Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset

Polana w głębi lasu

W lasach Dorset palą się liczne, mniejsze ogniska, przy których zbierają się czarodzieje. Niektóre z nich są po prostu miejscem zapewniającym ciepło i rozmowę, ale przy innych uczestnicy oddają się też... innym rozrywkom. Na jednej z polan w lesie rozpalono kilkanaście mniejszych ognisk, przy których ustawiono kosze z suszonymi ziołami, używanymi do wytwarzania magicznych kadzideł. Niektóre z nich rosną w okolicznych lasach, inne sprowadzono z bardzo daleka, wiele z nich przywieźli handlarze przybyli zza granicy, zwłaszcza z Hiszpanii.
Zioła można wrzucić w ogień, uwalniając w ten sposób zapach, który odniesie efekt na wszystkich znajdujących się przy palenisku istot.
W jednym wątku można wykorzystać tylko jedną mieszankę ziół. Są to głównie substancje roślinne, zioła. Postać z zielarstwem na co najmniej II poziomie potrafi rozpoznać ich znaczenie i wybrać odpowiednie, wrzucając do ognia konkretne spośród rozpisanych na poniższej liście. Pozostałe postaci mogą próbować ich w sposób losowy - poprzez rzut kością k6:
1: Mieszanina żywicy i sosnowych igieł przepełniona jest też czymś, co pachnie jak świeże górskie powietrze. Bardzo orzeźwiająco, nieco otumaniająco. Zapach jest łagodny, koi zmysły, uspokaja nastroje, wzbudza zaufanie do rozmówców. Pobudza do szczerych wyznań i zdradzania sekretów, ale nie hamuje całkowicie naturalnych barier związanych z rozmową z osobami nieznajomymi lub takimi, przy których postać naturalnie czułaby się skrępowana.
2: Drzewny zapach musi mieć swoje źródło w niewielkiej ilości drzewa sandałowego, które zmieszano z rosnącymi w Dorset dzikimi kwiatami oraz sporą ilością ostrokrzewu. Kadzidło jest trochę duszne, głębokie, wprowadza w przyjemne odrętwienie, spowalnia zmysły i pozwala w pełni odprężyć ciało. Pod jego wpływem trudniej jest zebrać myśli. Wprowadza w przyjemne otępienie i relaksację, odpędza troski.
3: Słodki zapach bergamotki przebija się przez skromniejszy bukiet owoców, które prowadzi cytryna oraz nieznacznie mniej wyczuwalna porzeczka, zapach jest przyjemny, świeży, lekko cytrusowy, dodaje energii, poprawia nastrój. Dalsze nuty kadzidła lekko i przyjemnie otępiają. Czarodziej znajdujący się pod wpływem tego kadzidła staje się pobudzony do flirtu i trudniej mu usiedzieć w miejscu, korci go spacer lub taniec.
4: Gryzące zioła, pieprz, rozmaryn, tymianek i inne, które trudniej rozpoznać, przemykają do odrętwionego umysłu, wyciągając z niego cienie. Niektórzy twierdzą, że to kadzidło oczyszcza umysł: pobudza smutek, zmusza do sięgnięcia po problemy i uzewnętrznienia ich, do szczerych wyznań odnośnie tego, co ostatnim czasem trapi czarodzieja, co jest jego zmartwieniem. Wyciska z oczu łzy, ale dzięki temu pozwala zostawić najczarniejsze myśli za sobą i rozpocząć nowy etap życia bez obciążenia.
5: Zapach wiedziony przez silnego irysa w towarzystwie polnych kwiatów wywołuje wesołość, a przy dłuższej ekspozycji - niekontrolowany śmiech. Poprzez lekkie przytępienie zmysłów dodaje odwagi, skłania do czynów i wyznań, na które czarodziej nie miał wcześniej odwagi, a na które od zawsze miał ochotę.
6: Lawenda przeważnie koi zmysły, ale w towarzystwie czterolistnej koniczyny i konwalii odnosi podobny efekt na istoty, nie na ludzi. Czarodziejów zaczyna drażnić, roztrząsa najdawniejsze urazy. Pod jego wpływem niektórzy mogą stać się skorzy do drobnych złośliwości, a inni do kłótni lub nawet agresywni.
Skorzystanie z kadzideł przy ognisku zastępuje jedną wybraną używkę z osiągnięcia hedonista.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:07, w całości zmieniany 2 razy
Po niebie skąpanym w barwach zachodzącego słońca nie było już ani śladu, a feeria kolorów przechodzących od fioletów po granaty była już ledwie cieniem na tle najwyższych, pojedynczych chmur. Ciemniało z każdą sekundą i pomimo towarzystwa pochodni, płonących ognisk, wokół których tańczyły roześmiane grupy czarodziejów, nadciągająca noc coraz bardziej zniechęcała ją do odnalezienia namiotu samotnie rozstawionego na niewielkiej polanie. Słyszała plotki o przyjmującej tam po zmroku czarownicy, dla której przyszłość nie była żadną tajemnicą. Miała wróżyć na zwierzęcych kościach z popiołu rytualnych ognisk, odnajdując znaki i symbole zwiastujące nieuchronne. Ciemność, mimo upalnego lata i duchoty w powietrzu (być może dręczącej wyłącznie ją z racji zaawansowanego błogosławieństwa) niosła ze sobą chłód, niepokój i lęk. Im była starsza tym większy szacunek pokładała w pradawnych, nieco dziś wykpiwanych obyczajów i tradycji. Nie śmiała żartować, nawet w myślach, z przepowiedni i osób, które posiadały dar spoglądania pod zasłonę teraźniejszości. Pragnienie poznania prawdy walczyło jednak ze strachem, czy była gotowa ją usłyszeć i przyjąć. Każdy łudził się, że los będzie mu sprzyjać, a jego bajka zakończy się charakterystyczną melodią "i żyli długo i szczęśliwie". Kto był gotów na to, by zmierzyć się z własnym koszmarem?
Bawiąc się brzegiem beżowej, lnianej sukienki związanej pod biustem patrzyła przez chwilę w stronę ściany lasu, za którą musiała mieścić się owa polana, a na niej namiot spodomantki. Lekka bryza owiała ją od pleców, poruszając pojedynczymi kosmykami, które zdążyły już wysunąć się z ciasnego kłosa, w który splotła długie i ciemne włosy przed wyjściem z namiotu. Miała tak wiele pytań, pragnień i potrzeb w tej chwili — żadnych odpowiedzi i perspektyw na rozwiązanie dręczących ją kwestii. A jednak nie odważyła się ruszyć w ciemny las do namiotu wróżbitki. Zawróciła, puszczając sukienkę. Była boso. Pod stopami łaskotała ją a czasem kłuła sucha trawa, ale to przypominało jej lata sprzed epoki jej Londynu, gdzie ostra słoma tuż po żniwach nie była dla jej stóp stosem igieł, a kamienie w strumieniach wydawały się mniej śliskie niż niepewnych pantoflach. Mijała bawiących się czarodziejów, upijających piwem mężczyzn, i kobiety ze swobodą odpinające pierwsze guziki krępych koszuli. Gdzieś tu musiał być Billy i była niemalże pewna, że dostrzegła go między bawiącymi się ludźmi, ale nim zdołała go zawołać znikał z zasięgu jej wzroku, a ktoś pociągnął ją lekko w bok, w stronę ogniska. Misa z ciepłym miodem pojawiła się tuż przed nią. Zaskoczenie zniknęło prawie od razu. Ufnie i bez zbędnych pytań, za to z dziwną błogością wzięła ją w ręce od starszej kobiety. W kącikach jej oczu, drobnych zmarszczkach tańczyły już pierwsze cienie. Upiła łyk, czując jak napój ją rozgrzewa i podała ją dalej, pochylając lekko głowę w dziękczynnym i pozdrawiającym geście. Bez zastanowienia chwyciła dłoń czarownicy, a później czarodzieja po drugiej stronie i dała się porwać do żwawego tańca wokół trzaskających płomieni. I czuła się lekko, czuła się błogo, podskakując na bosych stopach i kręcąc wokół własnej osi. Kątem oka widziała, jak ludzie nieopodal wrzucali suszki w ogień, ale nigdzie nie mogła dojrzeć kosza lub misy, w której mogły się znajdować. Nie miała na to czasu — tańcząc się i śmiejąc, zapominając o tym, co pchało ją w stronę namiotu spodomantki, oddając żywiołom powoli budzących się w jej ciele. Po kilku tańcach, zmianach melodii znała już imiona wszystkich wokół, którzy jej towarzyszyli, ale Williama wciąż nie było w pobliżu. Była spragniona, nieco zmęczona, a serce chciało podskoczyć jej do gardła z powodu szybkiego tempa podrygów. Obiecawszy wrócić za moment obróciła się, niespodziewanie przewracając koszyk z tajemniczymi ziołami, których szukała jeszcze chwilę wcześniej.
