Wydarzenia


Ekipa forum
Stara szopa
AutorWiadomość
Stara szopa [odnośnik]30.05.21 17:08

Stara szopa

Używana niegdyś z zamiłowaniem wyłącznie przez pana domu, ostatnimi czasy stała się miejscem, w którym najczęściej spotkać można jego syna. Służy przede wszystkim do składowania narzędzi oraz pierwszej obróbki plonów. Lata temu pomieszczenie służyło przede wszystkim jako pracownia zielarska, jednak obecnie przypomina bardziej graciarnię pomieszaną z warsztatem. Pomieszczenie przesiąknięte jest zapachem drewna i ziemi, lecz dzięki dużym oknom umieszczonym od wschodu oraz wpadającego przez nie światła, nie sprawia wrażenia nieprzyjemnego. Poza wszelkiego rodzaju łopatami, grabiami i doniczkami znaleźć można także kilka małych skrzynek zamkniętych na klucz.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stara szopa [odnośnik]30.05.21 22:09
4.11.1957

Wrzosowa Przystań, Somerset

Woń suszonej cynii rozlała się po salonie, a Michael przymknął oczy, mnąc list w dłoni. Zapach przesyłki splótł się z żarem z kominka, rozgrzanym drewnem i… mógłby przysiąc, że Castor znalazł sposób by jakoś zakląć w papierze nawet woń wrzosów, ale to przecież nonsensowne, by zwykła koperta pachniała Wrzosowiskiem.
Westchnął ciężko, przebiegł jeszcze raz wzrokiem po treści, ostrożnie schował suszony kwiat do kieszeni koszuli i w końcu gwałtownie cisnął list w płomienie.
Mógłbyś być konkretniejszy, Castor - pomyślał z niepodobną do siebie irytacją. Nie wierzył w takie zbiegi okoliczności. Nagłe przebudzenie idealizmu w kilka dni po tym, jak naraził siostrę Sprouta na bezpośrednie niebezpieczeństwo? Co… co ona mu właściwie opowiedziała? I jaki miał… mieli problem? Ktoś ją tam rozpoznał?
Jeśli sądzisz, że ją tam chroniłem - choć z tym można dyskutować - to nie znaczy, że powinieneś czuć się zobowiązany. Zaczął chodzić w kółko po salonie, prędko układając w głowie odpowiedzi na niewypowiedziane jeszcze oskarżenia, zawoalowane na piśmie przez tą cholerną uprzejmość. To nie wasza wojna, nie wiedziałem, że to twoja siostra, już będę trzymał się z daleka i nie masz mnie za co przepraszać. To ja przepraszam.
Jeszcze raz odtworzył w głowie treść listu i po namyśle bardzo ostrożnie dopuścił do siebie możliwość, że Sprout wcale nie pisał w związku z Aurorą, że miał jakiś inny kłopot. Ale jaki? Tonks poszukał wzrokiem swojej sowy, próbując nie układać w myślach czarnych scenariuszy.
Na kilka dni przed pełnią lęk często mieszał się z rozdrażnieniem, trudno było odróżnić jedno od drugiego.
Może powinien odpisać po pełni. Wyobraził sobie, jak Sprout wygląda listu i z typową dla siebie rozczulają...irytującą pokorą zapomina o jasnej tarczy księżyca i o tym, że Michael ma zawsze sporo na głowie i nie przelewa słów na papier z podobną łatwością jak on sam. Jak blondyn zakłada, że nie już otrzyma odpowiedzi. Dokładnie tak, jak się obawiał.
Wyobrażenie było podłe, a zmartwiona twarz chłopaka wyraźnie stanęła Michaelowi przed oczyma. Castor jednak nie powinien czekać zbyt długo na list, przecież tego nie wytrzyma i…
… Zatrzymał się w pół kroku, z pewnym zaskoczeniem rozpoznając głupią mściwość w podszeptach własnej wyobraźni.
I z jeszcze większym zaskoczeniem uświadamiając sobie, że to on sam czekał długo na list i suszoną cynię - choć przecież nie czekał. Nie czekał, gdy zgubił wśród zaszlachtowanych mugoli tamten talizman, ostatnią pamiątkę po Sproucie. Ani gdy nie miał odwagi wrócić w tamto miejsce by znaleźć choćby pęknięty kamień. Na pewno nie czekał, gdy aresztowano Justine. Wszystkie listy i wyrazy wsparcia od przyjaciół pozostawił wtedy bez odpowiedzi. Nie czekał, gdy każda noc stała się bezsenną i coraz bardziej niezręcznie było mu prosić zapracowanego zakonnego alchemika o kolejne dawki eliksirów uspokajających. Asbjorn zawsze wręczał je mu taktownie, prawie bez słowa.
Bez słowa, nie to co Castor.
Tak było lepiej. Może Sprout nawet nie wiedział, jak prorocze były jego słowa kilka miesięcy temu. Wtedy jeszcze nie stracili Londynu, wtedy jeszcze mieli co jeść, wtedy mogli się jeszcze łudzić, że pomoc nie niesie za sobą aż takiego ryzyka. Listy gończe wytrąciły ich wtedy z naiwnej iluzji, ale teraz zdawały się jedynie początkiem spirali koszmarów.
To nie tak miało być. Castor nie poznał przecież buntownika, przestępcy, mordercy, poznał serdecznego i spragnionego rozmowy aurora. Przynajmniej na koniec Sprout zmądrzał i nie widział już w tamtym człowieku Michaela, a tylko mugolaka z Biura Aurorów. A przynajmniej tak odebrał to wszystko Tonks. Nie miał mu tego za złe. To nie twoja wojna, Castor, tylko moja.
Canis przysiadła na parapecie, a Michael sięgnął po pióro, chcąc ubrać w słowa wiadomość. Oczywiście, że pomoże, ale…
Ale nie powinieneś nigdzie wracać. Nawet do Doliny. Najciemniej i najbezpieczniej jest zawsze pod latarnią, a w Londynie łatwiej zaopatrzyć się coś do jedzenia, zostań u Blythe’ów i dyskretnie wysyłaj zapasy matce.
Pióro zawisło nad pergaminem. Słowa brzmiały twardo i sucho w porównaniu z listem Castora. Mike zacisnął mocno usta i narzucił na siebie ciepły płaszcz ze smoczej skóry.
(Ten nadal pachniał irlandzkim deszczem, drewnem sandałowym i kadzidłami - a wspomnienie kolejnego okłamanego człowieka kogoś, komu Tonks ten płaszcz pożyczył, komu mądrze nie zdradził nic o sobie i kto widział w nim po prostu Fenrira odrobinę go uspokoiło).
Szybko wyszedł z domu i deportował się jak najbliżej Wrzosowiska. Pod altankę, tak jak Castor sobie tego życzył.

Wrzosowisko, Dolina Godryka

Ogród pachniał jesienią, której Castor tak nie lubił - i drewnem i lasem i czymś znajomym, bardzo znajomym.
Michael zamrugał, spychając wilcze podszepty na dno podświadomości. Nie zwrócił nawet uwagi na to, co Fenrir próbował nazwać i zauważyć. Logiczne, że pachnie tu znajomo, odwiedzał znajomego, najlepiej o tym nie myśleć i stłumić dziwny niepokój.
Chciał mieć tą rozmowę za sobą jak najprędzej i pozostać sobą i tylko sobą.
Zapiął szybko płaszcz - nie będzie widać, że od czerwca trochę schudł - i ruszył w kierunku ogrodu, dostrzegając już znajomą sylwetkę. Wyprostował się i zmusił usta do lekkiego, wyćwiczonego uśmiechu, zupełnie nieświadom jak bardzo ten uśmiech przybladł odkąd ostatnio się widzieli i jak wielkie sińce miał dzisiaj pod oczami.
Nie wyspał się od dawna, nie było kiedy. Zresztą, lepiej się czymś zająć. Przed Aurorą udawał, że zabijanie  neutralizowanie podłych ludzi to jego praca, ale ich twarze czasem wracały. W nocy.
Oszacował wzrokiem blondyna - chyba tutaj na niego nie czekał? - i momentalnie zauważył, jak bardzo ten zmizerniał.
I… urósł albo powrócił do zbyt starej garderoby? Znowu miał przykrótkie spodnie.
Spróbował utrzymać uśmiech na twarzy, ale chyba niezbyt mu wychodziło.
-Dostałem twój list. - rzucił jeszcze z daleka i szybkim krokiem skrócił odległość dzielącą go od Castora. Żadne lepsze powitanie nie przychodziło mu do głowy. W przeciwieństwie do Sprouta  nie miał chęci ani siły by bawić się w grzeczności i formułki o zdrowiu i o tym, czy dobrze się czuje (niedobrze).
Co się stało? Martwię się.
Odruchowo obejrzał się przez ramię, by mieć pewność, że nikt ich nie słucha.
-Powiesz mi, o co chodzi? - dlaczego zabrzmiało to jeszcze bardziej szorstko niż się spodziewał?



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stara szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stara szopa [odnośnik]30.05.21 22:16
Nie lubił jesieni. Jesień pachniała wilgocią, wciskała się podstępnie w każdą szczelinę powstałą między ubraniem a skórą. Jesień była czasem przygotowania się na śmierć. I choć od maleńkości obserwował krąg życia, zdążył przyzwyczaić się do myśli, że wszystko ma swój początek i koniec, konieczność obserwowania tego ostatniego nigdy nie była dla niego przyjemna. Wczesną, wrześniową jesień mógł obserwować z mniejszą niechęcią. Wciąż była bowiem kolorowa, iskrzyła się w barwach ciepłych, bliskich jego sercu. Jesienią przypadał także ostatni czas zbiorów, co oznaczało, że prawdziwy odpoczynek nadchodził dopiero zimą.
Castor nie był jednak pewien, w jaki sposób zagospodaruje sobie czas zimowy, aby nie oszaleć. Multum obowiązków zawsze ratowało go od nudy i momentów, w których mógł wreszcie myśleć o rzeczach poważnych. Sprawach wielkiej wagi, zamiatanych z uporem maniaka pod dywan, bo wciąż nie było czasu, a jeżeli był, to nieodpowiedni. Zbliżająca się wielkimi krokami zmiana pór roku uwypukliła jedynie problem, z którym Sproutowie zmagali się już od jakiegoś czasu. W obliczu choroby matki i skupienia wysiłków wszystkich domowników właśnie na tej kwestii trudno było mówić o śmierdzeniu groszem. Oczywiście, mieli swoje uprawy i zapasy. Szykowali się do tegorocznej zimy niemal tak samo, jak przez wszystkie wcześniejsze lata. Młodsze dziecko państwa Sprout nie mogło jednak pozbyć się wrażenia, że ta zima będzie całkowicie odmienna od poprzednich. W oczy kłuły przede wszystkim nikłe rozmiary zapasów. Jeszcze rok wcześniej matka wpychała mu w ręce i kuferek słoiki z konfiturami oraz innymi pysznościami, od których uginały się półki spiżarni. Teraz, po przyjrzeniu się ilości słoików można było sobie wyobrazić, że Wrzosowisko z zapasami stało podobnie jak na późną wiosnę, przy założeniu, że zimą gospodarzom dopisywał apetyt. Castor dla ratowania i tak podupadającej od prawie dwóch miesięcy pogody ducha, decydował się świadomie odpuszczać zaglądanie do tej części domu udając — przed sobą i resztą domowników — że kwestia ta znajduje się poza zasięgiem jego percepcji.
Po prawdzie właśnie tak było. Brak apetytu doskwierał mu coraz to mocniej; żołądek zwykł poddawać się żelaznemu uściskowi nerwów za każdym razem, gdy unosił głowę w górę, a jego jasne spojrzenie skupiało się na nieboskłonie. Widoczny od czasu do czasu nawet za dnia księżyc przypominał mu boleśnie o tym, co się stało, ale — co ważniejsze — także o tym co dopiero miało się stać. Suchość w ustach przychodziła jako druga. Oderwanie niemal przyklejonego do podniebienia języka graniczyło z cudem, jeżeli wcześniej nie przymusił się do zebrania trochę większej ilości śliny w ustach.
O tej porze zwykł przebywać właśnie tutaj. Stara szopa stała się poniekąd "domem w domu", chyba ulubionym pomieszczeniem Castora, a na pewno takim, w którym spędzał najwięcej czasu. Przepełnione zapachem drewna pomieszczenie przynosiło mu dziwną ulgę i pozwalało na klarowność myśli niezachwianą żadnym obcym impulsem. W ciszy i skupieniu, odkładając na moment wszelkie troski (o mamę, Aurorę, ojca), mógł wreszcie zasiąść do sprawy, którą odkładał zdecydowanie zbyt długo, która ciążyła mu na sercu zbyt mocno. Która wbiła się w jego męską dumę niczym niesamowicie długi cierń i opierała się każdej próbie wyciągnięcia.
Dziś jednak musiał zaryzykować. Nikt, absolutnie nikt nie mógł zrobić tego za niego.
Szurnięcie odsuwanego stołka wydało mu się znacznie głośniejsze, niż je zapamiętał. Zmarszczył nieco brwi w odpowiedzi na dźwięk, lecz szybko zajął miejsce przy blacie, na którym zazwyczaj próbował swoich sił w zakresie ważenia eliksirów. Dziś nie miał jednak pracować na wywarach, częściach roślin, czy nawet grzebać coś w talizmanach, jak zwykł to robić, gdy potrzebował skupić myśli w innym miejscu. Tego dnia bowiem jego ingrediencjami były pergamin, tusz, pióro i słowa, które zabrzmieć miały dużo wcześniej.
Sukcesem będzie, jeżeli rozbrzmią w ogóle.
Rozpoczynał trzy razy. Za każdym coś mu nie pasowało. Przyjacielu, zbyt poufale. Szanowny Panie Tonks, znów niepoprawnie grzecznie. Wreszcie poddał się, twierdząc, że najlepiej będzie po prostu zacząć od treści, zaś wszystkie kwestie okołokosmetyczne zostawi na koniec. Starał się pisać powoli — dla większej uwagi powierzonej słowu, dla zapobieżenia błędom, ale także po to, by móc wyrazić swe intencje jak najklarowniej, jednocześnie nie nazywając ich po imieniu. Wierzył bowiem, w dodatku w typowej dla siebie samego górnolotności, że Michael był człowiekiem mądrym, co w połączeniu z wypracowaną lata temu więzią powinno przełożyć się płynnie na zrozumienie nawet tak zawoalowanej wiadomości.
Gdy skończył, uznał, że jednak to w prostocie jest siła. Na samej górze listu odnalazł więc miejsce na najdroższego Michaela. W końcu tym dla niego był, pomiędzy przyjacielem a szanownym panem Tonks. Pozostał jeszcze jeden, mały szczegół. Tors Castora odchylił się nieco w tył, gdy otwierał jedną z szafek bezpośrednio stykającą się z blatem. Wyjęty ze środka klaser otworzył na jedenastej stronie. Dobrze wiedział, gdzie znaleźć suszony kwiat cynii — symbolu myślenia o przyjacielu. Dołączony do listu stanowić miał dalsze podbicie i kolejny symbol tego, że mimo wcześniejszych słów Tonks dalej był osobą bliską jego sercu.
Czy na szczęście, czy nieszczęście — pomijając już kwestię, z czyjej perspektywy miałoby zostać to ocenione — dowiedzą się pewnie później.
Sowa pochwyciła list w dziób, on zaś zamknął klaser. Przesunął go w prawy górny róg blatu, zaś szafkę, z którego go wyjął, zamknął. Wstał wreszcie ze stolika, by podejść do drzwi pracowni. Drżąca dłoń ułożyła się na zimnej klamce, a on tylko powłóczył za nią spojrzeniem. Czego się bał? Tego, że Tonks nie odpowie, czy wręcz przeciwnie?
Musiał się czymś zająć. Czymś niezobowiązującym, niewymagającym skupienia podobnego eliksirom. Poszedł więc do kuchni, by tam, starym zwyczajem, zrobić sobie herbaty. Herbaty, której oczywiście w październiku nie było, bo zapomniał, jak sam rozmawiał z siostrą, że będzie dopiero w listopadzie, ale to pewna dostawa. Nalał więc sobie do filiżanki wrzątku, samego wrzątku z myślą, że gdy tylko bardzo mocno się na tym skupi, może uda mu się oszukać własne zmysły, iż w istocie pije herbatę. Przez moment myślał nawet, czy nie dorzucić do wody kilku liści pokrzywy; napar z takowej dobrze działał między innymi na nerki i infekcje, a tych łatwo można było się nabawić przez prostą ekspozycję na zimno. Krótki rachunek sumienia, zysków i strat pozwolił jednak na szybkie dojście do wniosku, iż pokrzywa potrzebna będzie pewnie później, w szczególności w grudniu. Warto było ją przetrzymać, przesuszyć i przeczekać.
Z filiżanką wrzątku grzejącą dłonie wyszedł przez drzwi kuchenne do ogrodu. Odruchowo wyjrzał przez ramię na drogę, która prowadziła do ich domu. Nie. Nawet Michael nie dawał się tak łatwo porwać emocjom, by zjawić się na Wrzosowisku w tak szybkim czasie.
To tylko tęsknota podpowiadała Castorowi, że chciałby jego towarzystwa jak najszybciej.
A dzisiejszy dzień pokazywał, że należy uważać, czego się życzy.
Znajomy głos sprawił, że palce ściskające już wystygniętą filiżankę zacisnęły się na niej mocniej, jakby odruchowo przeciwdziałając jej wypuszczeniu. Przez ciało mężczyzny przeszedł szybki, mocny dreszcz, co skumulowało się znacząco w drżących przez ułamek sekundy barkach. Był tu. Był i mówił do niego, choć robił to szorstko, ostro, wręcz po aurorsku.
— Michael — zachrypnięty głos skorygowany został przez krótkie, prawie grzeczne odkaszlnięcie —  Również miło mi cię widzieć.
Filiżanka przewędrowała w mig z obu rąk do tylko jednej, zaś uwolniona lewa przesunęła się po materiale spodni na wysokości uda, jakby chciała ściągnąć nogawkę nieco niżej. Udać, że zabawnie krótki krój to najnowszy szyk mody, prosto z Londynu.
— Nie napiłbyś się czegoś? — pytanie, choć przenikliwie uprzejme, wylądowało gdzieś pomiędzy blondynami, stanowiąc dla Castora ostatni mur, czy raczej tamę, która oddzielała go od fali emocji. Fali, przed którą uciekał dobre dwa miesiące, a z którą nie mógł dać sobie rady. Na pewno nie w pojedynkę. Wzrok skupił w czubkach butów Tonksa, nie mogąc wznieść się wyżej niż łokieć jego płaszcza. Gdy tylko bowiem nabrał większego oddechu — zwykł tak robić, gdy próbował dodać sobie animuszu i odwagi — jego nozdrza załaskotały zapachy znane i nieznane. Dałby sobie rękę uciąć, że czuje cynię (może to tylko jej resztki osiadłe na czubkach palców postanowiły spłatać mu figle), ale też coś... obcego.
Nie wiedział, czy chciałby w to wnikać.
Chyba nie teraz.
— Mam herbatę, akurat wypijemy, nim moja siostra skończy robić obiad. Tak, herbata... wystarczająco czasu, by porozmawiać w spokoju. Chodź, nikt nie powinien nam przeszkadzać — krótki uśmiech rozchylił wargi młodszego z mężczyzn, gdy lewa dłoń wskazała na drzwi do szopy. Nie było drugiego takiego miejsca — czy to na Wrzosowisku, czy w całym Somerset — w którym mógłby czuć się równie pewnie. Choć spoglądając na jego dzisiejsze prowadzenie się, marna to była różnica. [bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 31.05.21 16:43, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stara szopa [odnośnik]31.05.21 0:44
Słyszał jedno - zapomniane uprzejmości, formułki, których samemu niecierpliwie poskąpił Castorowi , miękki i znajomy dźwięk własnego imienia, którego nie spodziewał się już usłyszeć w ustach dawnego przyjaciela (rekruta, kolegi, jakkolwiek powinien go nazywać - list i propozycja tego „nieznajomego" jedynie sprowokowały niepotrzebne wątpliwości ).
Widział zupełnie co innego - dreszcz zaskoczenia, kurczowo trzymaną filiżankę, uparcie opuszczone spojrzenie. Spróbowałby złapać kontakt wzrokowy z Castorem, ale chyba nie było sensu. Młody ani razu nie podniósł wzroku.
O co tutaj chodziło? List nie wyjaśniał zupełnie niczego, a zachowanie Sprouta - jeszcze mniej. Tym bardziej, że ostatnie spotkanie uświadomiło Tonksowi, że jego młody przyjaciel jest o wiele bardziej nieprzewidywalny niż można się było spodziewać. Albo, że to on, Michael, pozostawał zbyt ślepy na jego narastające wątpliwości. Najwyraźniej pomylił narastającą panikę z naturalnym strachem, a dystans z uprzejmością. Cóż, i w tej kwestii list niczego nie rozjaśniał, wręcz rzucał nowe wątpliwości na zamknięty rozdział, ale tego Mike wolał nie roztrząsać, nie teraz.
Zastanawiał się za to, czy Castor jest teraz na niego zły i znowu nie umie tego wyrazić. Miał prawo, Michael obiecał zostawić go w spokoju, jego rodzinę tym bardziej. Co prawda, Sprout wcale o nic takiego nie prosił, nie wprost. Michael ułatwił mu to wszystko - zgadzając się na prośbę, zanim ta do końca wybrzmiała w powietrzu, gdy tylko Castor wypalił, że to nie j e g o wojna. Słowa zakłuły wtedy nieprzyjemnie, choć przecież to Michael powinien się tego domyślić. To nie wojna czarodzieja czystej krwi. Nie człowieka, który miał całe życie przed sobą.
"Masz rację, tak będzie lepiej i bezpieczniej. Nie będę już zaprzątał ci głowy aby nikt nas ze sobą nie skojarzył, chyba że będziesz potrzebować... wsparcia, przysługi, czegokolwiek pomocy i odezwiesz się samemu." - odpowiedział mu wtedy, chyba coś takiego, albo podobnego. Wspomnienia trochę się plątały, jak zawsze gdy Michael mówił coś w emocjach. Przynajmniej skutecznie utrzymał pokerową twarz. Za to Castor wyglądał wtedy trochę jak zbity pies, trochę jak teraz. Tak, jakby Sprout odczuwał irracjonalne poczucie winy za wyrażenie sprawiedliwych pretensji, albo...
...strach?
Czy ty się mnie boisz? - uświadomił sobie nagle, przypisując wreszcie konkretną nazwę do tej dziwnej mowy ciała. Westchnął w duchu, usiłując nie myśleć o intensywnym ukłuciu przykrości (naprawdę jesteś zaskoczony? Prawie wszyscy się n a s boją).
Lepiej spróbować wyplątać się z tej niezręcznej sytuacji, wtedy będą to mieli za sobą. Może faktycznie zaczął trochę za ostro?
-Ciebie też miło widzieć, Castor. - poprawił się trochę łagodniej, choć niecierpliwość chyba nadal dźwięczała w jego głosie. Mogli się bawić w miłosierne kłamstwa, proszę bardzo.
Zauważył przecież, jak taktowne "również" Castora maskowało jego własny brak dobrych manier. Sprout, jak zawsze, był zbyt wyrozumiały.
Zajęty obserwowaniem blondyna, Michael aż zapomniał, że sam zdradza niepotrzebne emocje. Nie wiedział, co zrobić z rękami, więc wsunął je do kieszeni płaszcza i nerwowo przestąpił z nogi na nogę, myśląc jak choć odrobinę ocieplić atmosferę.
-Nadal nosisz te spodnie? - wypalił pierwsze, co przyszło mu do głowy, by spróbować nieco ośmielić rozmówcę. Może nawet poprawić mu humor? Żartowali z nich kiedyś, kilka miesięcy temu, w innym życiu, gdy Mike cierpliwie tłumaczył Castorowi, że profesjonalna garderoba to potrzebny wydatek. Szczególnie, gdy szło się do nowej pracy w sklepie z talizmanami. Słowa zawisły w powietrzu, równocześnie z pytaniem o herbatę, a Tonks ugryzł się w język i poczuł jak idiota. To jednak nie miejsce i czas na takie... poufałości. Może Sprout po prostu pracował w starych spodniach w ogrodzie, n i e j e g o s p r a w a. Już nie jego.
Jeszcze kilkanaście sekund temu bez wahania odmówiłby czegokolwiek do picia, ale teraz - zażenowany - przytaknął.
Ach, Castor przecież nie patrzył.
-Herbata brzmi dobrze, dziękuję. - wychrypiał, mimowolnie poważniejąc i naśladując uprzejmość swojego rozmówcy, choć jakoś chłodniej.
Zaś wzmianka o siostrze i obiedzie zupełnie go zmroziła.
Niech to szlag.
-Już jadłem obiad. - kłamstwo samo wcisnęło się na usta, szybko i stanowczo, zanim Tonks zdążył sformułować subtelny plan przyznania, że już zna Aurorę, zanim zdążył zastanowić się, dlaczego Castor wspomina o niej tak... jakby nic się nie stało.
W pierwszej chwili przez myśl przemknęło mu tylko, jak bardzo Sprout schudł odkąd ostatnio się widzieli i że absolutnie nie będzie objadał jego rodziny. Musiał skłamać.
Potem go olśniło. Mają rozmówić się w szopie - to był plan Castora? No dobrze.
Spróbował odwzajemnić uśmiech, o ile miało to jakikolwiek sens, a potem posłusznie udał się do środka.
Oparł się o okienny parapet, odruchowo wstrzymując oddech. Spodziewał się, chaotycznej i nieprzyjemnej faerii zapachów, typowej dla takich miejsc.
Chociaż tutaj, o dziwo, pachniało dobrze. Ciepłem i drewnem, wrzosami, znajomym zapachem Sprouta (co dziwne, trochę innym, jakby czegoś brakowało, jakiejś intensywnej, zapamiętanej z Londynu nuty - prał swoje ubrania jakoś inaczej? Ach, to pewnie nic dziwnego, może pranie przejęła tutaj matka albo siostra).
Powoli wypuścił powietrze z płuc, czekając - aż Castor zamknie drzwi, aż zrobi tą herbatę, aż będzie można chwycić byka za rogi.
W końcu wyczuł odpowiedni moment, albo po prostu nie mógł już dłużej milczeć.
-Aurora wspomniała, że ją poznałem, w Kumbrii? To dlatego do mnie napisałeś? - wypalił konkretnie, odrobinę oskarżycielsko - choć to nie on powinen tu być oskarżycielem. Uświadomił to sobie momentalnie i przygryzł lekko wargę, krzyżując ramiona na piersiach. -Przepraszam. Nie wiedziałem, że to twoja siostra, uznałem po prostu, że bezpieczniejsza będzie tam w towarzystwie aurora. Nie będę już... pamiętam przecież, co ci obiecałem, nie będę wciągał w nic ciebie ani twojej rodziny. - wyjaśnił. Wreszcie uchylił nieco bramę do emocji, które tak starannie dusił przez całe spotkanie i w głosie wybrzmiało szczere poczucie winy.
-O jaką... pomoc chciałeś prosić, stało się coś? - dodał od razu, niemalże na jednym wydechu. Przez tamtą sytuację w Kumbrii, przez naszą dawną znajomość, przeze mnie?



spostrzegawczość III, ale kłamstwo tylko I



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stara szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stara szopa [odnośnik]31.05.21 18:27
Chciał robić dobrą minę do złej gry. Postarać się najbardziej, jak tylko umiał, wznieść się na wyżyny nieznanej mu przecież szczególnie sztuki udawania, lecz... po prostu nie mógł. Wszystkie wydarzenia i okropności, które miały miejsce pomiędzy ostatnim skrzyżowaniem spojrzeń — obu szarobłękitnych, niegdyś skrzących z tą samą determinacją, na pewno patrzących w tym samym kierunku; jednych z antracytową poświatą, uwypuklaną jeszcze bardziej przez okrągłe szkła okularów, które przez lekkie pochylenie głowy do przodu znów uparcie zsunęły się z kości nosowej, drugich o czystszym odcieniu, podobnych właściwie chmurnemu, listopadowemu niebu. Prawie temu, które górowało nad nimi, ponury świadek ponurych czasów — wszystkie one doprowadziły do tego, że dostrzegł wreszcie, jak bardzo ceni sobie szczerość. Z samym sobą, własnymi ideałami, szczerość względem innych. Szczerość, której poskąpił Michaelowi w imię... właściwie to czego? Strachu? Żalu z tego, że nie mógł postąpić tak, jakby chciał, że nie czuł się wystarczająco silny?
Przez chwilę — choć w jego umyśle sekundy ciągnęły się jak godziny, przechodziły wreszcie w dni, miesiące, nieskończoność — przygryzł wnętrze policzka, czując, jak bardzo traci czucie w nogach. Nie całkowicie oczywiście. Miał jednak wrażenie, jakby dolne kończyny stały się niemal nieważkie, zaskakująco miękkie, jak prawie groziły zapadnięciem się pod własnym ciężarem, gdyby tylko zdecydował się na gwałtowniejszy krok.
Z pomocą, jak zawsze, przyszedł Tonks. Przyjemniejszy w odbiorze ton szarpnął nieco zbyt mocno strunami duszy Castora. Do tego stopnia, że zupełnie nieroztropnie uniósł głowę w górę, prostując się niemal całkowicie (za wyjątkiem wciąż ściągniętych raczej do środka barków, które i tak wąskie traciły na szerokości jeszcze bardziej). Wyschnięte ze stresu wargi uformowały krótki, serdeczny uśmiech, gdy znów mógł przyjrzeć się mężczyźnie stojącemu przed nim. Zauważył od razu wyraźne ślady zmęczenia lub niedospania, zanotował sobie nawet w myślach fakt, że przy okazji musi pewnie wręczyć mu przynajmniej kadzidło słodkiego snu, jeżeli nie eliksir. Pytać o powody nie musiał; ktoś taki jak Michael wydawał się Castorowi niezdolny do przeżycia choćby jednego dnia bez wpakowania się w kłopoty lub nieprzeżywania kłopotów innych. Była to zresztą jedna z tych cech, za które go szczerze uwielbiał. Choć przesada zwykła kończyć się nieprzyjemnie.
— Te? — powtórzył po nim, nieco roztrzepanie, a uśmiech zniknął z jego oblicza równie szybko, jak się na nim pojawił. Wzrok również ześlizgnął się z tęczówek aurora, przesunął płynnie po policzku, aż wylądował wreszcie w zgięciu jego łokcia, chcąc umiejscowić się w jednej z fałd płaszcza. Nie dane było mu jednak długo zagrzać tam miejsca, gdyż zaraz opuścił głowę całkowicie, spoglądając na swe spodnie. Stare na pierwszy rzut oka, znajome sporej części młodszego pokolenia Doliny Godryka, bo to właśnie w nich przechodził Castor większą część szóstego i początek siódmego roku nauki w Hogwarcie. Później nosił je też z uporem maniaka, dopóki nie uległ namowom matki i nie wybrał się wreszcie do krawcowej, zamawiając dwie pary czarnych spodni w kant, z czego jedna para oczekiwała właśnie na upranie, a druga...
— Zaraz ci wszystko wytłumaczę... — dodał po chwili, zaś w jego głosie pobrzękiwało echo rozżalenia. Raczej z powodu tego, że starannie szykowana konfrontacja zadziała się zbyt szybko, nie pozwalając mu przygotować się do niej zupełnie. Oddawał pole Michaelowi, choć to właściwie on był w gościach i powinien czuć się bardziej niepewnie niż gospodarz. Ale cóż, Aurorem nie zostawał byle kto i nawet jeżeli Tonks czuł się poniekąd zmieszany, dawał sobie radę znakomicie, przynajmniej jak na słabe skupienie Castora.
— Ale najpierw herbata — zadecydował wreszcie, otwierając na powrót drzwi szopy i pozwalając Michaelowi wejść do środka. Może postąpił z deka niegrzecznie, zostawiając gościa bez odpowiednich rozrywek, lecz zdecydował się na sprint w kierunku kuchni, by tam spędzić nerwowych kilka minut w akompaniamencie gotującej się wody i czajnika mającego wygwizdać wreszcie prawie—wesołą melodyjkę. Potrzebował tej chwili, oparty o kuchenny blat, z palcami wczepionymi w jego powierzchnię niczym sowie szpony w gałąź. Przymknął powieki, odciął się wreszcie od wzroku, który mieszał mu w głowie każdą przygotowaną formułkę, aż wreszcie nasypał do dwóch kanarkowożółtych filiżanek po łyżce herbaty, którą zalał, gdy woda osiągnęła odpowiednią temperaturę.
Gdy wrócił do szopy, wcześniej blade policzki prezentowały się już nieco bardziej kolorowo; różane pąsy mogły mieć źródło we wszystkim — wcześniejszej ekspozycji na zimno, ogrzania w domu, ale też rosnących w nim emocji.
— Proszę, częstuj się — niewielki to poczęstunek, bo sama herbata, ale zawsze coś! Cień zawodu przebiegł po jego twarzy, gdy do mózgu dotarła wreszcie informacja, że Michael jadł. Na końcu języka miał uwagę, że wcale tak się nie prezentuje, lecz zachował ją dla siebie. Z szacunku dla najmłodszej siostry Tonksa, która to — o ile nic się nie zmieniło — odpowiedzialna była za posiłki wydawane we Wrzosowej Przystani.
I dobrze, że jednak zacisnął nieco mocniej usta, że nie sięgnął jeszcze po herbatę, bo tego, co rozcięło gęstą melasę ciszy panującej w szopie, nie mógł się spodziewać. Kumbria? Znał Aurorę?
Jasne brwi ściągnęły się niemal natychmiastowo w wyrazie gargantuicznego niemal niezrozumienia.
— Znasz Aurorę? I... jaka Kumbria? Znaczy... — dobrze wiedział, jaka Kumbria, bo tych nie było za wiele do wyboru, jednak wyraźne załamanie głosu, które nadeszło pod koniec wypowiedzi, sugerować mogło, że Castor nie miał pojęcia, o czym właśnie rozmawiali i nie czuł się z tym zbyt dobrze. Czuł, jak serce zaczyna mu bić mocniej, jak kolejne dreszcze przechodzą przez ciało, tym razem już mniej trzęsące, podobne bardziej porażeniu, prądom płynącym zwłaszcza przez palce dłoni. Powstrzymał się ledwo od ponownego skurczu żołądka, które z pewnością zgięłoby jego kręgosłup jeszcze bardziej, z rosłego młodego mężczyzny tworząc zgarbionego chuderlaka na wzór przerośniętego domowego skrzata.
— Michael... zastanów się dobrze, co chcesz mi powiedzieć — nagła buta i powaga, które zdołały przebić się przez wciąż strachliwe drżenia zaskoczyły nawet samego Castora. Nie chciał — chyba nie chciał, nie był pewien — strofować Tonksa, z całą pewnością nie był w pozycji, by to robić, jednak czarne scenariusze same zaczęły pisać się w jego głowie. Musiał przestać. Zatrzymać spiralę, zanim stanie się coś złego, zanim buta i powaga nie przerodzą się w ostrzegawcze warknięcia, od których było już bardzo blisko do...
— Dobrze — zrezygnowane westchnienie zbiegło się w czasie z opuszczeniem barków. Rozluźnieniem w spięciu, bowiem choć sylwetka Castora wyprostowała się nieco, wciąż w jego ruchach obecny był specyficzny rodzaj napięcia. — Porozmawiamy o tym później. Bo, odpowiadając na pytanie, nie jest to powód, dla którego napisałem.
Gdybym wiedział, że coś mogło stać się Rory, Irys przyniósłby Ci w dziobie wyjca. I to najpodlejszego, jakiego jestem w stanie dorwać.
Skrócił dystans panujący między nimi, stając tuż obok niego, przodem do okna. Wyjrzał przez nie, chcąc upewnić się, że są na pewno sami, że nikt (a na pewno nie Aurora z jakimś lordem) nie pałęta się w okolicy szopy, a zwłaszcza jej okien. Dopiero wtedy cofnął się o dwa kroki, zatrzymując się w linii prostej od Michaela.
— Wybacz mi, prościej będzie to pokazać.
Wciąż nie umiał ubrać tego w słowa. Jeszcze przed przeklętym wrześniem miał problemy z nazywaniem emocji, bo czuł ich tak dużo, zmieszanych ze sobą w różnorakich proporcjach, że ciężko mu było odnaleźć ich granice. Zlewały się w jedną, emocjonalną miksturę, której dominujący smak zależał akurat od tego, z kim miał więcej kontaktu.
Chwycił więc najpierw dolną część materiału swej kamizelki, którą ściągnął prędko przez głowę i odłożył na niedaleki blat. Długie palce prędko odnalazły drogę do guzików koszuli, z rozpięciem których nie miały problemu. Całe przedstawienie trwało nie dłużej niż cztery bicia serca, w których trakcie Castor ponownie nie szukał spojrzeniem twarzy swego przyjaciela. Mentora.
Dopiero gdy biel koszuli wyciągnięta została także z objęć spodni, prezentując tym samym, że również ona wydawała się być przynajmniej rozmiar za duża względem postury Castora, zsunął powoli część lewego rękawa, zaś prawą połę szarpnął w tył. Tym samym ukazał wszem wobec — całemu światu zamkniętemu w pachnącej drewnem starej szopie — to, czego nie mógł przekazać listem.
Z palącymi ze wstydu (kulminacji głupoty własnej i niesprzyjających okoliczności) polikami, kryształkami gniewnych łez czekającymi, aż tylko pozwoli im płynąć. Z gardłem ściśniętym z nerwów, bo oto pierwszy raz przyszło mu zmierzyć się z niechcianym brzemieniem w towarzystwie drugiej osoby.
Kogoś, kto — miał szczerą nadzieję — mógłby go zrozumieć.
— Teraz już rozumiesz?
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stara szopa [odnośnik]01.06.21 18:25
Chmurne spojrzenia wreszcie się skrzyżowały, a groźba burzy na chwilę zniknęła. Castor bywał czasem jak promień słońca, który potrafił rozświetlić najciemniejszą noc. Tonks, dotychczas spięty, odruchowo odwzajemnił uśmiech - wreszcie szczerze, szerzej, a nie w uprzejmym, wyuczonym grymasie.
Przez sekundę znów było między nimi normalnie, aż na twarzy młodszego blondyna odmalowało się gwałtowne rozżalenie.
Słońce zaszło.
Michael był zdezorientowany. Nigdy nie widział nikogo tak speszonego i przygnębionego spodniami.
-Żartowałem... - uściślił prędko, zastanawiając się, czy niecałe pół roku to dostatecznie długo, by zapomnieć o czyimś poczuciu humoru. Castor zawsze rozumiał przecież jego żarty - zresztą, jako jeden z nielicznych.
-Daj spokój, przecież nie musisz mi się tłumaczyć. - jesteś dorosły, wymamrotał, naiwnie zakładając, że Sprout chce jedynie wyjaśnić decyzje dotyczące własnej garderoby i dostrzegając w tym coś żałośnie smutnego.
Został sam w szopie i wreszcie westchnął ciężko, zastanawiając się, co się z nimi stało. Niegdyś rozumieli się bez słów - a może nigdy, może jedynie tak mu się zdawało? Dziś dystans był niemal namacalny.

Castor wrócił, wraz z zapachem czarnej herbaty, której Michael nie pił od ponad miesiąca. W domu miał tylko jakąś dziwną, ziołową mieszankę.
-Dziękuję. - chętnie pochwycił kubek by ogrzać zziębnięte dłonie. Od razu zrobiło się cieplej, choć nie na sercu. Sprout zachowywał się doprawdy zagadkowo, a jego szczere zdziwienie tematem Kumbrii zupełnie wybiło Michaela z równowagi. Tym razem to auror zmarszczył lekko brwi, wyraźnie zaskoczony. Rano dostał list z zaproszeniem na szarlotkę od Aurory, a po południu - wiadomość od jej brata. To chyba nie mógł być przypadek...?
A jeśli był...?
Zaschło mu w ustach. Herbata wciąż była za gorąca, by się jej napić, a ton Castora - niepokojąco zimny.
Wziął głęboki wdech, ostrożnie ważąc słowa. Był aurorem, i choć teraz to on był chyba przesłuchiwany (w co się zresztą idiotycznie wplątał), to doskonale wiedział, że najłatwiej przyłapać przestępcę na gorącym uczynku, gdy zeznania wspólników są ze sobą sprzeczne. Składanie jakichkolwiek wyjaśnień bez świadomości, co powie(działa?) bratu sama Aurora było... co najmniej nieroztropne.
Znasz Aurorę?
-Już tak. Poznałem ją kilka dni temu. - przyznał, oferując jedynie suche fakty, niezbędne minimum informacji. Mógłby mówić dalej - że nieopatrznie wziął ją tylko za dalszą kuzynkę, choć powinien wiedzieć lepiej. Że płynęła w nich ta sama odwaga i determinacja, że to nic dziwnego, że byli rodzeństwem. Że miała dobre serce, ale zimną krew.
Milczał przez chwilę, usiłując podchwycić wzrok Castora - ni to gniewny, ni to przerażony. Doskonale wiedział, jak bardzo młody Sprout martwił się o siostrę, jak bardzo ją kochał. Nigdy nie spodziewał się tylko, że to właśnie on stanie się dla niej potencjalnym zagrożeniem w oczach przyjaciela. On albo Kumbria, wszystko jedno, bo w zmarszczonych brwiach młodzieńca wyraźnie czaiło się zwątpienie. Co mógłby mu powiedzieć?
-Przecież mnie znasz. - skwitował z cichą rezygnacją, choć stwierdzenie zabrzmiało bardziej jak pytanie. Już zapomniałeś? Że nigdy nie pozwoliłbym na krzywdę znajomej lub nieznajomej kobiety, szczególnie noszącej Twoje nazwisko? Nie wiedział, jak się z tego wyplątać, jak skierować rozmowę na inne tory, jak dopytać o prawdziwy powód listu Castora i przeprosić za własne niezrozumienie tematu - ale z niespodziewaną pomocą przyszedł sam Sprout.
Napięcie było niemalże namacalne, a Michael chyba już podświadomie spodziewał się, że musi chodzić o coś gorszego niż przygoda Aurory w Kumbrii. Zmierzył przyjaciela uważnym spojrzeniem, odruchowo zerknął za nim za okno, odruchowo uniósł brwi gdy ten zaczął się pozbywać kamizelki i koszuli, a później -
- później świat się z a t r z y m a ł i zszarzał i już nigdy nie był taki sam, jak na początku dnia. Dnia, który kilka godzin temu wydawał się odrobinę mniej smutny od innych i po którym wszystko wyda się jeszcze gorsze niż kiedykolwiek wcześniej.

Przez następne kilka (tygo)dni Michael będzie odgrywał w wyobraźni inne, lepsze scenariusze tej rozmowy. Odpowiedniejsze reakcje - bo jemu samemu, gdy przyznawał się innym, każda zdawała się przecież nieodpowiednią. Litość raniła równie mocno jak strach i sam już nie wiedział, co gorsze. Po głębokim namyśle będzie musiał przyznać, że brutalnie praktyczna reakcja Forsythii Crabbe była jedną z najlepszych. Nie był jednak magizoologiem jak swoja dawna kochanka, która mogła spojrzeć na wszystko z dystansu, na chłodno, dzięki dzielącej ich przepaści minionych lat.
On nie potrafił podejść do Castora z dystansem, nie do niego, nie po zaledwie kilku miesiącach. Nie potrafił też intuicyjnie pojmować likantropii jako zwykłego problemu do rozwiązania i z miejsca oferować surowego, praktycznego pocieszenia. Może powinien zatem spróbować okazać emocjonalne wsparcie - poklepać po ramieniu, albo nawet przytulić, przekonująco skłamać, że to nie koniec świata.

Oczywiście, nie zrobił żadnej z tych rzeczy.

Filiżanka z herbatą niebezpiecznie zadrżała w dłoniach, a Michael - w ostatnim odruchu przytomności, w wyćwiczonym aurorskim instynkcie unikania poparzeń i niebezpieczeństw - gwałtownie odstawił ją na parapet. Dźwięk spodka uderzającego o drewno przeciął upiorną ciszę, herbata omal się nie wylała, ale tego Tonks już nie widział ani nie słyszał, nie słyszał nawet pytania samego Sprouta.
Osłupiały, patrzył tylko na podłużną szramę na lewym barku Castora, nie wierząc, nie chcąc uwierzyć w to, co widzi.
Niewiele myśląc, wyciągnął przed siebie dłoń. Gorączkowo, choć jak najdelikatniej, przesunął opuszkami palców wzdłuż blizny, jakby spodziewając się tam znaleźć chłodną, gładką skórę. Niech to będzie urojenie, halucynacja, nic tam nie ma.
Tylko, że było. Namacalne. Taka sama blizna jak jego własna. Umysł sam zaczął podsuwać Michaelowi niechciane wyobrażenia, tkane z obydwu perspektyw, dopowiadać całą scenę. Najpierw przeszywający ból w barku, bezbrzeżne zaskoczenie, a potem ofiara upada i można...
Dłoń zadrżała gwałtownie, szkliste spojrzenie samo odnalazło ślady na prawym boku, niech ich tam nie ma, palce zetknęły się z wgłębieniem po kłach i już nie mógł się łudzić, że nie istnieją, że to tylko podrapanie, cokolwiek innego...
-Castor, nie... - teraz dotyk już palił, ale zapomniał cofnąć rękę, opętany tylko jedną myślą - -...nie ty... - początkowy szok chyba ustąpił, skoro dał radę cokolwiek powiedzieć przez ściśnięte gardło.
A po szoku nadszedł strach.
Cofnął się gwałtownie, omal nie wpadając na parapet. Lewą dłonią chwycił asekuracyjnie za drewno. Prawa cofnęła się wreszcie od Castora, nerwowo chwytając za płaszcz na wysokości lewego barku. Tam, gdzie własne blizny paliły teraz fantomowym bólem - tylko twarda smocza skóra wierzchniego okrycia uniemożliwiała odruch ich wydrapania. Materiał był zbyt sztywny, by wbić w niego paznokcie, więc auror tylko chwycił go kurczowo.
W ciągu ich znajomości, przeplatanej entuzjazmem na meczach Quidditcha i smutnymi kolejami losu, Castor Sprout widział już wiele emocji Michaela Tonksa. Zakłopotanie, radość, niestarannie skrywany smutek, wszystkie gamy wściekłości w reakcji na wojnę, czasem nawet markotną bezradność. Przy młodym przyjacielu mężczyzna potrafił jednak ukryć przynajmniej własny strach, albo zamaskować lęk gniewem.
Dzisiaj, po raz pierwszy, młodziutki wilkołak zobaczył przerażenie na śmiertelnie bladej twarzy i w szklistych oczach swojego mentora.
Przynajmniej na ułamek sekundy, dopóki Michael nie zacisnął panicznie powiek, tak jakby to miało pomóc odgrodzić się od tego wszystkiego.
Nie pomogło. W ciemności zobaczył krew na śniegu, tyle krwi, jasną tarczę księżyca, kajdany w norweskim szpitalu, łańcuchy we własnej piwnicy i...
...do serca nagle wtargnęła gwałtowna wątpliwość, a auror zaczął desperacko próbować przypomnieć sobie cokolwiek z ostatniej pełni, z ostatnich pięciu (sześciu?) pełni. Strach ewoluował płynnie w coś jeszcze gorszego...
Nie.
Fenrir wyczuł zwierzęcą wręcz panikę, wspomnienia gróźb, obietnicę pętli na własnej szyi i...
Nie, nie, nie, pamiętałbyś przecież. Tak, jak nadal pamiętasz smak krwi tych drani z Wistmans Wood - tak gorącej, że nie da się tego zapomnieć. - pomógł usłużnie.
Nie pomagał, żołądek ścisnął się gwałtownie, tak jakby świadome wywołanie mdłości miało pomóc zagłuszyć tamten smak, a Michael nie mógł przecież wierzyć samemu sobie, d r u g i e m u sobie, choć w głębi serca wiedział przecież, że to prawda. Pamiętał, ale...
W skroniach czuł znajome, gorące pulsowanie, ale to nonsensowne, nie był przecież wściekły, tylko...
Silne negatywne emocje - przypomniał sobie nagle formułkę z jednej z książek o wilkołakach i szybko otworzył oczy, łapiąc oddech, z przerażeniem jeszcze innego rodzaju.
Musiał, musiał, musiał, się choć trochę uspokoić.
Był aurorem, a nie...
-Gdzie i kiedy? - wychrypiał, próbując zmusić umysł do myślenia w aurorski sposób.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stara szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stara szopa [odnośnik]01.06.21 19:45
Żartowałem.
Oczywiście, że żartował. Starał się ratować sytuację w sposób, który działał z nimi zawsze; proste przekomarzanki słowne stały się dla nich drugą naturą, gdy zdrowo niepoważny auror stykał się z przesadnie górnolotnym młodzieńcem. Nieco suche, przesadnie angielskie jak na wychowanie na Półwyspie Kornwalijskim poczucie humoru obu panów współgrało ze sobą idealnie, podobnie jak łatwość w żonglerce rolami; nigdy nie było bowiem tak, by żartowali sobie tylko z jednego z nich. Zawsze obrywali po równo, przynajmniej w materii żartu, bo Castor nauczony doświadczeniem wiedział, że w zwarciu poradzić by mógł sobie chyba tylko z Panią Mamą Tonks, gdyby oczywiście żyła, a i to nie było szczególnie pewne, patrząc po harcie ducha, którym wykazywały się wszystkie jej dzieci.
Spojrzał więc raz jeszcze na jej pierworodnego — z dołu, choć różnica wzrostu między nimi była niemal niezauważalna, a dzisiejszego dnia swe źródło brała wyłącznie z całkowicie zrezygnowanej postawy Sprouta. Patrzył wyczekująco, jakby czekał jeszcze na coś, jakiś grymas, może uśmiech? A może gest, na przykład powiązany z ciężarem Tonksowego łapska na własnej głowie, jak jeszcze pół roku temu i wcześniej, gdy dla zabawy, rozluźnienia, lub bez konkretnego powodu wsuwał palce w miękkie, miodowe pukle, by rozrzucić je na wszystkie strony świata.
Wspomnienie zakłuło poważniej, gdy zamigotało na tle przymkniętych powiek. Gardło zacisnęło się jeszcze bardziej, ślina przełknięta ledwo chwilę wcześniej z trudem przecisnęła się pomiędzy ściankami, a on sam poczuł, jak zaciska. Zęby. Palce dłoni na krawędzi blatu. Palce u stóp w butach, chyba jedynej części garderoby, która wciąż na niego pasowała. Mięśnie, najpierw brzucha, potem ramion, wreszcie ud i łydek. Niepokój przemawiał w drżeniu, swoistym trzęśnięciu świata w posadach, bo Castor już postanowił, że właśnie dziś, właśnie zaraz, za kilka chwil przekroi świat w poprzek, a najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że nie było innego wyjścia. Nawet gdyby chciał, gdyby dał z siebie wszystko, przyłożył się bardziej do eliksirów, poprosił o dyskretną pomoc tego, czy owego (Może ojciec, może Aurora? Ale co jeżeli się domyślą? Nie byli przecież głupi. Byli krwią z krwi, ta sama dociekliwość, ta sama cierpliwość, jasne loki, czyste spojrzenia, ręce o długich palcach umorusane ziemią i ciepłe uśmiechy słane z zapalczywością za zamkniętymi drzwiami pokoju chorującej matki), nie mógł dać sobie rady w pojedynkę.
Był zagrożeniem.
Dla wszystkich. Co gorsza, największym dla tych, którzy go znali. Na których zależało mu przecież bardziej, niż na sobie, bo wyznał sobie kiedyś, pewnej bezgwiezdnej nocy, że wyzbył się egoizmu, za który nienawidził się w Londynie. Ale czy było tak na pewno? Czy ściągając dziś Michaela w progi Wrzosowiska, nie naraził go — nie naraził i rodziny, bo kto wie, czy jutro Dolina będzie choć w połowie tak bezpieczna jak dziś — na niebezpieczeństwo? Na ponowne przeżywanie tego, o czym mówił mu wyjątkowo niepewnie, najczęściej półsłówkami i lotnymi metaforami, których sens młodszy z blondynów poznawał dopiero teraz?
Widział go, gdy wracał do szopy. Czekał. Cierpliwie czekał, choć zazwyczaj to Castor był tym spokojnym, albo przynajmniej w ten sposób wypadał na tle Tonksa. Skoro tu został, skoro w pierwszych słowach chciał przejść do sedna sprawy, może faktycznie się martwił? Może nie zdołał jeszcze wyrwać ze swej głowy chwastów współdzielonych wspomnień, może nie uwierzył w słowa, które jego przyjaciel (rekrut, kolega, nieznajomy) rzucił na wiatr, za którymi mocą skrył się, jak za tarczą, niezdolny powiedzieć wprost, przyznać się, że po prostu się boi.
Bo bał się szczerze.
— Mówiła mi, że gdzieś jedzie, ale...
Nie mówiła dokąd, ani tym bardziej z kim.
Zawahał się. Na moment odrzucił własną sprawę, tak przecież palącą, bo pełnia, bo to zaraz, szybko, bo bał się przeżywać to znowu samotnie, pobudki gdzieś pośrodku lasu między zimnem wczesnoporannej rosy i wciąż ciepłą krwią na twarzy, torsie, rękach, za paznokciami.
Rory. To ona była najważniejsza, na niej chciał się skupić. Czemu mu nie powiedziała? Reakcja Michaela dawała wyraźnie do zrozumienia, że poszedł za ciosem, przyjął wyciągniętą do niego pomocną dłoń i stwierdził, że lepiej będzie nie zdradzać zbyt wielu szczegółów.
A potem przybił gwóźdź do trumny.
— Znam — kiwnął głową; daleko było mu do głośności, którą prezentował jeszcze na zewnątrz, bo i szopa nie narzekała na brak odpowiedniej akustyki (zwłaszcza opróżniona staraniami Castora, by przerobić ją na warsztat do produkcji talizmanów z prawdziwego zdarzenia), a i trudno było mu wykrzesać z siebie więcej chęci niż te, które wystarczały by utrzymać jego chude ciało w pozycji względnie pionowej. — Rory jest cała i zdrowa. Cokolwiek nie stało się w Kumbrii, na ten moment nie ma znaczenia.
Mocno zaciśnięta szczęka — nerwy, nerwy, nerwy — sprawiała wrażenie, jakby Castor starał się kontrolować gniew. Cała reszta sygnałów, którymi raczył Tonksa jak potrawami na uczcie z okazji rozpoczęcia roku szkolnego w Hogwarcie, mówiła zgoła co innego. Sprout był bliski płaczu, rozbicia się na milion kawałków, niczym upuszczona nieuważnie porcelanowa laleczka gdzieś w bogatym domu.
— Jeżeli przyłożyłeś rękę do tego, że nic jej się nie stało, winien ci jestem podziękowania — ciągnął dalej, ze wzrokiem wlepionym gdzieś w bok, w kolekcję łopat i szpadli wszelkiego rodzaju. Głęboki wdech, świszczący wydech. — Ale nigdy ci nie wybaczę, jeżeli wplątała się w coś mimo swej woli.
Jak znał swoją siostrę — jak znał szereg Gryfonów, w łagodnym przypadku chorych na odwagę, w tragicznych zaś na brawurę — Mike robił wszystko, by wyplątać ją z sytuacji, jakkolwiek groteskowa by ona nie była. Pewnie od samego początku, a już na pewno, gdy dowiedział się o noszonym przez blondynkę nazwisku.
Cholera, czemu raz nie mogą porozmawiać o czymś przyjemnym.
Z prostego powodu; od momentu, w którym światło dzienne ujrzał tors młodszego z mężczyzn, tors i bark, odkąd wciąż sprawiające wrażenie świeżych, jakby niezaleczonych pomimo gorących starań blizny nie zakłuły w aurorskie oczy — przyzwyczajone przecież do podobnego widoku, w końcu Castor jeszcze tego nie wiedział, ale jego ślady były prawie bliźniacze tym Michaela — wskazówki zegara stanęły.
Szczęknięcie filiżanki; zbyt głośne, zbyt gwałtowne. W każdej innej sytuacji ściągnęłyby antracyt tęczówek w swoim kierunku, zwiastuni werbalnego upomnienia, których nie zwykł oszczędzać, jeżeli chodziło o przedmioty bliskie jego sercu, a tym były żółte filiżanki.
Tym razem oczy postanowiły nie patrzeć. Znów zacisnął powieki, z całych sił, bo nie chciał widzieć, co dzieje się z przyjacielem. Wystarczyła mu tylko jedna część reakcji, część absolutnie ludzka, której spodziewał się, a mimo to czuł rozczarowanie. Nie nim, bo przecież wciąż był. Sobą. Że w ogóle dopuścił do tragicznej fali, która zaprowadziła ich w to miejsce. Gdyby został w Londynie, nawet bez niego, gdyby posłuchał się jego rad i w ciszy robił swoje — nie musieliby być tu teraz. Przeżywać na nowo koszmarów, które odżyły w umyśle Castora, gdy rozgrzana od ciepła filiżanki dłoń dotknęła jego ran.
Wciągnął powietrze z gwałtownym świstem, któremu poza wciągnięciem brzucha towarzyszyło jeszcze ... żałosne westchnienie? Bliżej było temu dźwiękowi do jęknięcia, gdzieś na pograniczu płaczu i ostatnich wpół spokojnych oddechów.
Coś go paliło; nie wiedział, czy to gorąc opuszków palców w zestawieniu z wychłodzoną skórą, czy sam fakt jej dotknięcia. Ale paliło, cholera, paliło, a on obiecał sobie, że nie zapłacze, nie dziś, nie przy nim. Drżał więc podbródek, absolutnie ostrzegawczo, jak ma w zwyczaju drżeć, gdy dziecięca cierpliwość i dobroduszność wisi na skrawku, gotowa zerwać się i runąć w dół. Drżał i on sam, gdy poruszył torsem, wpierw odruchowo odsuwając się spod dotyku, nie odpowiadając na żadne z wypowiedzianych słów, by wreszcie wrócić na powrót pod gorączkę badawczego dotyku. Był mu to winien. Cierpliwą egzaminację, utwierdzenie w tym, że to nie mara senna, ni bogin w nieracjonalnej postaci, tylko on sam, Castor Sprout, w swej chmurnej i durnej osobie, przyjaciel marnotrawny, przybłęda nikomu już nie potrzebna, bo skazą był na honorze tak swoim, jak i Sproutów, mentora, Doliny Godryka i całego Somerset.
Otworzył oczy dopiero równo dziesięć sekund po ustaniu dotyku. Słyszał, oczywiście słyszał, że Michael się porusza. Wychodził? Nie mógł winić go za taką reakcję. Ale jeżeli miał za nim gonić, biec, teleportować się w dowolne miejsce — musiał być przecież ubrany. Problem w tym, że rozdygotane i zgrabiałe od chłodu palce owszem, poradziły sobie z rozpięciem koszuli, o tyle z zapięciem było już znacznie gorzej. Zrobił to krzywo, skrajnie niedbale, w kontraście do przylegającego doń wizerunku uporządkowanego młodego mężczyzny. Wcisnął ledwo dół koszuli w spodnie, dla przykrycia guzikowej abominacji wcisnął się raz jeszcze w kamizelkę, a dopiero moment, w którym jej materiał prześlizgnął się po jego twarzy, poczuł, że materiał był dziwnie wilgotny. Odruchowo przystawił dłonie do policzków — w identycznej manierze jak wtedy, gdy pierwszy raz rozmawiali z Tonksem o polityce — i wtedy poczuł, że te też były mokre.
Od jego własnych łez.
— C—C—co...? — trzecie skrzyżowanie spojrzeń. Zachrypnięty ton głosu starszego, rozedrgany młodszego. Gula rosnąca mu w gardle bolała, nogi znów niebezpiecznie zmiękły, a on sam... chyba błagał o pomoc.
Pomoc w zrozumieniu wszystkiego; odpowiedź na pytanie, na które mimo upływu lat nawet Tonks nie odnalazł odpowiedzi.
Dlaczego?
— Ja... — pomiędzy impulsami, które błagały, krzyczały, w r z e s z c z a ł y wreszcie o ucieczkę, skrycie się gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie, może do samotnej wędrówki w las, na ponowne spotkanie z bestią, która nie dała rady go zabić, a może tych impulsów, które prosiły go o skok z klifu, a przynajmniej spacer do morskich gnębin i zakończenie tej całej farsy pojawił się jeden. Ten, którego Sprout złapał się kurczowo, który wyciągnął go na powierzchnię zdrowego rozsądku. Chyba w ostatniej chwili.
Rozedrgane tęczówki jeszcze raz prześlizgnęły się po postaci przyjaciela.
— We wrześniu... W Glo—Glouce—Gloucestershire... — wydusił z siebie wreszcie, choć miał wrażenie, że każde otwarcie ust groziło zatopieniem w łzawych kryształkach sunących po jego policzkach już w sześciu strugach. — Ale Michael... Ty przecież wiesz, że ja nie chciałem...
Poruszył się. Cofnął. Najpierw o krok, później o drugi. Kolejny. Aż plecy wyprostowały się z pomocą fraktury deski ściennej.
Niedługo po tym głuche uderzenie znów przerwało lepką od emocji ciszę.
A wraz za nim kolejne jęknięcie, tym razem z bólu, bo uderzył Sprout pięścią w ścainę, o którą się opierał.
— Nie chciałem, rozumiesz?! Wolałbym tam umrzeć, cholera, lepiej by im było wszystkim beze mnie, ale wyobraź sobie, że nawet tego nie potrafię! — Nie miał więcej siły. Musiał się poddać, ciało znajdowało się bowiem na skraju swych możliwości.
Pierwsze ugięły się kolana. Castorowi wystarczyło jednak refleksu, by zrobiły to odpowiednio powoli, a on sam zsunął się przy ścianie w dół, na ziemię, do kucnięcia. Kolana ściągnięte do klatki piersiowej nadawały mu na powrót więcej cech dziecięcych, niż dorosłych i chyba próżno było szukać kogoś w promieniu pięćdziesięciu mil, kto widząc go w podobnym stanie i pozie mógł powiedzieć, że Sprout miał więcej niż siedemnaście lat.
Chwilę później nawet z twarzy wyczytać nie dało się nic, gdyż ta schowała się za bezpieczną — tak mu się przynajmniej w tamtej chwili wydawało — zasłoną z własnych dłoni.
— Nie chciałem...
A szept musiał przekazać szczerość intencji.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stara szopa [odnośnik]01.06.21 21:14
Nie tak miało ich wyglądać kolejne spotkanie - pomijając fakt, że miało nie być kolejnego spotkania. Choć kilka minut temu Tonks desperacko pragnął podchwycić spojrzenie Castora, to teraz w duchu się cieszył, że ten patrzy gdzieś w bok. Że nie zauważy cienia wątpliwości na jego twarzy, bo w głos - musiał tchnąć przecież niezachwianą pewność. Nigdy ci nie wybaczę było zbyt poważną groźbą, a choć altruistyczny auror uznałby szczerość za podstawę, to jakiś egoistyczny impuls kazał Michaelowi podsumować:
-W nic nie wplątałbym Aurory wbrew jej woli. - a w zdecydowany głos wkradła się nawet nutka urazy, bo nią łatwiej zamaskować wahanie i przykrość. Uważasz, że c i e b i e wplątałem coś wbrew twojej woli?
I strach, bo... pamiętał przecież, że wszyscy zgodnie zdecydowali się pomóc nieznajomemu w potrzebie, że to była decyzja panny Sprout, że on sam myślał wtedy trzeźwo.
Ale pamiętał też zapach krwi, pamiętał jak dłoń i nozdrza drżały mu przy rzucanym Lamino, pamiętał, że Castor wcale go nie znał, nie t a k i e g o, że sam siebie już nie znał, że Stevie przytomnie okłamał wtedy Aurorę i że teraz on dokłada cegiełkę do tego kłamstwa. Obrzydzenie do samego siebie gorzko paliło w gardle, powinien po prostu być szczery, powinien rzucić tą przyjaźń na szalę, to byłoby idealne zamknięcie i Castorowi odechciałoby się wracać i Sproutowie byliby bezpieczni i...
...dlaczego nie był w stanie?
-Ale nie powinieneś przecież dziękować. - wymamrotał tylko, jakby skromne zaprzeczenie miało zmyć z języka ten pieprzony egoizm.
Może zatęskniłby za tym egoizmem i nikłym poczuciem obrzydzenia, gdyby wiedział jakie emocje runą na niego falą dosłownie za kilkanaście sekund.

Nigdy nie wyciągnąłby ręki, gdyby wiedział, że sprawi Castorowi przykrość i ból - ale nie wiedział, nie myślał, nie cofnął się nawet na cichy jęk protestu i parł dalej pomimo wciąganych gwałtownie mięśni, bo działał przecież tak cholernie zadaniowo, bo tak nauczyli go na kursie, nie zważaj na nic tylko na cel, a celem było... właściwie co? Przekonanie się, że to nie jakaś upiorna halucynacja? Zawiódł, to wszystko było prawdziwe, niechciany dotyk niepotrzebny, a on poczuje jeszcze spóźnione ukłucie winy za doprowadzenie kogoś do płaczu i reakcję niegodną mentora- gdy ochłonie, za n i e o k r e ś l o n y czas.
Jeśli kiedykolwiek ochłonie.
Kiedy, gdzie, jak, kto - pytania, jak na śledztwie, same cisnęły się do głowy. Dzięki latom szkolenia próbował zmusić umysł do sięgnięcia po konkrety, skutecznie odgrodzić się od uczuć i od palącej chęci ucieczki od wszystkich emocji i myśli. Aurorzy byli w tym specjalistami - sięgać po prawdę, każdym kosztem, choćby mieli po drodze odsunąć od siebie wszystkich bliskich, ocalić cudze ciała i wyrządzić nieodwracalne krzywdy cudzym sercom, zignorować emocje.
Gdyby w t e d y, w Norwegii, podszedł do tamtego wilkołaka jak a u r o r, a nie kolega, to może nikt by nie umarł?
Sformułował zatem pytanie, gorące dreszcze ostygły nieco, całym wysiłkiem woli pomyślał nawet o kolejnych pytaniach i odważył się wreszcie otworzyć oczy.
W pierwszej chwili widział rozmówcę jak przez mgłę, a potem po jego własnych policzkach spłynęły dwie hamowane do tej pory łzy, zobaczył wyraźniej zapłakaną twarz samego Castora i zrozumiał już, że popełnił b ł ą d, że może powinien zareagować jakoś inaczej...
...odpowiedź nadeszła jak wybawienie.
Wrzesień. Gloucestershire.
-B..Byłem wtedy w Szkocji. - wypalił od razu, choć bezbrzeżna ulga (uniemożliwiająca nawet kolejne, każące zastanowić się nad rozsądkiem Castora pytanie jak?) mieszała się z narastającym lękiem i skruchą (dlatego napisałeś? Myślałeś, że ja...) i głos nagle mu się załamał.
Castor zaczął się cofać, a Michael zastygł przy parapecie - zewnętrzne bodźce przebijały się stopniowo przez zwierzęcy lęk, a ten dystans, ten chaos emocji zaczęły układać się w przykrą całość, w której jedynym niepasującym elementem był okrutnie ciepły list.
Rozchylił lekko usta, chcąc powiedzieć, że on przecież by nigdy... że zabiłby się gdyby... (nawet o tym nie myśl), że rozumie jeśli Sprout się go boi, ale...
...ale nie mógł wydobyć głosu, bo chciało mu się jedynie wyć ze złości na ten okrutny świat i na to, że po starannym omijaniu tematu likantropii oto został dla Castora symbolem tamtego potwora, tamtego kata i...
Ciszę przeciął nagły huk, a Tonks drgnął gwałtownie, jak przestraszone zwierzę. Może półświadomie spodziewał się pięści nie na ścianie, a na własnej twarzy? Sam go przecież uczył wyprowadzać skuteczne ciosy.
-Ja... - to nie ja, to nie ja, TO NIE JA, chciał powtórzyć, ale zaskoczyła go gwałtowność w podniesionym głosie Castora. Równie mocno, jak pięść na ścianie. Otworzył szerzej oczy, sens wypowiadanych słów docierał do niego z pewnym opóźnieniem - bo nagle nie widział już Sprouta, a własne lustrzane odbicie, z identycznym żalem do świata i pędem do samozniszczenia.
I tylko gdzieś na dnie serca, cichutko, zamigotało chłodne podejrzenie, poddające w wątpliwość to "wolałbym tam umrzeć", nieśmiałe pytanie czy Castor myślał tak samo o innych wilkołakach, o nim samym. Nie, chyba nie - odpowiedział sobie od razu na widok łez i uginających się kolan - myślał tak tylko o sobie, jak ja, jak każdy z nas.
A potem, w r e s z c i e, dotarło do niego, co Castor właśnie zasugerował, zwerbalizował, o czym myślał.
-Nie. - zaprotestował gwałtownie, nieświadom nawet, że robi to na głos. Nie ty, nie ty, nie ty. -Ani mi się waż, nie mów tak, nie my... - nie myśl tak, nie rób nic głupiego, chciał powiedzieć, ale urwał w pół słowa, porażony własną hipokryzją.
Przecież o t y m nie dało się nie myśleć.
A gdy Castor płakał bezradnie, jak dziecko, nie dało się już stać przy parapecie.
Nie wiedział nawet kiedy, ale już klęczał przed nim, nie wiedząc do końca co zrobić i jak przebić się przez klatkę kończyn, nie zostawi go przecież w niej s a m e g o, nikt nie powinien być z t y m sam. W pierwszej chwili chciał chwycić Castora za dłonie, zmusić by spojrzał mu w oczy, ale na szczęście uświadomił sobie okrucieństwo tego gestu - więc położył mu dłonie na ramionach aby nim potrząsnąć, opamiętaj się, ale nie, to też było nieodpowiednie...
-Rozumiem. Przecież wiesz, że rozumiem. - wyszeptał z naciskiem, ale zamiast potrząsnąć Castorem po prostu przytulił go mocno, oferując mu własne ramię na te łzy, bo przecież rozumiał na tyle dobrze, że sam nie powstrzymywał już szlochu.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stara szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stara szopa [odnośnik]01.06.21 22:21
Obiecywali sobie, że nigdy więcej się nie spotkają. Pobożne życzenia, nawet te głoszone po dwóch stronach towarzyskiej barykady, miały niestety to do siebie, że były wyłącznie tym. Życzeniami, marami, mgłą gotową rozwiać się przy pierwszym mocniejszym podmuchu wiatru.
— Wierzę ci.
Znam Cię, przecież. Też byłbyś zły o swoje siostry. Siostrę.
Cholera, Castor przecież wciąż myślał, że Justine nie żyje.
Ten drobny szczegół wyrwał go z gładkiego, choć rwącego nurtu przemyśleń nagle i bez większych sentymentów. W takiej sytuacji — alternatywnej dla wszystkich innych, prawdziwej dla Castora rzeczywistości — Michael musiał czuć się podwójnie odpowiedzialny. Krótkie ukłucie żalu, tym razem na siebie, ubodło go w serce, bo oto w myśl nieracjonalnych myśli miał czelność wystąpić przecież tak nieelegancko przeciw człowiekowi, który bez ratowania i pomocy innym nie mógł żyć. Ba, to Sprout znajdował się w tej dwójce na słabszej pozycji negocjacyjnej. Gdzie była bowiem pewność, że gdyby znajdował się tam z nimi, cokolwiek by się nie działo, to on zapobiegłby tragedii i uchronił Aurorę od krzywdy?
Wrócił myślami do widoku uśmiechniętej, choć nieco nieobecnej siostry, której przyglądał się przy śniadaniu; nie wyglądało, jakby była czymś poruszona, jakby była ranna. Może więc nie stało się nic szczególnie podłego? Prawie by w to uwierzył, gdyby nie fala wspomnień; dni spędzonych w drewnianej chacie w Gloucestershire, podobnej rozmiarowo do szopy, w której się znajdowali. Udało mu się trzymać sekret przez niemal dwa miesiące. Przekonany był, że gdyby siostra naprawdę chciała, mogłaby ukryć przed nim wszystko.
A ta myśl była gorzką pigułką, którą zamiast prawie bezboleśnie przełknąć, przegryzł. Rozgniótł trzonowcami na drobny, gorzki proszek, który zmieszał się ze śliną i rozlał gorycz na całą jamę ustną.
Ale przynajmniej nie powinien dziękować.
Cóż zatem powinien? Powinien był umrzeć. Cholera; przecież tamten niewyrośnięty mężczyzna uratował mu życie. Szkoda, że nie spytał wpierw, czy ratowany sobie tego faktycznie życzy. Twarz mężczyzny ściągnęła się w oczywistym wyrazie bólu. Czuł, że od ciągłego drżenia, napięcia, złości, żalu i smutku zaczynają boleć go mięśnie. Nieprzyzwyczajone do wysiłku, bo nigdy nie był szczególnie atletyczny, a miał w sobie akurat tyle mocy, by przenieść ceramiczne donice akurat tam, gdzie wskazał mu czasem ojciec, czasem Rory, zdarzało się nawet, że nieocenieni Halbert i Herbert. Nie był ani silny, ani odważny. A jednak trzymał się, przez te dwa cholerne miesiące. Może powinien napisać do Tonksa wcześniej? Pewnie tak.
Ale bał się. Bał się zupełnie tak samo, jak bał się teraz. Że słowa, których nie mówił nawet w gniewie, które wybrał starannie właśnie dlatego, że uderzały w czuły punkt, które miały ułatwić im rozstanie, zapomnienie, spisanie na straty — że te słowa spaliły łączący ich most, rozorały zasiane plony, zniszczyły uprawy. Bał się w ten sam sposób, co wilkołaki na przestrzeni wieków. Jak każdy z nich. Nie chciał, naprawdę nie chciał nigdy myśleć, że stanie się częścią takiej wspólnoty. Wciąż wygodniej było mu wypierać, za wszelką cenę nie nazywać tego, co się z nim stało. Stąd krótkie odpowiedzi, na równie krótkie pytania. Lokacja i termin. Bez szczegółów, bo ich historię Michael czuł pod swoimi palcami jeszcze kilka chwil wcześniej. To szczegóły kazały mu bowiem zwątpić na moment, wstrzymać oddech, wczepić się w materiał płaszcza tam, gdzie połyskiwały blizny.
Był wtedy w Szkocji. Istotna informacja, lecz Castor w pierwszej chwili nie zrozumiał, czemu właściwie o tym wspomina. Od samego początku był pewien, że to nie Michael. Karmił się bowiem marną wiarą, że gdyby faktycznie jakimś cudem spotkał Tonksa w jego drugiej formie, ten by go nie zaatakował. Znał przecież jego zapach. Choć teraz pozbawiony nuty olejków, które zwykł dodawać sobie do prania jeszcze w Londynie, a które teraz kłuły jego znacznie bardziej wrażliwy nos niespodziewanie intensywnym zapachem. Ale znał. Wiedziałby.
Nie jest bestią. Nie jestem bestią...
Nie chciał nią być. Myśl, że mógłby kiedykolwiek zrobić komuś krzywdę, wżynała się w żołądek, wykręcała go bezlitośnie na wzór mokrej ścierki. Pierwszą pełnię przeżył w środku lasu, pośrodku niczego, jeżeli wierzyć jego pamięci i znanych mu zwyczajów okolicznych mieszkańców. Obudził się kompletnie wyczerpany, nagi, po strzępach ubrania nie było śladu, ale teleportował się szczęśliwie nad ranem, gdy jeszcze wszyscy spali. Był właściwie czysty — poza pozostałościami lasu zwłaszcza na łokciach i kolanach, zeschłymi liśćmi wplątanymi w miodowe loki i zapachu mchu przyklejonego do skóry tak, że musiał wziąć wyjątkowo długą kąpiel. Panicznie czyścił sobie paznokcie, na wszelki wypadek, bo nie chciał nawet myśleć, że zebrać się za nimi mogło coś innego niż tylko ziemia.
Potrzebował go. Potrzebował Michaela Tonksa, znowu, wciąż, ciągle, stale. Ale duma, cholerna męska duma nie pozwalała mu zwerbalizować myśli wcześniej, bo chciał wierzyć, że przecież może dać sobie radę sam. Że nikt nie musi wiedzieć o tym, co mu się przydarzyło. Że zdoła ukryć zanik apetytu, przykrótkie spodnie, bo tylko takie mu zostały, schudnięcie w oczach i nocne spacery.
— Ale kiedy to prawda... — kolejny żałosny jęk, który wraz ze słowami stłumiony został przez przylegające ściśle do twarzy dłonie. Był zagrożeniem. Nie wiedział, jak radzić sobie z samym sobą. Tracił kontrolę, czuł, że grunt wymyka się mu spod nóg, a jedynym ratunkiem była rada kogoś doświadczonego.
Bo jak na ironię, w Tonksie nie widział wilkołaka. Widział przyjaciela, serdecznego człowieka z ciężką ręką, gdy przychodziło do bitki, ratującego głupkowatym uśmieszkiem w panice, człowieka mimo wszystko skrajnie odpowiedzialnego, dobrego na dobrym miejscu. Nie było w obrazie Michaela miejsca na bestię; istniała informacja, że może kiedyś się w nią zmienia. Nigdy się nie staje.
Czemu Sprout brał za pewnik, że on sam po wrześniu już na zawsze zaprzepaścił swoje człowieczeństwo?
Nie spodziewał się; silnych, ale — czy wydawało mu się? — nieco chudszych niż zapamiętał, ramion oplatających jego pozbawione wigoru ciało. Ciepło, które od niego emanowało, już nie parzyło. Było czymś nieśmiało przyjemnym, gdzieś na pograniczu ulgi i niedowierzania. Ale wystarczyło. Wystarczyło, by Castor odkleił wreszcie zmoczone własnymi łzami dłonie od twarzy, by zarzucił ramiona na barki Tonksa, a czoło oparł o połę płaszcza ze smoczej skóry. Jak dziecko wtulające się w talię matki, zupełnie ufnie, w przepływie słabości, której nigdy nie spodziewał się prezentować.
Gdy kiedyś ochłonie — jeżeli ochłonie — będzie miał nadzieję, że Michael nie miał mu tego za złe.
— Ja bym umarł, Mike, wiesz? — Mike, Mike, Mike. Miękkość głosek odbijała się od jasnych ścian kości czaszki, powracała słabym echem. Czemu właściwie myśl o nim — że jest tutaj, blisko, że czuje jego zapach, nawet zmieszany z czymś obcym, ale jego, bez wątpienia, że grzeje jego ciało, znowu, bo przecież nie pierwszy raz (bo Castor ma na końcu świadomości wspomnienie z tegorocznej zimy, gdy mieli coś zrobić w lesie, a on sam wywrócił się jak wiejski głupek i zmoczył sobie ubranie śniegiem, kończąc z przeziębieniem tylko dlatego, że Tonks pożyczył mu sweter z jakimś mugolskim motywem) — była jedyną znośną myślą, która drążyła mu umysł?
— Bałem się... Tak cholernie się bałem, że ich już nie zobaczę... — ręce zsunęły się wreszcie z barków mężczyzny, by wsunąć się tym razem pod jego ramiona, a wciąż drżące palce złączyły się w koszyczek na plecach aurora. — Mamy... Taty... Rory... Miałem iść po cholerny ślaz, a skończyłem jak...
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stara szopa [odnośnik]02.06.21 16:46
Barki aurora wcale nie były tak stabilne, jak Castor mógł się spodziewać - wyraźnie drżały od (nie)powstrzymywanego szlochu, choć Michael przygryzał dolną wargę prawie do krwi żeby nie wydać z siebie żadnego głośniejszego dźwięku i nie rozkleić się już całkiem. Żeby choć próbować być oparciem i nie rozsypać się całkowicie samemu w obliczu tej przerażającej tragedii, bo przecież to była tragedia, koniec świata, najokrutniejszy żart losu. Nie życzyłby klątwy likantropii najgorszemu wrogowi i w najczarniejszych snach nie przypuszczał, że dotknie jednego z jego najlepszych przyjaciół. I to Castora, który miał być bezpieczny, przed którym było całe życie.
Rozgoryczenie po własnym ugryzieniu nigdy nie minęło, ale Michael miał już trzydzieści-parę lat. Zdążył się wyszumieć, a pretensje o rzeczy których nie zdążył zrobić mógł mieć tylko do siebie. A Sprout był... t a k i młody, to t a k i e niesprawiedliwe...
Pomimo rozpaczy, utrzymał się jakoś w pionie - co zresztą stało się odrobinę łatwiejsze, gdy młodszy wilkołak mocno się w niego wczepił. Jeszcze przed chwilą Michael lękał się gorącego pulsowania w skroniach, zwiastunu potencjalnego niebezpieczeństwa, nie mając pojęcia jak się uspokoić, ale...
...jeszcze nie rozumiał czemu, ale chyba trochę się uspokoił. Może to zadaniowość pomogła mu się skupić na czymś innym niż własne emocje i wspomnienia, na pewno tak. Castor płakał mu na ramieniu, a Tonks powoli wychodził z szoku i choć rozpacz nadal odrętwiała - to wreszcie był w stanie pomyśleć o czymś innym.
W pierwszej chwili - o tym, jak bardzo Sprout wychudł i zmizerniał. Nigdy nie przytulali się w ten sposób i może to niespodziewana bliskość potęgowała to wrażenie, ale młody wydawał się jeszcze drobniejszy niż Tonks zapamiętał. Auror uspokajająco poklepał go po plecach, delikatniej niż w normalnej sytuacji - miał niepokojące wrażenie, że młodszy blondyn za chwilę rozleci się nie tyle emocjonalnie, co dosłownie. Czy mu się zdawało, czy czuł pod palcami nawet kręgi kręgosłupa...? Likantropia to wszystko tłumaczyła, Michael pamiętał zbyt dobrze jak jego własne ciało przestało być jego w tamtych pierwszych miesiącach po ugryzieniu, jak zdradzało go nie tylko w pełnię, a codziennie - żałośnie słabe, nieposłuszne, obce.
A jak radził sobie Castor...?
Bardzo niechętnie spróbował wrócić myślami do wcześniejszych minut i przypomnieć sobie, czy oprócz blizn widział też wystające żebra (czy tylko mu się wydawało, czy tylko wyobraźnia dopowiadała teraz najczarniejsze scenariusze?) czy zdołał dostrzec coś jeszcze. Nie, chyba nie, przed oczyma miał tylko krwawe pręgi. Myśli same pobiegły dalej, z dala od blizny, ku detektywistycznej analizie, bo taktowny przyjaciel nie śmiał już dopytywać o nic zapłakanego przyjaciela, ale auror podświadomie usiłował złożyć z tej układanki jakąś logiczną całość.
List, tak zagadkowy i nagły.
Pełnia, już za kilka dni.
Powrót - ale nie do niego, nie do wojny, może nawet nie do rodziny - powrót wymuszony tragicznym wypadkiem.
Castor go potrzebował. Potrzebował jakiegokolwiek wilkołaka, a znał tylko jednego. Świadomość, że w przeciwnym wypadku Sprout nie napisałby pewnie nigdy była jakoś słodko-gorzka, ale przyniosła ze sobą dziwny, smutny spokój. To... przecież lepsze, niż wszelkie niejasności.
Dobrze, że napisał. Jeśli przeżywał to wszystko podobnie jak Michael, nie chcąc rozmawiać z nikim, to chwycenie za pióro było szalenie odważne. Albo był tak strasznie przerażony, że...
Ja bym umarł przerwało brutalnie ten logiczny ciąg myślowy. Tonks drgnął gwałtownie, a palce same zacisnęły się na kamizelce Sprouta na plecach, przyciągając go - o ile to możliwe - jeszcze bliżej. Przez całą gamę emocji nie zdążyła się przebić świadomość, że Castor był o krok od śmierci - sam musiał o tym przypomnieć, teraz, dobitnie, a Michaela ogarnęła nagła panika.
Zostawiłem go, a teraz jest wilkołakiem i omal nie umarł - pomyślał na wpół przytomnie i myślałby o tym dalej, gdyby nie dźwięk własnego imienia, miękkiego i zdrobnionego. Nie był już Tonksem, ani (na szczęście) Fenrirem ani Michaelem, nagle było tak jak dawniej, a Castor przecież żył.
-Przeżyłeś. - przypomniał zdławionym głosem i jemu i sobie. Choć w czerwcu obiecał sobie, że już nigdy nie pozwoli sobie na podobne poufałości z Castorem, a od października miał nieokreślone przeczucie że przy nikim tak robić nie powinien - to i tak przesunął dłoń z pleców na miodowe włosy i zmierzwił je niezgrabnie, tak jak zawsze, gdy usiłował go pocieszyć. A może siebie pocieszyć. -Żyjesz. - powtórzył pewniej, wręcz ostro. I nawet się nie waż tego zmieniać. Do głowy cisnęły mu się kolejne pytania: pokonałeś go? Uciekłeś? Kto jeszcze wie? Co zrobiłeś w pełnię? Każde okrutniejsze od innego, na żadne sam Michael nie chciałby odpowiadać. Stłumił je więc w zarodku, oprócz jednego.
-Wyleczyłeś się sam...? - Castor nie widział bladego uśmiechu przez męskie łzy, ale głos nad uchem zabrzmiał cieplej, z nutą podziwu.
Poczuł dłonie na plecach, usłyszał rodzinną wyliczankę, wyczuł że Castor jedynie się nakręca i sprobował jakoś to uciąć (ignorując, na razie, nieprzyjemne ukłucie w dołku - jaki cholerny ślaz?). -Skończyłeś żywy i to jest najważniejsze. - powtórzył to samo po raz trzeci, samemu się zapętlając, bo choć zdążył już cofnąć lewą rękę z miodowych włosów to prawa nadal kurczowo trzymała kamizelkę. -Wróciłeś do nich. - i jesteś dziesiękroć odważniejszy ode mnie, bo ja nie byłem w stanie spojrzeć w oczy własnej rodzinie. -Do rodziców, do Aurory i nawet nie próbuj myśleć, że bez ciebie byłoby im lepiej. - tłumaczył powoli, jak dziecku. -Pomyśl, co by czuli gdybyś... nie przeżył nie mogło mu przejść przez usta. -...tam został. Mama, tata, Aurora, ja... - wyliczył na jednym wydechu, chcąc powtórzyć po Castorze jego własne słowa, ale nie zatrzymując się w porę.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stara szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stara szopa [odnośnik]02.06.21 18:04
Nawet jeżeli barki aurora nie były zbyt stabilne, były dokładnie wszystkim, czego Castor potrzebował. Co ten fakt mówił o nim? Że szukał oparcia w kimś, komu ufał bezgranicznie, której to więzi nie mógł zniszczyć nawet płynący bezwzględnie czas. Bo tylko on próbował ją nadszarpnąć — nie zniszczyć przecież; może Michael odniósł wrażenie, że Castor chciał zapomnieć o wszystkim, co razem przeżyli, ale... przecież to nie była prawda!
Nie, nie, nie, to nieprawda, to wszystko kłamstwo... Kłamałem... I mam za swoje...
Nic nie dzieje się bez przyczyny, a każdy uczynek oceniany być musiał sprawiedliwie; lordowie Somerset podobną prawdę zamknęli we własnym motcie, wiążąc ją już na zawsze z ziemiami, nad którymi panowanie przejęli. Sprawiedliwości stało się zadość i niebo Castora już runęło. Klęczeli, kucali, przebywali właśnie wśród jego resztek, nic niewartych odłamków, których pochwycenie ochoczo w dłonie skończyć się mogło w najlepszym wypadku skaleczeniem, w gorszym z kolei dać początek kolejnej brzydkiej bliźnie. Ale mogli mógł je przecież posklejać. Nie teraz, gdy drżał on, gdy drżały filary michaelowej postury, które ciągnęły go jakoś w górę, do prostych pleców, tak w przenośni, jak i w rzeczywistości.
Castor słyszał niewiele; może nie tyle nie słyszał, ile nie rozumiał wszystkiego, co działo się wokół niego w stopniu, który uznałby za zadowalający. Emocje wzięły przecież górę nad zdrowym rozsądkiem, którym zwykł pysznić się czasem ponad miarę, zwyciężyły nad pragmatyzmem podejmowanych decyzji, zostawiły go prawie samego, zdanego na łaskę i niełaskę każdego impulsu, który wreszcie przebije się przez stawiany naprędce mur z własnych traum, do których wcześniej nie chciał dopuścić nikogo. Nikogo, kto sam nie przeżył czegoś podobnego.
Pełnia. Myśl orbitowa, zawsze gdzieś w pobliżu, choć często spychana na bok czymś chwilowo ważniejszym, bo zwariowałby jeszcze przed pierwszą, gdyby cały czas myślałby wyłącznie o jasnej tarczy, zyskującej coraz to bardziej na rozmiarze, niepomnej na błagalne szepty, często wyłącznie nieme poruszenia warg, bo ciało nie słuchało się go ostatnimi czasy nader często, a swobodnie krzyczeć mógł wyłącznie rozum.
Pełnia. Już niedługo.
Pełnia. Jeszcze nie wie, co będzie robił.
Pełnia. Miał zapasy akonitu — czy jak pewnie wolał przyjaciel, tojadu — ale cóż mu po nich, gdy poprawne uwarzenie eliksiru wciąż było poza zasięgiem jego umiejętności.
Pełnia. Druga. Czy Michael je liczył? Czy zlały się wreszcie — po jakimś czasie — w ciąg przykrych konieczności, czy każda z nich miała szansę na indywidualność?
Pełnia. Chyba wolał by to wilk z niego wyszedł; nie chciał dzielić świadomości z czymś, co nie było nim samym.
Drgnięcie drugiego z mężczyzn — niezapowiedziane, trochę gwałtowne w swym wyrazie — znów szarpnęło świadomością. Siłą ściągnęło do szopy, której drewnianego zapachu już nie czuł. Nos upchany w konsekwencji płaczu, usta smakujące co rusz słonych łez. Dłonie na smoczej skórze, dłonie zaciśnięte na wełnianej kamizelce. Gorąco, wilgotno od łez, nie tylko jego, ale to tylko wrażenie, bo wciąż było ich tyle, że gdy zebrał się w sobie, by rozchylić nieco powieki, te przesłoniły mu widok na cały świat. Bo świat chwilowo skurczył się, świat przybrał postać przyjaciela, przyjaciel był światem. Światem, światłem, nadzieją, odłamkiem złamanej obietnicy, ofiarą ostrych słów, które nigdy nie powinny paść.
Po tych wszystkich szkaradnościach wciąż przy nim trwał.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi i logice — z całą pewnością podsumowałby w innej sytuacji Sprout.
— Al—Al—Ale—e — nieśmiały znak sprzeciwu. Pytania nie musiały wybrzmiewać, bowiem Castor i tak musiał mu powiedzieć. Nikt go oczywiście nie zmuszał, nie czuł na sobie bezkompromisowego spojrzenia aurora, a wiedział, że ten był w stanie zagrać odpowiednio na ludzkich emocjach, by wyciągnąć z człowieka wszystko, co było mu potrzebne. Sprout nie mówił jednak pod przymusem. Chciał. To było jego (trudno w tej chwili mówić o pełni świadomości, lecz wcześniejsze przygotowania i list stanowiły dowód na to, że sytuacja, w której się znaleźli była konsekwencją jego niewymuszonych decyzji) postanowienie i musiał je wypełnić. — Ale tam by—ył kto—oś jeszcze...
Mały, jasny punkt na tle lasu.
Wybawca i przekleństwo zaklęte w jednym ciele, bo to poniekąd przez ów nieznajomego czarodzieja Castor musiał żyć z klątwą.
Ciepły prąd przesunął się, dla odmiany, w dół Castorowego kręgosłupa. Zaraz pod kręgami, które przecież tak dobrze czuć mógł przyjaciel, który właśnie targał mu włosy. Zupełnie tak, jakby nie płakali właśnie na podłodze szopy, jakby byli gdzieś absolutnie daleko, w krainie, gdzie pełnia nie istnieje, a może nie istniała sama likantropia. Gdzie wojna to tylko straszak na małe dzieci, by grzecznie siedziały przy obiedzie i nie szurały łokciami po stole.
Nie dał rady nabrać powietrza w ciszy. Kolejne pełne płaczu, drżące hausty powietrza nie były tym, co mogło szczególnie pomóc w sytuacji, były jednak znakiem, że Sprout bardzo powoli próbował odzyskiwać kontrolę. Że wreszcie czuł się bezpieczniej, choć bezbrzeżna lekkość w głowie potrafiła odurzyć, stępić zmęczone czuwaniem zmysły. Bo gdy zasypiał umysł, budził się instynkt.
Zepchnął na chwilę tajemniczego bohatera poza granicę zainteresowania. Ciężko było go winić za jednowątkowość, gdy właśnie na nowo przeżywał największą traumę swego krótkiego bądź co bądź życia. Życia, które faktycznie dopiero co zaczął, a które bliski był skończyć za sprawą głupiego błędu, czy przeoczenia. Na pytanie o wyleczenie kiwnął jedynie głową, znów przymykając powieki. Czuł, że od emocji kręci mu się w głowie, nie był pewny, czy dałby radę utrzymać się na nogach o własnych siłach. Ale wtedy dał radę. Dał radę nawet teleportować się do chatki niewiele większej od tej szopy, doczołgał się do kuferka z medykamentami. Pamiętał, jak zmywał własną krew z desek, bo czołgał się na brzuchu, gdy nogi z bólu postanowiły odmówić posłuszeństwa albo może tylko on myślał, że tak było.
Prawdziwa siła tkwiła bowiem w małych gestach. W podziwie, którego część rozbrzmiała nad wyraz wyraźnie w tonie głosu blondyna. I siła ta spowodowała, że Castor wreszcie oderwał czoło od przemoczonej już skóry.
Nawet nie wiedział kiedy udało mu się uwolnić własne palce ze wspólnego uścisku. Kiedy długie palce przesunęły się równocześnie po obu prawie gładkich policzkach, gdzieniegdzie czując tylko znajome ukłucie wyjątkowo świeżego zarostu. Gdyby miał o sobie większe mniemanie, pomyślałby, że Mike ogolił się dla niego, z jego powodu, ale przecież to niedorzeczne, prawda? Jeszcze ponad godzinę temu nie wiedział nawet, że Sprout po raz kolejny mierzy się z piórem i listem do niego. Ponad godzinę temu miał jeszcze własne życie, własne problemy, a teraz wciągnięty został wbrew swej woli w emocjonalne bagno, z którego wyjść nie było wcale tak łatwo.
Ale Castor próbował. Dłonie uspokoiły się wreszcie i na powrót przywarły do policzków. Tym razem nie Sproutowych, a Tonksowych, jakby chciał unieruchomić go w tej pozycji z jakiegoś nieodgadnionego powodu. Skupić się na lineaturze jego twarzy, przypomnieć sobie, że przecież kiedyś mógłby za nim w ogień skoczyć, że byli przecież wciąż tymi samymi Michaelem i Castorem. Może z większą ilością blizn na jednego człowieka, może pokiereszowani. Ale pomimo upływu czasu...
— Nie pożegnałem się wtedy pięknie, co? — pierwsze nie—płaczliwe zdanie przybrało formę szeptu, nieco zachrypłego, poprzedzonego zaskakująco silnym jak na wątłe członki Sprouta pociągnięciem nosem. Nie był pewny, czy miał już wystarczająco siły, by utrzymać głowę prosto, pozwolił sobie więc na kolejne złamanie bariery. Czoło do czoła, przymknięte oczy, kciuki cierpliwie ścierające aurorskie — wilcze łzy.
Chyba mógł poradzić sobie o własnych siłach, ale nie chciał jeszcze tego robić.
— Przepraszam, Mike...
I przepraszać Cię będę po stokroć razy dziennie, jeżeli będzie trzeba.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stara szopa [odnośnik]02.06.21 22:27
Pełnia - liczył każdą, za kilka dni przypadnie dwudziesta trzecia, a za miesiąc dwudziesta czwarta. Druga rocznica, paraliżująca, odbierająca nadzieję i każąca liczyć się z wiecznością. Sam nie wiedział, czy zdaje się sobie zbyt młodym czy już doświadczonym wilkołakiem - dwadzieścia dwa to niby sporo, ale nie dla kogoś, kto wciąż się boi. Dopiero teraz, jak przez mgłę, docierało do niego, że przecież boi się już nieporównywalnie mniej niż Castor.
Zamienił w końcu jeden lęk na drugi. Nie bał się już pełni, nie ich.
Od sierpnia - o tym nie wiesz, młody przyjacielu, o tym wiedziałbyś tylko gdybyśmy mieli wtedy ze sobą kontakt i gdybyś jakimś cudem mógł zobaczyć puste oczy i trzęsące się nogi i zwierzęcy strach w ludzkiej postaci, bo przecież o t y m nigdy bym ci nie powiedział, bo tylko Kerstin musiałem powiedzieć, bo uciekłbyś wtedy, bo jak widać nasze pożegnanie w czerwcu jedynie uprzedziło to, co nieuchronne - pojawiło się straszniejsze zagrożenie. Już nie księżyc był wrogiem, a on sam. Gorące, nieokiełznane emocje. Gorączkowa chęć ucieczki.
Pamiętał tylko pierwszy raz, dwudziestego pierwszego sierpnia. To miał być pierwszy i ostatni raz. Nawet ten jeden raz miał przecież przypłacić pętlą na własnej szyi, tak sobie obiecał, zaraz po ugryzieniu, dwa lata temu. Przesunął granice tej obietnicy i jednak żył, bo przeżyć musiała Justine, a Kerstin nie mogła zostać sama.
A potem nadszedł październik i demony z Azkabanu i Michael przestał już liczyć, bo bał się tego czego by się doliczył i bał się, że nie znajdzie już kolejnej wymówki by żyć nadal. Jeszcze wczoraj uwierzył na moment, że może mógłby żyć tak po p r o s t u, ale przed chwilą gotów był znów wpaść w spiralę tamtych czarnych myśli. Przynajmniej dopóki miał choć cień wątpliwości odnośnie tego, kogo spotkał (lub raczej nie spotkał) na swojej drodze Castor, bo dystans pomiędzy Gloucestershire i Szkocją zdjął część ciężaru z jego ramion.
A teraz - teraz w y m ó w k a znalazła się sama, bredząc coś o własnej śmierci (nie ty, nie ty, nie ty, ty na nią nie zasługujesz) i wczepiając się mocno w barki i plecy. I w tej spirali rozpaczy do Michaela docierało przynajmniej, bardzo powoli, że jest tutaj wezwany po pomoc, że jest potrzebny.
Nawet, jeśli pomógłby lepiej z czymkolwiek innym. Czymkolwiek.
Przymknął oczy i zacisnął szczękę, ale wtulony w ramię Castor nie widział przecież jego miny, sprzeciwu na jego własny sprzeciw.
I nie wiedział. Nie wiedział, że...
Nigdy o tym nie rozmawiali i Michael nie sądził, że będzie musiał mu powiedzieć. Nie w taki sposób. Nie w takiej chwili. A może to jedyna odpowiednia chwila? Może... może nie będzie tak źle, może będzie mógł przynajmniej się łudzić, że te łzy to z innego powodu - albo uronić o kilka więcej, dla  n i c h.
-Zginęły trzy osoby, gdy ja przeżyłem. Zagryzł dwie. - wszedł mu w słowo, zadziwiająco płynnie, tak jakby miał tą kwestię przećwiczoną. I tylko lekko drżący głos i drobna nieścisłość matematyczna zdradziły, że nadal nie ułożył sobie w głowie , co właściwie tam się stało i kto kogo pozabijał. -Nie roztrząsaj, kto tam był, bo zwariujesz. - przerwał Castorowi, może zbyt brutalnie, bo w jego głosie zadźwięczała jakaś kategoryczna nuta, z którą dyskusji już nie było. Wiedział w końcu, co mówi. Wiedział z doświadczenia, a jeśli nawet aurora złamało nieustanne roztrząsanie tamtej nocy, to do czego doprowadzi wrażliwego Sprouta?!
Wyczuł nieśmiałe skinięcie głową i zmusił się do uśmiechu, mimo, że Castor nie mógł go nawet zauważyć.
-No widzisz. - szepnął zaskakująco ciepło, łagodnie, tak jakby te słowa wypowiedziała zupełnie inna osoba niż autor poprzedniego, szorstkiego wyznania. -Jesteś silny, wyleczyłeś się sam. - podkreślił. Na usta znów cisnęło się pytanie jak, wiedział przecież jak cholernie to bolało i jak to paraliżuje. Stłumił je, znowu, roztropnie. Nie ma sensu rozdrapywać ran. Zwłaszcza, że przed chwilą rozdrapał własną i nadal krwawiła i musiał wziąć kilka szybkich wdechów by pozbyć się i c h twarzy spod powiek.
Zamknął oczy, bo jednak nie dał rady nie płakać nad Castorem, nad n i m i, a dziecinnie i naiwnie nie chciał by Sprout widział go takiego.
Też musiał być dzisiaj silny, dla niego.
W klatce utkanej z ciemności i z własnych wspomnień, nie zauważył nawet, że Castor powoli się uspokaja. Ani gdzie wędrują jego dłonie.
Otrzeźwił go dopiero kojąco chłodny dotyk na policzkach, a na pograniczu świadomości zatańczyło wspomnienie gwiazd (konkretniej Bliźniąt, ale nie znał się na astronomii na tyle by nazwać własne wspomnienie), skrzących się w czarnych tęczówkach...
Co...
Błyskawicznie otworzył oczy i na ułamek sekundy skrzyżował spojrzenia z innymi tęczówkami, dalekimi od ciemnego nieba nad Kent. Jasnymi, niczym norweskie białe noce. Mgnienie zaskoczenia i - równie szybko przymknął z powrotem powieki, jakby obawiając się, co Sprout mógłby w nich dostrzec.
Na chwilę wstrzymał oddech.
To na pewno przez jego płaszcz, przez j e g o zapach, to nic więcej, przypadkowe wspomnienie. Powinien był go wywietrzyć, choć przecież nie chciał. Zbyt oszołomiony by jakkolwiek zareagować, pozwolił Castorowi oprzeć czoło o czoło, choć czuł narastającą panikę, objawiającą się przyśpieszonym życiem serca.
I starał się ją stłumić, bo przecież to nie wina Sprouta, że Michael Tonks stał się - albo zawsze był - zupełnie nienormalny.
Nie cofnął głowy, to byłoby niegrzeczne, a zapłakany Castor chyba potrzebował jakiejkolwiek i czyjejkolwiek braterskiej bliskości. Gotów był skupić się na nim, na wilkołaczym problemie, zażenowany chaosem we własnej głowie, ale ostatnim, czego się spodziewał, były przeprosiny.
O tym teraz Sprout myślał? W takiej chwili...?
-C...co? - otworzył oczy, spoglądając na Sprouta jakby ten spadł z księżyca, jak ten czarodziej z mugolskich legend. A nie, on chyba pofrunął na księżyc. Nieważne.
Czy w takim razie wcześniej, zanim klęknęli na podłodze, niechcący okazał mu chłód? Poczuł ukłucie winy, przyjemnie otrzeźwiające - na tyle, by zdołał podnieść rękę i odwzajemnić braterski gest i otrzeć policzki Castora.
-Daj spokój, nie myśl nawet o tym. - zaprotestował prędko, choć trudno było wyczuć czy w gorączkowym tonie aurora kryje się nie myśl o tym teraz czy nie ma sprawy czy nie myślmy o tym wcale, czy chaotyczna mieszanka tych trzech komunikatów. Tamta rozmowa była niezrozumiała i trudna, a Michael Tonks nie był przecież analitycznym Krukonem z pędem do zrozumienia. Gdy nie potrafił rozplątać emocji i faktów, wolał raczej po gryfońsku stawiać czoła sprawom, które mógł samemu okiełznać - a w ciągu lat nabrał mistrzowskiej wprawy uciekania od spraw problematycznych. Od Olava, od Leo i Cory Howellów, od Hannah, od zniszczonych przyjaźni, od zbyt natrętnych kochanek i zbyt surowych szefów, a chyba tylko cudem - lub dzięki czyjejś wyjątkowej determinacji - nie uciekł wczoraj od pewnego trudnego spotkania.
Przynajmniej nie uciekł dzisiaj, choć nie umiał pocieszać. Za to...
...za to może znał kogoś, od kogo mógłby się nauczyć.
Przecież jeszcze nie powiedział Castorowi (bo nie wpadłoby mu to do głowy, nie wpadło zresztą aż do teraz) że...
-Cieszę się że żyjesz. - uśmiechnął się ciepło i szczerze, odchylając głowę do tyłu. Na wszelki wypadek uniósł dłonie, gdyby młody wilkołak nie mógł sam utrzymać równowagi. Ale chyba się trzymał. Jakoś. Może.
Wkradająca się między nich atmosfera powagi, spotęgowana jedynie wyznaniem na które właśnie wysilił się auror, nie pasowała jakoś do ich przyjaźni - może biedny Castor naprawdę myślał, że coś jest nie tak.
Może to za wcześnie, ale trudno wymyślać suche dowcipy na poczekaniu, a tylko jeden przychodził Tonksowi do głowy.
-I cieszę się, że najwyraźniej nie dolewasz już do prania tego okropnego czegoś, Promyczku. - błysnął zębami w promiennym, wilczym uśmiechu, instynktownie wstając jednocześnie z kolan, bo szczeniacką ksywkę wymyślił przecież gdy usiłował nauczyć Sprouta wyprowadzania skutecznych ciosów w walce na pięści. Mam poczuć ogień, a nie... - miał być płomyczek, ale cały Castor był przecież jak promień słońca. I niegdyś bardzo nie lubił być do niego porównywany, więc teraz - zgodnie z tradycją - powinien żartobliwie walnąć Michaela w ramię, ale nie zdąży, bo Tonks zwinnie wstał. Odszukał wzrokiem filiżankę Castora i swoją - wciąż całą - a potem wziął do rąk obie i usiadł obok, opierając się o ścianę.
-Napij się, cały zmarzłeś. - wręczył Sproutowi herbatę, zsuwając własny płaszcz z ramion. Chyba jemu też by się przydał.
-Dobrze, że napisałeś. - zaliczyli już rozpacz, zaliczyli kiepski żart, mieli w dłoniach herbatę, można się nad wszystkim zastanowić. -Nigdy cię z tym nie zostawię. - rzucił jakby nigdy nic, sięgając po własną filiżankę, bo przecież mówił to tylko żeby zagłuszyć ciszę, bo przecież to była oczywista oczywistość.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stara szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stara szopa [odnośnik]03.06.21 23:26
Nadchodziła druga pełnia. Choć Castor nie miał prawa o tym wiedzieć, przykre paralele pomiędzy losami jego i jego mentora pozwalały na postawienie kolejnych fundamentów pod ich relację. Gdyby wiedział, świadomość ta z pewnością pozwoliłaby mu na oddech ulgi. Powiew nadziei, że przecież nie wszystko jeszcze zdążył zniszczyć, rozbić na milion kawałków. Może... może nie musiał wierzyć, że świat zakończył się w momencie, w którym wilcze kły zatopiły się w jego boku.
Może nie musiał przeżywać każdej mijającej sekundy, minuty, godziny, dnia z tą palącą świadomością, że oto c o ś się skończyło, a on nie wiedział nawet, czy na miejscu tego czegoś pojawiło się jakieś inne.
Chciał utrzymywać grę pozorów; z początku radził sobie absolutnie nagannie i chyba tylko łut szczęścia — albo bardzo taktowne przemilczanie niektórych kwestii przez rodzinę — pozwolił mu na utrzymanie się na powierzchni własnych kłamstw. Później szło już trochę lepiej, zwłaszcza gdy rany zaczęły się goić i nie musiał zmuszać się do uśmiechów, gdy tak naprawdę każda komórka jego ciała wyła z bólu. Od tamtego czasu było już nieco lepiej. Ku własnemu przerażeniu zauważył, że z każdym kolejnym przemilczeniem przychodziło mu to prościej; bo starał się mącić półprawdami, kłamstwami białymi jak świeże śniegi i pomijaniem informacji, których świadomość złamałaby delikatne serca: zwłaszcza matki, ale i innych domowników.
Po pierwszej — po ostatniej pełni — zaczął się bać znowu. Bał się cały czas. Jego serce rozrywane było przez strach, biło szaleńczo, szybko i mocno, a Castorowi zdawało się, że nie było możliwości, by serce pracujące z taką siłą nie pozostawiało śladów. Krwawych wykwitów sińców zaraz pod skórą klatki piersiowej. Bał się jednak — znowu — zweryfikować własne przypuszczenia. Bał się stanąć przed lustrem raz jeszcze, przyjrzeć się bliznom. Bo to nie było jego ciało. Blizny nie były jego częścią; częścią były piegi, które podarowało mu słońce, składając setki pocałunków na bladą skórę nosa oraz obu policzków. Ale nie to, czego jeszcze kilka chwil wcześniej dotykał Michael, co parzyło żywym ogniem, co kiedyś przybierze barwę znienawidzonego srebra, co znów zniknęło pod warstwami materiału.
Tymczasem jego kości zgrzytały zębami na podłym owocu strachu. Gdy nadchodził, czuł nóż na gardle — gorący oddech, gorąca krew, krew w ustach, a może to była żółć? Jeden krzyk — krzyk rozpaczy, krzyk złości: złości na siebie, na okoliczności, na tajemniczego czarodzieja, który ratując mu życie, rozwiązał worek z klątwą likantropii, wreszcie i na wilkołaka (nie Michaela, nie Tonksa, nie Mike... jakie szczęście, że to nie był on...), który był za to wszystko odpowiedzialny.
Nie chciał nawet myśleć, co działo się z przyjacielem, gdy stracili kontakt. Przede wszystkim nie chciał pytać — materie, które miał do poruszenia, nie należały do najprzyjemniejszych, a ran mieli wystarczająco dużo.
Nie spodziewał się, że Mike odsłoni przed nim swoje.
Nie musiał przecież. A jednak Castor wysłuchał wszystkiego, co przekazywał mu przyjaciel. Ze ściśniętym z przejęcia gardłem, przez które nie mogło przecisnąć się nawet pół słowa współczucia. Bo co mógł mu powiedzieć? Niewiele więcej ponad to, co sam usłyszał.
Skończyłeś żywy i to jest najważniejsze.
Ale jak mógł w ogóle równać obie sytuacje? Przecież nie wiedział niczego, poza tym, że w przypadku Michaela ktoś naprawdę stracił życie. Nawet nie ktoś. Dwie osoby. Trzy? Nie ważne. Nie będzie pytał o szczegóły, nie będzie ciągnął go za język. To nie była historia Sprouta; nie mógł pozbyć się wrażenia, że Mike otworzył się tylko ze względu na mocno emocjonalną reakcję Castora na własne ugryzienie. Ale nie musiał. Było to zaskakująco przyjemne, odurzające wizją współdzielonych wrażeń, przynosiło ulgę, ale... nie było konieczne.
Zauważył też zmiany w tonie, którym mówił przyjaciel. Był wtedy wdzięczny, że wciąż ukrywał się przed jego wzrokiem, bo zmiany mimiki, które wraz z nimi przychodziły, wydawać się mogły komicznie przerysowane. Od pełnego powagi napięcia do delikatnego rozluźnienia, bo znów, kolejny raz okazywało się, że to Tonks nadawał ich relacji odpowiednią dynamikę, to on wrzucał ich na mniej lub bardziej przychylne wody i kierował statkiem. No dobrze, dziś i Castor przyłożył rękę do koła sterowego, ale miał nadzieję, że kiedy nadejdzie konieczność ponownego chwycenia życia we własne ręce, upłynie wystarczająco dużo czasu, by nie musiał robić tego w podobnie chaotyczny sposób, co dziś.
Skupił się więc na tym, co potrafił najlepiej. Na przyjmowaniu cudzych emocji, na swej roli dobrego kompana głównego bohatera, bo nigdy nie było jego marzeniem, by grać pierwsze skrzypce. Z dziwnym rodzajem niezadowolenia pomieszanego z ulgą i poczuciem, że właśnie tak powinno być (to on powinien być wsparciem, jak teraz ścierać łzy z jego policzków i zapewniać, zapewniać gorąco i szczerze, że to ostatni raz i nigdy więcej nie dopuści, by historia się powtórzyła) przyglądał się mu, studiując rysy jego twarzy. Prosty nos, wysokie kości policzkowe, silną linię szczęki, jasne rzęsy, śmiesznie długie, bo zawsze wydawało mu się, że tylko jego własne są podobnej długości i że dlatego irytowały Aurorę, gdy byli jeszcze dziećmi. Półumyślnie zignorował jego usta, o ćwierć centymetra oddalone od własnych dłoni, bo nie było przecież powodu, by o nich myślał, bo potrafiły mówić same za siebie, bo skupić się musiał znów na jego oczach.
Oczach, które otworzyły się niespodziewanie, a gwałtowność tego gestu wydawała się zachwiać ich dwójką w posadach. Castor nie cofnął wzroku, utrzymał spojrzenie w skrzących, błękitno—szarych oczach przyjaciela, do czasu aż ten nie zdecydował, zaskakująco szybko zresztą, zamknąć ich ponownie. Tym razem Sprout poszedł w jego ślady, przyjacielską bliskość wykorzystując do odzyskania przynajmniej cienia władzy nad samym sobą, nad odruchami, które doprowadziły ich do tego parszywego miejsca, aż nie poczuł wreszcie, że w istocie było mu przeraźliwie zimno.
Drgnął więc pod wpływem dotyku, zaskakująco delikatnego, jak na dłonie aurorskie ścierania łez z policzków; łez, których nie mogliby zliczyć, nawet gdyby naprawdę bardzo chcieli. Postanowił też tkwić w niespodziewanym komforcie ciszy, bo skoro Michael kazał, czy też prosił o to, by nie myślał o czymkolwiek, zmęczony umysł Sprouta robił właśnie to; nie myślał, skupiał się tylko na rzeczach absolutnie istotnych. Na oddychaniu pomimo zatkanego od płaczu nosa, na tym szaleńczym biciu serca, które ledwo powstrzymywane było przez klatkę wypukłych żeber. Mógłby tkwić w gęstej masie instynktu przetrwania, tak samo jak robił to przez ostatnie dwa miesiące. Mógłby, gdyby nie jedno zdanie.
— Dobrze, że jesteś... — powiedział wreszcie, pozornie nie odpowiadając na żadną ze wcześniejszych myśli, które znalazły swą werbalizację wśród ścian drewnianej szopy. A jednak był to pierwszy krok, w którym Castor postanowił pokazać Michaelowi jak na dłoni, że go potrzebował. Nie jako jedynego znanego mu wilkołaka, choć to też, ale przede wszystkim jako przyjaciela. Cząstkę duszy, którą utracił na własne życzenie prawie pół roku wcześniej. Cząstkę siebie, bez której nie mógł być w stu procentach sobą.
Udało mu się utrzymać w pionie. Gdy tylko Tonks odchylił się nieco, Castor upadł już całkiem na kościsty tyłek, a plecy przycisnął z całej siły do ściany. Niedługo potem i potylica znalazła w niej oparcie. I pewnie siedziałby w tej pozycji dłużej, gdyby nie wyczuł — czy nie na tym polega przyjaźń — że w powietrzu gęsto aż od atmosfery, którą trzeba było rozładować żartem. Jednym z tych absolutnie najniższych lotów, w których znaleźli wspólny język.
Otworzył więc jedno oko, absolutnie leniwie spoglądając na aurora w wyczekiwaniu, cóż takiego mogłoby mu przyjść do głowy.
Przezwisko.
Naprawdę wracali do siebie.
— Chcesz mi powiedzieć, że przez cały ten czas śmierdziałem i siedziałeś cicho? — ochrypły śmiech rozdarł ciszę panującą między nimi na pół, podobnie jak rozdarł zmęczone lico Sprouta. A jednak uśmiech, który wykwitł mu na wargach, dawał nadzieję, że mimo tego, iż jego niebo runęło, to świat się nie skończył. Trwał bowiem dalej. Rośliny kwitły, przekwitały i gniły tak samo jak przed ich ugryzieniami. Dzieci się rodziły, starce umierali, ludzie kochali, odchodzili, woda w strumykach płynęła równie wartko. Czasami nagły koniec był tylko przyspieszonym początkiem, czyż nie?
Powłóczył za nim wzrokiem. Herbata. Zupełnie o niej zapomniał, a sam ją proponował. Dopiero otrzymanie jej w dłonie — jeszcze ciepła, całe szczęście — ugruntowało go w rzeczywistości z pełną mocą, a płaszcz zarzucony na ramiona pozwolił na pierwszy promyk nadziei, że może zbierze się z tego wszystkiego całkiem sprawnie i oszczędzi przyjacielowi widoku siebie w formie... zbitego psa.
— Dobrze, że przyszedłeśpoprawił go po pierwszym łyku napoju. Zabawne, jak ciepła ciecz potrafiła rozluźnić ścianki gardła, albo przynajmniej sprawić wrażenie, że robi dla siebie coś dobrego, tak dla drobnej odmiany. Wykorzystał okazję, by wyciągnąć długie, chuderlawe nogi w przykrótkich spodniach, by następnie znów przełożyć filiżankę tylko w jedną rękę, a drugą poklepać miejsce po swojej prawej stronie, gdyby Michael wyraził zgodę do zasiądnięcia obok. — Będąc zupełnie szczerym... Napisałbym wcześniej, ale...
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stara szopa [odnośnik]04.06.21 5:41
Nie było tak jak dawniej i może nigdy nie będzie - zrozumiał Mike, gdy ich spojrzenia zetknęły się zbyt nagle i zamiast ciepłej normalności, poczuł palący dreszcz wstydu. Na szczęście, Castor nie mógł czytać mu w źrenicach ani w myślach ani słyszeć panicznego łomotania serca. Na szczęście nie wiedział, że zaprzyjaźnił się z szaleńcem, a Michael... tak, przy odrobinie starań będzie mógł udawać, że wszystko w porządku. Że ostatnie miesiące wcale nie były piekłem i nie odcisnęły na nim nieodwracalnego być może piętna, że nadal jest tamtym dawnym Michaelem i nie słyszy w głowie żadnego szyderczego głosu i nie płonie w nim jakiś trudny do okiełznanania ogień.
Da radę. Sprout już dawniej widział tylko te dobre rzeczy, co zresztą Michael w nim podziwiał. Jak wtedy, gdy eskortowali z Londynu tamtych uciekinierów i Castor patrzył tylko na dziecko żony jednego z poległych aurorów i nigdy, przenigdy nie dopytał dlaczego Tonks zniknął nagle w lesie i dlaczego błysnęły tam promienie zaklęć i dlaczego ziemia zapadła się pod ciężarem Orcumiano i dlaczego wszędzie czuć było zapach krwi. Teraz, co prawda, młody mężczyzna nie mógłby chyba zignorować metalicznej woni, ale to nic, to nic, to nic.
Otrze jego łzy - dłonie lekko mu drżały, bo z zaaferowania nie wiedział już jak zrobić to nienachalnie i delikatnie - a potem utka tarczę ze złudzeń i iluzji, bo oprócz konkretnej pomocy Castor potrzebował przecież normalności i nadziei. Tonksowi brakowało i jednego i drugiego, ale to nic, to nic, to nic. Na szarość zwątpienia i czerwień gniewu (to takie niesprawiedliwe, niesprawiedliwe, niesprawiedliwe by klątwa dosięgła dobrą osobę) przyjdzie czas później. Na razie liczyło się tu i teraz - doprowadzenie przyjaciela do względnego porządku. Stłumienie emocji, których tamten tak gorąco chciał wysłuchać. Założenie maski bladego uśmiechu i opanowanie własnego ciała i oddechu.
Dobrze, że jesteś. Trzy proste słowa zagroziły całemu teatrowi, ale na szczęście Castor nadal miał przymknięte oczy i nie mógł chyba zobaczyć jak w jasnych oczach błyszczą kolejne łzy (otarte pośpiesznie, póki były możliwe do zahamowania), jak bezpieczna maska pęka i jak po bladej twarzy przemyka czyste niedowierzanie. Czasem trzy słowa to zarówno zbyt wiele, by się nie wzruszyć, ale może zbyt mało, by w nie uwierzyć.
Czasem lepiej nie wierzyć i trzymać bezpieczny dystans, bo potem trzask zamykanych drzwi zbyt boli.
Może uwierzyć byłoby łatwiej, gdyby nie seria wszystkich innych pożegnań i zranień, gdyby nie przemiana przy Hannah, gdyby po drodze nie skrzywdził tylu innych osób.
Nie bylibyśmy tutaj, gdyby nie tragedia. - uświadomił sobie, zajmując drżące dłonie filiżankami z herbatą. Jak w ogóle miał się z tym czuć? Radość z powrotu marnotrawnego przyjaciela wydawała się niewłaściwa, budziła poczucie winy. Ten przyjaciel nigdy nie powinien wracać, powinien pozostać w Londynie lub gdziekolwiek indziej, bezpieczny, a jeśli miał kiedyś chwycić za pióro - to powinien to zrobić z innego powodu niż wilkołacze kły i zrujnowane życie.
Wziął głęboki oddech, otrzeźwił się żartem, spróbował rozwiać cudze smutki. Przynajmniej to jeszcze potrafił, a na sercu zrobiło się przyjemnie ciepło, gdy na zapłakanej twarzy drugiego blondyna wreszcie pojawił się uśmiech.
-Dokładnie tak było. - roześmiał się krótko, ale od razu dodał uspokajająco: -Ale te ubrania śmierdziały tylko dla mnie... - nie prosiłby przecież nikogo o zmianę czegokolwiek tylko po to, by załagodzić przykre skutki nadwrażliwości własnego węchu, własnego problemu, ubocznego efektu klątwy, o której nigdy nie chciał z Castorem rozmawiać.
A teraz musiał. Uśmiech na moment zamarł mu na ustach, ale szybko wziął się w garść i dodał, niemalże wesoło: -...a teraz dla nas. Zresztą, są bardziej irytujące zapachy. Nie wiem... krew, nie, miał przecież ż a r t o w a ć, -...konie. - palnął pierwsze, co przyszło mu do głowy.
Zarzucił płaszcz na ramiona Castora (nieświadom, że nie wszystkie zapachy będą odbierać podobnie i że Sprouta właśnie otuliła kolejna irytująca woń, dla Tonksa z kolei przedziwnie pokrzepiająca) i usiadł obok, wreszcie biorąc łyk własnej herbaty.
-Powinieneś napisać od razu... - westchnął, ale w wypowiedzianym dla formalności pouczeniu nie krył się ani cień pretensji. -Ale ja pisałbym list dłużej. - szepnął. Ale ja nie napisałem do nikogo. -Ktoś jeszcze wie? - rzucone ostrożnie, delikatnie, by wybadać grunt. Ułożyć strategię. Przez umysł same przewijały się skojarzenia, zapalając światła alarmowe. Letnia misja Zakonu, by pozyskać nowych sojuszników. Plan wykorzystania wilkołaków do walki. Nieuchronne niebezpieczeństwo dla w s z y s t k i ch ze strony Ministerstwa i popleczników Czarnego Pana, gdy tylko sprawa się wyda - a przecież się wyda, przecież wsparcie likantropów dla sprawy Zakonu nie pozostanie niezauważone. Ile z tego Castor wiedział? Ile powinien wiedzieć, dzisiaj, wstrząśnięty? Ile chciał wiedzieć? To przecież nie była jego wojna, a wilkołacze kły znów go w nią wciągnęły. Wciągnął go sam Tonks, pertraktując z jednymi likantropami i będąc doskonale świadom, że konsekwencje spadną też na innych - nawet niewinnych, neutralnych. W życiu nie spodziewał się, że podpisywał wtedy też wyrok na Castora. Nie ty, nie ty, nie ty.
I jeszcze ten list.
Wziął głęboki wdech, filiżanka zadrżała lekko w dłoni.
-Wiesz, że... pomogę ci tak czy siak, prawda? - zaczął ostrożnie. Przynajmniej głos mu nie drżał, już nie, jeszcze nie. -Że... nie wiem, co miałeś na myśli w tym liście, ale brzmiało jakbyś chciał wrócić do... - jak to ująć? W końcu zdecydował - prosto z mostu. -Wróciłeś do Doliny, napisałeś do mnie, ale to nie musisz wracać do wojny i polityki, Cas, to nie jest ze sobą powiązane. Nigdy być nie powinno, to ja zbyt długo nie zauważyłem, że się boisz o rodzinę i o siebie i nie powinienem był cię wtedy w to wciągać, przepraszam. - wydusił w końcu, patrząc gdzieś w taflę herbaty i mówiąc coraz szybciej i szybciej. Chwilowo ślepy na dumę i ambicję swojego młodego przyjaciela, próbował naprostować kłamstwo, w które przecież uwierzył. I nieudolnie przekazać, że przecież uważał wtedy Castora przede wszystkim za przyjaciela, a nie rekruta, że samemu potrzebował tej przyjaźni bardziej, niż Sprout sobie kiedykolwiek wyobrażał. I że to on, nie Castor, powinien przeprosić - bo to on, gdzieś po drodze, zapętlił gdzieś tą relację, wplątując zbyt młodego czarodzieja o zbyt czystej krwi w sprawy, które nie powinny, nie musiały być dla niego aż tak ważne, by ryzykować dla nich życie.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stara szopa 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stara szopa [odnośnik]05.06.21 0:27
Może i nie było jak dawniej; ba, na pewno tak nie będzie, bo nie tylko Michael przez ten czas zebrał kolejne cęgi na własnym zdrowiu. Trudno było porównywać sytuacje, w których znaleźli się rozłączeni przyjaciele. To, co mogło z zaskakującą łatwością połamać delikatne filary psychiki Castora, dla Michaela stało się w pewnym momencie częścią cierpkiej codzienności. Sprout momentami przeczuwał, że Tonks nie mówi mu wszystkiego — nie miał mu tego, oczywiście, za złe, jednak nie potrafił przy tym utrzymać w ryzach własnej imaginacji, która starała się sama zapełnić luki powstałe przez niedomówienia. Ciężko było wtedy wyplątać się ze spirali, z pewnością stwierdzić, że coś jest faktem, co innego domysłem, a jeszcze inne informacje tylko je udawały, będąc zwykłymi kalumniami.
A jednak trwał w ciszy, cofał się o krok od ognia emocji, który teraz przeszedł na przyjaciela. Wierzył, że gdy nadejdzie odpowiedni czas, ten powie mu więcej, może nawet wszystko. Na własnym przykładzie dowiedział się już, że naleganie na tłumaczenia często odnosi skutek odwrotny i przynosi więcej szkód niż pożytku.
Żyli. Żyli oboje, byli w tej szopie r a z e m i to liczyło się najbardziej. Czas leczy rany, czas segreguje wspomnienia i układa je w odpowiedniej kolejności. Czas, czas, czas... gdzieś z tyłu głowy Castora, wśród przycichających wyć targających jeszcze sekundy wcześniej jego ciałem emocji, pojawiła się zaskakująca myśl.
Że przecież mieli czas. Tyle, ile tylko chcieli.
Nie stali naprzeciw brygady ni egzekucyjnego plutonu. Skryci w bezpiecznych objęciach starej szopy na Wrzosowisku Sproutów mogli być wreszcie sobą, lub przynajmniej starać się zaakceptować stan rzeczy, w którym się znaleźli. Nie musieli martwić się przede wszystkim innymi jak wtedy, gdy eskortowali wdowę po aurorze wraz z małym dzieckiem. Czasami ten obraz powracał w snach. Biegł z niemowlęciem w ramionach, rozdarty między szybkością, która zazwyczaj była jego atutem, a bezpieczeństwem dziecka i jego matki. Uśmiechał się cały czas — trochę dla pokrzepienia ponurego nastroju, trochę pewnie w wyniku nerwowej reakcji — nawet gdy Tonks zniknął mu z oczu, ale przerażonej kobiecie powiedział wtedy tylko, że nic jej się nie stanie. Nie mógł mówić, że cokolwiek będzie dobrze. Nie świeżej wdowie, próbującej ratować przede wszystkim dziecko (jej błaganie ugrzęzło w umyśle Castora, wbiło kły w miękką tkankę mózgu i zdawało mu się, że nigdy nie odpuści — zabierz, proszę mojego synka, nazywa się Peter, po tacie... jak mi się nie uda, obiecaj mi, że będzie o tym pamiętał...; udało jej się, na całe szczęście udało, lecz Castor wciąż pamiętał, budził się czasem oblany potem, a spokojna twarz Petera migotała uparcie pod powiekami). W szopie nie było czasu na śmierć, na wiatr, który szarpał szeroko pojętym zewnątrz. Byli tylko oni, herbata w drżących filiżankach — w drżących dłoniach — półuśmiechy, półsłówka, zmęczone powieki, które wreszcie podniosły się do góry, pozwalając raz jeszcze na przyjrzenie się otoczeniu.
A było czemu, bo w centralnym punkcie mikroświata pojawił się znów roześmiany Michael. Przyjemne mrowienie, ciepło rozlane po klatce piersiowej i opuszczony na taflę herbaty wzrok. Bo to przez herbatę, na pewno przez nią, działała cuda i rozgrzewała, wciskała na spierzchnięte wargi uśmiech wbrew napuchniętym oczom.
Na brodę Merlina, dobry miałem pomysł z tą herbatą, ale trzeba będzie wypić z pół litra wody minimum, bo inaczej spuchnę jak przerośnięta dynia...
— No ja mam nadzieję, że tylko dla Ciebie... To był olejek miętowy, mój ulubiony zresztą... Pokazałbym Ci kiedyś, jak go się robi, ale obawiam się, że w obecnym stanie rzeczy moglibyśmy tego nie wytrzymać... — kluczowe użycie słowa "obecny" pokazywało jak na dłoni, że Castor wciąż jeszcze wierzy, że może uda się to odwrócić. A może nie wierzył, może tylko oszukiwał sam siebie, starając się chwytać czegokolwiek, nawet najostrzejszych żyletek kłamstwa (bo mówionego samemu sobie), byleby znów wystawić głowę ponad powierzchnię szarego marazmu. Właściwie już dawno temu powinien zrobić Michaelowi podobną lekcję, zdobywanie wiedzy nie było bowiem niczym złym, wręcz przeciwnie — w wielu kręgach stanowiło godną pielęgnowania cnotę. On sam zresztą uwielbiał zbierać urywki pozornie bezużytecznych informacji, by od czasu do czasu dzielić się nimi z napotkanymi osobami. Kto wie, może takie odwrócenie uwagi, skupienie jej na czymś pozornie mało ważnym mogłoby przynieść ulgę przemęczonemu ciągłym analizowaniem ryzyka Aurorowi?
— Konie, konie, konie... — cień irytacji prześlizgnął się nad pozornie rozbawionym tonem młodego mężczyzny, który wreszcie postanowił wsunąć okulary na czoło i rękawem własnej koszuli zlikwidować pozostałości po łzach, których nie zdołał przetrzeć przyjaciel. — Od koni są gorsze tylko aetonany. Jeżeli o tym nie wiesz, prędko się przekonasz.
Teatralne wywrócenie oczami — które swoją drogą szybko się zmrużyły, próbując wyłapać potrzebną ostrość widzenia bez pomocy szkieł korekcyjnych — mogło zasiać ziarno ciekawości w sercu drugiego z blondynów. Gdy się żegnali, Castor nie przejawiał chyba aż tak dużej niechęci do parzystokopytnych...?
Odruchowo poprawił płaszcz, który osiadł na jego ramionach, zupełnie przypadkowo sprawiając, że woń, która do niego przyległa, rozpanoszyła się w jego najbliższym otoczeniu znacznie szybciej, niż by sobie tego życzył. Pociągnięcie nosem odblokowało przepływ powietrza w jednej z dziurek, co odmalowało się na twarzy Sprouta kolejnym wyrazem nagłego zirytowania, następnie zaś zaciśnieciem powiek i nosa z całej siły, a poderwana w głębokim wdechu klatka piersiowa dopełniła tylko wrażenia, że woń ta podrażniła jego węch na tyle, że był bliski kichnięcia.
— Sosna i... melisa? — mruknął raczej niewyraźnie, bo do siebie, skupiony tylko na tym, że w istocie znał skądś ten zapach, ale pewien był, że nie miał on jakiegoś praktycznego przełożenia, a stanowił raczej nieintencjonalną mieszankę. Wrażenie to spotęgowało tylko wyczucie — wreszcie — także i zapachu kawy (gdyby nie znał Mike'a, uznałby pewnie, że był to zabieg mający na celu wyeliminowanie tych pierwszych nut). Dałby już sobie spokój z analizowaniem rzeczy, które absolutnie nie powinny go interesować, w końcu na własne życzenie wypisał się  z tej znajomości (czego żałował, żałował każdego dnia), lecz gdy zaciągnął się jeszcze raz, wyczuł coś jeszcze.
Suszoną cynię.
Tym razem był pewny.
Uśmiech wywołany tą realizacją utrzymał się na jego ustach wbrew wszelkiej logice i pozostał na nich do czasu, aż kolejne słowa przyjaciela nie wybrzmiały wśród ciszy przetykanej ich oddechami, usilnymi próbami powstrzymania smarków przed wydostaniem się poza nos i innymi okolicznościami przyrody.
— Bałem się, że nie będziesz chciał mnie znać — powiedział w końcu, znów uciekając spojrzeniem gdzieś na bok, znów pozwalając twarz wrócić do wyrazu ostrożnej wstrzemięźliwości emocjonalnej, która przecież tak mu nie pasowała. Na bladych policzkach zaczynały pojawiać się pierwsze pąsy (herbata działała zaskakująco skutecznie, wziął więc kolejny jej łyk), lecz Castor wydawał się ignorować je z całkiem dobrą skutecznością. — Ja bym na Twoim miejscu nie chciał. Nie dość, że Cię okłamałem, to jeszcze w tak podły sposób...
Nie wyjaśnił jednak Sprout tego, co było kłamstwem, przyjmując bowiem, że uzdolniony auror pokroju Michaela przejrzał go na pierwszy rzut oka i właśnie fakt, że Castor nie był z nim szczery, gdy zrywał znajomość, zabolał go najbardziej. Nie słowa o nie jego wojnie, a brak szczerości, na którą przecież stawiali we wzajemnych relacjach od samego początku.
Dopiero kolejne pytanie zdawało się być kubłem zimnej wody, kolejnym wabikiem na czający się wciąż po kątach szopy strach.
— Tylko Ty — pewna, natychmiastowa odpowiedź zbiegła się w czasie z delikatnym odłożeniem filiżanki na ziemię obok prawego uda Castora. Ten odnalazł wreszcie wystarczająco dużo siły, by poderwać głowę do góry i raz jeszcze skrzyżować spojrzenia z mentorem. — I błagam, błagam na wszelkie świętości tego świata, nie mów nikomu. A już na pewno nie Rory... Mama... mama by tego nie przeżyła, a tata ma wystarczająco problemów. Wszystko, co stało się tutaj... Proszę, niech pozostanie między nami.
Gardło znów gotowe było do zaciśnięcia. Jednak kolejne dźwięki płynęły dość wartko, głoska goniła głoskę, a wraz z kolejnym słowem mówił Castor coraz to szybciej, gorączkowo, co znów odbiło się w skrzącym antracycie spojrzenia, które nie chciało odrywać się od twarzy przyjaciela; przynajmniej do czasu aż nie uzyska jego zgody, bo zrozumienie podobnej decyzji graniczyło z cudem. Dopóki oczywiście druga strona sama nie pojmie, że głównym źródłem takiej, a nie innej reakcji Castora, spiritus movens ich dzisiejszego spotkania był przecież strach.
Paskudnie pospolity strach.
Strach, który ustąpił kolejnym odczuciom, gdy Michael znów poczuł się na tyle pewnie, by wejść w buty mentora raz jeszcze. Z początkiem kolejnej wypowiedzi słuchał go Castor z tym samym przejęciem, które prezentował w trakcie ich pierwszej rozmowy w barze, lecz gdy pojął, w którą stronę idzie rozumowanie przyjaciela, musiał mu przerwać.
— Mike... Ale ty czasem głupi jesteś... Jak cię w ogóle przyjęli do Biura? — wywrócenie oczami stanowiło wisienkę na nieco zbyt odważnie krytycznym torcie, który Sprout postanowił zaserwować Tonksowi w ramach... Właściwie czego? Próby obrócenia niekomfortowej dla niego sytuacji w żart, bo zazwyczaj właśnie tym ratowali się przed niezręcznościami, które ciągnęła za sobą szczerość?  W każdym razie rozczochrane jasne loki poruszyły się wraz z kręcącą się w wyrazie dezaprobaty głową Castora, gdy ten postanowił stanąć na wysokości zadania.
Dźwignął się więc na wciąż drżących nogach. Ostrożnie, z plecami przywierającymi szczelnie do ściany dla odpowiedniej asekuracji. Poszło mu zresztą lepiej, niż zakładał, a krótka zmiana mimiki oddała szczere zaskoczenie, które na ułamek sekundy znalazło się w jego umyśle. Nie czekał jednak dłużej — na pewno nie czekał na ewentualne upomnienia ze strony Michaela, bo znał je na pamięć i mógłby odtworzyć je z pamięci w każdej dowolnej chwili — zamiast tego podszedł do niego, ignorując także jakiekolwiek ślady protestu.
— Chcę wrócić. Do Ciebie. Chcę prosić, byś dał mi drugą szansę, choć wiem, że pierwszą spieprzyłem koncertowo — dłoń sama odnalazła ramię Tonksa, ułożyła się na nim pewnie, gotowa nawet do objęcia, gdyby tylko zastniała taka potrzeba. Tym razem jeden słowotok przeistoczył się w drugi, jakby Castor miał w planach zagłuszyć rozbrzmiewające w powietrzu myśli przyjaciela własnymi. — Nawet nie próbuj przepraszać. Wciągnąłeś mnie, bo sam tego chciałem. Bo myślałem wtedy, że dam sobie radę, że mogę być kiedyś tak odważny jak Ty. Dziś wiem, że nie jestem, ale nie każdy musi być w tym świecie bohaterem bez skazy. Chcę naprawić swoje błędy, przezwyciężyć słabości, ale przede wszystkim nieść nadzieję. Te słowa, które powiedziałem, gdy się żegnaliśmy... Te o krwi... To nieprawda. To też moja wojna. Byłbym takim samym padalcem jak tamci, gdybym nie korzystał z przywilejów, jakie daje mi moja krew, gdybym nie mógł wykorzystać jej w dobrym celu.
Nawet nie zauważył kiedy zaczął mówić równie szybko co przyjaciel, lecz chyba było tak zawsze; Tonks nadawał im rytm, a Sprout dzielnie się go trzymał, czasami tylko myląc kroki i plącząc sobie język. Lecz nie dzisiaj.
— Przede wszystkim jednak... Chciałbym znów móc cię nazywać przyjacielem.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next

Stara szopa
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach