenie, badawczo i poważnie przyglądając się Benowi, lecz chwilę potem nie wytrzymał; parsknął śmiechem, tak naturalnym i głośnym, że zawładnął on całym jego ciałem. Kilka sekund zajęło mu opanowanie nagłego ataku niepowstrzymanej radości, który zakończył westchnieniem, znacznie lżejszym, niż te ostatnie. - Nie wiem, co my robimy - palnął w końcu wciąż roześmianym głosem kompletnie niepasującym do wagi wypowiedzianych słów. - Nie wiem, w co się wpakowałem. W co pakuję ciebie. Ale, na Merlina, ktoś musi zapoczątkować zmiany. Rozpocząć rewolucję. Dlaczego to nie możemy być my?
Ostrożnie odłożył widelec, którym tak uparcie wymachiwał, mając nadzieję, że ten akt kapitulacji ujdzie uwadze Bena.
- Czystą polityką niczego nie zdziałamy - zauważył, wbijając spojrzenie w Ognistą uderzającą z charakterystycznym dźwiękiem o dna szklanych naczyń. - Ale nie mnie decydować, wszystko omówimy na pierwszym spotkaniu Za... O, właśnie, bo wreszcie nie powiedziałem ci, że nosimy dumną nazwę Zakonu Feniksa. - Znów zmarszczył brwi, nie mogąc uwierzyć we własną niedorzeczność. - I proszę cię, Ben, tym razem już całkiem serio. To musi pozostać tajemnicą.
Nie to, żeby nie wierzył w umiejętności Bena do zatrzymywania sekretów za szczelną zasłoną milczenia; mimo wszystko miał jednak nieprzyjemne wrażenie, że... no cóż, że skłonności do nadużywania alkoholu łączyły się ze skłonnościami do rozplątywania języka.
Przez chwilę bał się reakcji Benjamina, zdał sobie jednak sprawę, że niepotrzebnie; doskonale wiedział, że gdzieś pomiędzy nieujarzmioną brodą, kolekcją mięśni, butnością w spojrzeniu i niewyszukanym żartem na języku kryło się wyłącznie dobro - niemożliwe do objęcia spojrzeniem, rozumem, proste w swej wielkości i wielkie w swej prostocie. Garrett poszerzył uśmiech - zupełnie, jakby to było możliwe - ciesząc się, że obok był Ben - ten sam, który niekiedy doprowadzał go do szału rubasznymi dowcipami rzucanymi w nieodpowiednich miejscach o nieprzyzwoitych porach, ten, który zdawał się szalony w swej beztrosce i niedbałości o rzeczy przyziemne.
- Jak dobrze pójdzie, to będzie okazja do obicia więcej niż paru - przyznał, nie kipiąc jednak tak wielkim entuzjazmem, jak jego przyjaciel i wbijając wzrok gdzieś w blat stołu. - I, szczerze mówiąc - zaczął, marszcząc lekko czoło i sięgając po szklankę; w drugiej dłoni obracał w zamyśleniu widelec, używając go do wszystkiego, tylko nie jedzenia - to nie mam pojęcia jak to będzie wyglądało - dokończył powoli, uważnie ważąc słowa. Uniósł spojrzenie, badawczo i poważnie przyglądając się Benowi, lecz chwilę potem nie wytrzymał; parsknął śmiechem, tak naturalnym i głośnym, że zawładnął on całym jego ciałem. Kilka sekund zajęło mu opanowanie nagłego ataku niepowstrzymanej radości, który zakończył westchnieniem, znacznie lżejszym, niż te ostatnie. - Nie wiem, co my robimy - palnął w końcu wciąż roześmianym głosem kompletnie niepasującym do wagi wypowiedzianych słów. - Nie wiem, w co się wpakowałem. W co pakuję ciebie. Ale, na Merlina, ktoś musi zapoczątkować zmiany. Rozpocząć rewolucję. Dlaczego to nie możemy być my?
Ostrożnie odłożył widelec, którym tak uparcie wymachiwał, mając nadzieję, że ten akt kapitulacji ujdzie uwadze Bena.
- Czystą polityką niczego nie zdziałamy - zauważył, wbijając spojrzenie w Ognistą uderzającą z charakterystycznym dźwiękiem o dna szklanych naczyń. - Ale nie mnie decydować, wszystko omówimy na pierwszym spotkaniu Za... O, właśnie, bo wreszcie nie powiedziałem ci, że nosimy dumną nazwę Zakonu Feniksa. - Znów zmarszczył brwi, nie mogąc uwierzyć we własną niedorzeczność. - I proszę cię, Ben, tym razem już całkiem serio. To musi pozostać tajemnicą.
Nie to, żeby nie wierzył w umiejętności Bena do zatrzymywania sekretów za szczelną zasłoną milczenia; mimo wszystko miał jednak nieprzyjemne wrażenie, że... no cóż, że skłonności do nadużywania alkoholu łączyły się ze skłonnościami do rozplątywania języka.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Pretensjonalne smutki zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, co tym razem wcale nie oznaczało dwuznacznego leczenia depresji bodźcami zmysłowymi. Przy Ognistej Potrawce Merlina, przy Ognistej Whisky, a co najważniejsze – przy ognistej czuprynie Garretta nie sposób było pozostać na długo w prywatnym bagienku depresji. Rozmazany obraz Hattie jakoś rozpłynął się w pieprznej atmosferze, pociągając za sobą nieco wyraźniejszą wizję ćmiącego papierosa Percivala a obydwie te miłosne zjawy gonił radosny smok, wyczyniające podniebne akrobacje. Wszystko było dobrze. Może nie na długo, może tylko z pozoru, ale Ben trzymał się tej nagłej myśli kurczowo, odwzajemniając szeroki uśmiech rudzielca równie autentycznie. Jakby ten sprzedał mu najbardziej prymitywny kawał o kobiecej fizjologii albo zaproponował zdradzenie mu aurorskiej listy typów spod ciemnej gwiazdy, z którymi Wright mógłby rozpocząć miły dla portfela handel, a nie oficjalnie zaprosił do swoistego danse macabre dobrych duszek tego zgniłego świata. Tak, Ben rozpatrywał zaufanie Weasley’a w kategorii niesamowitej nobilitacji, wręcz jakiegoś odpuszczenia grzechów. Garrett nieświadomie nieco łatał postrzępioną wyrwę we wrightowskiej piersi, nie zaleczając jej co prawda do końca, ale przynajmniej powstrzymując bolesne jątrzenie. Masochistyczne obelgi, jakimi obdarzał się każdego poranka po przemiłej francuskiej konwersacji z jakimś chłoptasiem, trochę ucichły, sprawiając, że Ben poczuł się naprawdę dobrze. Może to urok Garretta, może to zbawienna moc merlinowej potrawki.
I perspektywy obicia miliona złowieszczych mordeczek, w dodatku bez żadnego konkretnego planu. Uśmiech Benjamina poszerzył się jeszcze bardziej, aż kąciki ust całkowicie zniknęły w gęstwinie brody, wyczyszczonej przed chwilą szybkim zaklęciem z niedobitków potrawki. Kogoś normalnego takie wyznanie Weasley’a, będącego – chcąc nie chcąc – przywódcą rewolucji, przeraziłoby na dobre, ale Jaimie z ulgą przyjął takie przedstawienie sytuacji. Żadnych mędrków, żadnych filozofii, żadnych głupich manifestów. W takim czymś mógł brać udział całym gorącym sercem i pokaźną posturą, używając (w końcu) swego uroku osobistego w dobrej sprawie. – To wspaniale, Garry, no wspaniale. Po prostu dajemy wciry tym złym. Chronimy dobrych i słabych. – odparł z proletariacką prostotą, prezentując swój program wyborczy, kompletnie poświęcony wizji tłuczenia Gellerta pałką po głowie, co uważał za kwestię maksymalnie dwóch miesięcy. Skupienie się na zwycięskiej przyszłości nie oderwało go jednak od spraw przyziemnych. Ponownie rozlał Ognistą do szklanek, zerkając coraz sugestywniej na ciągle pełny talerzyk Weasley’a. – Mogę ci to zapakować, ale wiesz, wystygnie, a wtedy nie jest takie dobre i no…mogę też to zjeść– zaoferował bardzo bezpardonowo, bez żadnego zażenowania, popijając Ognistą z łatwością herbatki na trawienie. Która prawie wylądowała na szacie Garretta, kiedy ten przedstawił szaloną nazwę morderczej terrorystycznej organizacji. Ben wybuchnął krótkim acz radosnym śmiechem, po czym wytarł usta wierzchem dłoni. – Niech mnie testrale, Zakon Feniksa?. Zakon? - dopytał dość kpiąco, chociaż był to sarkazm całkowicie przyjacielski. – Nie mogłeś wymyślić czegoś innego? Smoczy Mięśniacy? Ogiery Sprawiedliwości? Niedźwiedzie eee Albusa? – podsunął, dziękując jednak w duchu, że organizacja, do której właśnie dołączył, nie miała w swej nazwie jednorożców, puszków pigmejskich ani innego niezbyt męskiego zwierzątka. Dobry humor nie opuszczał go jednak ani na chwilę, nawet kiedy Garrett poruszył kolejny poważny temat. Uśmiech Benjamina nie przygasł, ale stał się wyraźniej smutniejszy, wręcz nostalgiczny, co przy jego fizjonomii i tak wyglądało raczej jak szczękościskowa zapowiedź brutalnego mordu. – Och, wierz mi, Garrett. Jestem mistrzem utrzymywania sekretów w tajemnicy – powiedział prosto, wyjątkowo poważnie, przez chwilę ogniskując wzrok gdzieś na zagraconym jastrzębiowymi trofeami kominku. Czyż nie ukrywał od wielu lat swojej niegodnej przypadłości? Czy nie okłamywał każdej bliskiej mu osoby? Czyż nie próbował przekonać do fałszu samego siebie? Westchnął tylko ciężko, przeczesując palcami rozczochraną czuprynę i uśmiechając się do Weasley’a uspokajająco. – Nie martw się. To zostanie między nami – obiecał, obracając w dłoniach widelec, z niecierpliwością oczekując na decyzję Garretta w sprawie przekazania potrawki na dobroczynne cele dokarmiania mężczyzn z niedowagą.
I perspektywy obicia miliona złowieszczych mordeczek, w dodatku bez żadnego konkretnego planu. Uśmiech Benjamina poszerzył się jeszcze bardziej, aż kąciki ust całkowicie zniknęły w gęstwinie brody, wyczyszczonej przed chwilą szybkim zaklęciem z niedobitków potrawki. Kogoś normalnego takie wyznanie Weasley’a, będącego – chcąc nie chcąc – przywódcą rewolucji, przeraziłoby na dobre, ale Jaimie z ulgą przyjął takie przedstawienie sytuacji. Żadnych mędrków, żadnych filozofii, żadnych głupich manifestów. W takim czymś mógł brać udział całym gorącym sercem i pokaźną posturą, używając (w końcu) swego uroku osobistego w dobrej sprawie. – To wspaniale, Garry, no wspaniale. Po prostu dajemy wciry tym złym. Chronimy dobrych i słabych. – odparł z proletariacką prostotą, prezentując swój program wyborczy, kompletnie poświęcony wizji tłuczenia Gellerta pałką po głowie, co uważał za kwestię maksymalnie dwóch miesięcy. Skupienie się na zwycięskiej przyszłości nie oderwało go jednak od spraw przyziemnych. Ponownie rozlał Ognistą do szklanek, zerkając coraz sugestywniej na ciągle pełny talerzyk Weasley’a. – Mogę ci to zapakować, ale wiesz, wystygnie, a wtedy nie jest takie dobre i no…mogę też to zjeść– zaoferował bardzo bezpardonowo, bez żadnego zażenowania, popijając Ognistą z łatwością herbatki na trawienie. Która prawie wylądowała na szacie Garretta, kiedy ten przedstawił szaloną nazwę morderczej terrorystycznej organizacji. Ben wybuchnął krótkim acz radosnym śmiechem, po czym wytarł usta wierzchem dłoni. – Niech mnie testrale, Zakon Feniksa?. Zakon? - dopytał dość kpiąco, chociaż był to sarkazm całkowicie przyjacielski. – Nie mogłeś wymyślić czegoś innego? Smoczy Mięśniacy? Ogiery Sprawiedliwości? Niedźwiedzie eee Albusa? – podsunął, dziękując jednak w duchu, że organizacja, do której właśnie dołączył, nie miała w swej nazwie jednorożców, puszków pigmejskich ani innego niezbyt męskiego zwierzątka. Dobry humor nie opuszczał go jednak ani na chwilę, nawet kiedy Garrett poruszył kolejny poważny temat. Uśmiech Benjamina nie przygasł, ale stał się wyraźniej smutniejszy, wręcz nostalgiczny, co przy jego fizjonomii i tak wyglądało raczej jak szczękościskowa zapowiedź brutalnego mordu. – Och, wierz mi, Garrett. Jestem mistrzem utrzymywania sekretów w tajemnicy – powiedział prosto, wyjątkowo poważnie, przez chwilę ogniskując wzrok gdzieś na zagraconym jastrzębiowymi trofeami kominku. Czyż nie ukrywał od wielu lat swojej niegodnej przypadłości? Czy nie okłamywał każdej bliskiej mu osoby? Czyż nie próbował przekonać do fałszu samego siebie? Westchnął tylko ciężko, przeczesując palcami rozczochraną czuprynę i uśmiechając się do Weasley’a uspokajająco. – Nie martw się. To zostanie między nami – obiecał, obracając w dłoniach widelec, z niecierpliwością oczekując na decyzję Garretta w sprawie przekazania potrawki na dobroczynne cele dokarmiania mężczyzn z niedowagą.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Żeby to jeszcze było takie proste, przeszło mu przez myśl, gdy intensywna woń wystygającej potrawki zaczęła wyjątkowo mocno drażnić ospałe zmysły. Z każdym przypieczętowanym niepewnością oddechem coraz mocniej dostrzegał dualizm świata; choć ten jeszcze niedawno wyraźnie dzielił się na niezachwiane dobro i bezwstydne zło, dwa bieguny zaczęły się przyciągać, łączyć w nierozerwalnej wiązance i podłym tańcu. Przed oczami w barwie bezchmurnego nieba przewijały się skrajności; te tłumiły się nawzajem, wkrótce ziejąc różnymi odcieniami szarości i sprawiając, że zdecydowanie gasło, gubiąc się gdzieś pomiędzy natrętnymi myślami.
Zazdrościł Benowi, wierząc jednocześnie, że jego pewność przyniesie im odkupienie, uratuje przed całym złem tego świata i sprawi, że rzeczywistość znów podzieli się na biel i czerń. To było trudne - angażował coraz więcej osób, z każdą chwilą uświadamiając sobie, że być może skazuje ich na zgubę. Nie mógł powiedzieć im, że słuszna sprawa, za którą mieli walczyć, okaże się tą przeważającą; Grindelwald, wbrew tego, co lubił myśleć, wciąż pozostawał wyjątkowo potężnym przeciwnikiem o przerażającej władze i bezwzględności, jaka stanowiła jego przewagę. Zdawał się nie dbać wyłącznie o siebie, a oni - kiełkujący dopiero pod ciężarem wyniosłych idei Zakon - mieli tak wiele do stracenia.
Uśmiechnął się jednak, z jakiegoś powodu delektując się beztroską, która bezczelnie wypełniała duszne, zagracone pomieszczenie. Oddychał nią głęboko, pozwalał wbić się w umysł i zakorzenić w nim spokój, ekscytację, nonszalancką lekkomyślność.
- Coś w tym stylu - powiedział, otwarcie kłamiąc; nie był głupi, nie mógł nie zdawać sobie sprawy z tego, że od tej pory każdy gest, każde słowo i półuśmiech mogły mieć olbrzymią wagę i spowodować lawinę niekoniecznie korzystnych wydarzeń; już wtedy upolitycznienie zaczynało silnie buzować mu we krwi, ubezwłasnowolniając i utwierdzając go w przekonaniu, że wkrótce wszystko stanie się inne: trudniejsze, skrajnie skomplikowane i wywołujące dudniący ból z tyłu głowy.
Skrzyżował wzrok z pełnym wyrzutów spojrzeniem, jakim w jego kierunku rzucała potrawka już trzykronie przerzucona na talerzu, lecz dalej niemal nietknięta. Powstrzymał westchnienie, zerknął z nieudolnie skrywaną niepewnością na Bena i teatralnie odłożył widelec na blat stołu.
- Jeśli masz ochotę, to możesz ją zjeść - przyznał głosem zbitego szczeniaka, czując okropne wyrzuty sumienia, jednak zaraz przyćmił je posmakiem alkoholu. A choć ten nie odpędzał wszystkich demonów, potrafił skutecznie je uciszyć, dając Garry'emu możliwość zaczerpnięcia głębszego oddechu. Chwilę potem zaśmiał się razem z Benem, choć nazwa Zakonu zdawała mu się wyjątkowo trafna - wyobraził sobie jednak Dumbledore'a z powagą przekazującego mu dziedzictwo Smoczych Mięśniaków, których zadaniem było obić obrzydliwe twarze wszystkich zwolenników chaosu. - Nic nie poradzę, nie ja wymyśliłem tę nazwę - rzucił rozbawiony, prostując się na krześle. - Ale Niedźwiedzie Albusa są chwytliwe - przyznał, w duchu ciesząc się, że stary nauczyciel transmutacji nie zwariował pośmiertnie i nie zechciał ochrzcić ich dumnym mianem Ogierów Sprawiedliwości. Zakon Feniksa brzmiał przy tym wyjątkowo wyniośle, tajemniczo i potężnie w swej niedosłowności.
Na kolejną jego uwagę skinął lekko głową, uśmiechając się z wdzięcznością.
- To świetnie - powiedział ze stoickim spokojem, ale zaraz otworzył szeroko oczy i spojrzał na Bena w rodzącym się w spojrzeniu przerażeniem. - Psia mać, Ben, twoje urodziny - przypomniał sobie nagle. - Jestem idiotą, w tym całym zakonowym zamieszaniu wyleciało mi z głowy, że w mieszkaniu zostawiłem butelkę Whisky Blishena, którą ci kupiłem.
Dlaczego takie rzeczy przytrafiały się tylko jemu?
Zazdrościł Benowi, wierząc jednocześnie, że jego pewność przyniesie im odkupienie, uratuje przed całym złem tego świata i sprawi, że rzeczywistość znów podzieli się na biel i czerń. To było trudne - angażował coraz więcej osób, z każdą chwilą uświadamiając sobie, że być może skazuje ich na zgubę. Nie mógł powiedzieć im, że słuszna sprawa, za którą mieli walczyć, okaże się tą przeważającą; Grindelwald, wbrew tego, co lubił myśleć, wciąż pozostawał wyjątkowo potężnym przeciwnikiem o przerażającej władze i bezwzględności, jaka stanowiła jego przewagę. Zdawał się nie dbać wyłącznie o siebie, a oni - kiełkujący dopiero pod ciężarem wyniosłych idei Zakon - mieli tak wiele do stracenia.
Uśmiechnął się jednak, z jakiegoś powodu delektując się beztroską, która bezczelnie wypełniała duszne, zagracone pomieszczenie. Oddychał nią głęboko, pozwalał wbić się w umysł i zakorzenić w nim spokój, ekscytację, nonszalancką lekkomyślność.
- Coś w tym stylu - powiedział, otwarcie kłamiąc; nie był głupi, nie mógł nie zdawać sobie sprawy z tego, że od tej pory każdy gest, każde słowo i półuśmiech mogły mieć olbrzymią wagę i spowodować lawinę niekoniecznie korzystnych wydarzeń; już wtedy upolitycznienie zaczynało silnie buzować mu we krwi, ubezwłasnowolniając i utwierdzając go w przekonaniu, że wkrótce wszystko stanie się inne: trudniejsze, skrajnie skomplikowane i wywołujące dudniący ból z tyłu głowy.
Skrzyżował wzrok z pełnym wyrzutów spojrzeniem, jakim w jego kierunku rzucała potrawka już trzykronie przerzucona na talerzu, lecz dalej niemal nietknięta. Powstrzymał westchnienie, zerknął z nieudolnie skrywaną niepewnością na Bena i teatralnie odłożył widelec na blat stołu.
- Jeśli masz ochotę, to możesz ją zjeść - przyznał głosem zbitego szczeniaka, czując okropne wyrzuty sumienia, jednak zaraz przyćmił je posmakiem alkoholu. A choć ten nie odpędzał wszystkich demonów, potrafił skutecznie je uciszyć, dając Garry'emu możliwość zaczerpnięcia głębszego oddechu. Chwilę potem zaśmiał się razem z Benem, choć nazwa Zakonu zdawała mu się wyjątkowo trafna - wyobraził sobie jednak Dumbledore'a z powagą przekazującego mu dziedzictwo Smoczych Mięśniaków, których zadaniem było obić obrzydliwe twarze wszystkich zwolenników chaosu. - Nic nie poradzę, nie ja wymyśliłem tę nazwę - rzucił rozbawiony, prostując się na krześle. - Ale Niedźwiedzie Albusa są chwytliwe - przyznał, w duchu ciesząc się, że stary nauczyciel transmutacji nie zwariował pośmiertnie i nie zechciał ochrzcić ich dumnym mianem Ogierów Sprawiedliwości. Zakon Feniksa brzmiał przy tym wyjątkowo wyniośle, tajemniczo i potężnie w swej niedosłowności.
Na kolejną jego uwagę skinął lekko głową, uśmiechając się z wdzięcznością.
- To świetnie - powiedział ze stoickim spokojem, ale zaraz otworzył szeroko oczy i spojrzał na Bena w rodzącym się w spojrzeniu przerażeniem. - Psia mać, Ben, twoje urodziny - przypomniał sobie nagle. - Jestem idiotą, w tym całym zakonowym zamieszaniu wyleciało mi z głowy, że w mieszkaniu zostawiłem butelkę Whisky Blishena, którą ci kupiłem.
Dlaczego takie rzeczy przytrafiały się tylko jemu?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Benjamin z coraz większą radością przyjmował każdą kolejną minutę spędzoną w towarzystwie Garretta, dzielnego założyciela Zakonu Feniksa. O nazwie raczej mizernej, ale przecież na tym podłym świecie nie było ideałów, chociaż, oczywiście temu męskiemu wieczorkowi w duecie niewiele brakowało do osiągnięcia tego nobilitującego miana. Mieli wszystko, co potrzebne było do szczęścia: sycące jedzenie, rozgrzewającą Ognistą, swoje wspaniałe towarzystwo oraz ideały, o które warto było walczyć. Trochę po omacku, niezdarnie, lecz w myślach Bena, sprowadzanie na świat czarodziejów pokoju, wydawało się heroicznie proste i cudownie wzbogacające jego ostatnio smutny żywot.
Z radością przyjął weasleyowską ofiarę złożoną z niedojedzonej potrawki. Przesunął talerz, który z cichym chrobotem zarysował ceratę, i zabrał się do jedzenia, jakby właśnie wrócił z męczącego polowania na smoki do ciepłego domu. Zaczął jeść ze smakiem, z trudem łącząc pochłanianie kalorii z powstrzymaniem rechociku. Połączenie rudzielcowego poczucia humoru z przemiłym wpływem Ognistej, uczyniłoby nawet z najnudniejszej stypy cyrkowe przedstawienie najwyższej jakości. Ben czuł się więc więcej niż radosny: czuł się zmotywowany do kompletnej odmiany swojego życia. Do definitywnego pożegnania przeszłości, zerwania wiążących go lin i zrzucenia z siebie starej skóry, czyniącej go obrzydliwie słabym. Silny powiew podniosłego wiatru nadziei, wzmocniony działaniem alkoholu, rozpalił w sercu Wrighta płomień bohaterskiej wolności, magicznie zmieniając go z zapijaczonego męta w filozofa, raczącego się wyrafinowanym trunkiem w trakcie rozmyślania nad moralnością tego świata i przemijaniem. Także urodzinowym - na wspomnienie o swoich trzydziestych urodzinach Benjamin machnął tylko ręką, zaprzestając na chwilę spożywania potrawki.
- Daj spokój - wymamrotał z pełnymi ustami, niebezpiecznie chwiejąc się na dwóch nogach lichego krzesełka, ledwo wytrzymującego filigranowe gabaryty bruneta. - Starzejemy się każdego dnia, nie? Chociaż każdy powód do świętowania jest ważny - podzielił się z Garrettem głęboką refleksją, nalewając resztki Ognistej do jego szklanki. Czekał ich przecież długi wieczór, spędzony na metaforycznych dyskusjach, poprzetykanych szczerym śmiechem zbawców czarodziejskiego świata.
zt
Z radością przyjął weasleyowską ofiarę złożoną z niedojedzonej potrawki. Przesunął talerz, który z cichym chrobotem zarysował ceratę, i zabrał się do jedzenia, jakby właśnie wrócił z męczącego polowania na smoki do ciepłego domu. Zaczął jeść ze smakiem, z trudem łącząc pochłanianie kalorii z powstrzymaniem rechociku. Połączenie rudzielcowego poczucia humoru z przemiłym wpływem Ognistej, uczyniłoby nawet z najnudniejszej stypy cyrkowe przedstawienie najwyższej jakości. Ben czuł się więc więcej niż radosny: czuł się zmotywowany do kompletnej odmiany swojego życia. Do definitywnego pożegnania przeszłości, zerwania wiążących go lin i zrzucenia z siebie starej skóry, czyniącej go obrzydliwie słabym. Silny powiew podniosłego wiatru nadziei, wzmocniony działaniem alkoholu, rozpalił w sercu Wrighta płomień bohaterskiej wolności, magicznie zmieniając go z zapijaczonego męta w filozofa, raczącego się wyrafinowanym trunkiem w trakcie rozmyślania nad moralnością tego świata i przemijaniem. Także urodzinowym - na wspomnienie o swoich trzydziestych urodzinach Benjamin machnął tylko ręką, zaprzestając na chwilę spożywania potrawki.
- Daj spokój - wymamrotał z pełnymi ustami, niebezpiecznie chwiejąc się na dwóch nogach lichego krzesełka, ledwo wytrzymującego filigranowe gabaryty bruneta. - Starzejemy się każdego dnia, nie? Chociaż każdy powód do świętowania jest ważny - podzielił się z Garrettem głęboką refleksją, nalewając resztki Ognistej do jego szklanki. Czekał ich przecież długi wieczór, spędzony na metaforycznych dyskusjach, poprzetykanych szczerym śmiechem zbawców czarodziejskiego świata.
zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
12 sierpnia
Benjamin Wright. Gwiazda Quidditcha, o której było głośno. Sukcesy na przemian ze skandalami związanymi z jego nieczystymi rozgrywkami. Sama odczuła ból podobnej prasy pięć lat temu, by nagle spojrzeć na tego troglodytę w nieco inny sposób. I właściwie można było w pewien sposób powiedzieć, że byli do siebie podobni. Może dlatego, w ten dosyć specyficzny sposób, potrafili się... zrozumieć. Bo gdy w końcu oboje ochłonęli, żałowali tak samo. Ale żadne z nich się nie mogło do tego przyznać, prawda? I dlatego to było w porządku. Byli tak samo beznadziejnymi ludźmi, mimo że na tak różnych płaszczyznach i w innym wymiarze. Lovegood, jak na kobietę, właściwie powoli odbierała sobie miano nazywania siebie "panienką", bo słowo "dama" definitywnie do niej nie pasowało. Jednak, w porównaniu do brodacza, z całym przekonaniem nie dorównywała mu w występkach. Choć przynajmniej jej moralność była wątpliwa. Jej empatia ograniczała się do konkretnych ludzi i sytuacji. I często obejmowała głównie ją samą. Jednak, w kilku przypadkach, potrafiła objąć łaskawszym postrzeganiem kilka person. I jedna z nich stanowiła w jej oczach stały, nienaruszalny fundament. Harriett Naifeh. Praktycznie cała wrażliwość Seliny opierała się na jej osobie. I o ile nie reagowała na wiele rzeczy, potrafiła zignorować mnóstwo występków, a w relacji z Wrightem opanowała zdolność kasowania (nie, nie wybaczania) pewnych wydarzeń, to o tym, co stało się zaledwie kilka dni temu podczas Festiwalu nie mogła zapomnieć. Z kilku powodów.Na Nokturn nie przygnała jej troska. Ten motyw brzmiałby tutaj niemalże samobójczo. Owinęła swoją drobną sylwetkę ciemną szatą, ciasno zakrywając każdy skrawek skóry. Z chęcią dodałaby sobie kilka kilogramów i centymetrów wzrostu, jeżeli to miałoby zniechęcić tubylców przed zaczepieniem jej. Dlatego też poruszała się szybko, nie wahając się i nie zatrzymując, starając się wyglądać na bardziej pewną aniżeli wystraszoną i gonioną własnym strachem. Choć determinacji nie można było jej odmówić. Złość. Emocja, tak dobrze jej znana, która chyba w końcu została jej wierną przyjaciółką, mimo że tak bardzo zdradliwą. Wściekłość, która ciągle nie przemijała, co rusz podsuwając do umysłu obrazy, które tylko podniecały już i tak ostro trzaskający w głowie ogień.
Obcasy wystukiwały dynamiczne tempo o drewniane, skrzypiące schody, a przyspieszony oddech zdradzał pośpiech jak i gotujące się w środku uczucia. Przerywała tą drażniącą ciszę, momentalnie stawiając się w centrum uwagi. Zupełnie tak, jakby nie potrafiła choć raz przypominać cichej myszki. Oksymoron, tak niemożliwy do spełnienia.
W końcu dotarła do obdrapanych, wcale nie zachęcających drzwi. Skoro dotarła aż tutaj, dlaczego miałaby się cofnąć? Owszem, nie odpowiadało jej to estetyce, jednak nie przyszła do niego, by podziwiać sposób, w jaki mieszka.
I po co właściwie przyszła? Nie zastanawiała się. Nigdy tego nie robiła. Myśli o incydencie z bójką ją gnębiły. Trawiły od środka. I jeżeli ktokolwiek wyobrażał sobie, że ścigająca Os da się nabawić nerwicy przez to, że ktoś w pewnym momencie swojego życia nie chciał dać sobie wcisnąć kitu, to myli się sromotnie.
Nie miała zamiaru stać w progu i wahać się czy teraz zawrócić. Ledwo pokonała ostatni schodek, a już wyciągała rękę, by zacząć walić we wrota.
-Wright, otwieraj!-zażądała, dając mu mały przedsmak tego, kto na niego czeka po drugiej stronie oraz tego, w jakim nastroju przychodzi. Oczywiście mógł też bez większego problemu rozpoznać charakter ich stosunków po lakonicznym liściku w tak znaczący dla Benjamina dzień, głosząc w nim jedynie: "Życzę ci, byś w końcu zmądrzał, Wright. Najwyższy czas. Osa".
Gdy drewno ponownie zaskrzypiało, a na korytarz wylało się nikłe światło, wślizgnęła się do środka, nie mając zamiaru dłużej sterczeć na widoku.
-Skorzystałeś z mojej rady?-zapytała, nie podnosząc głosu, choć szybkość wypowiadanych słów zdradzała jej zirytowanie.
Podobno emocje opadają wraz z upływem godzin czy dni. Ona jednak uwielbiała się kisić w tym. Wzmagać. Bo jakże mogłaby puścić to w niepamięć?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W lewo. Trochę w prawo. Potem jeszcze bardziej w bok i do góry. Jeszcze milimetr i...tak, niesamowita chusta haftowana włosem jednorożca pasowała jak ulał, zasłaniając przed krytycznym wzrokiem Benjamina spore rozdarcie w kiedyś pomarańczowej tapecie. Teraz kolorem przypominała raczej wczorajszą kolację, zwróconą przez jednego z nokturnowych kloszardów, ale kto by się przejmował zgraniem barw: liczyła się efektywność dekoracji wnętrz, w tym przypadku magicznie połączona z jej efektownością, bowiem rzadki materiał mienił się lekkim, srebrzystym, wewnętrznym blaskiem. W innych okolicznościach kawalerskiej przygody chusta zapewne zrobiłaby większe wrażenie, podnosząc doznania estetyczne do maksimum, jednak w otoczeniu całej kolekcji opróżnionych butelek, różnorodnych stylistycznie mebli oraz ogólnego bałaganu skutecznie niweczyło emanujące od niej piękno, nawet nie zbliżając benjaminowego salonu do stanu akceptowalnego przez kogokolwiek przyzwoitego. Misternie udrapowana - czytaj: przytwierdzona zaklęciem trwałego przylepca, które udało się dopiero za szóstym razem - nagroda w wyścigu pod Durdle Door przyciągała uwagę od progu, rozpościerając się na wprost drzwi wejściowych, tuż obok okna, zasłoniętego o tej porze poszarpaną firaneczką w niebieskie kropki. Sacrum i profanum, niebo i piekło, piękno i brzydota: wszystko doskonale łączyło się w dusznej atmosferze kawalerki Wrighta, który własnie oglądał swoje dekoracyjne arcydzieło, robiąc trzy długie kroki do tyłu. Przymknął oczy niczym malarz, obserwujący swe magnum opus, po czym, stwierdziwszy, że chusta nie tylko dokładnie zakrywa pylące cegły ale i wręcz wyśmienicie kontrastuje z wyblakłą tapetą oraz brudną ceratą stoliczka tuż poniżej, westchnął z ukontentowaniem. Pociągając Ognistą. Prosto z butelki. Drugiej tego wieczoru.
Tak, zapijał smutki. Tak, robił to znowu, pomimo obietnic prowadzenia życia zakonnika. Tak, pił właściwie nieprzerwanie od czterech dni, z bolesną dwudziestoczterogodzinną przerwą na nagły alarm w Peak District - widocznie tylko miłość do swoich smoczych podopiecznych mogła pomóc mu w powrocie na ścieżkę trzeźwości. Motywacji wystarczyło mu jednak na krótko, bo dziś znów wrócił z Mantykory dobrze zaopatrzony, postanawiając spędzić wieczór we własnym, doborowym towarzystwie. Tym razem definitywnie próbując utopić cały emocjonalny chaos - tak jak robił to od dwóch lat, płynnie (dosłownie) wchodząc w tej błogi kołowrotek pełen smoków, burd, pijackiego towarzystwa i pijackiej samotności, kiedy to na wierzch wychodziły najobrzydliwsze demony. Mógł rozmawiać z nimi wyłącznie w stanie nietrzeźwości; tylko wtedy nie stanowiły śmiertelnego zagrożenia, z czasem stając się jego dobrymi przyjaciółmi. Niemalże fizycznymi...chociaż przecież nie na tyle, by łomotać do drzwi i naśladować głos panny Lovegood.
Ruszył ku drzwiom niechętnie, otwierając je w końcu na oścież. Żadnego łypania zza łańcucha ani mierzenia różdżką w ewentualnego wroga - wątpił, by ktokolwiek potrafił tak perfekcyjnie odegrać ton Seliny. Pełen pogardy, wściekłości; jednocześnie lodu oraz ognia; mroziła (i w pewien sposób rozpalała) go spojrzeniem. Spróbował je odwzajemnić - czyż nie podobnie mierzyli się ostrym wzrokiem w czasie meczów? - i łypnął na nią spode łba, zamykając za jej plecami drzwi, jednocześnie niemalże królewskim gestem zapraszając ją do środka.
- Jesteś ostatnią osobą, od której przyjąłbym jakąkolwiek radę - odparł przesadnie egzaltowanym tonem, ruszając do salonu (czyli robiąc jeden duży krok), gdzie odsunął od chwiejącego się stolika krzesło, szarmancko oferując Selinie miejsce na przeciwko chuścianego arcydzieła sztuki nowoczesnej. - Po co przyszłaś? - spytał bezpardonowo sekundę potem, przystając nad nią i pociągając kolejny łyk z butelki, której nie wypuszczał z rąk, mierząc blondynkę uważnym wzrokiem. Może i prezentował się jako radosny pijaczek, ale w spojrzeniu czekoladowych oczu mogła zaobserwować zupełnie inne uczucia.
Tak, zapijał smutki. Tak, robił to znowu, pomimo obietnic prowadzenia życia zakonnika. Tak, pił właściwie nieprzerwanie od czterech dni, z bolesną dwudziestoczterogodzinną przerwą na nagły alarm w Peak District - widocznie tylko miłość do swoich smoczych podopiecznych mogła pomóc mu w powrocie na ścieżkę trzeźwości. Motywacji wystarczyło mu jednak na krótko, bo dziś znów wrócił z Mantykory dobrze zaopatrzony, postanawiając spędzić wieczór we własnym, doborowym towarzystwie. Tym razem definitywnie próbując utopić cały emocjonalny chaos - tak jak robił to od dwóch lat, płynnie (dosłownie) wchodząc w tej błogi kołowrotek pełen smoków, burd, pijackiego towarzystwa i pijackiej samotności, kiedy to na wierzch wychodziły najobrzydliwsze demony. Mógł rozmawiać z nimi wyłącznie w stanie nietrzeźwości; tylko wtedy nie stanowiły śmiertelnego zagrożenia, z czasem stając się jego dobrymi przyjaciółmi. Niemalże fizycznymi...chociaż przecież nie na tyle, by łomotać do drzwi i naśladować głos panny Lovegood.
Ruszył ku drzwiom niechętnie, otwierając je w końcu na oścież. Żadnego łypania zza łańcucha ani mierzenia różdżką w ewentualnego wroga - wątpił, by ktokolwiek potrafił tak perfekcyjnie odegrać ton Seliny. Pełen pogardy, wściekłości; jednocześnie lodu oraz ognia; mroziła (i w pewien sposób rozpalała) go spojrzeniem. Spróbował je odwzajemnić - czyż nie podobnie mierzyli się ostrym wzrokiem w czasie meczów? - i łypnął na nią spode łba, zamykając za jej plecami drzwi, jednocześnie niemalże królewskim gestem zapraszając ją do środka.
- Jesteś ostatnią osobą, od której przyjąłbym jakąkolwiek radę - odparł przesadnie egzaltowanym tonem, ruszając do salonu (czyli robiąc jeden duży krok), gdzie odsunął od chwiejącego się stolika krzesło, szarmancko oferując Selinie miejsce na przeciwko chuścianego arcydzieła sztuki nowoczesnej. - Po co przyszłaś? - spytał bezpardonowo sekundę potem, przystając nad nią i pociągając kolejny łyk z butelki, której nie wypuszczał z rąk, mierząc blondynkę uważnym wzrokiem. Może i prezentował się jako radosny pijaczek, ale w spojrzeniu czekoladowych oczu mogła zaobserwować zupełnie inne uczucia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Selina Lovegood nie była dekoratorką wnętrz. Jej uznanie dla sztuki oraz estetyka opiewały w prostotę ze skłonnościami podobnymi do tych od sroki, która wypatrywała co bardziej rzucające się w oczy wzory czy kolory. Ale tutaj zbyt wiele rzeczy kuło w narząd wzroku. Obdrapana tapeta, poszarpana firanka w obrzydliwy wzór, a do tego nowa, przepiękna i pewnie misternie tkana chusta, tak zbeszczeszczona w tym momencie, bo służyła właściwie w celach maskujących, a nie upiększających. Do tego najwyraźniej nie tylko ona cierpiała na zbieractwo, przywożąc z podróży przeróżne, kompletnie nieprzydatne szpargały, bo i również Benjamin kolekcjonował pewne przedmioty ze swoich wypraw... do monopolowego. Nie powinna być zdziwiona. Ona też chowała szkło po szafkach. Po prostu miała więcej powierzchni przechowującej i mogła je z łatwością ukryć.
A mimo wszystko poczuła dyskomfort. I to wcale nie dlatego, że gdy otworzył drzwi uderzyła w nią woń alkoholu zmieszana z wilgocią kamienicy. Wcale nie dlatego, że gdy koło niego przechodziła, zionął w jej kierunku oddechem, po którym mogła praktycznie stwierdzić, że nie odstawiał butelki od ust na dłużej niż pięć minut. Nie dlatego, że przestraszyła się jego stanem ze wzgląd na siebie (i ewentualne zagrożenie, które mógł dla niej stanowić) lub na niego (i jego marny stan). Dlatego, że czasem też przedstawiała taki obraz. I mogła taka zostać. Wystarczyłoby jedno potknięcie, które spowodowałoby lawinę. Bo dobrze pamiętała od czego się zaczęło. Utkwiło jej to bardzo dokładnie w pamięci. I nie potrafiła zapomnieć. Prawie jak przestroga. Ale nie żałowała go ani mu nie współczuła. Nie chodziło o posiadanie lub brak empatii, choć pewnie to też miało coś na rzeczy. Sama by chyba pogardziła podobnym uczuciem w swoim kierunku. Czy uważała go więc za dno? Oczywiście, była na niego wściekła i określała go podobnymi epitetami! Ale poza tym...? Czy widziała go z szerszej perspektywy? Niby wcale nietrudno było sobie rozciągnąć przed oczami obraz Wrighta sprzed kilku lat i porównać sobie z dzisiejszym. Nietrudno było sobie przypomnieć go sprzed kilku dni, miesięcy, cofając się wstecz lub odrobinę do przodu. Przewijając jak taśmę. Oceniając. Tylko po co?
W tym momencie żałowała jednak jedynie, że nie sama nie jest w podobnym stanie. Bo o ile działaniem pod afektem emocji, a alkoholu było sporą różnicą. Wolałaby mieć w razie czego lepszą wymówkę od białej gorączki.
Zbyła jego spojrzenie prychnięciem, pozwalając sobie zareagować na jego groźne, stawiające włosy na karku spojrzenie tak prostym i lekceważącym gestem. Nieważne, że wyglądał w tym momencie jak knur, który był zdolny do dosłownie wszystkiego. Nie zależało mu już na niczym. A przynajmniej tak uważał. A ona igrała z ogniem. Zacisnęła wargi, gdy obrzuciła wzrokiem jego zachwianą sylwetkę, butelkę w dłoni i przebijającą się desperację przez oczy, by upewnić się w tym momencie we własnej determinacji i przyjmując mechanizm obronny w formie... kpiny? Upartość osła przeciwko sile byka. Kto wygra? Bo dobrze znała ten wzrok, którym została obdarzona. Ale zbyt blisko była sytuacji, by nie zauważyć w nim luk. I być może żadnemu z nich dziś nie uda siebie nawzajem oszukać. Kto wie?
-Naprawdę?-zapytała lekkim tonem, dając sobie chwilę za poradzenie sobie z irytacją na jego słowa.-Bo powiedziałabym, że mogłabym dać ci kilka co do wystroju.-zadrwiła, podążając za nim.
Wątpiła, by go to jakkolwiek obeszło. Ale chyba nie miało. Powinno po prostu sprawić, że sama poczuje się lepiej. Pewniej. Że sama na jakiejś płaszczyźnie radzi sobie lepiej od niego. Desperacko potrzebowała w takich chwilach podobnych zapewnień.
-Czymże zasłużyłam sobie na taki brak zaufania? Policzek dalej cię piecze?-prowadziła dalej ten drażniący wstęp w nieco prześmiewczym charakterze. Znowu coś, w czym czuła się pewnie. Zupełnie jak nastolatek w szkole, który próbuje ukryć swoją odmienność wytykając różnice w innej osobie. Odwracanie kota ogonem. Zwykła dywersja. A wszystko po to, by zakamuflować...
No właśnie. Po co przyszła?
Zatrzymała się na milisekundę w połowie ruchu, gdy próbowała przysiąść na krześle, jakby przyszła na niezobowiązującą herbatę, a nie po...
Po co? Przecież nie przyszła sprawdzić jak się czuje. Nie pojawiła się też tu, by naprawiać tą sytuację. Była tu z całkiem innego powodu. By się lepiej poczuć. By się wyżyć? Może. Ale jak na razie nie czuła ulgi.
Usiadła, ignorując własne chwilowe zawahanie, jakby wcale się nie wydarzyło. Czy była dobrą graczką pokera? Miała nadzieję. Kluczem była samozachowawczość, prawda? Zaczęła stukać paznokciami w blat obdrapanego stołu, czując na sobie jego cień. Nie patrzyła na niego. Być może było jednak widać po niej rozdrażnienie.
I nagle z impetem wstała, jakby zmieniając zdanie. Odsunęła krzesło, prawie je wywracając i zadarła głowę do góry, mając te nieprzyjemne iskierki czające się w białkach.
-Czy ci całkiem rozum odjęło, Wright?!-wybuchnęła w końcu, porzucając pozory, których utrzymywanie - pod tak intensywnymi emocjami kłębiącymi się w środku - było ciężkie. Zagestykulowała gwałtownie, szturchając dłonią butelkę, którą ciągle ze sobą dzierżył. A może zrobiła to umyślnie?
Znała odpowiedź na swoje pytanie. Nie nauczy się nigdy. Nie zmieni się. Bo postępował tak samo pochopnie jak ona. Nie zastanawiał się, nie planował. Działał. Bo... rozsądek wymagał wyrachowania. A zimna krew była spowodowana brakiem empatii. Największe szumowiny obmyślały zemsty. Ci bez serca byli w stanie obserwować i analizować na chłodno. A ci, którzy podejmowali akcję, byli tchnięci... uczuciem.
A mimo wszystko poczuła dyskomfort. I to wcale nie dlatego, że gdy otworzył drzwi uderzyła w nią woń alkoholu zmieszana z wilgocią kamienicy. Wcale nie dlatego, że gdy koło niego przechodziła, zionął w jej kierunku oddechem, po którym mogła praktycznie stwierdzić, że nie odstawiał butelki od ust na dłużej niż pięć minut. Nie dlatego, że przestraszyła się jego stanem ze wzgląd na siebie (i ewentualne zagrożenie, które mógł dla niej stanowić) lub na niego (i jego marny stan). Dlatego, że czasem też przedstawiała taki obraz. I mogła taka zostać. Wystarczyłoby jedno potknięcie, które spowodowałoby lawinę. Bo dobrze pamiętała od czego się zaczęło. Utkwiło jej to bardzo dokładnie w pamięci. I nie potrafiła zapomnieć. Prawie jak przestroga. Ale nie żałowała go ani mu nie współczuła. Nie chodziło o posiadanie lub brak empatii, choć pewnie to też miało coś na rzeczy. Sama by chyba pogardziła podobnym uczuciem w swoim kierunku. Czy uważała go więc za dno? Oczywiście, była na niego wściekła i określała go podobnymi epitetami! Ale poza tym...? Czy widziała go z szerszej perspektywy? Niby wcale nietrudno było sobie rozciągnąć przed oczami obraz Wrighta sprzed kilku lat i porównać sobie z dzisiejszym. Nietrudno było sobie przypomnieć go sprzed kilku dni, miesięcy, cofając się wstecz lub odrobinę do przodu. Przewijając jak taśmę. Oceniając. Tylko po co?
W tym momencie żałowała jednak jedynie, że nie sama nie jest w podobnym stanie. Bo o ile działaniem pod afektem emocji, a alkoholu było sporą różnicą. Wolałaby mieć w razie czego lepszą wymówkę od białej gorączki.
Zbyła jego spojrzenie prychnięciem, pozwalając sobie zareagować na jego groźne, stawiające włosy na karku spojrzenie tak prostym i lekceważącym gestem. Nieważne, że wyglądał w tym momencie jak knur, który był zdolny do dosłownie wszystkiego. Nie zależało mu już na niczym. A przynajmniej tak uważał. A ona igrała z ogniem. Zacisnęła wargi, gdy obrzuciła wzrokiem jego zachwianą sylwetkę, butelkę w dłoni i przebijającą się desperację przez oczy, by upewnić się w tym momencie we własnej determinacji i przyjmując mechanizm obronny w formie... kpiny? Upartość osła przeciwko sile byka. Kto wygra? Bo dobrze znała ten wzrok, którym została obdarzona. Ale zbyt blisko była sytuacji, by nie zauważyć w nim luk. I być może żadnemu z nich dziś nie uda siebie nawzajem oszukać. Kto wie?
-Naprawdę?-zapytała lekkim tonem, dając sobie chwilę za poradzenie sobie z irytacją na jego słowa.-Bo powiedziałabym, że mogłabym dać ci kilka co do wystroju.-zadrwiła, podążając za nim.
Wątpiła, by go to jakkolwiek obeszło. Ale chyba nie miało. Powinno po prostu sprawić, że sama poczuje się lepiej. Pewniej. Że sama na jakiejś płaszczyźnie radzi sobie lepiej od niego. Desperacko potrzebowała w takich chwilach podobnych zapewnień.
-Czymże zasłużyłam sobie na taki brak zaufania? Policzek dalej cię piecze?-prowadziła dalej ten drażniący wstęp w nieco prześmiewczym charakterze. Znowu coś, w czym czuła się pewnie. Zupełnie jak nastolatek w szkole, który próbuje ukryć swoją odmienność wytykając różnice w innej osobie. Odwracanie kota ogonem. Zwykła dywersja. A wszystko po to, by zakamuflować...
No właśnie. Po co przyszła?
Zatrzymała się na milisekundę w połowie ruchu, gdy próbowała przysiąść na krześle, jakby przyszła na niezobowiązującą herbatę, a nie po...
Po co? Przecież nie przyszła sprawdzić jak się czuje. Nie pojawiła się też tu, by naprawiać tą sytuację. Była tu z całkiem innego powodu. By się lepiej poczuć. By się wyżyć? Może. Ale jak na razie nie czuła ulgi.
Usiadła, ignorując własne chwilowe zawahanie, jakby wcale się nie wydarzyło. Czy była dobrą graczką pokera? Miała nadzieję. Kluczem była samozachowawczość, prawda? Zaczęła stukać paznokciami w blat obdrapanego stołu, czując na sobie jego cień. Nie patrzyła na niego. Być może było jednak widać po niej rozdrażnienie.
I nagle z impetem wstała, jakby zmieniając zdanie. Odsunęła krzesło, prawie je wywracając i zadarła głowę do góry, mając te nieprzyjemne iskierki czające się w białkach.
-Czy ci całkiem rozum odjęło, Wright?!-wybuchnęła w końcu, porzucając pozory, których utrzymywanie - pod tak intensywnymi emocjami kłębiącymi się w środku - było ciężkie. Zagestykulowała gwałtownie, szturchając dłonią butelkę, którą ciągle ze sobą dzierżył. A może zrobiła to umyślnie?
Znała odpowiedź na swoje pytanie. Nie nauczy się nigdy. Nie zmieni się. Bo postępował tak samo pochopnie jak ona. Nie zastanawiał się, nie planował. Działał. Bo... rozsądek wymagał wyrachowania. A zimna krew była spowodowana brakiem empatii. Największe szumowiny obmyślały zemsty. Ci bez serca byli w stanie obserwować i analizować na chłodno. A ci, którzy podejmowali akcję, byli tchnięci... uczuciem.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Widział jej spojrzenie.
Gdyby uporczywy wzrok Seliny pozostawiał fizyczne ślady, spokojnie mógłby śledzić płonącą wstęgę, ciągnącą się od jego twarzy poprzez cały kawalerski burdel, na jednorożcowej chuście skończywszy. Owijała się wokół szyjek opróżnionych butelek, zmiatała grubą warstwę kurzu z pamiątek z czasów dawnej świetności, wirowała wokół smętnie nagiej żarówki, coraz ciaśniej oplatając szyję Benjamina nieprzyjemnie ostrym drucikiem. Oceniała go, układała banalnie proste puzzle w obrazek nokturnowej nędzy i rozpaczy, łącząc kropki z wrodzoną bezpośredniością i nie wahała się ani chwili przed wystawieniem najgorszej z możliwych ocen. Był tego pewien, a nawet jeśli nie miał racji, to urojenia pęczniejące pod wpływem fali alkoholu, rozrastały się do rozmiarów przesłaniających zdrowy rozsądek. Jej zaciśnięte wargi nie układały się w wyrazie niepokoju a skrajnego zniesmaczenia a oczy wcale nie błyszczały zrozumieniem tylko jakąś ostrą niechęcią, wypuszczaną z ust przy każdym płytkim oddechu. Tak to widział i ta nieprzyjemna wizja utkwiła w jego umyśle już na stale, o dziwo nie wywołując żadnej agresywnej reakcji. Nie cofnął jej do drzwi, nie wypchnął za próg, nie sięgnął do kieszeni po różdżkę ani nie zacisnął dłoni na jej ciele, ba, wręcz przeciwnie, traktował ją z pełną dżentelmeńską kulturą, podsuwając krzesło i powstrzymując chęć splunięcia pod jej długie nogi. Zaśmiał się nawet uprzejmie na jej sarkastyczny komentarz - widocznie zauważyła elegancki wystrój przestrzeni - podchodząc do przyklejonej chusty i poprawiając jej nieco odpadający róg. Wątpił, by zaklęcie utrzymało się do jutra; w stanie upojenia zdecydowanie wolał robótki ręczne niż machanie magicznym kijem, ale czyż miał inne wyjście?. Ujawniająca się w okresach nietrzeźwości nerwica natręctw nie brała jeńców, czyniąc z Wrighta osobnika jeszcze bardziej irytującego niż zazwyczaj.
Ponownie zmierzył wzrokiem swoje dzieło, tracąc na chwilę zainteresowanie Seliną. Ponownie parsknął śmiechem na jej subtelną aluzję do igraszek na plaży, ale w kolejnej porcji śmiechu nie było ani odrobiny prawdziwego rozbawienia. Odgłos, jaki wydał z siebie Ben, bardziej przypominał prychnięcie rozjuszonego bydlęcia niż słodki śmiech wprowadzonego w szampański nastrój przyjaciela, goszczącego swoją drogą kompankę z boiska.
- Nie bierz tego do siebie. Po prostu nie ufam babochłopom - odparł z ponurą wesołością, możliwą do uzyskania tylko u dwumetrowego brodacza, ponownie odwracającego się do panny Lovegood. Wysokiej, smukłej, ładnej i bardzo blond, co nie zmieniało jego durnej opinii. A także fantomowego śladu jej dłoni na policzku: gdyby był trzeźwy, zapewne podziękowałby jej za tamto zbawcze (chociaż brutalne) przywrócenie realnemu światu, ale obecnie przez gardło nie przeszłoby mu żadne miłe słowo. Znów poczuł się jak wtedy, kiedy na boisku byli śmiertelnymi wrogami - tym razem jednak bez powrotu do kumpelskiego czasu po meczu. Wyczuwał jej zdenerwowanie; nawet z obrazem nieco dwojącym się przed oczami mógł zaobserwować nerwowy taniec paznokci kobiety na stoliku, zapowiadający gwałtowne powstanie.
Nie drgnął nawet o milimetr, kiedy znalazła się znów przed nim, swym słodziutkim tonem wyśpiewując pieśń miłości...czy coś w tym rodzaju. Przyjął ten wybuch uczucia z kpiącym uśmieszkiem, robiąc krok do tyłu tylko po to, by wygodniej oprzeć się o ścianę obok okna (albo zwiększyć dystans od niebezpiecznego zwierzęcia). Jej słowa odbijały się echem w jego głowie, odpowiedział więc dopiero po dłuższej chwili. I pięciu łykach Ognistej, ciągle pociąganej prosto z butelki.
- Skąd pomysł, że odjęło mi rozum? - warknął tylko niezbyt przyjemnie, czekając na dalszy ciąg wybuchu Lovegood. Domyślał się, co stanie się tuż za chwilę i czyj temat poruszył, ale tak długo jak tylko mógł, wolał odwlekać werbalne mordobicie, nawet kosztem zachowania swojej opinii człowieka niezwykle bystrego.
Gdyby uporczywy wzrok Seliny pozostawiał fizyczne ślady, spokojnie mógłby śledzić płonącą wstęgę, ciągnącą się od jego twarzy poprzez cały kawalerski burdel, na jednorożcowej chuście skończywszy. Owijała się wokół szyjek opróżnionych butelek, zmiatała grubą warstwę kurzu z pamiątek z czasów dawnej świetności, wirowała wokół smętnie nagiej żarówki, coraz ciaśniej oplatając szyję Benjamina nieprzyjemnie ostrym drucikiem. Oceniała go, układała banalnie proste puzzle w obrazek nokturnowej nędzy i rozpaczy, łącząc kropki z wrodzoną bezpośredniością i nie wahała się ani chwili przed wystawieniem najgorszej z możliwych ocen. Był tego pewien, a nawet jeśli nie miał racji, to urojenia pęczniejące pod wpływem fali alkoholu, rozrastały się do rozmiarów przesłaniających zdrowy rozsądek. Jej zaciśnięte wargi nie układały się w wyrazie niepokoju a skrajnego zniesmaczenia a oczy wcale nie błyszczały zrozumieniem tylko jakąś ostrą niechęcią, wypuszczaną z ust przy każdym płytkim oddechu. Tak to widział i ta nieprzyjemna wizja utkwiła w jego umyśle już na stale, o dziwo nie wywołując żadnej agresywnej reakcji. Nie cofnął jej do drzwi, nie wypchnął za próg, nie sięgnął do kieszeni po różdżkę ani nie zacisnął dłoni na jej ciele, ba, wręcz przeciwnie, traktował ją z pełną dżentelmeńską kulturą, podsuwając krzesło i powstrzymując chęć splunięcia pod jej długie nogi. Zaśmiał się nawet uprzejmie na jej sarkastyczny komentarz - widocznie zauważyła elegancki wystrój przestrzeni - podchodząc do przyklejonej chusty i poprawiając jej nieco odpadający róg. Wątpił, by zaklęcie utrzymało się do jutra; w stanie upojenia zdecydowanie wolał robótki ręczne niż machanie magicznym kijem, ale czyż miał inne wyjście?. Ujawniająca się w okresach nietrzeźwości nerwica natręctw nie brała jeńców, czyniąc z Wrighta osobnika jeszcze bardziej irytującego niż zazwyczaj.
Ponownie zmierzył wzrokiem swoje dzieło, tracąc na chwilę zainteresowanie Seliną. Ponownie parsknął śmiechem na jej subtelną aluzję do igraszek na plaży, ale w kolejnej porcji śmiechu nie było ani odrobiny prawdziwego rozbawienia. Odgłos, jaki wydał z siebie Ben, bardziej przypominał prychnięcie rozjuszonego bydlęcia niż słodki śmiech wprowadzonego w szampański nastrój przyjaciela, goszczącego swoją drogą kompankę z boiska.
- Nie bierz tego do siebie. Po prostu nie ufam babochłopom - odparł z ponurą wesołością, możliwą do uzyskania tylko u dwumetrowego brodacza, ponownie odwracającego się do panny Lovegood. Wysokiej, smukłej, ładnej i bardzo blond, co nie zmieniało jego durnej opinii. A także fantomowego śladu jej dłoni na policzku: gdyby był trzeźwy, zapewne podziękowałby jej za tamto zbawcze (chociaż brutalne) przywrócenie realnemu światu, ale obecnie przez gardło nie przeszłoby mu żadne miłe słowo. Znów poczuł się jak wtedy, kiedy na boisku byli śmiertelnymi wrogami - tym razem jednak bez powrotu do kumpelskiego czasu po meczu. Wyczuwał jej zdenerwowanie; nawet z obrazem nieco dwojącym się przed oczami mógł zaobserwować nerwowy taniec paznokci kobiety na stoliku, zapowiadający gwałtowne powstanie.
Nie drgnął nawet o milimetr, kiedy znalazła się znów przed nim, swym słodziutkim tonem wyśpiewując pieśń miłości...czy coś w tym rodzaju. Przyjął ten wybuch uczucia z kpiącym uśmieszkiem, robiąc krok do tyłu tylko po to, by wygodniej oprzeć się o ścianę obok okna (albo zwiększyć dystans od niebezpiecznego zwierzęcia). Jej słowa odbijały się echem w jego głowie, odpowiedział więc dopiero po dłuższej chwili. I pięciu łykach Ognistej, ciągle pociąganej prosto z butelki.
- Skąd pomysł, że odjęło mi rozum? - warknął tylko niezbyt przyjemnie, czekając na dalszy ciąg wybuchu Lovegood. Domyślał się, co stanie się tuż za chwilę i czyj temat poruszył, ale tak długo jak tylko mógł, wolał odwlekać werbalne mordobicie, nawet kosztem zachowania swojej opinii człowieka niezwykle bystrego.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyglądał, jakby nic go nie obchodziło. Zupełnie tak, jakby zapomniał o każdym swoim przewinieniu - w czym pewnie miała mu pomóc butelka whiskey, którą ciągle trzymał w dłoni, jakby od niej zależało wszystko. Była jego głównym ośrodkiem, na nią był zorientowany, to dzięki niej nabawił się tej znieczulicy. Pewnie gdyby teraz spróbowała mu jeszcze raz obić policzek, nawet by tego nie poczuł. Nie odgradzał się murem. Sam z siebie robił statuę, której nie dało się obejść ani nie było żadnej możliwości, by na niego wpłynąć. Bez wątpienia jego postura pomagała mu w robieniu takiego wrażenia, choć w głowie człowieka ciągle jaśniała myśl, że podobna kupa mięśni wiązała się z pewnymi zagrożeniami - jak na przykład tym, że gdy w końcu w jakiś sposób się go ubodzie, to bez wątpienia się tego pożałuje. A go to tylko umacniało we własnej pozie. Był praktycznie nietykalny. A i pewnie nawet w swoim umyśle zapętlił się na tyle, by zbyć wszystko stwierdzeniami, że... po co cokolwiek miałby zmieniać? To już nie miało znaczenia, prawda? Benjamin Wright. Wielki Przegrany. Tak bardzo tkwiący we własnej złości, rozgoryczeniu, żalu, wstydzie i samokrytyce, że nie czuł już żadnej potrzeby, by choćby nakleić na ściany nową tapetę czy przetransmutować butelki w... cokolwiek. Ale tu wcale nie chodziło o wygląd jego mieszkania. Nie mogłoby to ją mniej obchodzić. Mógł mieszkać nawet w lisiej norze. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Problemem było to, że dla niego wszystko było... cóż, tymczasowe? Nie wiązał się z niczym na dłużej. A przynajmniej tak pewnie twierdził, mimowolnie przywiązując się do tak wielu przymiotów. Rozpoczynając od alkoholu, a kończąc na własnej nienaruszalności. Zapewne nie była najlepszą osobą, by trzepnąć kogoś w ucho w żądaniu otrząśnięcia się z tego stanu. Właściwie nie przyszła tu nawet robić interwencji. Bo przecież nie o niego w tym wszystkim chodziło, prawda? To nie dlatego zdecydowała się na stąpanie po tych brudnych, krzywych kostkach, wchodząc w te ciemne, niebezpieczne uliczki, a w końcu zamykając się jak zwierzyna w klatce, gdy weszła do budynku. Jej determinacja nie mogła wynikać z podświadomej troski czy chęci wybadania dlaczego to wszystko zaszło tak daleko. Chciała na niego wpłynąć. Ale nie dlatego, by on poczuł się lepiej, prawda?. To było dla niej. By ona nie musiała być dręczona przez myśli, że... mogła coś zrobić. By uchronić Harriett, oczywiście. Nie obchodził jej nikt inny. Tylko jej najdroższa, jasnowłosa kuzynka, która była jej własną kotwicą w swej utworzonej rzeczywistości. Ona też miała swój sterylny świat, w którym sobie wszystko poukładała. A działania jej dobrego znajomego z czasów wspólnego grania burzyły podwaliny jej ram. A nie cierpiała intruzów w swym starannie ułożonym uniwersum. Bo ze złością odkrywała, że było coś jeszcze. Że wcale nie ograniczała się do tego, co była w stanie wyliczyć na palcach. Bo okazywało się, że jej nie obiektywizm nie pozwalał jej zauważać własnej nie suwerenności. Choćby wobec niego.
Zacisnęła palce lewej dłoni, gdy usłyszała jego prychnięcie. Oczywiście, że ją to rozdrażniło.
-Aż tak bolało, że ciężko ci uwierzyć, iż zrobiła to kobieta?-zakpiła, mimo że była nieco obruszona epitetem, którym ją uraczył. Słyszała go wielokrotnie. Pewnie nawet od niego w żartach.
Ten policzek może i był desperacką próbą przywrócenia go do "tu i teraz", ale w tamtym momencie był o wiele bardziej impulsywny, by doszukiwać się w nim przemyślanego działania. Także nie spodziewałaby się podobnej wdzięczności wyrażonej choćby nawet w myślach smokologa.
Nie powinna się zdziwić, że nawet go to nie tknęło. I tylko ją to rozjuszyło, nagle czując w każdej pojedynczej komórce pragnienie, by wymusić od niego jakąkolwiek emocję. Choćby miał ją rzucić na przeciwległą ścianę (lub materac, ekhm), to... nie znosiła obojętności. Igrał z nią. Robił z siebie głupca, byleby tylko było mu wygodnie. By odwlec. Bo może mu się uda rozwścieczyć ją na tyle, by sobie odpuściła, uważając, że nie warto.
A było warto? O co tak właściwie tutaj walczyła?
Nie zatrzymała się jednak, nawet jeśli własne myśli hamowały ją nieco przed kolejnymi akcjami. Gdy już raz zawrzało jej w głowie, trudno było nagle tak, ot, wszystko porzucić. A tym bardziej własną złość. Nie miała zamiaru dać się jej trawić.
Parsknęła śmiechem, opuszczając ręce i pokręciła głową, jakby faktycznie rozbawiona, choć nieco zniechęcona. Zaraz jednak zmrużyła oczy i wraz z kolejnym krokiem do przodu starła z twarzy ten wyraz, by dać miejsce dla nieco surowszej emocji.
-Alkohol strawił ci już szare komórki, że nie jesteś w stanie sobie przypomnieć?-warknęła, jakby pogardliwie, kątem oka spoglądając na butelkę.-Tak nisko upadłeś?-dorzuciła do puli, akcentując każdą sylabę, jakby się rozkoszowała dźwiękiem tych słów we własnych ustach. Prowokowała. Desperacko.-Głupi wianek jest już w stanie doprowadzić cię do szału?-pytała dalej, jakby to chodziło o niego.
Kolejne słowa kołatały jej się przy aparacie mowy, jakby błagając o możliwość zabrzmienia. Miała ochotę mówić. Zarzucić go lawiną. Dognieść do ziemi. Bo... jak znajdziesz w końcu to dno stopami, to będziesz mieć się od czego odbić, prawda? O ile żal cię nie zakopie żywcem. O ile gorycz nie przykuje kajdanami.
Czy zauważył coś poza ciasno zaciśniętymi wargami i napiętymi mięśniami? Czy widział, że zmarszczone czoło wyłącznie stara się nadać twarzy ostry wyraz, podczas gdy w oczach błąka się... wątpliwość?
Zacisnęła palce lewej dłoni, gdy usłyszała jego prychnięcie. Oczywiście, że ją to rozdrażniło.
-Aż tak bolało, że ciężko ci uwierzyć, iż zrobiła to kobieta?-zakpiła, mimo że była nieco obruszona epitetem, którym ją uraczył. Słyszała go wielokrotnie. Pewnie nawet od niego w żartach.
Ten policzek może i był desperacką próbą przywrócenia go do "tu i teraz", ale w tamtym momencie był o wiele bardziej impulsywny, by doszukiwać się w nim przemyślanego działania. Także nie spodziewałaby się podobnej wdzięczności wyrażonej choćby nawet w myślach smokologa.
Nie powinna się zdziwić, że nawet go to nie tknęło. I tylko ją to rozjuszyło, nagle czując w każdej pojedynczej komórce pragnienie, by wymusić od niego jakąkolwiek emocję. Choćby miał ją rzucić na przeciwległą ścianę (lub materac, ekhm), to... nie znosiła obojętności. Igrał z nią. Robił z siebie głupca, byleby tylko było mu wygodnie. By odwlec. Bo może mu się uda rozwścieczyć ją na tyle, by sobie odpuściła, uważając, że nie warto.
A było warto? O co tak właściwie tutaj walczyła?
Nie zatrzymała się jednak, nawet jeśli własne myśli hamowały ją nieco przed kolejnymi akcjami. Gdy już raz zawrzało jej w głowie, trudno było nagle tak, ot, wszystko porzucić. A tym bardziej własną złość. Nie miała zamiaru dać się jej trawić.
Parsknęła śmiechem, opuszczając ręce i pokręciła głową, jakby faktycznie rozbawiona, choć nieco zniechęcona. Zaraz jednak zmrużyła oczy i wraz z kolejnym krokiem do przodu starła z twarzy ten wyraz, by dać miejsce dla nieco surowszej emocji.
-Alkohol strawił ci już szare komórki, że nie jesteś w stanie sobie przypomnieć?-warknęła, jakby pogardliwie, kątem oka spoglądając na butelkę.-Tak nisko upadłeś?-dorzuciła do puli, akcentując każdą sylabę, jakby się rozkoszowała dźwiękiem tych słów we własnych ustach. Prowokowała. Desperacko.-Głupi wianek jest już w stanie doprowadzić cię do szału?-pytała dalej, jakby to chodziło o niego.
Kolejne słowa kołatały jej się przy aparacie mowy, jakby błagając o możliwość zabrzmienia. Miała ochotę mówić. Zarzucić go lawiną. Dognieść do ziemi. Bo... jak znajdziesz w końcu to dno stopami, to będziesz mieć się od czego odbić, prawda? O ile żal cię nie zakopie żywcem. O ile gorycz nie przykuje kajdanami.
Czy zauważył coś poza ciasno zaciśniętymi wargami i napiętymi mięśniami? Czy widział, że zmarszczone czoło wyłącznie stara się nadać twarzy ostry wyraz, podczas gdy w oczach błąka się... wątpliwość?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdyby tylko magicznym sposobem (oraz latami ciężkiej pracy) zgłębiłby tajniki legilimencji oraz na dobre zniszczyłby durne cechy swojego charakteru, na pewno przyklasnąłby każdej krytycznej myśli Seliny. Lovegood może i nie miała szczęścia w miłości, ale widocznie dobrze poradziłaby sobie w karierze wróżbiarki albo psycholożki, całkiem nieźle przeszywając Benjamina swoim wszechwiedzącym wzrokiem. Widocznie wyciągając z niego prawdę, nie całą, ale na tyle kompletną, by móc kategorycznie uznać Wrighta za skończonego kretyna, targanego wewnętrznym bólem, który to ból chciał ukoić za wszelką cenę. Cel uświęcał środki, dlatego Ben zapętlał się coraz bardziej w tej syzyfowej walce z psychicznym cierpieniem, spychając je coraz głębiej do podświadomości. Problemy owszem, znikały z oczu, czyniąc z Wrighta człowieka rubasznego i zadowolonego, ale tylko z pozoru, bowiem cały koszmarny śmietnik emocji zaczął już gnić, przeżerając się przez zdrową tkankę coraz szybciej. Im więcej postaci z przeszłości powracało niespodziewanie do jego życia, tym bardziej czuł paraliżujący strach przed wydaniem się mrocznej tajemnicy. Uczuciowe bagno już kipiało, czekając tylko na odpowiednią okazję do wylania się na piękną ułudę codzienności, jaką mozolnie starał się wykroić z parszywego Londynu. W ciągu ostatnich zaledwie kilku dni dwukrotnie pozwolił przejąć koszmarom kontrolę nad swoim zachowaniem. Tak naprawdę nie miażdżył pięściami twarzy Zaima i nie łamał szczęki Caesara - brutalne ciosy, które im wymierzał, dedykowane były samemu sobie z przeszłości. Dwaj przeklęci mężczyźni stanowili tylko pogańskie kukły, śmierdzące boginy tamtych błędów, które próbował zmieść z powierzchni ziemi jedynym znanym sobie sposobem. Agresją, pijaństwem, aż dziwne, że w tym amoku nie ruszył na podbój ciał nokturnowych panienek, zawsze wdzięcznie witających go w swych skromnych progach. Był chyba zbyt zachlany, by cokolwiek zdziałać, zbyt rozedrgany pomiędzy odgrywaniem wyluzowanego pijaczka a ukrywaniem chęci zawycia z rosnącej frustracji.
Czyżby Lovegood potrafiła ją zobaczyć? Miała jakiś potworny radar, rozbierający jego kpiące spojrzenie na czynniki pierwsze i wysupłujący z tej sarkastycznej pozłotki jakąś część podłej prawdy? Szczerze się tego obawiał, dlatego znów pociągał z butelki, tym razem opróżniając ją do końca. Selina coś mówiła, jej głos ociekał kpiną, ale nie chciał tego przyswajać. Ognista mile łagodziła przełyk, ale...się skończyła. Butelka poturlała się po podłodze, dołączając do swych towarzyszek, zostawiając Benjamina samego na placu boju, z jedynym wsparciem w postaci ściany, kojąco stabilnej tuż za jego plecami. Od wolności oddzielała go wysoka sylwetka Seliny, nieustępliwie tkwiącej metr przed nim.
Dał się zapędzić w kozi róg i, na Merlina!, dał się sprowokować. Miał przecież milczeć, ewentualnie obdarzać blondyneczkę niewybrednymi żarcikami, obracając kota ogonem oraz zamykając swoje prawdziwe emocji na stalowej uwięzi. Widocznie przeżartej rdzą, Ognistą i tym podłym tonem durnej Lovegood, obrzucającej go ostrym spojrzeniem i równie nieprzyjemnymi słowami. Nie, nie przejął się jej zawoalowaną obelgą dotyczącą jego stanu (materialnego? fizycznego? psychicznego?) - chodził raczej o podtekst, który wyjątkowo wyłapał, zaciskając usta - do niedawna wygięte w sarkastycznym uśmieszku - w wąską linię.
- Naprawdę jesteś aż tak durna? Myślisz, że na tym durnym festiwalu chodziło o ten durny wianek? - warknął, popisując się znajomością wielu epitetów. Dłonie zacisnęły się w pięści, ale nie uniósł ich do góry, po prostu stojąc pod ścianą i mierząc Selinę wrogim spojrzeniem. - To ten arabus sięgał po coś, co nie jest jego. Po kogoś. Właściwie to szczerze mu współczuje, od lat żyje w kurewskim kłamstwie, Harriett wybrała go tylko dlatego, że się akurat napatoczył - zaczął ostro, nieco bełkotliwie, zaprzeczając prawom gramatyki oraz dobrego wychowania. Co nie powinno nikogo dziwić. - Zostawiła mnie, więc musiała histerycznie poszukać jakiegoś frajera, który zrobił jej dzieciaka i zapewnił wystawne życie - kontynuował coraz szybciej, praktycznie nie otwierając ust: mówił przez mocno zaciśnięte zęby. - Bo co innego mógł jej dać? Ten fagas nie potrafi się nawet bić, nie potrafiłby jej obronić, ty dowaliłaś mi bardziej niż ten brudas - urwał w końcu swój agresywny wywód, z którego wyzierała histeryczna desperacja, jakiś gniewny żal oraz całe bagno bulgoczących emocji. Wziął głęboki oddech, jakby zamierzał kontynuować gorzkie żale, poświęcając tylko chwilę na zebranie jeszcze bardziej podłych myśli. Znów uderzał w siebie.
Czyżby Lovegood potrafiła ją zobaczyć? Miała jakiś potworny radar, rozbierający jego kpiące spojrzenie na czynniki pierwsze i wysupłujący z tej sarkastycznej pozłotki jakąś część podłej prawdy? Szczerze się tego obawiał, dlatego znów pociągał z butelki, tym razem opróżniając ją do końca. Selina coś mówiła, jej głos ociekał kpiną, ale nie chciał tego przyswajać. Ognista mile łagodziła przełyk, ale...się skończyła. Butelka poturlała się po podłodze, dołączając do swych towarzyszek, zostawiając Benjamina samego na placu boju, z jedynym wsparciem w postaci ściany, kojąco stabilnej tuż za jego plecami. Od wolności oddzielała go wysoka sylwetka Seliny, nieustępliwie tkwiącej metr przed nim.
Dał się zapędzić w kozi róg i, na Merlina!, dał się sprowokować. Miał przecież milczeć, ewentualnie obdarzać blondyneczkę niewybrednymi żarcikami, obracając kota ogonem oraz zamykając swoje prawdziwe emocji na stalowej uwięzi. Widocznie przeżartej rdzą, Ognistą i tym podłym tonem durnej Lovegood, obrzucającej go ostrym spojrzeniem i równie nieprzyjemnymi słowami. Nie, nie przejął się jej zawoalowaną obelgą dotyczącą jego stanu (materialnego? fizycznego? psychicznego?) - chodził raczej o podtekst, który wyjątkowo wyłapał, zaciskając usta - do niedawna wygięte w sarkastycznym uśmieszku - w wąską linię.
- Naprawdę jesteś aż tak durna? Myślisz, że na tym durnym festiwalu chodziło o ten durny wianek? - warknął, popisując się znajomością wielu epitetów. Dłonie zacisnęły się w pięści, ale nie uniósł ich do góry, po prostu stojąc pod ścianą i mierząc Selinę wrogim spojrzeniem. - To ten arabus sięgał po coś, co nie jest jego. Po kogoś. Właściwie to szczerze mu współczuje, od lat żyje w kurewskim kłamstwie, Harriett wybrała go tylko dlatego, że się akurat napatoczył - zaczął ostro, nieco bełkotliwie, zaprzeczając prawom gramatyki oraz dobrego wychowania. Co nie powinno nikogo dziwić. - Zostawiła mnie, więc musiała histerycznie poszukać jakiegoś frajera, który zrobił jej dzieciaka i zapewnił wystawne życie - kontynuował coraz szybciej, praktycznie nie otwierając ust: mówił przez mocno zaciśnięte zęby. - Bo co innego mógł jej dać? Ten fagas nie potrafi się nawet bić, nie potrafiłby jej obronić, ty dowaliłaś mi bardziej niż ten brudas - urwał w końcu swój agresywny wywód, z którego wyzierała histeryczna desperacja, jakiś gniewny żal oraz całe bagno bulgoczących emocji. Wziął głęboki oddech, jakby zamierzał kontynuować gorzkie żale, poświęcając tylko chwilę na zebranie jeszcze bardziej podłych myśli. Znów uderzał w siebie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była krytyczna. Surowa. Bezwzględna. I celna. Ponad dziesięć lat temu postawiła sobie za przeciwnika praktycznie każdego osobnika płci przeciwnej, przysięgając sobie, że udowodni każdemu pojedynczemu, jak słabymi i kruchymi są istotami i że to miejsce wcale nie zajmują kobiety. Że mimo wszystko to kobieta miała silniejsze cechy charakteru. Że z ich dwójki to ona wygra, to jej będzie na wierzchu, to dla niej będą szykować laury. Dlatego bezlitośnie rozkładała każdego członka męskiej populacji na czynniki pierwsze, by go poniżyć, upokorzyć i znieważyć, wytykając właśnie każdy jeden przebłysk ułomności. Wystarczyło nacisnąć na pojedynczy kompleks mężczyzny, a nagle w rękach przedstawicielki płci pięknej pojawiał się cały nowy wachlarz możliwości, gdy jej ofiara odsłoniła się, często atakując. I być może to właśnie ta jej mała, okrutna zabawa w destrukcję samczego ego wypracowała w niej pewną spostrzegawczość i dociekliwość? A może faktycznie Lovegoodowie dostrzegali więcej, często nawet widząc za dużo, dopisując rzeczom nadmierne właściwości i tworząc teorie, które nie miały odzwierciedlenia w rzeczywistości? Być może to była tylko charakterystyka nadana jej przez rodzinną przypadłość, która zwykła zaprowadzać jej umysł w zbyt dalekie kręgi, dając się porwać wyobraźni? Była mistrzynią w niedopowiedzeniach. Potrafiła sobie do niedokończonego zdania dopowiedzieć tysiące scenariuszy, przebierając wśród nich z łatwością, niezrażona, jeśli jej zgadywanie nie było trafne. I właśnie dlatego zawsze miała coś do powiedzenia. A mimo tak głębokiej analizy, ciągle nie potrafiła powstrzymać często zbyt długiego lub ostrego języka, przez który nierzadko miała kłopoty. Słowa zbyt szybko wylewały się z jej ust. Ale jednocześnie nie potrafiła dostrzec w nich nic złego. Jeśli szczerość (tak często przesadzona i nieprzemyślana) miała cenę, to najwyraźniej należało ją zapłacić.
Oczywiście, że Benjamin był w jej oczach głupcem. Takim samym, jakim była ona. I już za późno było na to, by odmienić sytuację. Spóźnieni, cierpiący po fakcie. Oprzytomnieni, gdy ból straty zabolał tak naprawdę. Gdy bezsilność i bezradność praktycznie spalały od środka, że każdy mięsień drżał w oczekiwaniu na cokolwiek, byleby tylko to odwrócić. Ale... nie dało się już. Mogli się rzucać jak w amoku, ale stracili swoją szansę. I podobieństwo, jakie uosabiała z Wrightem ją nieco paraliżowało. Powstrzymywało przed wypowiedzeniem kolejnych zdań, mimo że one ciągle padały. Być może doszukiwała się analogii na siłę, odnajdując w tym mierną pociechę. Albo tylko w ten sposób była w stanie spojrzeć na niego inaczej, mimo że spojrzenie ciągle wyrażało wstręt i złość. Mogła na moment przypisać mu pokrewny ból do jej własnego i zmiękczyć nieco własne ciosy, które mimo to ciągle padały z zaciętością, choć tylko werbalnie.
Podążyła wzrokiem za szkłem, które głośno poturlało się po podłodze, by potem obić się o jedną z przyjaciółek, dołączając do kolekcji. Zacisnęła usta na ten widok. Czy czuła pogardę? Och, tak było o wiele łatwiej. Nienawidzić kogoś za własne skazy. To prawie tak, jakby odkrawało się nieco własnego złoża nieszczęścia i oddawało innej osobie. To niemalże działało. Tylko słabo i niewymiernie.
Już w momencie, gdy się odezwał, zmierziło ją z gniewu i zacisnęła palce, nieświadomie odbijając jego zachowanie. Ona? Durna? Czy doprawdy nie widział do czego zmierzała? Że ten cholerny wianek był zaledwie metaforą dla prawdziwej intencji? Ale dopiero kolejne słowa wprowadziły ją w najprawdziwszy w świecie szał. Nawet nie rozpoznała momentu, w którym dokładnie uderzyła obiema swoimi pięściami o jego klatkę piersiową, jakby chcąc mu odebrać oddech.
-Jak śmiesz! JAK ŚMIESZ TAK O NIEJ MÓWIĆ!-wrzasnęła, nie kontrolując własnych emocji. Była rozwścieczona. Ale była w tym też jakaś ostateczność. Tak, jakby jego obelgi w stronę Harriett obdzierały ją samą z jakiegoś sensu. Jakby ją tym wyniszczał. Oddychała płytko i szybko, gorączkowo próbując chwycić się jakiejkolwiek myśli. Nagle poczuła się głucho, jakby otoczenie się kompletnie wyciszyło. A mimo to w jej głowie szumiało.-TY! TO TY JĄ ZOSTAWIŁEŚ! TY!-oskarżała go dalej, rozszalała, dalej w niego bijąc z jakąś dziwną desperacją, jakby to ona, a nie jej przyjaciółka została zraniona. Zacisnęła zęby, zupełnie jak on, jakby próbując opanować rozedrganie warg, własne roztrzęsienie i grymas, jaki cisnął jej się na usta.-Ty głupcze! Głupcze!-obrzucała go słowami.-On dał jej to, czego ty nie zrobiłeś! GDZIE byłeś w tamtym momencie?! To ON ją uratował. ON! GDZIE BYŁEŚ, WRIGHT?!-powtórzyła, na powrót podnosząc głos.
Góra pretensji i żalu wylała się z niej niekontrolowanie. Naifeh wyswobodził Hattie z rąk porywaczy. Przez moment naprawdę była przy nim szczęśliwa. Dopóki nie wspominało się o Benie. Dopóki go nie spotkała. Dopóki nie zamieszał i nie zasiał w niej na powrót wątpliwości... przypominając jej o miłości jej życia. A Selina znała powód, dla którego para z okładek Czarownicy się rozstała. Nie dokładnie, nie szczegółowo. Ale... Jak mogłaby go usprawiedliwić?
Oczy ją zapiekły, a mimo to wyraz twarzy nie zmieniał się. Mógł zrobić cokolwiek. To nie cofnie jej słów. Nie zmieni prawdy. Nie zmieni niczego.
Oczywiście, że Benjamin był w jej oczach głupcem. Takim samym, jakim była ona. I już za późno było na to, by odmienić sytuację. Spóźnieni, cierpiący po fakcie. Oprzytomnieni, gdy ból straty zabolał tak naprawdę. Gdy bezsilność i bezradność praktycznie spalały od środka, że każdy mięsień drżał w oczekiwaniu na cokolwiek, byleby tylko to odwrócić. Ale... nie dało się już. Mogli się rzucać jak w amoku, ale stracili swoją szansę. I podobieństwo, jakie uosabiała z Wrightem ją nieco paraliżowało. Powstrzymywało przed wypowiedzeniem kolejnych zdań, mimo że one ciągle padały. Być może doszukiwała się analogii na siłę, odnajdując w tym mierną pociechę. Albo tylko w ten sposób była w stanie spojrzeć na niego inaczej, mimo że spojrzenie ciągle wyrażało wstręt i złość. Mogła na moment przypisać mu pokrewny ból do jej własnego i zmiękczyć nieco własne ciosy, które mimo to ciągle padały z zaciętością, choć tylko werbalnie.
Podążyła wzrokiem za szkłem, które głośno poturlało się po podłodze, by potem obić się o jedną z przyjaciółek, dołączając do kolekcji. Zacisnęła usta na ten widok. Czy czuła pogardę? Och, tak było o wiele łatwiej. Nienawidzić kogoś za własne skazy. To prawie tak, jakby odkrawało się nieco własnego złoża nieszczęścia i oddawało innej osobie. To niemalże działało. Tylko słabo i niewymiernie.
Już w momencie, gdy się odezwał, zmierziło ją z gniewu i zacisnęła palce, nieświadomie odbijając jego zachowanie. Ona? Durna? Czy doprawdy nie widział do czego zmierzała? Że ten cholerny wianek był zaledwie metaforą dla prawdziwej intencji? Ale dopiero kolejne słowa wprowadziły ją w najprawdziwszy w świecie szał. Nawet nie rozpoznała momentu, w którym dokładnie uderzyła obiema swoimi pięściami o jego klatkę piersiową, jakby chcąc mu odebrać oddech.
-Jak śmiesz! JAK ŚMIESZ TAK O NIEJ MÓWIĆ!-wrzasnęła, nie kontrolując własnych emocji. Była rozwścieczona. Ale była w tym też jakaś ostateczność. Tak, jakby jego obelgi w stronę Harriett obdzierały ją samą z jakiegoś sensu. Jakby ją tym wyniszczał. Oddychała płytko i szybko, gorączkowo próbując chwycić się jakiejkolwiek myśli. Nagle poczuła się głucho, jakby otoczenie się kompletnie wyciszyło. A mimo to w jej głowie szumiało.-TY! TO TY JĄ ZOSTAWIŁEŚ! TY!-oskarżała go dalej, rozszalała, dalej w niego bijąc z jakąś dziwną desperacją, jakby to ona, a nie jej przyjaciółka została zraniona. Zacisnęła zęby, zupełnie jak on, jakby próbując opanować rozedrganie warg, własne roztrzęsienie i grymas, jaki cisnął jej się na usta.-Ty głupcze! Głupcze!-obrzucała go słowami.-On dał jej to, czego ty nie zrobiłeś! GDZIE byłeś w tamtym momencie?! To ON ją uratował. ON! GDZIE BYŁEŚ, WRIGHT?!-powtórzyła, na powrót podnosząc głos.
Góra pretensji i żalu wylała się z niej niekontrolowanie. Naifeh wyswobodził Hattie z rąk porywaczy. Przez moment naprawdę była przy nim szczęśliwa. Dopóki nie wspominało się o Benie. Dopóki go nie spotkała. Dopóki nie zamieszał i nie zasiał w niej na powrót wątpliwości... przypominając jej o miłości jej życia. A Selina znała powód, dla którego para z okładek Czarownicy się rozstała. Nie dokładnie, nie szczegółowo. Ale... Jak mogłaby go usprawiedliwić?
Oczy ją zapiekły, a mimo to wyraz twarzy nie zmieniał się. Mógł zrobić cokolwiek. To nie cofnie jej słów. Nie zmieni prawdy. Nie zmieni niczego.
Ostatnio zmieniony przez Selina Lovegood dnia 26.11.15 22:23, w całości zmieniany 2 razy
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Selina Lovegood' has done the following action : rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
część pierwsza
Szybka odpowiedź