— Brawo, Wright, brawo. Kwintesencja gracji i wdzięku — westchnęła, a szeroki uśmiech spływał z jej twarzy w lekkim rozczarowaniu. To musiało jej się przytrafić. Nie byłaby sobą. Zaczesała luźny kosmyk włosów za ucho, patrząc pod nogi. Nie była pewna, czy suszone gałązki wciąż tkwiły w ciemności, czy była już tylko sucha, podeptana trawa. Dopiero, gdy cofnęła się o krok, pozwalając by światło z ogniska otoczyło ziemię przed nią odnalazła to, co rozsypała. Nim jednak schyliła się po to, odwróciła wiedziona dziwnym przeczuciem, znajomą obecnością w pobliżu. Billy? Uniosła spojrzenie na wysokiego, przystojnego mężczyznę o ciemnej czuprynie i westchnęła.
— Zgubiłeś się, chłopcze? — spytała z lekkim przekąsem. Uśmiech, od którego bolały ją policzki jeszcze przed chwilą powoli topniał. Żal ukłuł ją w mostku. Lata znajomości, przyjaźń, godziny rozmów o wszystkim i niczym przez pryzmat ostatniego spotkania zdawały się zupełnie nieważne. Zupełnie tak, jakby całą tą przeszłość, ich przeszłość cisnął w ogień w ułamku sekundy. Nawet nie miała szans pojąć dlaczego. — Zresztą, nieważne — mruknęła, opuszczając spojrzenie na jego szerokie ramiona. Gniewne poczucie niesprawiedliwości szarpnęło nią, nie chcąc pozwolić się odwrócić i zignorować go tak, jak on zignorował ją podczas tego felernego obiadu. Próbowała zdusić je w sobie, obracając się znów plecami, by kucnąć i zabrać się do zbierania porozrzucanych suszonych ziół, które ludzie rzucali do ognisk. — Będziesz tak stał, czy mi pomożesz? — spytała się przez ramię, choć tylko po to, by upewnić się, że wciąż tam jeszcze był, nie odszedł. Nie potrzebowała pomocy, ale mimo palącego rozczarowania nie chciała pozwolić mu popsuć tego wszystkiego. Tak jak zawsze chciał, jakby niszczenie prócz ulgi mogło przynieść błogie zapomnienie. Nie przynosiło satysfakcji na długo. Na chwilę. Ułamek sekundy. Jedno uderzenie serca. Obróciła głowę mocniej, szukając jego sylwetki. Zrujnowanie tego nie załata wszystkich dziur.
Surely to the sea
Darling, so it goes
Some things are meant to be
O ile w ogóle mógł jeszcze nazywać go rodzinnym; samozwańczo odsunął się w końcu od większości z tych, którzy kiedyś byli mu najbliżsi, sabotując wszelkie próby naprawienia naderwanej więzi. Łatwiej było przystąpić do ataku, niż pozwolić im zbliżyć się na tyle, żeby ujrzeli, jak bardzo cierpiał. Łatwiej było kazać im się wynosić i ignorować stukające do okna sowy, niż poprosić o pomoc, kiedy nie był w stanie zwlec się z łóżka. Świat dookoła niego pustoszał, a on zdawał się dziczeć, zamieniając się w towarzyską bombę z opóźnionym zapłonem.
Było niewielu ludzi, którzy zostali pomimo wszystko, i Hannah Wright była jedną z nich.
Hannah M o o r e, przypominał sobie zgryźliwie za każdym razem, kiedy pozwolił sobie przywołać w pamięci miłą twarz i bojowe, jasne spojrzenie. To Hannah Wright była jego przyjaciółką, gotową wedrzeć się do jego domu oknem, kiedy próbował uparcie zamykać przed nią drzwi. To Hannah Wright cierpliwie przetrwała wszystkie jego sztormy, przynosiła mu rosół i zmuszała do wyjścia z domu, do pracy, kiedy był gotowy raczej marnować dni na piciu whisky i byciu wściekłym w przestrzeń. Hannah Moore była kimś innym, obcym o tej samej twarzy, co zawsze- potrafiła nawet jednakowo marszczyć brwi, ale wiedział tylko tyle, poza tym jej nie znał. Nie znał osoby, która pół roku temu zniknęła bez słowa, nie zostawiając mu wieści o sobie i doprowadzając go tym samym do białej gorączki. Jedyna osoba, którą mógłby o nią zapytać, w końcu setki lat temu rozłupała jego nogę i jego życie na kawałki. Hannah Moore nie była jego przyjaciółką, była jego bratową, jakimś cudem odhaczając pełną listę złych decyzji, które zdołały wbić pomiędzy niego i Billy’ego kolejny kołek niezgody- prawie w tym samym momencie, w którym myślał już, że ta przestrzeń nie zniesie już absolutnie żadnych rozczarowań więcej.
Skłamałby, mówiąc, że o niej nie myślał, bo myślał o niej- o nich- prawie bezustannie od tamtej cholernej nocy. Widok Hannah i łagodnego wybrzuszenia jej sukienki były zupełnie czymś innym niż sucha informacja o ich dziecku. Ich ojciec, ich mądry, dobry, bezbronny ojciec przebywał gdzieś daleko stąd, niezdolny do uściśnięcia nowo zyskanej synowej ani do wystrugania wnukowi pierwszej kołyski. Jego nieobecność w głowie Theodore’a stanowiła więc oczywisty obowiązek- to on był głową tej rodziny. Znienawidzoną i bezużyteczną, jak jątrząca się rana, ale jednak głową. Musiał zapewnić im bezpieczeństwo, musiał obronić ich przed wpełzającą przez okna niewielkiego domu wojną i pełzającym po parapetach złem. A jak miał ich chronić w świecie, który zdawał się chybotać w posadach i sypać się prosto na ich głowy? Jak miał ochronić ją, i ich dziecko, swojego bratanka albo bratanicę, schowanych jeszcze bezpiecznie przed światem w ciepłym łonie matki, a jednocześnie tak nieustannie bliskim śmierci, bliskim wojny?
Jak miał ich ochronić, skoro widocznie nie mógł nawet zbliżyć się do nich o krok bez powodowania absolutnej katastrofy?
Dlatego, kiedy zobaczył jej twarz w tłumie tańczącym dookoła ogniska, natychmiast zatrzymał się wpół kroku. Był pewnie ostatnią osobą, którą miała ochotę oglądać; ostatnią osobą, którą miała ochotę oglądać większość ludzi, których przecież kochał. Nawet, jeśli jego miłość nie rozkwitała jak kwiat, zamiast tego wypuszczając z siebie same kolce.
Skrzywił się jedynie nieznacznie; czy powinna tak tańczyć, będąc w wysokiej ciąży? Gdyby mógł, najchętniej złapałby ją za szczupłe ramiona i wyciągnął z kręgu, a potem dopilnował, żeby usiadła i odpoczywała. Miał jednak niejasne przeczucie, że gdyby choć spróbował zrobić coś takiego i ugasić jej żywioł, oberwałby w nos. Boleśnie. Nie mógł jednak zmusić się do odejścia, obserwując ją czujnie i w ten sposób upewniając się, że była bezpieczna, bez prowokowania ataku. Dlatego też nie umknął mu moment, w którym z impetem wpadła na koszyk pełen jakichś dziwnych, suszonych rzeczy. Widział trajektorię, z jaką odbiegała od zataczanego wcześniej okręgu, dlatego nagłe zderzenie absolutnie go nie zdziwiło. Westchnął z irytacją, podchodząc więc bliżej i próbując stłumić niejasny niepokój, który podszedł mu do gardła.
-Nie wygłupiaj się, wstawaj- Burknął, kucając niezgrabnie tuż koło niej. Noga zaprotestowała boleśnie, ale przełknął dyskomfort, zamiast tego sięgając po jej ramię i ciągnąc je lekko w górze.- Wstawaj, Wr… Hannah, nie powinnaś robić takich rzeczy w swoim… stanie.
Skrzywił się nieznacznie, zgarniając wolną ręką rozsypane po ziemi płatki.
-Co to za cholerstwo?- Mruknął pod nosem, dbając o to, żeby starannie unikać jej spojrzenia.- Musisz patrzeć pod nogi, nie możesz się wywracać, szczególnie teraz.
Ostre źdźbło niespodziewanie wbiło mu się prosto w opuszkę palca. Syknął przez zęby, w głębi ducha odnotowując jednak wdzięczność; znacznie łatwo było w końcu przyjąć mu fizyczny ból, niż całą resztę rzeczy, które czuł na jej widok.



W jakiś sposób spodziewała się tego. Tego że Lucinda zaproponuje jej spotkanie. Nie widziały się już jakiś czas, ale dostrzegła ją podczas pierwszego dnia festiwalu razem z Vincentem i szczerze wątpiła, że Rineheart nie powiedział jej wszystkiego. Cóż, nie mogła - a może nie chciała - nawet winić go za to. W końcu z której strony by nie patrzeć, to ona była dla nich katem. On zawsze chciał tylko być po jej stronie i ją wspierać. Iść razem, ale nawet tego nie była w stanie mu dać. Ta myśl, przynosiła jedynie krzywy uśmiech na jej ustach. Cóż, karma od zawsze była dziwką, powinna się przecież tego spodziewać, prawda?
Ale nie odmówiła jej, zamierzała nieść swoje grzechy z właściwą dla nich ceną. I - niezmiennie - zamierzała pojawić się na festiwalu, niby po to by odpocząć, jednak, tak naprawdę po to jedynie, żeby jej sumienie było odrobinę czystsze. Nie odpoczywała tutaj - nie tak naprawdę. Nie była pewna, czy potrafiła jeszcze całkowicie się zrelaksować. Ta ona, którą odgrywała bawiła się świetnie. Śmiała się, piła, tańczyła. Ale w wewnętrz pozostawała w jakiś sposób pusta. Pogrążona w żałobie o której wiedziało niewielu. I niewielu więcej miała się dowiedzieć. Nie chciała litości, nie znosiła jej, dławiła się nią. A ostatecznie, musiała przyznać, że organizatorzy postarali się o to, by Festiwal zdawał się naprawdę przyjemny. A może sie nie zdawał - a był w rzeczywistości, tylko Justine nie potrafiła dopuścić do siebie tak prostej informacji.
Początek spotkania - cóż, był taki, jakie bywały wszystkie początki na festiwalu lata. Piwo, rozmowy o niczym, pozorne rozluźnienie, choć Justine tylko czekała, podświadomie przeczuwając, że jeśli sama nie poruszy tematu zrobi to Lucinda. A ona - nie zamierzała go poruszać. Ostatnie o czym chciała rozmawiać, to to, co zniszczyła własnymi dłońmi, kompletnie sama. Cóż, przynajmniej piwo było dobre, to musiała przyznać. Alkohol który tak ciężko było dostać, tutaj zdecydowanie łatwiej było znaleźć. Może tak naprawdę to przyciągało ją na festiwal, pod pozorem zabawy - czy też pilnowaniem wszystkiego wokół, potajemnie zatopiła się we własnej żałobie, którą skrywała wewnątrz. Odsuwała się od wszystkich, będąc z nimi tylko pozornie z zewnątrz. Zamykała, coraz rzadziej zastanawiając się nad tym po co i dlaczego. Pozornie miała na to argumenty, ale czasem zdawało jej się, że powtarza jedynie wyuczone formułki. Tylko, czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Nie była pewna w tym momencie, kilka piw później było jej wszystko jedno. Zaśmiała się z czegoś, trochę myląc krok uderzyła bokiem w Lucindę, a później zawinęła rękę wokół jej ramienia. Razem dotarły na polanę, na której zatrzymała się marszcząc mocno brwi, spoglądając na kosz z suszonymi ziołami. Przekrzywiała głowę.
- Zielsko to zielsko. - orzekła tonem największego znawcy, by jeszcze sobie samej na potwierdzenie potaknąć głową. - Weź cokolwiek. - dodała, żeby machnąć lekceważąco kilka razy ręką. Zresztą, jakie to miało znaczenie, co wrzucą w ten ogień? Żadnego, tak właściwie. Puściła Lucindę, opadając na trawę obok ogniska. Jak nigdy, dziś też miała na sobie spódnicę. W nią wciśniętą koszulową bluzkę bez rękawów co pokazywało w pełnej krasie blizny na rękach. Ta na twarzy też nie skrywała się pod włosami, które upięte miała na czubku głowy.
- Byłam na wiankach z Kerrie. - wypowiedziała ku niej, żeby odchylić się ramionami. - Wyszła sztuka, jakby ją ktoś wyjął prosto z desek teatru. Komedia, rzecz jasna. - dodała jeszcze, jej usta rozciągnęły się w odrobinę pijanym uśmiechu, łagodnie rozczulonym, kiedy jej siostra próbowała zajść jej za skórę całkowicie się obrażając.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.

Like the valkyries, those furies who men fear and desire.


Kiedy kucnął przy niej, bardziej zmagając się z potrzebą ustawienia jej w miejscu, jakie według niego było odpowiedne niż ograniczeniami chorej, kulawej kończyny, spoważniała, przywołując na twarz dumną powagę Wrighta. Nie przerwała zbierania suszonych ziół, dopóki nie chwycił ją za rękę. Wtedy też spiorunowała go wzrokiem. Próbował ją zmusić do wstania, ale nie zamierzała tego uczynić.
— Wr-co? — Zakrztusił się? — Twoje warczenie mnie nie wystraszy. — I tak wiedziała, że pod tym grubym, szorstkim wilczym futrem chowa się miękki plusz uroczego króliczka. Nie mogła mu tego jednak powiedzieć. ujawienienie takiej tajemnicy byłoby najbardziej siarczystym policzkiem. Myśl dalej, że widzę twoją skórę jak łuski smoka. Zmrużyła oczy, powoli i zerknęła na swoją rękę.— Przeszkadzasz mi— zauważyła. Chwyciwszy ją za rękę utrudniał jej posprzątanie bałaganu, który narobiła, a zamierzała wszystko wrzucić z powrotem do koszyka. Zioła się wymieszały. Widziała po gałązkach, że było ich kilka rodzajów, ale nie miała czasu układać je grupami. Spojrzała na niego, kiedy obrócił się, by spojrzeć na zioła. Profil miał tak samo jak zawsze nienaganny. I wciąż wyglądał tak samo — tylko te miny i grymasy dodawały mu lat. Zmarszczone brwi i pionowa bruzda między nimi, wiecznie niezadowolonego królewicza, którym przecież naprawdę nigdy nie był. Bardzo się starał być uważany za szorstkiego. Nie daj Merlinie, ktoś mógłby go naprawdę polubić. A ona go lubiła. Pomiędzy tymi warknięciami i dziadkowym zwracaniem uwagi widziała prześwity troski i czułości. Zaangażowania. Chociaż bardzo próbował udawać, że wszystko jest mu całkiem obojętne.
— Suszone zioła, gałązki i drewno. Kadzidła — mruknęła z rozbawieniem, na które nieostrożnie sobie pozwoliła pomiędzy jednym równie chmurnym spojrzeniem, a spiętymi w wąską kreskę ustami. — Ludzie tańczący wokół ognisk wrzucają je do ognia. Każde z nich ma jakieś właściwości. To wygląda jak drzewo sandałowe, ale zapach jest dziwny — Sięgnęła po kawałek drewna opleciony sznurkiem z liśmi. Nie wiedziała, że miała rację, a zapach wynikał z dodatku żywicy. Obróciła je w dłoni, marszcząc brwi. Może to właśnie zapach któregoś z kadzideł sprawił, że tak chętnie poddała się wcześniej tańcom, a może bardziej pląsom, na które pozwalał jej brzemienny stan. Nie mogła podskakiwać, ale brzuch nie przeszkadzał jej w obrotach i przyjemnych uniesieniach. — Może to rozplątałoby ci język i wyjawiło okrutną prawdę o tym, dlaczego tak nieuprzejmie postanowiłeś uczynić ze mnie nieznajomą — rzuciła, sięgając po kolejną z gałązek. — Co o tym myślisz? Rozwiąże ci język, Moore? Albo co gorsza, sprawi, że będziesz całkiem miły. To byłoby nie do zniesienia, prawda? — spytała, unosząc brew i mierząc go spojrzeniem. To brzmiało jak nienajgorszy plan, który zaczęła rozważać na poważnie. Kąciki ust jej drgały, a rzucenie kadzidła do ognia zaczęło ją naprawdę kusić. Nawet przez myśl nie przeszło jej, że mógł mieć do niej o cokolwiek pretensje — tym bardziej uzasadnione. Patrzyła na niego, choć on uparcie unikał jej wzroku. Przestawała być na niego zła. Jego burczenie było znajome, przyjemne. Zaczynało ją rozluźniać i przestawiać na powrót na tamte dawne, znajome tory. Wyrzucisz mnie drzwiami, a wejdę oknem, Theo. Wyraz twarzy jej złagodniał, kiedy wrzucała ostatnie kadzidła do koszyka, kiedy postanowił jej ubliżyć.
— Słucham? — zdumiała się, szczerze zdziwiona unosząc brwi. — Czy ty sugerujesz, że jestem niezdarna?— spytała podniesionym głosem pełnym najprawdziwszego oburzenia. — Nie jestem! Nie przewróciłam się! — zaprotestowała, marszcząc brwi. Jej podniesiony głos zwrócił uwagę pary, która przechodzi obok, pozostawiając ich przy ognisku całkiem samych. — Ktoś podłożył mi ten koszyk pod nogi, tylko go szturchnęłam!— warknęła niezadowolona, zaciskając jedną dłoń w pięść. Spojrzenie jej pociemniało, a usta zwęziły się w niezadowoleniu. Przesadził. — I bez kadzidła masz zwidy. Odwołaj to. — Próbowała wyrwać swoje ramię z jego uścisku, nie bacząc na to, czy go wywróci, czy sama ostatecznie upadnie z kucków na bok, ziemię. To była śmiertelna walka o dominację i kropkę nad i. I nie mogła jej przegrać.
| 1 - próbuję wyciągnąć rękę z uścisku Theo i sama ląduję na trawie
2 - próbując wyciągnąć rękę z uścisku Theo niechcący go trochę popycham i Theo ląduje na trawie
3 - szarpiemy się przez chwilę, aż w końcu oboje lądujemy na trawie
Surely to the sea
Darling, so it goes
Some things are meant to be
'k3' : 3
Jego kroki zdawały się być pewne, jakby wiedział i chciał być tutaj pośród tych tłumów - choć może jak raz dobrze czuł się będąc gdzieś w tłumie, gdzieś w tle, bo nawet jeśli poleciało w jego stronę kilka niewybrednych spojrzeń, wcale nie był w centrum uwagi.
Alkoholu czy jedzenia tutaj było dużo - przynajmniej na jego standardy, na to co widział i z czego się chętnie częstował, kiedy krążył dookoła, chcąc spróbować nie dać się złapać.
Czasem serce mu się zatrzymywało, kiedy był niemalże pewny, że dostrzegł gdzieś w tle znajomą sylwetkę, znajomą głowę - zawracał w tamtej chwili, chcąc zniknąć jeszcze bardziej z tego miejsca. Może powinien przyjść w jakimś przebraniu? Może powinien zmienić swój wygląd, ukraść ubrania z innej chaty, może powinien...
Ale jakby miał wytłumaczyć to Roratio, że wyglądał inaczej - że wyraźnie starał się nie wyglądać jak Thomas Doe?
Nawet jeśli dzisiaj to było ryzykowne, może potrzebował tego spotkania? Chwili ciszy, chwili...
Właściwie chwili na co? Znów to przedłużał. Każdy krok, każdą chwilę - bał się wrócić. Bał się tego, co mógłby zastać - a może wręcz przeciwnie? Bał się, bo wiedział co zastanie. I z czym się spotka. Wiedział przecież, że kogoś wybuchnąć kłótnia. Wiedział, co powie James - i że będzie on walczył, żeby został i już nie znikał. Może dlatego nie chciał znów się zjawiać? Bał się, że znów zniknie - i później pojawi się znów... Może znów coś się stanie? Może znów nie będzie w stanie...
Złapał jedną z mis, które krążyły po zgromadzonych, a które były pełne alkoholu. Upił zaraz z niej sporo, dostrzegając gdzieś na krawędzi kolejną znajomą sylwetkę - choć tym razem nie tą, od której widoku chciał w tej chwili uciekać.
- Rory! - zawołał głośno z ogromnym uśmiechem, zaraz klepiąc młodego lorda w plecy i przygarniając go do siebie jedną ręką, z drugiej wciskając mu misę, w której wciąż było trochę alkoholu, sugestywnie aby dokończył. Zaraz e końcu będą mieli więcej, prawda? - No no... Całkiem ładnie to wszystko wygląda. Lepiej nawet niż bym zakładał z opowieści! - powiedział energicznie. Nie mógł dać po sobie poznać własnych myśli, tego co go dręczy. Dzisiaj powinien odpocząć, może wtedy rano obudzi się z rozwiązaniem? Albo w magiczny sposób cała sytuacja rozwiąże się sama? Miał na to nadzieję, nawet ogromną, ale nie mógł mieć nigdy pewności...
- To jak? Złapałeś dzisiaj jakiś wianek? Opowiadaj, no już już! - pogonił kolegę, łapiąc zaraz też i jedno z kadzideł - bo dostrzegł, że inni łapią podobne mieszanki. Nie był pewny co prawda, dlaczego i po co, ani tym bardziej co się wydarzy, kiedy jedno z nich złapie i w ślad za innymi wrzuci w ognisko, ale nie to było w tej chwili najważniejsze. Powinien się nie zastanawiać, nie stresować, nie myśleć i dopiero jutro podjąć decyzję odnośnie tego, co właściwie chciał zrobić i jakie podjąć kroki.
W końcu dzisiaj mieli celebrować lato? Pić, tańczyć się, pośmiać. Wszyscy tego potrzebowali po zimie, która zdawała się nie opuszczać ich myśli i świadomości nawet na moment. Nie był nawet pewny czy rzeczywiście widział lato jako tak piękne jak zawsze - w końcu zawsze je uwielbiał, zawsze cieszył się słońcem, ale nie był pewny czy w tym roku rzeczywiście potrafił się nim cieszyć - czy dostrzegł tę zmianę w pogodzie i tym, że świat próbował się choć odrobinę zazielenić. Może nie zwrócił uwagi? Nie był w stanie zwrócić uwagi?
- No już, już, na pewno dużo ładnych panien dzisiaj widziałeś, co? Opowiadaj, na pewno masz co! - powiedział, ciągnąć kolegę bliżej ognia i wrzucając mieszankę ziół, których nawet nie był pewny właściwości i czego powinien się spodziewać.
| które ziółka palimy?

'k6' : 4
Odruchowo zmarszczył brwi, pogłębiając jeszcze widoczną między nimi zmarszczkę, w odpowiedzi na jej chichot. Od kiedy to, na Merlina, został cholernym komediantem? Od zawsze taka właśnie była; niezależnie, jak uparcie próbował ją od siebie odstraszyć, sarkać, zrzędzić i przeklinać, i tak wracała. Wracała, zdaje się, podwójnie zobojętniała na jego prośby i groźby, i rozstawiała go po jego własnych czterech kątach. W pewien subtelny sposób nieco przypominała mu Fran, tą dawną Fran, która nie złamała mu serce i nie obróciła jego życia w ruinę. Ona jako jedyna miała w sobie wystarczająco wiele siły, żeby wymóc na nim niechętne posłuszeństwo; nie przemocą, a sposobem i szacunkiem, jakim ją darzył. Hannah była taka sama, co budziło w nim jednakowo wiele dziecinnej irytacji, jak bezgranicznego przywiązania.
Wzniósł oczy ku niebu, modląc się do nieznanych bogów o spokój. Nie przestał być na nią zły za sposób, w jaki zniknęła, a potem magicznie pojawiła się znów w jego życiu. Był jednak przy tym boleśnie świadom, że na ostatniej kolacji wyrządził więcej szkód, niż byłby w stanie zliczyć na palcach obu dłoni, poruszając się w ich towarzystwie z gracją dzika w składzie zwierciadeł. Obiecał sobie więc tuż po tamtym nieszczęsnym wieczorem, że jeśli nadejdzie następny raz, będzie bardziej ostrożny. Bardziej delikatny. Problem tkwił jednak w tym, że zupełnie nie wiedział, jak się za to zabrać.
-Co cię tak bawi, co?- Burknął więc, nabierając wielką garść tych cholernych patyczków i wrzucając je z rozmachem do wielkiego kosza. Skrzywił się lekko, kiedy fala zmieszanych, ziołowych zapachów uderzyła mu nagle do nosa.- Merlinie, ależ to śmierdzi.
Znał się na roślinach mniej więcej równie dobrze, co na tańcu baletowym, dlatego nie podejmował nawet prób szeregowania listków i płatków na jakiekolwiek grupy czy szeregi. Przyspieszył, dziecinnie próbując zgarnąć spod jej rąk wszystkie suche roślinki, jakich nie zdołała jeszcze chwycić. Słysząc jej słowa, westchnął cierpiętniczo, w głębi tego westchnienia kryjąc prawdziwy, żywy jeszcze ból. I żal.
-Chciałem powiedzieć- Wright- na wpół warknął, na wpół mruknął, uparcie nie patrząc jej w oczy.- Ale zapomniałem, że jakimś cudem nosimy teraz to samo nazwisko. Wyśmienicie bawiłem się na Twoim ślubie, wielce dziękuję za zaproszenie.
Nie mógł powstrzymać się od prymitywnej ironii, chowając się za nią jak za tarczą; zbyt dumny i zbyt uparty, by przyznać, jak naprawdę bolało go wszystko, co wydarzyło się od ich ostatniego spotkania. Wzruszył ramionami, próbując strząsnąć z siebie część napięcia i bólu. Zmuszona do wpół klęczącej pozycji noga coraz głośniej odzywała się mdlącym, paskudnym bólem. Spojrzał na nią z ukosa, z lekkim niedowierzaniem, wysłuchując mimowolnie kazania na temat kadzidełek i konstatując, że w ciąży wyglądała naprawdę promiennie. Ciekawe, czy tak samo wyglądałaby Francesca, gdyby…
-Co za głupia zabawa- Zawyrokował, mniej przyjemnym spojrzeniem obdarzając ludzi, którzy faktycznie nabierali pełne garści z kosza stojącego nieco dalej i zbliżali się do ogniska. Szybko przerzucił jednak uwagę na nią, pospiesznie wyciągając z jej ręki gałązkę, którą próbowała mu zagrozić.- Nie ma żadnej okrutnej prawdy, a ja nie będę wdychał tych śmierdzących badyli, nie ma mowy, wyrzuć to!
Raczej niezgrabnie spróbował wykonać unik przed rzuconym przez nią prawie-mimochodem pytaniem; nie był pewien, czy był gotów o tym rozmawiać. Ani czy chciał pytać. Ani czy chciałby, żeby zrozumiała, jak dogłębnie, głupio i dziecinnie poczuł się zraniony.
Zanim zdołał jednak jakkolwiek namyślić się nad wymijającą odpowiedzią, w Hannah
-Sama to odwołaj, wywróciłaś się jak bańka-wstańka, Ty uparta kobieto- Warknął, zaatakowany, symultanicznie do jej nagłego szarpnięcia próbując uparcie zmusić ją do wstania. Prawie zapomniał, ile miała siły; zmarszczył brwi, szykując się do podniesienia ją za obie ręce, ale nie zdążył. Zanim się zorientował, ciężar jego przyjaciółki wraz z jej okrągłym jak piłka brzuchem gwałtownie zwalił go z nóg i posłał prosto na poprzecinaną ziołowym suszem trawę. Sapnął; nagły ból nogi wydusił z jego płuc prawie całe powietrze, a reszta uleciała gwałtownie, wyciśnięta szczerym oburzeniem.
-Co, do cholery..!- Parsknął, próbując się wyswobodzić; pieprzone zielsko zaplątało mu się we włosy i wpadło za kołnierz koszuli.- Oszalałaś do reszty z tymi zapasami dla ciężarnych?!
Postanowił zignorować nieprzychylne spojrzenia rzucane z ukosa przez czarodziejów dookoła nich, których zaalarmować musiał krzyk jego albo Hannah. Ciężarnej Hannah. Ta myśl sprawiła, że był bliski paniki; zacisnął zęby z bólu, szybko podnosząc się na obie nogi, żeby zaraz schylić się i podnieść ją na ręce.
-Merlinie, kiedyś byłaś lżejsza- Sapnął, zanim bardzo powoli odstawił ją na ziemię. Z rozczochraną głową pełną uschniętych źdźbeł wyglądała komicznie; nie mógł powstrzymać parsknięcia i chichotu, który wyrwał mu się z ust. Bez namysłu podniósł rękę i zaczął otrzepywać jej włosy z wrodzonym brakiem delikatności.- Szkoda, że teraz nie możesz się zobaczyć, Hanny. Wyglądasz jak szop.
Użył zdrobnienia bez namysłu, odruchowo, na chwilę wybity ze swojej upartej złości nagłym rozbawieniem; nawet go nie zauważył, zbyt zajęty tłumieniem cisnącego się na usta śmiechu.
-W porządku… z nim? Z nią?- Dodał niepewnie, niezgrabnym ruchem głowy wskazując na jej brzuch. Na tym zależało mu aż do bólu.



po obrzędzie na plaży
Woreczek zawieszony na szyi panny Bell nie był jedyną ozdobą, którą miała na sobie. Były jeszcze stare, złote kolczyki, które podarowała jej mama i równie stary pierścionek, który nosiła na środkowym palcu prawej ręki. I choć wszystkie trzy elementy biżuterii były dla niej ważne, tak dzisiaj szczególnie ceniła ten, który otrzymała przecież nie tak dawno temu. Gdy palce sięgały w górę, aby dotknąć materiału, w którym zamknięto kwiaty i kamień, a wszystko to z czystą intencją, czuła jak jej serce podrywa się jeszcze raz do biegu, widziała brązowe tęczówki oczu wpatrujących się w jej własne i tak jak nigdy wcześniej — chciało jej się skakać, jak mała dziewczynka. Z nogi na nogę, do góry i do przodu. I krzyczeć. Och, tak, gdyby była na plaży sama, wykrzyczałaby morzu swe myśli. Morze z kolei nie oddałoby ich nigdy, bo było nie tylko wiernym, ale i wiecznym powiernikiem sekretów.
Musiała więc odnaleźć ujście swej energii, swych emocji w sposób bardziej ustatkowany i cywilizowany. Gdy w trakcie rytuału dostrzegła sylwetkę widocznie niezadowolonej ciemnowłosej kobiety siedzącej przy jednym ze stołów, jej myśli od razu — chyba w formie żartu — przywołały wspomnienie kuzynki Evelyn. Jak długo nie miały ze sobą kontaktu? Gdzie znajdował się Soren? Kilka tych i podobnych pytań pojawiło się w jej umyśle w jednej sekundzie, ale wszystkie ostatecznie zostały zepchnięte gdzieś daleko, aby zrobić miejsce dla obezwładniającego niemalże poczucia ulgi.
Jeżeli gdzieś tu jest ciotka, to całe szczęście, że mama została w domu.
Nie chciała przeszkadzać Despenser w zabawie, przynajmniej nie od razu. Zresztą, sama była zajęta wpatrywaniem się jak cielę w malowane wrota w pewnego uzdrowiciela, a gdy tego nie robiła, rozmawiała z jego bratem (cóż za niespodziewane spotkanie!) i bratową (cudowna kobieta!). Dlatego też dopiero bliżej północy, gdy wypadało pożegnać się z rodziną Moore, poczęła rozglądać się na własną rękę za kuzynką. Nie spodziewała się, że wobec obecności pitnego miodu, wesołej muzyki i wielu atrakcji Evelyn ucieknie do swojej samotni szczególnie prędko, dlatego pomimo przeciągających się poszukiwań (na festiwalu zjawiło się przecież naprawdę dużo ludzi!) nie traciła nadziei.
— Evelyn! — zakrzyknęła wreszcie, stając przy tym na palcach i machając energicznie wyciągniętą w górę ręką, dla zwrócenia uwagi kobiety. Iris była przekonana, że musiała działać szybko, aby kuzynka nie znalazła sobie pretekstu na ucieczkę, lub (co mogło być dla Bell jeszcze bardziej przykre) żeby nie zwrócić na siebie uwagi kogoś niepożądanego (na przykład pewnej innej starszej krewnej). Dlatego też prędko skróciła dystans dzielący je ze sobą, w charakterystyczny dla siebie sposób łapiąc Evelyn pod ramię i jak gdyby nigdy nic zapraszając ją (bez słów, samymi czynami) do spaceru w kierunku lasu i polany, na której poza wonią ogniska unosiły się jeszcze inne, równie interesujące zapachy.
— To naprawdę ty, co za spotkanie! Ile czasu się nie widziałyśmy? Wyrosłaś — jeżeli Evelyn przyszło zapomnieć, jak bardzo rozgadana potrafiła być jej kuzynka w czasach spędzanego wspólnie dzieciństwa, teraz mogła wypełnić ową lukę w pamięci więcej, niż wystarczająco. — Jak ci się podoba festiwal? Widziałam, że też byłaś na rytuale, ale nie chciałam ci przeszkadzać w rozmowie z przyjaciółmi — nie mogła wszak wiedzieć, co takiego faktycznie łączyło to specyficzne ludzkie zgromadzenie, i czy przyjaźń była odpowiednim słowem na nazwanie ich relacji. — O, tutaj nikt nie powinien nam szczególnie przeszkadzać — po krótkim spacerze zakończonym przy jednym z mniejszych ognisk wreszcie wypuściła rękę Evelyn, obracając się przy tym wokół własnej osi. Wyglądało na to, że radość skumulowana w ciele Iris szukała jakiegokolwiek ujścia. — Hm? A to co? — zmarszczyła lekko nosek, zauważając jeden z koszy z suszem. Podeszła do niego, zbierając w garść pewną ich część. Kątem oka dojrzała starszą kobietę rzucającą susz w ogień, uznała więc, że najlepiej będzie powtórzyć jej ruchy. Dlatego też gdy powróciła do Evelyn i ogniska, cisnęła kadzidło w ogień, otrzepała dłonie i znów zwróciła całą swą uwagę — na lepsze i na gorsze — na Despenser.
— Dobrze, to już chyba wszystko. Opowiadaj, co się u ciebie działo!
| k6 na kadzidło
the most vulgar things tolerable.

have become lions


'k6' : 2
Nie lubiła mieszać się w sprawy innych ludzi. A już zdecydowanie w te, które naszprycowane były emocjami. Najpierw tymi dobrymi, a po czasie niestety złymi. Pozostawała neutralna w tego typu konfliktach doskonale zdając sobie sprawę z tego jak bardzo nie chciała by ktokolwiek mieszał się w jej. Przemawiała przez nią niezależność i to właśnie ona sprawiała, że Lucinda czuła dyskomfort na samą myśl o tym by poruszyć z Justine temat Vincenta. Żal ściskał jej serce, gdy przed oczami stawał jej obraz przyjaciela i to przez co przyszło mu przychodzić. W końcu Tonks widziała w jakim stanie pojawił się pierwszego dnia festiwalu i że jego zachowanie dalekie było od normalnego. Nic co się mu przydarzało w ostatnim czasie nie było normalne. Oczywiście nie taki był cel spotkania z Zakonniczką. Faktycznie chciała spędzić z nią trochę czasu bez względu na okoliczności. Ostatnio widywały się jedynie na wszelkiego rodzaju misjach i powierzonych im zadaniach, a przecież Festiwal był przede wszystkim okazją do oderwania się od natrętnych myśli i wojennej atmosfery. Po to było to całe zawieszenie broni. Starała się nie wędrować myślami do jej relacji z Rineheartem choć chyba obie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że ten temat w końcu wypłynie.
Dziwnie było patrzeć na proste ludzkie dramaty. Festiwal lata przede wszystkim przywoływał wspomnienie beztroski. Kobiety w przepięknie zdobionych wiankach na głowie wykłócały się ze swoimi partnerami o nazbyt wskazujący stan upojenia, inne sprzeczały się wzajemnie o uwagę tego samego mężczyzny, a panowie z roztargnieniem debatowali o przyszłorocznych zbiorach tak jakby byli pewni, że do tego czasu wszystko zmieni się na lepsze. Dawniej upatrywałaby w tym tragedii, niepotrzebnych waśni. Teraz przyjmowała to z lekką ulgą. Miała dość rozmów o wojnie, cierpieniu i śmierci. Nie dlatego, że to nie było potrzebne, ale dlatego, że te rozmowy przestały cokolwiek wnosić, a wzbudzały jedynie masę negatywnych emocji, z którymi tak ciężko było sobie poradzić.
Alkohol mieszał jej zmysły jak nigdy i jak nigdy była z tego powodu przeszczęśliwa. Naprawdę miała w ostatnim czasie masę powodów do tego by zwyczajnie się upić. Merlin jej świadkiem, że narobiła głupstw i zdawała sobie z tego sprawę. Potrzebowała takiego oderwania i dostrzegła w Justine tę samą potrzebę. Nie relaksu, nie odpoczynku, a zwyczajnego oderwania.
Obijały się o siebie krocząc wzajemnie w stronę ogniska. Nie martwiła się tym. Nie pozwalał jej na to jej stan, ale też ludzie wokół nie prezentowali się lepiej. Westchnęła słysząc słowa kobiety. – Zielsko to zielsko – powtórzyła za nią przewracając oczami i uśmiechając się w rozbawieniu. – Może dostaniesz kurzych łapek, albo zakochasz się we mnie od pierwszego wejrzenia. Szukasz przygód, Tonks? – zaśmiała się i niepewnym krokiem nachyliła się w stronę woreczków z ziołami. Nic jej one nie mówiły. Nieważne jak długo by się im przyglądała, nieważne co by na ich temat sobie myślała. W głowie miała białą plamę, czystą kartkę, pustkę i chaos. Trudno. Wybrała ten, który najbardziej spodobał jej się wizualnie. Typowa kobieta, czyż nie? – Co masz na myśli? Dlaczego komedia? – zapytała z niepasującą do siebie ciekawością i wrzuciła woreczek z ziołami do ogniska.



'k6' : 3
Drżały mu dłonie.
Albo to cały świat drżał, a on tylko próbował zostać na jego powierzchni, trzymać się na w miarę prostych nogach, chociaż z każdą kolejną sekundą czuł, że ma coraz mniej siły. Coraz mniej chęci. Otwarte oczy próbował skupić na wszystkim innym, tylko nie na twarzach mijających go ludzi. Tym bardziej nie chciał ich zamykać — obawiał się tego tak samo, jak kiedyś bał się coraz pełniejszej tarczy księżyca pojawiającej się na niebie, nieuchronnie zbliżającej się do całości. Dziś jednak nie bał się tego, że zmieni się w bestię. Ostatnia doba utwierdziła go tylko w przekonaniu, że już nią był, że nigdy być nią nie przestanie.
Okrutna, głęboka wyrwa w miejscu, w którym znajdowało się kiedyś serce. Pulsujący ból na lewym boku i prawym barku, bo znów powracał do najgorszych, ale bezpiecznych nawyków. Czuł, że musi się ukarać, że musi trzymać swój ból, rozczarowanie, swą krzywdę w najsilniejszej klatce, na jakiej zbudowanie było go stać. Męka była prostym, od razu dostępnym rozwiązaniem. Wszystko, czego nauczył się z nim, co sprawiło, że przez cztery krótkie miesiące potrafił poradzić sobie bez niego — wszystko to musiało zostać wyrzucone z pamięci, spalone na stosie krzywdy. Po co się starać, jeżeli ostatecznie historia zawsze musi się powtórzyć? Jeżeli był skazany na przeżywanie tego samego w regularnie następujących interwałach? Paznokcie wbijające się w skórę, paznokcie pozostawiające krwawe pręgi, wyczerpanie nieprzespaną nocą, piekące od płaczu i prób niezamykania oczu — pod powiekami wciąż widział jego, takiego, jakim go zapamiętał; Uśmiechniętego, w złotym słońcu wieczora i błękicie poranka i nienawidził się za tą pamięć, bo to ona lała żrący, trujący eliksir na świeżą ranę — wszystko to było próbą pozostania w granicach świadomego jestestwa.
Ale z każdą mijającą sekundą myślał, że jest coraz bliżej szaleństwa.
Wciąż tylko jedno pytanie. Pytanie pojawiające się co chwilę, korona cierniowa zaciskająca się nie tylko na skroniach, ale i na gardle, kolce wbijające się w miękką tkankę serca, które pragnęło wyłącznie przestać bić, rozbić się na tysiące kawałków.
Dlaczego?
Nie mieli przecież sekretów. Wiedzieli o sobie wszystko, najbardziej palące, najbardziej intymne tajemnice i mimo wszystko byli ze sobą szczęśliwi. A może... Może tylko on był? Jasne loki przyklejały się do mokrych od łez policzków, gdy opuszczał głowę w dół. Kręciło mu się w głowie, było skrajnie niedobrze, a sytuacji nie poprawiał zapach jedzenia, tak szeroko dostępnego na Festiwalu. Od doby nie miał nic w ustach, z fałszywym uśmiechem upił tylko piwa z fermentowanym miodem ze wspólnej misy, choć wolał cisnąć nią w najbliższe drzewo. Przed gwałtownością gestu powstrzymywały go ostatnie nitki zdrowego rozsądku, myśl, że nikt inny nie jest winny, tylko on, on, on sam. Inni ludzie nie musieli przecież cierpieć, bo wśród nich znajdował się odmieniec. Nieludzka abominacja, chodząca pułapka, istnienie, nad którym nie należało się nawet pochylać, a już na pewno błędem było obdarzać go troską, czułością, zaufaniem.
Był wszak niczym innym niż dzikim psem. Psem, który głupio zaufał. Który był wierny człowiekowi oswajającego go ze światem, który zrobiłby dla niego wszystko, który w jego towarzystwie, łagodnej dłoni i spojrzeniu odnajdywał powody, by stać się bardziej ludzki, by oddać mu całą okazaną dobroć. I na co to wszystko? Po to tylko, by zostać wyrzuconym za drzwi z pomocą krótkiego listu, który nic nie wyjaśniał, który wzbudzał tylko gniew, gniew i żal, i bezkresny smutek.
Obrócił się jeszcze przez ramię. W tamtą stronę było morze, przecież wystarczyłoby tylko wejść między fale i nie zatrzymywać się. Iść tyle, ile da radę, pozwolić morzu się porwać. Tyle razy fantazjował o śmierci, nim go poznał. Kilkukrotnie stanął z nią twarzą w twarz. Fale już raz go zabrały, czemu nie miałyby zrobić tego raz jeszcze? Może... Może powinny to zrobić wtedy, w Oazie?
Śmiechy i rozmowy przechodniów dochodziły do niego jak zza szyby oddzielającej go od wszystkiego, co wokół. Wszystko zresztą zdawało mu się być dziwnie nierealne, jak iluzja znajdująca swe źródło w trudnym zaklęciu, jak omamy wywołane omamami eliksiru. Nie pasował do tego obrazka.
Drżące palce rąk splotły się ze sobą, trzask wyłamywanej kości przypominał trzask nadepniętej, suchej gałęzi, nie zwrócił niczyjej uwagi.
Tylko spomiędzy suchych, spierzchniętych warg uciekło westchnienie ulgi.
Nie mógł wrócić do morza. Nie teraz. W domu czekała mama i tata, czekał starszy brat i zwierzaki. Obiecał pani Piquet, że zrobi jej kolejną maść na oparzenia. Miał obowiązki. Nie mógł zawieść nikogo więcej. Nikogo bardziej, niż już zawiódł samego siebie. Musiał być pewny, że cokolwiek po nim zostanie — kogokolwiek zostawi za sobą — poradzi sobie bez niego. Wypełni złożone obietnice, dopnie wszystko na ostatni guzik, za kilka dni ta cała farsa z zawieszeniem broni się skończy, zło wyciągnie po nich swoje pazury.
A on nie ucieknie od swojego przeznaczenia. Wyjdzie mu naprzeciw. Śmierć zawsze znajdowała sposób na dotarcie do tych, którzy najbardziej pragnęli jej objęć.
Odbił się więc od chropowatego pnia drzewa, aby ruszyć w przeciwnym do wody kierunku. Minął kilkanaście małych ognisk otoczonych aromatem ziół — wyczuwał je znacznie lepiej niż przeciętny człowiek dzięki wyostrzonemu klątwą węchowi. I gdyby był to zupełnie inny dzień, gdyby był to każdy inny dzień przed szóstym sierpnia, uśmiechnąłby się pod nosem, zwracając uwagę na właściwości mieszanek. Ktoś, kto je tworzył, doskonale wiedział, co robi. Ale dziś nie był sobą, nie chciał sobą być. Choć gdyby zastanowił się nad tym przez moment, nie wiedział nawet, co to w ogóle znaczy "być sobą". Czy potrafił?
Biel kwiatów zwróciła jego uwagę jako pierwsza. Wyglądały pięknie w jasnym świetle księżyca i komety, czy też superbolidu, jak poprawnie nazywali to zjawisko z Louisem. Ukucnął nawet, przesuwając dłonią po delikatnych płatkach, nim zerwał kilka łodyżek. I wtedy też, w prawie perfekcyjnej ciszy dostrzegł — i usłyszał wreszcie — że wcale nie jest w tym miejscu sam.
Ze wszystkich stworzeń na całym świecie nie spodziewał się znaleźć na tej łące konia. Na chwilę podniósł nawet głowę, świeże szlaki łez spływających w dół policzków zalśniły w księżycowym świetle, gdy wpatrywał się w zwierzę tak, jakby coś podobnego widział pierwszy raz. I zamknął wreszcie oczy, na moment, spodziewając się, że gdy je otworzy, koń zniknie jak sen — ale on stał dalej, w pewnej odległości od wychudzonego młodego mężczyzny z białymi kwiatami w ręce. I dopiero teraz zauważył, że za koniem leżał przewrócony, gruby pień starego drzewa, na którym siedział ktoś znajomy.
Ktoś z nie tego świata.
— Eve? — spytał głucho, zachrypniętym głosem. Kręcone włosy i ciemniejsza karnacja by się zgadzały, ale nie widzieli się kilka miesięcy. Wystarczająco długo, by... Pojawił się ciążowy brzuch? Wzrok Olivera zsunął się z twarzy dziewczyny na brzuch właśnie, odrobinę niekulturalnie, choć na jego twarzy nie było widać nic, poza zaskoczeniem i bezgranicznym smutkiem.
Zmusił się do zrobienia kroku naprzód. Potem drugiego i kolejnego, aż wreszcie zatrzymał się przy pniu, wskazując na niego wolną dłonią.
— Mogę? Nie powinnaś... Siedzieć sama po nocy tak daleko od innych — nie ruszy się z miejsca, nim nie otrzyma jej zgody. Żeby nie sprawiać wrażenia, że zmusza ją do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, odwrócił wzrok w bok, ponownie spoglądając na konia. — Jeżeli chcesz, mogę odprowadzić cię... albo was... — oczywiście, że miał na myśli Eve i konia, a nie Eve i jej dziecko, mógłby przysiąść — W bezpieczne miejsce. Samemu w nocy tylko szuka się kłopotów — dodał po chwili, zniżając głos do szeptu. I coś w jego tonie podpowiadało, że gorzkie słowa podparte były doświadczeniem.

And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞


Wypuściła powoli powietrze z płuc, gdy te ponure myśli znów zakłębiły się w głowie. Nie towarzyszyły już temu łzy, miała wrażenie, że przez pierwsze dwie noce w samotności wypłakała już cały żal i smutek. Dała upust emocjom i uczuciom, szeptem zapewniając kobyłę, że wszystko w porządku, gdy delikatne chrapy łapały materiał sukienki. Nocami, klacz zdawała się ciągle krążyć przy niej, jakby upewniała, że jest dobrze. Chociaż ona zdawała się tym zainteresowana. Skrzywiła się na tą myśl, czując, że to krzywdzące w stosunku do osób jej bliskich. Wiedziała, a może przypuszczała, że w każdej chwili mogłaby liczyć na Aishę, na Celinę, na Liddy czy na Steffena. Może nawet Marcela, chociaż ostrożność zaburzała trochę obraz przyjaciela, lecz w żaden sposób nie skreślała go.
Przemyślenia przerwała jej Betty, gdy zwabiona dźwiękiem poderwała łeb i zastrzygła uszami. Nerwowe rżenie naruszyło spokój okolicy. Odwróciła głowę, by odnaleźć źródło niepokoju zwierzęcia i zauważyła wysoką, chudą sylwetkę. Z początku obcy, szybko nabrał znajomych kształtów, budząc zaskoczenie swoją obecnością. Pewnie, że mógł tu być, to raczej oczywiste, a jednak nie spodziewała się takiego spotkania.
- Castor.- rzuciła, nie kryjąc zdziwienia.- Co ty tu... – urwała zaraz, kiedy zbliżył się i wskazał na pień. Zawahała się na moment, jakby nie do końca rozumiejąc o co pytał, jakiej zgody oczekiwał. Pokiwała zaraz głową.- Śmiało.- odparła, unosząc znów spojrzenie na jego twarz.
- Nie, nie chcę wracać do pozostałych.- zaprzeczyła od razu na jego chęć odprowadzenia jej.- Tu mi lepiej. To nie pierwsza noc, którą tu jestem.- dodała, by uspokoić go, bo wiedziała dobrze, co robi.
Wzruszyła ramionami, gdy napomknął o kłopotach.
- To bez znaczenia czy jest noc, czy dzień, jeżeli problemy mają dopaść, nie ogranicza ich pora.- stwierdziła, spuszczając wzrok na ziemię. Wpatrywała się w kępkę trawy, bo czuła się pewniej, nie krzyżując spojrzenia z rozmówcą. Po chwili ciszy przemogła się, by unieść wzrok raz jeszcze i spojrzeć na chłopaka.
- Czemu tu jesteś, a nie z innymi? – spytała, mając nadzieję, że festiwal miłości, nie był dla niego równie okrutny. Była pewna, że to ostatni festiwal na którym sama była, że żadne wspomnienie, które z niego wyciągnie, nie zachęci, by wrócić tu za rok.



bałam się pogryzienia przez chorą na wściekliznę rzeczywistość, strzaskania iluzji, romantyzmu utopionego w ostatnich knutach
- Nie, nie, nie, Cinny. Na zakochanie się od pierwszego wejrzenia, to już trochę za późno. - padło z ust Justine, kiedy zmarszczyła lekko nos, spoglądając na zielska, które zielskami były. Bo niczym innym być nie mogły. - Za długo się znamy. - podsumowała jeszcze wzruszając niemal lekceważąco ramionami. Zadarła jasne, bezchmurne spojrzenie ku twarzy blodnynki pozwalając, by kąciki ust dźwignęły jej się do góry razem unoszącymi się z zadowoleniem, niemym pytaniem, ale wyzwaniem brwiami. - Zawsze. - orzekła uśmiechając się półgębkiem. - Pytasz jakbyś mnie dziś poznała. - dodała, opadając na ziemię obok jednego z ognisk. Odchyliła ciało do tyłu, podpierając się na przed ramionach, spojrzeniem znów odnajdując towarzyszkę. - Jeszcze chwila i umrę z nudów przy wypełnianiu zaległych raportów. - jęknęła odrzucając głowę do tyłu, spoglądając na widok za sobą, który odwrócił się do góry nogami. Wyrzucając z siebie kilka słów, próbując znaleźć temat inny niż ten, który czaił się zaraz obok. Widziała go - Vincenta - w dzień rozpoczęcia festiwalu, na rytuale w trakcie którego robili te łańcuszki, wisiorki a nie - talizmany. Wzięła wdech w płuca, zaciągając się, czując roztaczającą woń wokół. - Wybrałaś to wrzucaj. - poleciła jej podciągając głowę, żeby spojrzeć na ogień który tlił się obok. Wyprostowała nogi zaplatając jedną o drugą. Biorąc wdech w płuca.
- Cóż, zacznijmy od tego, że Kerstin wstała lewą nogą. - powiedziała, przenosząc na chwilę ciało na bok, by na jednej ręce umieścić cały ciężar, kiedy drugą unosiła żeby podrapać się po czole i ściągnąć z niego kosmyk jasnych włosów. - Nie wiem o co do końca jej chodzi. Znaczy domyślam się, ale nie jestem w stanie być taką jaką ona chce. - przyznała wzruszając łagodnie ramionami. Wzruszając na tyle, na ile pozwoliła jej zajmowana pozycja. Westchnęła trochę ciężej. - Ale w końcu jakoś przebrnęłyśmy przez to plecenie wianków. Znaczy, umówmy się, zrobiłam ten wianek tylko po to, żeby mógł rozbić się o pierwszą lepszą falę, ale nawet w tym zawiodłam bo cholerstwo utrzymało się dłużej. - wywróciła oczami, opadając plecami na ziemię, układając ręce pod głową. - Kerstin wyłowił jakiś Argus. Pierwszy raz na oczy widziałam. A mój taki młodzik, wpadłam na niego kiedyś podczas akcji. W dużym skrócie, wyszło na to, że Kerrie go kojarzy. A że naprawdę wstała lewą nogą, zaczęła awanturę o tego jej cygana, co go przegniłam o złamane serca, nieodpowiedniość wyciągania wianków jak się ma żonę i eh… odechciało mi się nawet picia. - westchnęła, marszcząc na chwilę brwi - a może zachciało bardziej. - zastanowiła się, sięgając po przyniesiony dzban piwa. - Na koniec zostałam sama z Cattermolem. - uśmiechnęła się krzywo zerkając na blondynkę siedzącą obok.
- Hmm… ładnie pachnie. - pochwaliła, kiedy zapach palonych ziół rozszedł się wokół nich. Przymknęła na chwilę powieki. Nagle poczuła, że ta statyczna pozycja nie jest dla niej. Poderwała się na równe nogi. - A ty? - zapytała jej wyciągając ręce żeby się przeciągnąć. - Dawno nie gadałyśmy. - stwierdziła nagle odkrywczo spoglądając z góry na Selwyn, rozciągając usta w uśmiechu. Ciągle była wojna, ciągle była praca, zadania dla Zakonu. Niewiele pozostało w nim czasu dla nich samych.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.

Like the valkyries, those furies who men fear and desire.


Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset