Elizabeth Dearborn
AutorWiadomość


Ostatnio zmieniony przez Lizzie Dearborn dnia 22.12.21 21:21, w całości zmieniany 1 raz

0.
Proste historie, niezawodne wykładnie elementarnych zasad: o sennej dolinie usianej złotymi kaczeńcami, o księżycu zakochanym w wielkookich sarnach, o ziemi pachnącej słońcem. Wszystkie uczą małą Lizzie, jak działa świat i jak wchodzić w relacje ze światem...
– Bo kiedy zapala się lampa na końcu drogi, wiemy już, że czas wejść w progi domów i zaglądać zza zasłony. – Śpiewny i przedziwny jest głos Eloise Dearborn. – Nie zostajemy na gościńcu po zmroku. – Mama Elżbietki ma talent krasomówczy i słabość do gawędziarstwa, co niezmiernie cieszy jej córkę, zasypiającą w rytm melodyjnie inkantowanych słów. (Eloise ma też w sobie szczyptę mrozu, ale o tym Liz przekona się będąc już nastolatką. Póki co muśnięcie chłodu przejawia się u pani Dearborn rzadko i nie budzi niepokoju. Przypomina płatki śniegu sypiące się z nieba na kwietniowy ogród.) We snach Liz śni mamine opowieści. Śni je jeszcze przez długie lata po wyrośnięciu z okresu dziecięctwa. Po nocy utulonej w baśniowy ton dawnej idylli budzi się zawsze rześka i wypoczęta.
Ale rewers monety ukazuje oczom Liz zgoła inne oblicze. Znane z dzieciństwa historie wracają bowiem również na jawie. Wracają postrzępione, pokawałkowane. Składają się na wianuszek okraszonych goryczą chwil, kiedy pogodne nauki o życiu – w akcie przewrotnej złośliwości losu – zostają obdarte ze śpiewności i z magii.
1.
Gdy pochyla się nad krwawiącą dłonią mamy, rozoraną o szorstkość posadzki, nawet się nie krzywi. Niewiele myśli, gotowa działać bardziej w oparciu o instynkt niż snuć jakiekolwiek rozważania. – Co to było? – pyta z troską. – Zachwiałaś się, zanim upadłaś. – Eloise zbywa córkę machnięciem ręki i uśmiechem, który nie sięga oczu. Wstaje z kuchennej podłogi – ot, jak gdyby nigdy nic – i podchodzi do zlewu.
Przez wyglądające na Dolinę okna widać, jak falują pola, jak kołysze się mak. – Zwiastun kapryśnego lata, taki chmurny dzień – rzuca Eloise. Stoi plecami do Liz, rękę trzyma pod bieżącą wodą. – Rozkołysany mak i wiatr, co świszczy w uszach. Za zimny ten wiatr... – urywa i milczy, milczy.
– Mamo? – Elizabeth, bladziutka i nagle mniejsza, próbuje nie dopuścić do głosu dyskomfortu, jaki wywołuje w niej dziwne zachowanie matki. Nie czuje się w tej chwili na swoje czternaście lat, najchętniej ukryłaby się pod kołdrą.
– No już, mała, pamiętasz formułę. – Sztucznawy półuśmiech nie schodzi z twarzy kobiety. Liz podchodzi bliżej, poprawia uścisk na różdżce:
– Curatio vulnera. – Rana goi się. Uśmiech Eloise wreszcie sięga oczu, była uzdrowicielka jest dumna ze swojej pociechy.
– Nazbieramy ziół na herbatę, hm?
Wychodzą do ogrodu, ale Liz nie patrzy na zrywane gałązki mięty. Jej wzrok ucieka ku sennej dolinie, ukołysanej wiatrem zlewającym się na pola od strony północy. Na dnie doliny żółte kaczeńce złocieją od słońca i pierwszy raz w życiu Liz nie odnajduje w kochanej barwie ukojenia dla zatroskanego serca.
2.
Działa mechanicznie, mamrocząc przy tym pokrzepiające czułości. Przyklęka obok leżącej u stóp łóżka mamy. Delikatnie mocuje dłonie pod jej pachami, dbając, by uścisk był pewny. – Spokojnie, powolutku – szepce cicho. Ustawia się odpowiednio, zgina kolana – niedawno w mugolskim podręczniku pielęgniarstwa czytała, jak ważne jest przybranie poprawnej postawy podczas dźwigania chorego. Nawet nie rozważa użycia różdżki, świadoma własnych braków w dziedzinie zaklęć. Ostrożnie wstaje, dźwigając ogłupioną Eloise. Panująca w pokoju ciemność ukrywa płynące po policzkach Liz łzy. (Blask księżyca dociera jedynie w kąt izby, gdzie lata temu lubił drzemać ich psidwak, Jimmy.) Gdy Eloise leży już bezpiecznie na łóżku, jej córka siada obok, przytłoczona nagłym wysiłkiem fizyczno-emocjonalnym. Mijają minuty, oddech Liz się uspokaja, a Eloise zapada w sen. Elizabeth rozjaśnia pokoik maleńkim lumosem. Uważnie bada śpiącą, szukając na jej ciele siniaków czy innych ewentualnych obrażeń do zaleczenia. Ostatecznie rzuca Episkey Maxima na mamine biodro, gdzie rośnie spory krwiak. Długo wypatruje na twarzy matki oznak niepokoju, ale Eloise śpi jak dziecko. Lizzie wstaje z łóżka i idzie do wyglądającego na ogród okna. Podwórze, inaczej niż sypialnia pani Dearborn, jest teraz dobrze oświetlone mleczną łuną księżyca. Widać przekwitłe piwonie, którym Liz nie poświęciła jeszcze tego lata swojego czasu. Za nimi pnie się w niebo młodziutki powojnik. Dostrzec można rozciągnięty między wiśniami sznur na pranie i-... – A to spryciarz – mruczy Liz na widok jelonka obgryzającego korę na pniu jednego z drzew. Równocześnie przypomina sobie opowiadaną ongiś przez mamę historię o księżycu zakochanym w wielkookich sarnach. Słodkogorzkie wspomnienie sprawia, że serce podchodzi jej do gardła i Liz musi odejść od okna. Zmęczona, siada na znajdującym się pod ścianą krześle, zwija się w kłębek i zapada w niespokojny sen.
3.
Kiedy pierwszy raz ma ochotę uderzyć innego magomedyka w twarz, ręce zaciska w pięści tak mocno, że zostawia ślady paznokci we wnętrzu dłoni. – Jeszcze słowo, a zaręczam, że będziesz wąchał kwiatki od dołu – warczy niemal, składając wszelako obietnicę bez pokrycia. Opuszcza szpital w parszywym nastroju, żegnana rzuconym oschle Wypatruj sowy od dyrektora! Teleportuje się do wierzbowego lasku za domem i szybkim krokiem przemierza zagajnik, docierając do wydeptanej między drzewami ścieżki. Kuca, na rozgrzanej ziemi kładzie powoli obydwie dłonie. Łypie między konary, gdzie jesienne słońce czule przymila się światu. Na jednej z gałązek siedzi mały ptaszek i przygląda się Liz z zainteresowaniem.
– Ptaszyno – wita się Lizzie. – Taka byłam uradowana dziś rano. – Jeden ze starszych uzdrowicieli zatrzymał ją na korytarzu z wiadomością, że "po dyżurze chciałby porozmawiać o Eloise". Naiwna Liz zrobiła sobie nadzieje. Przełomowa diagnoza? Innowacyjne metody leczenia? – Przemawiam do wróbla, a tymczasem stary zrzęda zapewne wnosi już podanie o dyscyplinarne zwolnienie "butnej młódki". Żegnaj, narybku... Cóż, przynajmniej ukończyłam staż. – Nie żałuje swojej burzliwej reakcji. Mungo od pewnego czasu jest coraz mniej przyjaznym miejscem, a szerzące się w magicznej Brytanii skrajne idee odbijają się echem wśród zarządu szpitala. Nie, Liz nie żałuje wypowiedzianych w przypływie gniewu słów. To myśl, że znów dała się zwieść, powoduje nieprzyjemny ucisk w brzuchu. Kiedyż wpoi sobie tę naukę, by nie pozwalać nadziei władać każdym skrawkiem serca?... Rozważania o własnej naiwności powoli, ale skutecznie wiodą umysł na manowce, gdzie litania obaw i trosk tylko czeka, aż ktoś spuści ją z łańcucha. I nagle wspomnienia – przykre, trudne – krążą po głowie Liz niczym tornado.
(Eloise patrzy wzrokiem spłoszonego zwierzęcia. Elizabeth ma niespełna osiemnaście lat i ledwo tłumi szloch. Matka patrzy na córkę i widzi obcego człowieka.
Mama na przemian cicho popłakuje i wrzeszczy jakby wyrywano jej płuca gardłem; Liz przygląda się z podłogi zupełnie bezradna, przytłoczona siłą anomalii.
Wieczór, gdy Liz łowi przepełnione bólem spojrzenie rodzicielki, zbyt osłabionej, by wykonać najprostsze czynności bez czyjejś pomocy.)
Powtarzała sobie, że są to drobnostki, małe przeszkody na wspólnej drodze córki i matki. Bo szło coraz lepiej. Praca w Mungu przynosiła satysfakcję; sumiennością i wnikliwością zapracowała na szacunek i pochwały. Opieka nad mamą stanowiła wyzwanie, ale nigdy nie była przykrym obowiązkiem. Poza tym Liz potrafiła w tym wszystkim znaleźć czas dla siebie. Doglądała ukochanego ogrodu, czytała książki, spacerowała po Dolinie. Przecież wszystko szło dobrze. Radziła sobie wyśmienicie. A jednak...
Tego dnia, leżąc na ziemi pachnącej słońcem (jak w maminej opowieści), doświadczyła największej jak dotąd porażki: zwątpiła. Wszystkie niepewności, troski i zawahania uderzyły w nią ze zdwojoną siłą, odbierając dech. Dziecięca ufność zawiodła. Znikąd ratunku: tylko Liz i jej koszmary. Nagle nie umiała nabrać powietrza w płuca, a przed jej oczami zatańczyły ciemne plamy. Falujące liście wierzb i wieczorne niebo zlały się w jedno nad jej głową. Słyszała coraz głośniejsze bicie własnego serca. Śmierć, myślała głupio, czeka mnie śmierć. Niewiele jej dała odległa świadomość, że doświadcza właśnie ataku paniki. Trzeźwość umysłu została przysłonięta mgłą przerażenia. Niewidzialny ciężar przygniótł do ziemi drobne ciało Liz, nie pozwalając na żaden ruch. Ten bolesny stan trwał i trwał. Liz nie wie, kiedy i jak wszystko ucichło. Nie wie, jak i kiedy wstała. Gdzieś po drodze między zagajnikiem a domem musiała otrzepać spódnicę z kurzu i wyplątać z warkocza źdźbła trawy. Weszła do kuchni i zrobiła sobie mocnej kawy. (Nie cierpi kawy!) A kolejnego dnia... obudziła się dziwnie... lekka? Noga za nogą, Liz podniosła się z łóżka. Z pewnym zdumieniem odnalazła w sobie gotowość do dalszego stawiania czoła światu. Za oknem ćwierkały wróble, zbliżał się listopad, a Elizabeth pomyślała, że upadek jest najpewniejszym gwarantem t r w a n i a.
1) Panicznie boi się o córkę. Cedric da wszystkiemu radę, to miniatura ojca. Ale Elizabeth ma w sobie za wiele z babki Fenwick. Nieśmiała, uczynna, ale w duchu niepokorna. Wyrośnie na porządną wiedźmę i silną kobietę, o ile tylko Eloise zdąży przekazać jej dość wiedzy i umiejętności… O ile zdąży. Jeśli nie, jej córce grozi, że ugnie się pod ciężarem trosk tak, jak niegdyś babka Fenwick.
2) Eloise wie, że choruje. Jeszcze w ostatnich miesiącach życia męża zaczęła obserwować u siebie niepokojące objawy. Zbyła je, oczywiście. Cóż było robić? Nie miała do tego głowy, matka dwojga dzieci, pani domu, żona łamacza klątw. Brak czasu na chorowanie. A później... Później zabito Jima i czas stanął w miejscu.
3) Nie pamięta twarzy małej Annie. Musi zaglądać do albumu i wie, że za jakiś czas będzie zmuszona zajrzeć ponownie, bo znów zapomni.
4) Nie wie, czy jest dobrą matką, kiedy czuje ulgę, słuchając córki dowcipkującej o własnym staropanieństwie.
(Prawda jest taka, że nie zniosłaby kolejnych wnucząt. Wzdryga się na myśl o życiach delikatnych jak płatki asfodela, na których spotkanie ponury żniwiarz czeka nadzwyczaj niecierpliwie.)
5) Lubi niepamięć gwarantowaną przez jej przypadłość. Gdy po tygodniach regresu wraca do siebie, do „dobrych dni”, jak mówi o nich Liz, przez jakiś czas wszystkie boleści skryte są za woalą gęstej, lepkiej mgły. I jest dobrze. I można udawać, że tak już zostanie.


Elizabeth Dearborn
Szybka odpowiedź