Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset



Polana w głębi lasu

W lasach Dorset palą się liczne, mniejsze ogniska, przy których zbierają się czarodzieje. Niektóre z nich są po prostu miejscem zapewniającym ciepło i rozmowę, ale przy innych uczestnicy oddają się też... innym rozrywkom. Na jednej z polan w lesie rozpalono kilkanaście mniejszych ognisk, przy których ustawiono kosze z suszonymi ziołami, używanymi do wytwarzania magicznych kadzideł. Niektóre z nich rosną w okolicznych lasach, inne sprowadzono z bardzo daleka, wiele z nich przywieźli handlarze przybyli zza granicy, zwłaszcza z Hiszpanii.
Zioła można wrzucić w ogień, uwalniając w ten sposób zapach, który odniesie efekt na wszystkich znajdujących się przy palenisku istot.
W jednym wątku można wykorzystać tylko jedną mieszankę ziół. Są to głównie substancje roślinne, zioła. Postać z zielarstwem na co najmniej II poziomie potrafi rozpoznać ich znaczenie i wybrać odpowiednie, wrzucając do ognia konkretne spośród rozpisanych na poniższej liście. Pozostałe postaci mogą próbować ich w sposób losowy - poprzez rzut kością k6:
1: Mieszanina żywicy i sosnowych igieł przepełniona jest też czymś, co pachnie jak świeże górskie powietrze. Bardzo orzeźwiająco, nieco otumaniająco. Zapach jest łagodny, koi zmysły, uspokaja nastroje, wzbudza zaufanie do rozmówców. Pobudza do szczerych wyznań i zdradzania sekretów, ale nie hamuje całkowicie naturalnych barier związanych z rozmową z osobami nieznajomymi lub takimi, przy których postać naturalnie czułaby się skrępowana.
2: Drzewny zapach musi mieć swoje źródło w niewielkiej ilości drzewa sandałowego, które zmieszano z rosnącymi w Dorset dzikimi kwiatami oraz sporą ilością ostrokrzewu. Kadzidło jest trochę duszne, głębokie, wprowadza w przyjemne odrętwienie, spowalnia zmysły i pozwala w pełni odprężyć ciało. Pod jego wpływem trudniej jest zebrać myśli. Wprowadza w przyjemne otępienie i relaksację, odpędza troski.
3: Słodki zapach bergamotki przebija się przez skromniejszy bukiet owoców, które prowadzi cytryna oraz nieznacznie mniej wyczuwalna porzeczka, zapach jest przyjemny, świeży, lekko cytrusowy, dodaje energii, poprawia nastrój. Dalsze nuty kadzidła lekko i przyjemnie otępiają. Czarodziej znajdujący się pod wpływem tego kadzidła staje się pobudzony do flirtu i trudniej mu usiedzieć w miejscu, korci go spacer lub taniec.
4: Gryzące zioła, pieprz, rozmaryn, tymianek i inne, które trudniej rozpoznać, przemykają do odrętwionego umysłu, wyciągając z niego cienie. Niektórzy twierdzą, że to kadzidło oczyszcza umysł: pobudza smutek, zmusza do sięgnięcia po problemy i uzewnętrznienia ich, do szczerych wyznań odnośnie tego, co ostatnim czasem trapi czarodzieja, co jest jego zmartwieniem. Wyciska z oczu łzy, ale dzięki temu pozwala zostawić najczarniejsze myśli za sobą i rozpocząć nowy etap życia bez obciążenia.
5: Zapach wiedziony przez silnego irysa w towarzystwie polnych kwiatów wywołuje wesołość, a przy dłuższej ekspozycji - niekontrolowany śmiech. Poprzez lekkie przytępienie zmysłów dodaje odwagi, skłania do czynów i wyznań, na które czarodziej nie miał wcześniej odwagi, a na które od zawsze miał ochotę.
6: Lawenda przeważnie koi zmysły, ale w towarzystwie czterolistnej koniczyny i konwalii odnosi podobny efekt na istoty, nie na ludzi. Czarodziejów zaczyna drażnić, roztrząsa najdawniejsze urazy. Pod jego wpływem niektórzy mogą stać się skorzy do drobnych złośliwości, a inni do kłótni lub nawet agresywni.
Skorzystanie z kadzideł przy ognisku zastępuje jedną wybraną używkę z osiągnięcia hedonista.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:07, w całości zmieniany 2 razy
Promienny uśmiech Liddy mocniej unosi Ianowe kąciki ust. Nagła reakcja zaskakuje ciepłem, jakiego wszak nie mógł Moore odbierać. Czy kiedykolwiek pozwoliła mu w siebie zwątpić, że choć trochę przestanie go lubić, kiedy okaże się, że zawodzi? Do tej pory nie było takiego momentu, w końcu za każdym razem staje na wysokości zadania, chwaląc się zarówno obowiązkowością (pojmowaną wybiórczo), jak i niezawodnością. A przynajmniej we własnym odczuciu, rzadko kiedy czując wyrzuty sumienia czy poczucie winy. Otulający ciasno serce kamień kruszeje i rozpryskuje się na dziesiątki kawałków, odchodząc w zapomnienie.
- AU! Ale nie tak brutalnie! - woła od razu, kiedy aparat fotograficzny nagle wbija się w pierś, z pewnością zostawiając na skórze nierównomierny ślad. - Ja też się cieszę, że tu jestem - udaje mu się wcisnąć gdzieś między słowami dziewczyny, kiedy wylewający się spomiędzy jej ust potok momentalnie go zalał. - W namiocie? Ale ja tak tylko na chwilę - przebąkuje gdzieś pod nosem, bo choć przez moment zastanawiał się nad pomysłem pozostania na miejscu festiwalu nieco dłużej, tak w głowie nie kształtowały się żadne konkretne rozwiązania, jak mógłby wprowadzić ten plan w życie. Czyżby rozwiązanie przyszło na złotej tacy? - Wszyscy są? - dopytuje jeszcze, choć ma przecież potwierdzenie od Eve, że pojawił się każdy, nawet Neala. Trochę obawia się tego spotkania, nawet jeśli na kolejnym już kroku dostaje dowód, że przyjaźń potrafi przemóc więcej, niż mu się zdaje. Tym mniej chętnie przyznaje się przed sobą do lęku, jaki go ogarnia na samą myśl o stawaniu przed nimi.
Z niemałym zadowoleniem przyjmuje za to decyzję Liddy; dotąd nigdy go nie zawiodła, jeśli chodzi o propozycje pakowania się w tarapaty. To z nią przecież już od czasów wczesnoszkolnych gania się i testuje wszelkie granice, mając pewność, że zawsze wykaże się chęcią urozmaicenia sobie czasu. To w jej towarzystwie trafia na swój pierwszy szlaban z szorowaniem kibli bez użycia magii (obrzydlistwo!) i to z nią przekracza skraj Zakazanego Lasu, by sprawdzić, czy w rzeczywistości jest tak straszny, jak się powtarza.
Nachyla się ostrożnie ku płomieniom, bacząc na włosy i brwi, bo jeszcze tego brakuje, by paradował osmolony po terenie festiwalu, i próbuje cokolwiek wyróżnić wśród rozpościerających się już na polanie aromatów. Zapach kadzideł przywodzi na myśl kwietną łąkę, ale czemu tu się dziwić, skoro zioła, to przecież same kwiatki. A przynajmniej w większości, rozumuje Ian, bo z zielarstwa pamięta zaledwie podstawy i to jeszcze z tematów, które w Hogwarcie wyjątkowo udało mu się zaliczyć na ocenę zadowalającą.
Zasiadłszy na trawniku, wspiera się z tyłu na dłoniach i osadza wyczekujące spojrzenie w przyjaciółce, czekając na rewelacje. Brwi zaś wędrują ku niebu, a w sercu jawi się ukłucie zazdrości.
- Legendarna walka? I mnie to omija?! - wydaje z siebie jęk niezadowolenia, choć na pewno nie jest tak, jak to maluje Liddy i sam Sallow też pewnie podkolorował historię, byleby wypaść lepiej w oczach reszty. - Wiadomo, o co poszło? Znając życie, to Marcel sam ich podpuścił i krzywo spojrzał. - Do tej pory szczerze wątpił, że na Festiwalu Lata zjawić się mogą czarodzieje chętni do bójki, ale mając w pamięci wuja Darragha Sheridana, co to lubi sobie czasem popić i awanturować o krzywo dobite do etażerki gwoździe, jest w stanie zrozumieć, że powód wystarczy błahy. - Ej, ale jak nie masz zdjęcia ze mną, to nie ma czego oglądać. Musisz nadrobić, ale już! - stwierdza z udawaną powagą, wskazując brodą na aparat Liddy. Bywa wprawdzie zadufany w sobie i przeświadczony co do niezwykłości swojego uroku, ale teraz decyduje się oszczędzić przechwałek.
- Dawaj z grubej rury, wyzwanie! - szczerzy się zawadiacko, bo nie wątpi w kreatywność Moore i wie, że z pewnością go czymś zaskoczy.

is to stand and fight


Jednym z uczestników festiwalu jego aura nie udzielała się wcale, innym — w tym również Iris — udzielała się chyba aż za bardzo. I tak oto, niepilnowana przez nikogo (bo i nie potrzebowała się kłócić z trzymającym misy z miodem mężczyzną, ani nikim innym, pijana własnym szczęściem) dotarła na polanę, wśród buchających ognisk i noszącego się wraz z morską bryzą zapachem kadzideł. Bo czy ten dzień mógł potoczyć się lepiej? Och, oczywiście, że nie. Najpierw Ted okazał się bratem Williama, William okazał się być żonaty, a jego żona Hannah okazała się być przeuroczą osóbką, do której Bell z pewnością zwróci się jeszcze, nie raz ani nie dwa. W dodatku gdzieś mignęła jej jeszcze figura kuzynki, jednakże na tyle daleko, aby brunetka nie mogła być świadoma tego, że los nie był dla Evelyn równie łaskawy, co bywał dla niej. Może to i lepiej? Wszak Iris czuła się zupełnie tak, jakby szczęścia wypełniającego jej ciało starczyć mogło nie tylko na dwie, ale i na trzy osoby!
A żadna, nawet najbardziej kwaśna mina panny Despenser nie mogła uratować jej od przypadkowego, ponownego zawiązania rodzinnych więzi. Nie dzisiaj, gdy na szyi Iris wisiał dumnie przygotowany przez Moore'a wisiorek, gdy w powietrzu unosił się łagodny zapach ostrokrzewu, miękko oplatający nie tylko ciało, ale i umysł, wprowadzając oboje w miły stan odprężenia. W jego obecności nawet zmarszczona w goryczy (a przynajmniej tak zdawało się Iris) twarz Evelyn wydawała się jakaś taka przyjemniejsza, bo i chyba mniej podobna do zamkniętej w pamięci twarzy ciotki, jej matki.
— A dla ciebie czas zdaje się, stanął w miejscu — odpowiedziała od razu, choć jej ton znajdował się bliżej świergotu, którym zwykły posługiwać się podlotki i... pozbawione rozsądku zakochaniem panny. To, jak oceni stan swej kuzynki zależało więc wyłącznie od humoru Evelyn. Ktoś kto obserwowałby je z boku, pewnie nigdy nie odgadnąłby, że łączą je jakiekolwiek więzy krwi. Różniło je właściwie wszystko — wychowanie, spojrzenie na świat, podejście do zakończonego niedawno rytuału, a łączyła głównie krew Bellów płynąca w żyłach. Kto wie, może miały ze sobą jeszcze więcej wspólnego, lecz długoletnia rozłąka nie pozwalała im na odkrycie tego w krótkim czasie?
— Zawsze byłaś oszczędna w słowach, ale wiesz... Mi możesz wszystko powiedzieć, w końcu jesteśmy rodziną — szczególnie ostatnie słowa wybrzmiały w niskim rejestrze konspiracyjnego szeptu. Zaskakująco lekko przychodziły jej słowa, zważywszy na okoliczności, w jakich się spotkały lub szerzej — w jakich się n i e spotykały. Zdawało się, że Iris zupełnie nie czuła dystansu lat, będąc niewrażliwą również na raczej... zdystansowany styl bycia kuzynki. To chyba ta umiejętność była jej najbardziej potrzebna w pracy. Czasami, gdy się kogoś wystarczająco mocno pomęczyło, wreszcie zgadzał się z tobą dla świętego spokoju.
— Ja? Ja bawię się świetnie! — oznajmiła bez chwili zawahania, od razu sięgając palcami do woreczka zawieszonego na szyi. Uniosła go do góry, pod swój nos, wdychając w chwilowej ciszy coś, co miało być aromatem zamkniętych w środku niezapominajek, a tak naprawdę zginęło pomiędzy kolejnymi oparami kadzideł. — Ta noc to chyba początek czegoś większego — dopiero po tym wyznaniu — rażąco lekkim w przekazaniu i zapewne mocno niespodziewanym, spojrzenie Iris znów zatrzymało się na twarzy Evelyn, ciekawsko przyglądając się każdej, potencjalnej zmianie jej mimiki. Sama nie wiedziała, czego się po niej spodziewać. Oczywiście najpiękniej byłoby dojrzeć szeroki uśmiech, może kilka małych łez wzruszenia w kącikach oczu, gdy szeptać będzie gratulacje, ale pozostałe w jej rozumie cząstki rozsądku podpowiadały, że prędzej czeka ją zmarszczenie brwi albo pytanie, czy przypadkiem nie oszalała.
Gdy po drodze Evelyn złapała kolejną misę z miodem, poszła jej śladem. Tym samym wyplątała rękę kuzynki ze swych objęć, uwagę poświęcając doprowadzeniu napitku do wybranego przez siebie ogniska bez ulania ani kropli z misy. Na całe szczęście misja ta zakończyła się powodzeniem i gdy zasiadła, nabrała pierwszy łyk.
Dobrze, że zrobiła to kilka sekund wcześniej niż Evelyn zabrała głos. Inaczej zakrztusiłaby się lepkim napitkiem.
— O... Ojej... — pierwszy raz tej nocy trudno było zebrać jej jakiekolwiek myśli, a tym bardziej ubrać je w słowa. Opuściła tylko miskę z miodem na kolana, przypatrując się Evelyn z miną, która tworzyła niezapomnianą zapewne mieszankę szoku, zażenowania własnym nietaktem, ale również współczucia. To, jak lekko mówiła o śmierci rodziców i zaginięciu brata chyba zrobiło na niej największe wrażenie — i najmocniej odebrało mowę. Co prawda znała wiele podobnych historii, w trakcie wojny był to częstszy niż rzadszy przebieg spraw, ale... Gdy nagle przybierała twarz krewnych, nawet tych, z którymi od lat nie łączyły jej bliższe relacje, ludzka tragedia smakowała zupełnie inaczej. — Evelyn... Tak mi przykro. Najszczersze kondolencje — Tym razem miska z miodem odstawiona została na bok, z dala od ognia, a sama Iris przechyliła się do przodu, aby — znów nieproszona — ułożyć dłoń na dłoni ciemnowłosej w geście pokrzepienia. — Jeżeli pozwolisz to... Przekażę wieści mamie, dobrze? — w tej jednej chwili, w zadaniu jednego pytania przeniosła się do czasów, gdy widziały się ostatnim razem. Gdy była jeszcze nieco przestraszoną wielkim światem dziewczynką, w której centrum życia stała właśnie matka tkwiąca w wiecznym konflikcie ze swoją siostrą. To dlatego pani Bell tak mocno nalegała na to, aby jej dzieci nigdy nie odnosiły się do siebie wrogo. By miały w sobie przyjaciela, nie zaś konkurenta.
Dopiero po chwili milczenia powróciła do wcześniejszej pozycji. Nieco skrępowana nagłą zmianą atmosfery chwyciła misę ponownie, nie wiedząc, co najlepszego powinna zrobić z dłońmi. Od niechcenia wypiła kolejny łyk miodu, wpatrując się w ogień. W milczeniu, choć oczywiście do czasu, gdy kuzynka, jakże wspaniałomyślnie przeniosła ciężar tematyczny rozmowy na powrót na nią.
— Och, to mój przyszły mąż... — stwierdziła zbyt prędko, aby Evelyn mogła mieć przestrzeń na zastanowienie się, czy w ogóle w głowie Iris nastąpił jakikolwiek proces myślowy przed wypowiedzeniem tych słów. — To przemiły człowiek, nie mógłby naprzykrzać się nawet musze. Ted Moore, uzdrowiciel — nim uniosła misę znów do swych ust, poruszyła nią lekko. Zawartość zawirowała ciężko, oblepiając ścianki naczynia. — Najprzystojniejszy uzdrowiciel Anglii — dodała po chwili, nieco spokojniejsza. Kadzidło powoli poczynało działać, rozluźniając mięśnie, wprowadzając czarownicę w tak potrzebne, przyjemne odrętwienie.
the most vulgar things tolerable.

have become lions


Ją też dopadła niechęć do stagnacji. Na początku bardzo sceptycznie podeszła do całego zawieszenia broni. Była zła za karmienie ludzi obłudą. Czy tego potrzebowali? Ciężko było jej stwierdzić. Czuła, że tracą czas, który mogliby wykorzystać na osłabienie wroga, na pozbycie się go. Jaką w końcu Zakon miał gwarancje, że gdzieś tam nie są mordowani mugole? To zawsze była nierówna walka i choćby robili wszystko co w ich mocy nie byli w stanie upilnować każdego toczącego się zła. Chciała działać. Doszła jednak do wniosku, że nie jest to coś na co ma realny wpływ. Takie decyzje zapadły bez jej udziału i bez jej sceptycznego nastawienia. Mogła się temu jedynie poddać i jak widać chyba nawet zaczęło jej to wychodzić. – Musisz znaleźć sobie jakieś dodatkowe zajęcie na ten czas. Właściwie nie obraziłabym się jakbyś mnie podszkoliła w transmutacji. – odparła unosząc brew w pytającym geście. Nie od dziś wiadomo, że Lucinda chciała poznać tajniki tej magii. Wydawała jej się często niedoceniania, a przecież możliwości, które dawała były często nieograniczone. Ciężko było powiedzieć by posiadała chociażby podstawy tej dziedziny. Przecież od czegoś należało zacząć, a może wypełni to stagnację, która zjadła Justine od środka. Cóż, zjadała je obie.
Lucinda rozumiała i to może nawet bardziej niżeli czarownicy się zdawało. Poczynając od tego, że zdawała sobie sprawę z obecności demonów, które nawiedzały Tonks od dłuższego czasu, a kończąc na tym, że doskonale wiedziała, jak to jest kłócić się z powinnością narzucaną przez innych ludzi. Uśmiechnij się, bądź smutna, nie wypada się śmiać, nie możesz, nie powinnaś, powinnaś, musisz. Ludziom zdawało się, że to wszystko jest takie proste. Stroniła od tego typu rad, ale skłamałaby twierdząc, że te nie wywołują w niej złości. Gdzie zaczyna się własna wola? Siostra Tonks najprawdopodobniej robiła to kierowana troską. Lucinda owej troski nigdy nie zaznała. Zawsze chodziło o odgórny nakaz. Tak czy inaczej – efekt był ten sam. Nigdy nie wiemy co człowiek nosi w sobie, z jakimi myślami się boryka. Łatwo wydawać osądy, oczekiwać zmiany, ale ta nie przychodzi z konkretnych powodów. Blondynka wiedziała, że Justine takowe posiada. – Oczywiście, że nie możesz – zaczęła spoglądając na kobietę z wyraźnym zainteresowaniem. – Kłócicie się już dłuższy czas? Mam na myśli to, że złość to często arsenał informacji. Może się martwi? Może ma żal? Nie ma to znaczenia, Just. Żyj zgodnie ze sobą, ale też nie dziw się, że ona robi to samo. – dodała ze wzruszeniem ramion. Nijak jej było to specjalisty w tego typu rzeczach. Doświadczyła jednak podobnych rozmów i wiedziała, że to często walka z wiatrakami. Nie można mówić komuś co ma czuć i kiedy ma czuć. Nasze życie pozostaje naszym jedynie w teorii.
Blondynka parsknęła głośnym śmiechem widząc nieskoordynowane ruchy przyjaciółki. Faktycznie użyła trafnego stwierdzenia do opisu swojego stanu. Choć ten Lucindy wcale aż tak się nie różnił. Przejmowała ją chęć zabawy, wolności, swego rodzaju nieokrzesania. Nie znała się na kadzidłach, ale już była w stanie stwierdzić w jakich momentach to jedno sprawdziłoby się najlepiej. Uśmiechnęła się szeroko i uniosła kufel piwa w toaście. – Niech nas nosi i ponosi. Powalczymy ze stagnacją. – otworzyła szerzej oczy, bo jej słowa znów zabrzmiały raczej dwuznacznie. Dziś miała trudność z formułowaniem odpowiednich zdań. Patrząc też na dalszą część rozmowy, może lepiej byłoby dla wszystkich by przestała w ogóle mówić? Westchnęła. – Widziałaś co Elric zrobił podczas rytuału? – zapytała mając na myśli pocałunek, który chyba zdążyli zobaczyć wszyscy. – Czy to dziwne, że takie otwarte okazywanie uczuć mnie… krępuje? – zapytała jeszcze z lekkim zmieszaniem.
Atmosfera zgęstniała i dało się to wyczuć. Prawdopodobnie ta rozmowa bardzo szybko się skończy, ale Lucinda czułaby się źle, gdyby w ogóle nie poruszyła tego tematu. Skinęła głową słysząc odpowiedź czarownicy. Cóż, prawdopodobnie nie chodziło jedynie o zwrócony pierścionek, a pogrzebane uczucia, ale nie miała zamiaru sprzeczać się o semantykę. – Wydaje mi się, że wszystko albo przynajmniej sporo. – zaczęła spoglądając na kobietę pewnym wzrokiem. – Nie wiem, jak to nazwać, ale to trochę wyglądało tak jakbyście nie zasługiwali na szczęście. Jakbyś sama sobie je odbierała. Przestałaś go kochać? Nie chciałaś tworzyć z nim przyszłości? Czy zrobił coś co odebrało ci pewność i poczucie bezpieczeństwa? Czy naprawdę powodem jest wojna? – zapytała nie chcąc stawać po żadnej ze stron. Ufała, że o wiele lepiej by było, gdyby powiedziała mu, że go nie kocha, gdyby naprawdę zdeptała jego serce niżeli wybrała wojnę, która już i tak nazbyt wiele im odebrała. To nie był jednak jej wybór. Nie jej życie. Ale przecież nasze życie pozostaje naszym jedynie w teorii.



Przekrzywiła nieco głowę, trawiąc słowa swej kuzynki z zaciśniętymi ustami. Nie odniosła się do tego – jak zakładała – komplementu, traktując go jako konieczną grzeczność niźli prawdę, wszak czas już odznaczał się w rysach jej twarzy charakterystycznymi oznakami zmęczenia i niezdrową bladością. Różniła się, och jak się różniła od czasów, gdy się ostatnio widziały, ale czy był sens o tym rozprawiać na głos? Zamiast słów wymusiła na ustach niewielkie uniesienie kącików w wyrazie krótkiego uśmiechu. Dziś nie musiała pławić się w zmartwieniach, mogąc choć na jeden dzień założyć maskę beztroski i pozwolić sobie na jeden dzień oderwania od rzeczywistości, od bolączek, niezrozumienia własnych uczuć i nadmiaru obowiązków. Mogła uciec, przynajmniej dzisiaj, tutaj, teraz i zamierzała z tego skorzystać.
Uniosła głowę, przenikliwym spojrzeniem lustrując twarz Iris, zastanawiając się, co też mogłaby jej powiedzieć, by wybrnąć z tej sytuacji. Jesteśmy rodziną, dwa słowa rozbrzmiewały się echem w jej głowie, choć sama nie do końca się z nimi zgadzała. Rodzinę straciła bezpowrotnie, tę najbliższą, najcenniejszą i zarazem najbardziej krzywdzącą, a teraz zdawała się inaczej podchodzić do tych, którzy pozostali gdzieś na uboczu i z którą łączyły ją leciwe więzy krwi. Nie była zła na kuzynkę za jej podejście, już w czasach dziecięcych widziała w niej bardzo ciepłą i rodzinną osobę, ale z biegiem lat utraciły kontakt, gdzieś został postawiony mur i nie wiedziała, czy chce to zmienić. Zbyt wiele zła wydarzyło się w międzyczasie, a ona nie chciała znów ponosić odpowiedzialności za emocje, które towarzyszyłyby jej przy ponownym zacieśnieniu więzi. Musiała pozwolić temu płynąć i zdać się na prądy losu.
- Nie psujmy sobie wieczoru rozmową o błahych nieporozumieniach między mną, a przyjacielem, ot moja cierpliwość ostatnio kończy się nazbyt prędko – skwitowała melodyjnie, oszczędzając językowi goryczy nieprzychylności. Nie kłamała zresztą, przecież od czasu kłótni z Everettem czuła się inaczej, jakby… źle? Źle z tym, co zrobiła, jak zareagowała i zdawało jej się, że nie chodzi tu wyłącznie o sam konflikt. Była jednak pewna, że tamten dzień wytrącił ją z równowagi na długo, a jeszcze na niebie wciąż ukazywała się ta nieszczęsna, bardzo niepokojąca kometa. Nic dziwnego więc, że zareagowała z taką gwałtownością na czyn Herberta, na niechciany dotyk, który wywołał u niej coś na pograniczu bólu i przerażenia. Broniła się i teraz chciała jak najszybciej zapomnieć o tamtej sytuacji.
- To bardzo dobrze, wszyscy potrzebujemy oddechu – przyznała zdawkowo, gdy kącik jej ust zadrżał w reakcji na ekscytację czarownicy. Przez chwilę mogła nawet przysiąc, że widzi aurę ów podekscytowania, tak silnymi emocjami emanowała. Była już bardziej niż pewna, że ktokolwiek dał ten amulet Iris, z pewnością zainteresował ją swą osobą na wskroś. Mogła tego nie rozumieć, ba, nawet nie starała się tego rozumieć, ale też i nie oceniała, bo nie jej było wyrokować emocjonalność innych. – Czegoś… większego? – głos wydawał się odrobinę zduszony przez zdziwienie, co w pośpiechu zatuszowała kolejnym kaszlnięciem i upiciem łyku miodu, tak dla kurażu i wzmocnienia stalowych nerwów. Spodziewała się, że ma to związek z mężczyzną, widziała to po oczach, gestach, aurze, zupełnie jakby Iris całą sobą krzyczała, że coś jest na rzeczy.
Zdawać by się mogło, że wpasowała się z własnymi słowami idealnie, że wybrała moment, który był bezpieczny, choć nie była do końca pewna, czy jakikolwiek moment jest odpowiedni na takie wyznanie. Sprawiła jednak, by to było prostsze, nie cechując słów przepastnym bólem i ogólnie pojętym żalem z którym żyła wszak przez lata, wiele długich, bolesnych lat.
Wiedziała, że wyjawiając ten potok informacji o aktualnym stanie członków rodziny, doprowadzi do dość niekomfortowej dla drugiej strony sytuacji, jednak chciała mieć to za sobą, by uniknąć pytań, które zapewne padłyby, gdyby nie to wyznanie. - Dziękuję, doceniam – zmarszczyła brwi, zastanawiając się ile to razy już powtarzała te słowa, ile razy musiała zmusić się, by w końcu wybrzmiewały z jej ust bez żadnego zagięcia. Zreflektowała się prędko, posyłając kuzynce zdawkowy, uprzejmy uśmiech, jak należało. Utrzymała go nawet wtedy, gdy Iris znów ją dotknęła, choć było to trudne i wywołało nerwowe zaciśnięcie zębów z charakterystyczną wklęsłością policzków. – Myślę, że to nie zaszkodzi, powinna wiedzieć, ale… nie żałuj umarłych, oni znajdują się już w bezpiecznym miejscu – potaknęła głową, zabierając rękę pod pretekstem wyciągnięcia fajki z przepasanej przez ramię torby. W międzyczasie powzięła powolny, długi wdech, który powinien znieczulić odczuwany przez nią dyskomfort. Dzisiaj wszyscy postawili sobie za punkt honoru dotykanie jej i choć nie mieli nic złego na myśli, nikt tu przecież nie chciał wyrządzić jej krzywdy, to wypaczony przemocą umysł nie potrafił tego zaakceptować, a ona nie miała chęci się temu sprzeciwiać. To nie był czas na zmiany.
Dała sobie i Iris chwilę na przetrawienie ciężaru informacji, a może właśnie tego potrzebowała? Upiła łyk miodu, pykając od czasu do czasu fajkę ze spojrzeniem utkwionym płomieniach i dymie, który swoją drogą miał niebywale przyjemną woń i zdawał się ją relaksować. Nie była pewna, czy to wina otoczenia, rytuału, dymu ogniska, czy samego alkoholu, ale ewidentnie czuła jak spięcie w mięśniach powoli ustępuje rozluźnieniu.
- Twój przyszły mąż? – zapytała, marszcząc brwi, jakby się zastanawiała, ile to lat jej uciekło. Pomknęła spojrzeniem ku dłoniom kuzynki, szukając pierścionka, czy innego elementu biżuterii, który potwierdziłby jej, że doszło do zaręczyn i tu już wpadła w zdumienie, bo niczego takiego nie dostrzegła. No cóż, w końcu nie wszyscy muszą obnosić się z narzeczeństwem, prawda? – Zasługujesz na szczęście, Iris. Gratulacje – słowa nie były nacechowane przesadnymi emocjami, wypadając w tej sytuacji dość blado, może nawet i nader beznamiętnie, jednak nigdy nie była dobra w reagowaniu na takie rewelacje, nie wiedząc konkretnie co mogłaby powiedzieć. Wzniosła naczynie z miodem w wyrazie skromnego toastu, upijając zaraz łyk w imię pomyślności dla przyszłych nowożeńców.
– To ile już się znacie? I kiedy ten ślub, hm? – próbowała się zreflektować, zapytać o coś więcej, by pozwolić czarownicy rozwinąć temat i samej bardziej się w niego zaangażować.




Gdzieś pomiędzy nieznośnym chichotem dziewcząt i wymownym pomrukiwaniem towarzyszących im młodzieńców, gdzieś pomiędzy tańcem blasku okolicznych ognisk, gdzieś pomiędzy wymienianym raz za razem spojrzeniem, zaplątała się blada reminiscencja dawnych czasów. Tych lepszych, pozbawionych straszliwych obrazów wojny, pozbawionych też echa morderczych krzyków; tych prostszych, wiedzionych kilkoma banalnymi relacjami, goryczą tańszego wówczas rumu, błyskiem zębów wyłaniających się zza szczerego uśmieszku. Wtedy wszystko było jakieś naiwnie nieskomplikowane, malowane wielością kolorowych obrazków rzeczywistości, obrysowane też zupełnie kretyńską ambicją bogactwa. Wtedy bezwstydnie sięgał po jubilerskie wystawy, w karty oszukując na rzecz dziecięcej rozrywki pozorowanego zwycięstwa; wtedy też bawił się zręcznością palców, ilekroć tylko zaglądał nimi do kieszeni oblepionych obcym mu splendorem, ilekroć tylko pociągnął za materiał brzęczącej dostatkiem portmonetki. I czynił to wszystko z tym nienormalnym wyszczerzem satysfakcji, z tym dziwacznym uczuciem dominacji; i czynił to wszystko bardziej z nudy, niźli potrzeby, nie zważając zanadto na ciężar krępujących go win, tylko czasami rozliczając się w zwierciadle z własnych grzechów. Ale nadeszła wreszcie wielka idea, szumna wizja czystek, ucinająca ludziom głowy, odbierająca im też nadzieję; pokłonił się posłusznie w wygodzie neutralności, nie mieszając się w wyższość polityki, nie nadstawiając też karku w niedotyczącej go wojnie. A wraz z nią powszechny głód, dojmujące uczucie nędzy, przytłaczający ducha kryzys, majaczące w śnie koszmary, niedawno jeszcze niepokojący omen śmierci i psychiczna niestabilność, nadwyrężona częstotliwością narkotycznego haju. Tak sczeznąć miał chyba na samym dnie, zupełnie samotny, maksymalnie rozżalony, chyba też w pełni już zdegradowany. Twarz nie zdradzała jednak sekretów dzielonych zaledwie z samym sobą, w czterech ścianach klitki; rysy były takie jak dawniej, statyczne i nieprzeniknione, nijak wchłonięte przez wesołość wielkiego święta.
― Kręcę się to tu, to tam ― odparł sucho, w podobnej jej manierze jawnej niechęci do nowej, szarej dzisiejszości. Zawieszenie broni trwać mogło pełnią optymizmu, ale najpewniej już niedługo; szlamy i rebelianci wypełznąć mieli z nor, odkrywając płachty własnych kryjówek, jakby nadstawiając się też policzkiem na precyzyjne uderzenie z impetem. Wróg na pewno szlifował sobie krwiożerczo ostre kły na masę kłębiącego się tu i ówdzie plugastwa; zawczasu mogła jeszcze spaść im na głowy ta kurewska kometa, burząc fundamenty absolutnie wszystkiego, puszczając w niepamięć te żałosne zwady o pochodzenie. Już zaraz oddawał jej jednak posłusznie znaleziony pośród trawy bimber, nad wyraz mocny, nad wyraz drapiący ostrością w gardło. Miała rację, nie powinien pić tego sam, bo trącało to alkoholizmem i znieść go mogło do pobliskiego rowu. A tego, w gruncie rzeczy, wolałby raczej uniknąć; bezpieczny próg własnego domostwa był daleko, a jemu zdążyły już chyba zbrzydnąć nieco klimaty tutejszej zabawy, więc z niczym nie należało przesadzać.
― Bywam ― przytaknął, wizualizując przed oczyma mury tak dobrze znanej tawerny. Nie było już stanowczej pani Boyle, nie było uroczej Philippy, nie było też sprytnej Rain; pozostały tam jednak te gęby marynarzy, te łachmany chuderlawych majtków, te ślady po niedoczyszczonych rzygowinach. ― Klienci ci sami, obiadki dalej ohydne, pokoje na piętrze tak samo brudne. Ale bez was jest trochę ponuro. Wiesz może, co się dzieje z Moss? ― dodał po chwili, na powrót przyjmując do rąk chłód szklanej butelczyny, wkrótce odurzając się jeszcze cytrusowym zapachem. Nie zdążył podnieść wzroku z buchającego obłokiem dymu, a nastrój mu się chyba poprawił, do żył zawędrowało jeszcze uczucie zgubionego przedtem zmęczeniem wigoru.
― Chodź, przejdziemy się. Masz pojęcie, ile fantów można tu nałapać? ― stwierdził nagle i bez zbędnego skrępowania, bo dobrze przecież znała szczegóły jego fachu. Mogłaby wsypać go już dawno, ale najwyraźniej wcale jej się to nie opłacało. Z nieznanej mu przyczyny zapragnął spaceru, zamiast smęcenia na dupie przy palenisku.
Poszukamy skarbów i dopijemy do końca ten samogon.

a lesser man than you think i am


Popołudniowe słońce nieco dokuczało Hectorowi, ale wolał taką pogodę od deszczu. Grunt był suchy, ziemia nie zapadała się pod stopami, błoto nie oblepiało laski, nie było ślisko.
Chociaż w Weymouth mógł złapać więcej świeżego powietrza niż w ciasnym lesie pod Londynem, to Festiwal i tak zdawał się dziś zbyt tłoczny, zbyt głośny, zbyt ciasny. Namioty, ścieżki, las, ludzie idący zbyt blisko, ramiona, które mogły się otrzeć o jego koszulę w nieproszonym geście. Nie pragnął dotyku, bo jego myśli i tak do niego biegły, do portu, do Wenus, do burdelu znajdującego się tak blisko i tak daleko. Miał już nie zaglądać do tamtego miejsca, oprzeć się pokusie raz na zawsze, ale wczoraj okazała się zbyt silna, a dziś trawił go wstyd. Orestes miał zjeść obiad z dziadkami, a Hector musiał zabić czas przez godzinę lub dwie.
Musiał usiąść. I się uspokoić. Kadzidła przy ogniskach kusiły obietnicą spokoju lub poprawy humoru, ale samemu musiał działać na oślep, nie rozpoznając mieszanek ziół po samym węchu. Choć parał się alchemią, to opanował jedynie taki zakres wiedzy, by orientować się w nazwach i właściwościach ingrediencji roślinnych - do samych roślin nie miał zaś ręki, nieco straumatyzowany kapryśną magią dziecięcą, która wybuchała niegdyś w odpowiedzi na jego smutek. Gdy był dzieckiem, rośliny dosłownie przy nim więdły, co pozostawiło w nim trwałą nieufność odnośnie własnej ręki do kwiatów. Rozejrzał się, chcąc spytać jedną z odzianych w biel panien (roznosiły miód przy głównych ogniskach, muszą więc być i tu...? Jak na złość, żadnej nie dostrzegał) o skład rozpalonych mieszanek. Lekko zniesmaczony własną niewiedzą, wrzucił więc wiązkę ziół do ognia losowo, licząc na łut szczęścia.
Rozglądał się nadal i w zamian jego spojrzenie padło na znajomy i od dawna niewidziany profil. Od roku, choć jej zniknięcia nie skojarzył z Bezksiężycową Nocą - czystokrwiste nazwisko gwarantowało nietykalność. Zdziwiło go za to, że prośby ze św. Munga o konsultacje magipsychiatryczne przycichły, a jeśli już napływały, to od innych uzdrowicieli. Brakowało mu wezwań od niej, wrażliwszych niż inne, napływających częściej - w przypadkach, gdy naprawdę mógł pomóc, a nie dopiero wtedy, gdy interwencja magipsychiatry była już niezbędna i musiała być wymuszona. Jej pacjenci trafiali do niego z polecenia uzdrowicielki, ale z własnej woli i taki układ lubił najbardziej, pomagając przypadkom zawczasu, a nie dopiero wtedy, gdy było (za?) późno. Dopytując o jej nieobecność, ułyszał w Mungu o jej mężu, miała nawet wysłać kondolencje, ale odciągnęły go własne problemy rodzinne, a niedługo potem zmarła Beatrice.
-Sohvi...? - wychrypiał na powitanie, chcąc przyciągnąć jej uwagę. Zaskoczony, ucieszony, nieco zakłopotany, nie wiedząc nawet, jakim nazwiskiem powitać teraz panią Blythe, młodą wdowę. -Miło... miło cię tu widzieć, podpowiesz mi co właściwie wrzuciłem do ognia? - zapytał, chwytając się pierwszej wymówki pozwalającej im na chwilę rozmowy i nadrobienie wielomiesięcznych zaległości. Musiała wiedzieć, że i on owdowiał, choć jego żona nie była ofiarą mugoli, a głupiego wypadku. Londyńskie plotki zawisły między nimi w ciężarze niedomówień, ale dym z ognisk i nadmorskie powietrze miały szansę je rozwiać; a mieszanka ziół - skierować rozmowę na inne, przyjemniejsze tematy.


Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 04.12.23 15:13, w całości zmieniany 1 raz

Hidin' all of our sins from the daylight


'k6' : 1
Tylko ten jeden raz, obiecała sobie. Tylko raz, zasługiwała przecież na odrobinę radości i normalności, na chwilę wytchnienia, acz w pierwsze dwie rzeczy zaczynała powątpiewać coraz bardziej z każdą kolejną minutą. Widoki twarzy, obcych, naznaczonych swoistym spokojem i entuzjazmem, sprawiały, że jej żołądek sukcesywnie zawijał się w pętelkę. Były szczęśliwe, owszem, ale w każdej z nich odbijało się znamię minionych miesięcy. Nawet na twarzach dzieci przewijał się cień, który nigdy nie powinien się tam znaleźć. Zadrżała pomimo ciepłego wiatru, jaki rozbił się o jej ciało. W pewnym momencie przestała spoglądać na cudze lica.
Właściwie nie wiedziała dokąd powinna iść. Instynktownie - przerażało ją, że miniony rok wzbudził w niej takie instynkty - odsuwała się od przechodniów, a nogi same ciągnęły tam, gdzie nie było tłoczno, gdzie głosy cichły i myśli nie szalały już tak bardzo. Spostrzegła ogniska. Zapach kadzideł roztaczał się w powietrzu, nikły z odległości, ale nabierały intensywności, gdy się do nich zbliżała. Wydawały się być odpowiednim dla niej miejscem - nie aż tak tłocznym, zapewniającym chociaż namiastkę świętowania, której przecież tak bardzo pragnęła. Kiedy jednak zbliżyła się do jednego z ognisk z zamiarem dobrania odpowiedniego dla siebie kadzidła, spanikowała i prawie odwróciła się na pięcie, powstrzymana nagle przez głos wypowiadający jej imię. Dziwnie znajomy, rozbudzający wspomnienia w najgłębszych zakamarkach umysłu, jednak ciało wdowy zareagowało szybciej, niż pamięć. Lęk zacisnął jej gardło i tylko lata poświęcone opiece nad pacjentami, wymagające panowania nad własnymi reakcjami, sprawiły, że nie rzuciła się nagle pędem przed siebie.
Dopiero po kilku uderzeniach serca skierowała swoje spojrzenie ku mężczyźnie. Jej brwi zmarszczyły się w konsternacji, jednak widok mieszaniny uczuć na obliczu magipsychiatry sprawił, że jej własne zelżało.
— Hectorze — wymamrotała w odpowiedzi, pozwalając sobie na postąpienie kilku kroków bliżej, zmniejszając między nimi dystans, pozwalając też ciepłu ogniska opleść jej ciało. — Ciebie również — odparła odruchowo, chociaż nie była pewna czy to był miły widok; nie miała pojęcia jak wiele zmieniło się przez ten rok. Nie mogła odmówić sympatii, jaką darzyła mężczyznę, wybawcę wielu jej pacjentów, ale ta szybko została zakryta płaszczem niepewności. Może niepotrzebnym i niezasadnym, skoro to on pierwszy, najwyraźniej, zawitał na festiwalu w Dorset. Zamrugała, szczerze zaskoczona jego pytaniem, jak prostym i normalnym, aż przez chwilę nie była pewna czy dobrze usłyszała. Zaraz jednak do jej nozdrzy wdarł się górski zapach i wtem zaśmiała się cicho, pozwalając barkom rozluźnić się. — To sosnowe igły zlepione żywicą — wyjaśniła, a spojrzenie piwnych oczu przejechało z jego sylwetki na ogień. Zmrużyła powieki. — Uspokaja — dodała w chwilowym zamyśleniu, samej czując powolne działanie kadzidła. — Może przypadkowy, ale dobry wybór. Tylko uważaj na język, Hectorze — uprzedziła z łagodnym uśmiechem i rozbawionym, acz słabym błyskiem w oku, wzrok kierując z powrotem na jego twarz.
Nie była świadoma. Porzucenie pracy, a także późniejsza izolacja skutecznie odcięły ją od plotek krążących po Londynie - w tym tych na swój własny temat - i wprawne oko uzdrowiciela mogło dostrzec, że brakowało na jej twarzy wyrazu, którym zapewne wielu częstowało go niedługo po śmierci Beatrice. Bo nie miała pojęcia o tym, co wydarzyło się po jej własnej tragedii.

słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze


Na własne szczęście, poza czytaniem min i gestów, w pracy opanował podsuwanie pacjentom uspokajających wymówek. Jakże łatwo okłamywać samych siebie i w konsekwencji własnych rozmówców! Rozciągnął usta w łagodnym uśmiechu, postanawiając wybawić siebie i Sohvi od niezręczności w Dorset.
-Jak znajdujesz sobie... to - zatoczył ręką koło na tereny Festiwalu. -w porównaniu do organizacji w Londynie? Nie chciałem tu być, ale teściowie nalegali, tu zbudowaliśmy z Beatrice ostatnie wspomnienia. - jej mina nie zdradzała by szykowała się do kondolencji, nie był nawet pewien, czy i ile słyszała o tragedii, ale postanowił uprzedzić ewentualne "przykro mi" i od razu wyłożyć karty na stół. -Jesteś tu z ciekawości czy też dla niego? - zapytał wprost, spoglądając jej prosto w oczy. Młode małżeństwo, wielka tragedia. Czy może dla kogoś innego? Żałoba minęła, Sohvi była dobrą partią, a jej roczna żałoba w teorii dobiegła już końca. Niby żałoby nie da się zmierzyć, być może ta po Anselu będzie trwać całe życie, a ta po Beatrice nie trwała nawet chwili; ale konwenanse nadawały życiu początek. Gdyby rodzice Hectora nadal żyli to pewnie zasugerowaliby mu, że po rocznicy śmierci żony powinien się starać o podobnie dobrą partię, kobietę młodą i czystokrwistą i wykształconą, z ojcem obracających się we wpływowych kręgach. Na szczęście, pozostało mu własne sumienie, nieoczekiwana wolność, i uspokajający zapach ziół.
-Wybacz, że nie pisałem. - odezwał się. Wciąż był przy niej na tyle skrępowany, by odczuwać zakłopotanie z powodu urwania kontaktu, ale w dymie z ognisk wstyd nieco zelżał. -Nie wiedziałem, czy chcesz zostać... sama, a potem Beatrice zmarła i samemu nie szukałem kontaktów. Brakuje mi jednak twoich pacjentów, uzdrowicielka, która objęła twoje przypadki przysyła ich do mnie za późno albo wcale. Czym się teraz zajmujesz? - nawet córka Maerina Scorsone nie siedziałaby przez rok w domu bezczynnie, nieprawdaż?



Hidin' all of our sins from the daylight


- W transmutacji? - powtórzyła za Lucindą spoglądając na nią ze swojego miejsca, unosząc lekko brwi do góry. Odwróciła zaraz głowę spoglądając na niebo. - Niewiele ci pomogę. - orzekła po krótkiej chwili. - W sensie, znam podstawy, coś tam wiem, ale jeśli chciałabyś kompetentnego nauczyciela, to raczej nie ja. - zdecydowała bo taka była prawda. Z transmutacji posiadała jedynie podstawową wiedzę, niewiele ponad to. Daleko jej było do ludzi którzy potrafili zrobić w tej dziedzinie naprawdę dziwaczne rzeczy. Przypomniał jej się Bartius na myśl o którym jej wargi uniosły się lekko i te różowe galarety które rzucał, które zawsze były po prostu absurdalne w swoim kolorze, a jednocześnie przecież… zabójcze. Nie miała nic przeciwko, żeby powiedzieć Selwyn to czy tamto, ale nie sądziła, by miała z tej dziedziny jakąś zachwycającą i obszerną wiedzę.
- Na pewno się martwi i ma żal. - wzruszyła ramionami w czasie rozmowy z siostrą. - Ale nie mogę go ukoić w sposób, jaki by chciała. Nie dziwi mnie to, frustruje, Lucy, bo nie słucha. Ja jej nie mówię w jaki sposób ma reagować, ani co czuć czy myśleć. Może mnie nienawidzić, jeśli tak jej łatwiej, ale nie ma prawa wymagać bym funkcjonowała według jej schematów. - orzekła pozornie spokojnie. Wiedziała że Kerstin się martwi - wiedziała też, że ma do niej żal - żal za to jak przechodziła żałobę i że nie trwała w niej nadal. Nie wiedząc, że trwała. Trwała tylko głęboko wewnątrz siebie.
- Przejdźmy się. - zaproponowała dopadając do Lucindy i łapiąc pod ramię, prowadząc w stronę lasu i zagajnika. Nie chciało jej się stać i siedzieć. Czuła potrzebę żeby się ruszyć, żeby iść, żeby coś robić. Nosiło ją. - Hm? - mruknęła, kiedy wędrowały między drzewami. Czy widziała, coś tam jej rzuciło się w oko. Wzruszyła ramionami. - Każdy miał żyć w zgodzie ze sobą, sama mówiłaś przed chwilą co nie? Mnie mało co krępuje. Ale nie ma nic złego, że wolisz takie rzeczy załatwiać kiedy nikt nie patrzy. - orzekła spokojnie niewzruszona tym jakich słów użyła. Była odurzona i trochę pijana. - A co z tym Elrickiem? Tak na poważnie? - zapytała, przesuwając tęczówki na Lucindę dopiero teraz orientując się, jak niewiele o życiu osób wokół wiedziała. Skupiona ostatnio na sobie, swoim cierpieniu i wojnie.
Zmiana tematu nie bardzo ją pociągała. Zwłaszcza, że ruszyła się w stronę, której Justine nie chciała wcale poruszać. Pierwsze spotkanie z Vincentem po długim czasie było… zadziwiająco niespodziwanie i irytujące.
- Naprawdę powodem jest wojna. - powiedziała jej tracąc wcześniejsze ślady dobrego nastroju. - Powiedział ci? O tym, że poroniłam? - zapytała jej napinając mięśnie na twarzy. - O tym, że powiedział mi, że nigdy go nie chciałam? - dziecka, jego - teraz już nieważne. - Zrobiłam to co musiałam i co dawno powinnam. Nie wiem, chce dla niego jak najlepiej - nawet po tym jak ostatnio zachowywał się jak dupek - ale wiem, że to nie jest ze mną. - orzekła, bo mimo że miała ochotę się zatrzymać ciało nadal ją niosło.
| Lucy cho na zagajnik i tam se skończymy bo kiedyś przyjdę tu po Hankę
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.

Like the valkyries, those furies who men fear and desire.


Świadomość obycia swojego rozmówcy w języku ciała bywała przerażająca, szczególnie w sytuacjach, gdy ciałem już wcześniej rządził lęk. Lęk, który pragnęło się zamaskować z całych sił, pomimo drżenia dłoni i spojrzenia przebiegającego z jednej sylwetki na drugą. Cicho liczyła, że w momencie, w którym zaprzestanie spoglądania na innych i skupi się całkowicie, to lęk zelży, ale tak się nie stało. Serce wciąż biło mocno i szybko, pragnąc wyskoczyć z piersi, może zwyczajnie ją dobić tu i teraz. Chyba nie miałaby już nic przeciwko; lepsze to, niż perspektywa wytłumaczenia własnego lęku głośno.
Bo przecież nie mogła powiedzieć, że tak, bała się rebeliantów. Bała się mugoli, ale bała się też drugiej strony barykady. Bała się wojny i tego, co podążało za nią krok w krok - krzywdy. Wszystko było błędnym kołem, a w jego centrum stali tacy, jak ona - ci, którzy za wszelką cenę pragnęli życia spokojnego, pozbawionego rozlewu krwi. Nie mogli jednak wystąpić poza krąg, bo cień wojny zawisnął już nad każdym, zmieszał się z otoczeniem. Pozostawało pogodzić się ze stanem faktycznym, lub łudzić, że wkrótce nadejdzie zmiana. A Sohvi... nie potrafiła ni jednego, ni drugiego.
Szczęśliwie Hector postanowił oszczędzić jej bezpośrednich pytań, chociaż wciąż czuła na sobie jego uważny wzrok. Nigdy nie sądziła, że poczuje to, co czuli wysyłani przez nią do magipsychiatry pacjenci. Odetchnęła. Ale wtem uniosła brwi, szczerze zaskoczona pytaniem, nawet jeśli całkowicie zasadnym. Choć może bardziej nie samym pytaniem, a tym, co szło za nim.
— Nie byłam w Londynie — odparła zgodnie z prawdą, głosem cichym, ale już nie drżącym. Uniesione brwi zaraz zmarszczyła, kiedy dotarł do niej sens słów Hectora. Ostatnie chwile z Beatrice? Wlepiła uważne spojrzenie w jego twarz. To straszne, że skupienie się na cudzych tragediach - jak wyłapała między wierszami - pozwalało jej się zrelaksować. Paradoksalnie, ale jednak. Zapomnieć o tym, co ją otaczało i dręczyło. — Ale chętnie posłucham jak tam jest — dodała po chwili, pozwalając sobie na słaby uśmiech. Ten przetrwał nawet jego kolejne pytanie, nawet pomimo faktu, że wciągnęła gwałtownie powietrze do płuc. — Jestem tu... dla siebie, tak myślę — powiedziała ostrożnie, mrużąc oczy, gotowa wyłapać jego reakcję. Nie liczyła na wiele, w końcu był człowiekiem opanowanym i zawsze jawił się jej jako zamknięta księga, której nie było jej dane przeczytać. — Nie byłby zachwycony tym faktem — rzuciła nagle jeszcze ciszej. Podejrzewała, że wiedział. Może z zaświatów Ansel przewracał oczami i klął na jej głupotę; tak zapewne zrobiłby dzisiaj, gdyby oznajmiła mu o swoich planach. A może nawet nie musiałaby - w końcu, gdyby wciąż tu był, nie miałaby powodów, by szukać alternatyw od Londynu.
Wtem Hector ponownie się odezwał, a Sohvi tylko pokręciła głową. Nie musiał przepraszać. Nie miał obowiązku, by do niej pisać, dowiadywać się o tym jak się czuła. Nie zdążyła jednak powiedzieć o tym głośno; wprost powiedział o tym, co zdołała wcześniej wychwycić. Pochyliła głowę, zagryzając wargę i westchnęła.
— Przykro mi, naprawdę — mruknęła całkowicie szczerze. Śmierć zawsze była przykra, niezależnie od tego, kogo dotykała. Wiedziała to ona, być może wiedział też i on. — I... nie musisz przepraszać. Ale doceniam gest — powiedziała głośniej, niebieskie oczy ponownie skupiły się na jego twarzy. Uśmiechnęła się znowu, tym razem z pewną dozą smutku. — Bałam się, że tak będzie. Ale chyba też łudziłam się, że może jednak ktoś weźmie ze mnie przykład. — Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Nie miała pojęcia kto konkretnie przejął po niej pacjentów, ale chyba też nie chciała wiedzieć. Zagryzła wargę, zamyślając się na chwilę. Im dłużej rozmawiali, tym bardziej się rozluźniała. Zakładała, że była to zasługa wybranego przez Hectora kadzidła, ale to chyba jego obecność też tak działała. Nie wyzbyła się całkowicie niepewności, ale przynajmniej nie miała już tak spiętych ramion. — Zajmuję się zielarstwem. Zawsze lubiłam hodować rośliny, a teraz — po jego śmierci — dorobiłam się też szklarni. Niewielkiej, co prawda, ale wystarczającej. Czasami też sprzedaję zioła na różne dolegliwości, głównie dla sąsiadów, ale... — urwała, przełykając ślinę. — Już nie leczę.

słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze


Zdziwił ją, choć nie była pewna, czy to z powodu tego, że nie zdawał sobie sprawy, kim jest, czy drobną czułostką. Od dawna nie słyszała podobnego komplementu, skupiając się raczej na nieprzyjemnych uwagach związanych głównie z wróżbiarstwem i rzekomymi oszustwami, wyłudzaniem pieniędzy poprzez rozmaite formy odszyfrowywania przyszłości, jak tarot, fusy czy czytanie z dłoni. Uśmiechnęła się nawet mimowolnie, odpowiadając krótko:
– A ty pijany – dużo młodszy, a zarazem rozkoszny z rumianymi od alkoholu policzkami. Mógł mieć dziewiętnaście, góra dwadzieścia lat, nie więcej; w porównaniu z nią był niewinnym chłystkiem, ledwo młodym dorosłym, który przeżył jakiś czas temu to, czego nie życzyła nawet najgorszemu wrogowi a to, zdawałoby się, nie wżarło się w jego psychikę tak, jak jej. Korzystał z życia, spędzał miło czas z przyjaciółmi i nie roztrząsał wydarzeń z bagna, przelotu komety, postawa godna podziwu lub mechanizm wyparcia, który sama na sobie ostatnio stosowała. Poczuła nawet, że nie powinna rozpoczynać tematu Brenyn, by nie psuć atmosfery, nie w tym momencie; bo odpowiedzi wciąż potrzebowała a to, że spotkała jednego z uczestników tamtej rzezi traktowała za zrządzenie losu. Nie wierzyła w przypadki, te zwyczajnie nie istniały, tylko ludzie wciąż nie potrafili pogodzić się z faktem, że ich życie zostało zapisane tam, w gwiazdach a sprawczość była pozorem.
– Dlaczego myślisz, że to kometa zwiastowała koniec świata? – dopytała z ciekawością. Sama ją przecież widziała, na własnej skórze odczuła konsekwencje i podejrzewała, że jej przelot nie niósł za sobą nic dobrego. Ale podobnie jak wtedy pocieszała Nenę, teraz postanowiła podejść do tego z lekkością:
– Czasem spadające gwiazdy zwiastują szczęście, wystarczy wypowiedzieć życzenie jak się taką widzi... a nam ostatecznie nic się złego nie stało, prawda? – szybko jednak zauważyła, że kadzidła były prawdziwe, oryginalne, myślenie stało się cięższe a ciało lżejsze, niż dotychczas. Blizna na ramieniu zapiekła, wciąż była nieswoja, ale teraz mniej odczuwalna, niż miesiąc temu. Nieznośna lekkość bytu. Osunęła się na miękką trawę i uniosła wzrok na rozgwieżdżone niebo, jak dawniej, gdy oglądała gwiazdy wraz z babką. Ich bezkres w dalszym ciągu stanowił tajemnicę, chociaż postanowiła nauczyć się czytania przyszłości z map. Zaczęła całkiem niedawno, wraz z pierwszymi koszmarami nocnymi; kolejne noce lipca spędzała na obserwacji nieba, próbując zrozumieć, co kryło się w zawiłych układach astralnych. – O północy będzie mnóstwo okazji do wypowiedzenia życzenia, dobrze je przemyśl, James. Nie czekają na ciebie znajomi? – czuła na sobie jego wzrok, pomimo tego że go nie widziała nawet kątem oka a spojrzenie miała skierowane w górę.


wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.


Wiedział, że była wrażliwa. Nikt o mniejszej wrażliwości nie podsyłałby mu pacjentów, nie nalegał na ich całkowite wyzdrowienie — również emocjonalne. To szczególny rodzaj empatii pozwalał jej rozpoznawać, że nie tylko "wariaci" (nie lubił tego słowa) potrzebują balsamu dla duszy. Ciężkie czasy odciskały się szczególnie mocno na delikatnych duszach i korciło go, by spytać jak jej zdrowie, ale taktownie się powstrzymał.
Nie była w Londynie? Zdziwiło go to, ale zachował pokerową twarz. Uśmiechałby się łagodnie, ale nie wypadało w trakcie ożywiania wspomnień zmarłej żony, więc był poważny, idealnie bezbarwny.
-Jest... głośniej. - podsumował pierwszym słowem, które przyszło mu do głowy. W teorii w Weymouth było równie hałaśliwe, przesycone zabawami i tańcem — ale zgiełk w Londynie był inny. Sztuczny. Splatał się ze wspomnieniem kobiecego krzyku i brzęku monet, które zostawiał przedwczoraj w Wenus, zdradzając zaufanie osoby, która widziała w nim kogoś więcej i której nie będzie mógł już spojrzeć w oczy. -Elegancko. Jedzenie jest wyśmienite, można kupić słodycze i zamówić swój portret. - streścił cicho, temat polityki starannie omijając. Przechylił lekko głowę, udając, że nie wie o czym Sohvi mówi. -Żałoba żałobą - zresztą powinna już minąć -ale Festiwal to tradycja. - skwitował, tak jakby Ansel mógł mieć pretensje o małżeńską wierność, a nie o obecność tutaj. Zaciekawiło go, że nie wspomniała o zachwycie żyjących krewnych, ale nie drążył - samemu też nie chciał wchodzić w szczegóły własnej obecności na dwóch festiwalach.
-Dziękuję. - przyjął jej kondolencje i wyrozumiałość względem opóźnienia własnych. -Ale zostawmy ich na dziś, hm? Święta są dla żywych. - zaproponował, być może nadmiernie pragmatycznie, ale był już trochę zmęczony... albo to zioła pozwoliły mu się odprężyć i poluzować na moment maskę zrozpaczonego wdowca. Rok żałoby już mu się dłużył. -Jej nie zabrała wojna, tylko wilkołak. - westchnął tylko, uświadamiając sobie, jak cienka granica dzieliła Beatrice od zostania męczennicą wraz z Anselem. -Ale tak samo nagle. - i na tym urwał temat, przynajmniej ze swojej strony.
Uśmiechnął się smutno, wspominając pacjentów.
-Tak bywa. Niewiele osób rozumie magipsychiatrię, zwłaszcza spoza specjalizacji. Ty zawsze byłaś... inna. - odprężył się na tyle, że komplement przyszedł mu z łatwością. Szczery uśmiech też. Z zainteresowaniem spoglądał na Sohvi, słuchając o jej nowej działalności. -To wspaniale. - uznał, od serca. Wspaniale, że miała czas wrócić do dawnych hobby, profesjonalnie. Też wybrał specjalizację z pasji, ale... -Dlaczego nie leczysz? - zapytał, łagodnie, ale z naciskiem i nieskrywaną ciekawością. -Myślałbym, że w tych czasach pacjenci znajdą cię sami - również poza szpitalem. - dodał ciszej. Anglia potrzebowała uzdrowicieli bardziej niż zwykle, niezależnie od chęci tych uzdrowicieli. Spojrzał jej w oczy, co się stało, Sohvi?



Hidin' all of our sins from the daylight


Pokiwała wolno głową. Głośniej. Tu też było głośno, ale wiedziała, o czym mówił, a przynajmniej taką miała nadzieję. Właściwie nie zaskoczył jej opis przedstawiany przez Hectora. Był tym, czego mogła się spodziewać.
— Słodycze i portrety — powtórzyła za nim, uśmiechając się blado. Przechyliła odrobinę głowę na lewo, przyglądając się mężczyźnie uważnie. — Zamówiłeś jeden dla siebie? — zapytała, starając się nadać swojemu głosowi pogodnego tonu. Cieszyło ją, że omijał też temat polityki - gest oczekiwany w czasach chwilowego zawieszenia broni i okolicy, w której się znajdowali, ale nie przeszkadzało jej czuć chociaż namiastkę wdzięczności.
Żałoba żałobą. Tym razem już nie skomentowała, ponownie kiwając głową, jakby ze zrozumieniem. Łatwiej było przemilczeć tak niewygodne kwestie, zarówno związane z Anselem, ale też z żyjącymi krewnymi. Nawet nie chciała wiedzieć co zrobiłby ojciec, gdyby dowiedział się o jej obecności. Nie chciała, ale wciąż, mimowolnie, zastanawiała się nad tym. Nigdy nie chciała go zawieść, zawsze starała się być dobrą, porządną córką, ale ostatnie czasy pokazały jej, że nie potrafiła takową być bez porzucania cząstki siebie. Jednorazowy pobyt był kompromisem, tak sobie powtarzała, ale nie miała pojęcia jak długo jeszcze będzie w stanie godzić wychowanie, rodzinę i to, co brzęczało w jej duszy.
Matka, zresztą, zapewne zareagowałaby wcale nie lepiej.
Mrugnęła. Raz, w jedynym wyrazie zaskoczenia, które w porę zdołała powstrzymać. Nie spodziewała się nagłej informacji o sposobie śmierci Beatrice, szczególnie po tym, jak Hector sam wyraził chęć pozostawienia tematu zmarłych. Może to zioła przemówiły przez niego, a może potrzebował wyrzucić to z siebie; nie potrafiła stwierdzić. Niemniej jednak postanowiła uszanować jego życzenie i posłała mu tylko wyrozumiałe spojrzenie. Gdyby był jej pacjentem - albo bliskim zmarłego pacjenta - zapewne pozwoliłaby sobie na krótki, pocieszający gest w postaci uściśnięcia dłoni, ramienia. Ale to nie był szpital. A ona już nie była tą samą Sohvi, która biegała po korytarzach oddziału urazów pozaklęciowych.
Kolejny uśmiech był równie szczery, jak ten jego, zachęcony widokiem odprężonego magipsychiatry, ale też komplementem, który od niego otrzymała. Niektórzy może unieśliby brew na taki komentarz, acz dla niej bycie inną wśród ogólnie panującej znieczulicy było dobrą rzeczą. Obiecała sobie, jeszcze na kursie, gdy po raz pierwszy zderzyła się z prawdziwą pracą uzdrowicieli, że sama nigdy nie stanie się taka, jak ich zdecydowana, zmęczona większość.
Ale może, w ogólnym rozrachunku, wcale nie była lepsza, skoro ostatecznie całkowicie porzuciła tych, którzy potrzebowali pomocy.
Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok na płomienie, kiedy zaczął dopytywać. Nie spodziewała się po nim niczego innego, powinna być przygotowana, ale nagle zdała sobie sprawę, że wcale nie miała odpowiedniej wymówki.
— …nie wiem — skłamała zatem, bo doskonale wiedziała dlaczego. Strasznie głupie kłamstwo, jeśli się tak nad tym zastanowić, ale chyba wolała to, niż przyznanie wprost, że się bała. Że jej ręce trzęsły się, a myśli zalewały wspomnienia tej felernej nocy. — W Feldcroft niewiele się dzieje — przyznała po chwili, tym razem zgodnie z prawdą. Jej wioska była spokojna, czasami zaskakująco spokojna, ale też oddalona od centrum wojny. Wreszcie spojrzała na niego z powrotem i uśmiechnęła się nieco niezręcznie. I już w duchu oczekiwała kolejnych pytań, bo przecież nie rozmawiała z kimś, kto puściłby to w niepamięć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
le soleil qui nous hante

słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze


Pytał, co ją tak bawiło, a ją bawiło wszystko, począwszy od absurdu całej sytuacji przez wszystkie oceniające spojrzenia mijanych ich ludzi aż po trudność, z jaką się podnosiła z ziemi. Nie było to łatwe, wręcz irytujące, gdy z dnia na dzień zakładanie pończoch, skarpet, czy butów stawało się coraz większym wyzwaniem, podobnie jak zapięcie spódnicy.
— Ty — odpowiedziała szczerze, wzdychając. — Brzmisz jak stary dziadek, który utknął w młodym ciele — wyjawiła zgodnie z prawdą i uniosła wysoko brwi. — Kiedy ostatni raz się śmiałeś z czegoś? Żartowałeś? Cieszyłeś? — Nie próbowała być uszczypliwa, choć za luźną rozmową czaiła się ciekawość i troska, która przejawiała się w jej oczach. Bywał zgryźliwy, był nieszczęśliwy, nigdy niepogodzony z tym wszystkim, co się wydarzyło. Martwiło ją to wcześniej, martwiło ją także dziś, gdy podczas festiwalu lata nie pozwalał sobie na beztroskę w ostatnich chwilach, w których mogli sobie na nią pozwoli. Spoważniała i uciekła od niego spojrzeniem na krótką chwilę, choć nie w zagubieniu, a wstydzie.
— Billy ci powiedział, to nie wystarczy?— odparła, unosząc na niego spojrzenie. Złapała to należące do niego; szarozielone, emanujące życiowym doświadczeniem i smutkiem. Czy to, że dowiedział się od niego mu nie wystarczyło? Nie mieli kontaktu tak długo, nie potrafiła sobie wyobrazić dnia, w którym napisałaby list informacyjny. Było jej wstyd, nie powinna wyjeżdżać bez słowa. Czy to tak naprawdę miał jej za złe? — Nie planowaliśmy tego. Ja nie planowałam. Kiedy się oświadczył, zgodziłam się i zażyczyłam sobie, byśmy wzięli ślub jak najszybciej. Po co czekać? — Wzruszyła ramionami i spuściła wzrok. Była już wtedy w ciąży, nie mieli czasu do stracenia, ale to nie pragmatyzm pchał ją w ramiona Williama. Pragnęła tego, bała się, że zniknie, ucieknie, a to wszystko okaże się ledwie snem. Czy Billy mu tego nie mówił? Nie wyjaśnił? Nie zdradził tego, co nimi kierowało? — Billy ci nie powiedział? — spytała więc ciszej. Dali się ponieść emocjom, miłości, namiętności. To nie ona powinna mu te kwestie rozwiewać tak dosadnie. — Chcieliśmy zebrać całą rodzinę, zorganizować uroczysty obiad, ale potem Billy miał kłopoty. Przeklęty Rosier o mało go nie zabił i to jakoś... Wyleciało nam z głowy — dopowiedziała posępnie, bawiąc się suszonymi gałązkami, które miała jeszcze w dłoni. Pamiętała chwilę, w której jej lusterko dwukierunkowe rozbrzmiało po nieprzespanej nocy; znalazł się, cały, choć niezdrowy, ledwie żywy. Do dziś nie był całkiem sobą, dźwigał wielki bagaż wspomnień, które ściągały go ku ziemi. — Nie miałeś okazji zatańczyć z panną młodą, ale jestem ci skłonna wybaczyć twoją nieobecność na hucznym weselu, Theo, o ile to prędko nadrobisz — wypomniała mu, obracając kota ogonem i zerknęła na niego z ukosa. Starała się uciec w dowcip, odciągnąć ponure myśli i złość, a może zawód. Bo tego bała się najbardziej — że był nią zawiedziony. Sam próbował ukryć się za złośliwością, ale wiedziała, że było mu przykro i wcale nie była tym zdziwiona. Gdyby była na jego miejscu też czułaby się pominięta. — Nie zaprosiliśmy nikogo, nawet Liddy. Byliśmy tylko we dwoje. Troje, bo z Amelką — dodała po chwili, zerkając na niego z dołu, z nadzieją, że wybaczy jej to milczenie.
Nie zamierzał się w to bawić? Naprawdę? Skupiać suszone gałązki, które miała w dłoni uniosła jedną brew z niedowierzaniem, jakby dała mu jeszcze chwilkę, może dwie na zastanowienie się, czy naprawdę wierzył, że jego protesty ją wystraszą i odciągną od tego pomysłu. Gdy wyjął z jej dłoni susz, obie dłonie wsparła pod boki w niezadowoleniu. W oczywistym rachunku uznała, że prawda jej się zwyczajnie należała i była pewna, że wyciągnie ją z niego prędzej czy później, bardziej lub mniej się przy tym męcząc.
— Słucham? — Brwi uniosła jeszcze wyżej, piorunując go ostrym i nieprzychylnym spojrzeniem. Próbowała wyjąć rękę z jego uścisku, nie potrzebowała żadnej pomocy, a kiedy ją pociągnął na trawę, zupełnie straciła równowagę i runęła prosto na niego. Nie spodziewała się, że oboje wywalą się na ziemię i to w tak mało dystyngowanym stylu, zwracając na siebie uwagę chyba każdego w pobliżu. Zaliczywszy całkiem twarde lądowanie — niestety, mięśnie Theo w tej jednej chwili wydawały się twarde jak skała — jęknęła z niezadowoleniem, a na jej twarzy wymalował się grymas niezadowolenia. — Jesteś uparty jak osioł! Zobacz, co narobiłeś! — fuknęła na niego, wspierając się jedną ręką o jego tors, a drugą o trawę przy jego boku. — Jakbym sobie zaplanowała zapasy dla ciężarnych to zapewniam cię, Teodorze, że byś nie odzyskał dziś już oddechu, bo poddusiłabym cię brzuchem. Nowy chwyt zapaśniczy. Mogłabym się tylko zamyślić i nie zdążyłbyś odklepać — warknęła, jedną ręką, odgarniając włosy z twarzy, które i tak zaraz runęły czekoladową kaskadą w dół. — A musiałabym cię zakopać z resztą chlejusów na plaży i to bez trumny bo do żadnej byś się nie wcisnął, wielkoludzie. Puszczaj mnie! — warknęła raz jeszcze, kiedy wziął ją na ręce, a potem zalała się szkarłatem. Oczywiście, że była lżejsza, nie była w ciąży. A teraz była wielka jak beczka, a wszystko wskazywało na to, że będzie jeszcze większa. Trafił w jej czuły punkt, nawet o tym nie wiedząc. Klatka piersiowa uniosła jej się i opadła szybko, kilkukrotnie próbowała opanować wściekłość i smutek, który nią targnął. Zachciało jej się płakać. Co jeśli nie zmieści się przez drzwi we własnym domu? — A ty... A ty przystojniejszy — odcięła się, z trudem powstrzymując się, by nie pokazać mu języka. Zaczęła otrzepywać się z trawy, którą miała na sukience, koszuli, we włosach, a potem pacnęła jego rękę, kiedy długie męskie palce zaplątały się we włosy i szarpnęły zaplątany pukiel. Wyjęła z niego suszoną gałązkę, której się nawet nie przyjrzała i cisnęła ją w ogień.
— Ups — wycedziła, nie siląc się nawet, by wyglądać na skruszoną. I co, dalej nie będziesz się tak bawił? Próbowała być zła, naprawdę, ale kiedy do całej serii wątpliwych pochlebstw dodał, że wyglądała jak szop, nie potrafiła się dłużej na niego wściekać. Kąciki ust jej zadrżały, była bliska, żeby parsknąć śmiechem ze łzami w oczach, ale nim emocje zdążyły znaleźć ujście spytał o jej stan. Złapała się za brzuch i spoważniała. — Theo...— szepnęła, gładząc się po uwypukleniu. Sięgnęła do nie ręką na oślep w jego stronę, chwytając ostatecznie za przedramię i zacisnęła na nim palce, próbując wyglądać tak, jakby chciała złapać oddech, a nie potrafiła.— Theo... Chyba... Chyba... odeszły mi... wody — szepnęła, powoli spoglądając w dół. — Patrz... Odeszły... Odeszły mi wody... — Jęknęła, choć pod jej stopami nie było ani kropli, a jej nogi były suche jako trociny, ale stary ślepiec aż tak przyglądać się raczej nie zamierzał.
| K6 na kadzidło
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 72 z 73 • 1 ... 37 ... 71, 72, 73
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset