Wydarzenia


Ekipa forum
Bobby Bartius [budowa]
AutorWiadomość
Bobby Bartius [budowa] [odnośnik]30.10.21 14:26

Bobby Arran Bartius

Data urodzenia: 13.01.1921 r.
Nazwisko matki: Pomfrey
Miejsce zamieszkania: Rothbury, Northumberland
Status majątkowy: Ubogi
Zawód: gospodarz bez ziemi, pszczelarz bez pasieki
Wzrost: 172
Waga: 68
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: blizny pooparzeniowe; wybarwione na rdzawo na karku i obydwu dłoniach (ciągną się aż za łokcie); fioletowoczerwone na plecach (łopatki i cały lewy bok)



___Bobbi, tak się przedstawiam. Trzydzieści siedem lat na karku, samotnik i właściwie to wędrowiec, bo nieco już starłem podeszwy na posadzce świata. Hmm, to chyba tyle słowem wstępu...
___‌I tak, tak. Po prostu Bobbi. Jak inaczej mówić o sobie? Bobby Arran Bartius, nieudacznik, szaleniec, sierota? Nieeee... Nie brzmi to za dobrze. A zresztą co tu w ogóle gadać? Jak pisał Elliot: Najczęściej bierzemy siebie tak, jak coś oczywistego. Bo nie można inaczej, gdy się wie tak mało o tym, jakim się jest właściwie.
___Gwoli ścisłości: już nie mam się ani za nieudacznika, ani za szaleńca. Czasy smętkowania nad samym sobą minęły. A sierotą przestałem być, gdy wyruszyłem przed siebie w podróż przez Brytanię i przez meandry własnej tożsamości, przywłaszczając sobie na powrót miano dziecka świata, nadane każdemu w dniu narodzin. Cóż jeszcze? Jestem przeciętniakiem, zlepkiem ładnych i nieładnych cech, statystyczną średnią. Trochę we mnie miłośnika poezji, trochę niespełnionego żołnierza. Od paru lat rosnę na atletę amatora, przeżywając drugą młodość - bo pozwalam sobie żyć, pierwszy raz od dawna.
___Zawsze ciągnęło mnie do świata, w imię miłości do tego świata chciałem zresztą walczyć w wojsku - nie wyszło. Marzyłem o służbie w marynarce, śniłem o morzu, zaczytywałem w poematach opiewających jego nieodgadniony błękit. Jak powiedziałem - nie wyszło, a to za sprawą wojennych turbulencji i tego typu spraw. Hmh, co? Mam być dokładniejszy? Okej. To było Wielkie bum! Ta, w taki właśnie sposób o tym myślę od kilku lat. Nauczyłem się, że o stracie najłatwiej mówić językiem dziecka. Mową wolną od konieczności precyzowania.
___Gdy wojna zebrała swoje żniwo, gdy ogłoszono, że dobiegła końca… Przez jakiś czas trwałem w zawieszeniu. Minął rok, minęło parę lat. Później wlokłem się trochę po świecie. Przyswoiłem wtedy to i tamto, nabrałem ogłady. W poszukiwaniu wiedzy o sobie, o bliskich, o tym, czy i co z Bartiusów trwa we mnie, dotarłem na Arran. To na część wyspy legitymuję się dowodem z imionami Bobby Arran. Kiedy się im urodziłem, rodziców przepełniał jeszcze sentyment za światem, który opuścili. Z biegiem czasu tęsknota malała, a ciepłe uczucia ostygły. Gdy przywitaliśmy na świecie moją siostrzyczkę, okazało się, że jest to po prostu Vera Bartius. Żadnego drugiego imienia.
___Poznałem staruszka Ruthberta, zasmuconego i spróchniałego. Tam, na tle surowości szkockiego krajobrazu, wychodziliśmy co rano przez omszały próg, przez skrzypiące drzwiczki na tyle domu, by żałobę przekuć w czyn. Żyliśmy w zgranej komitywie, zajęci pracą. Ruth uczył mnie, jak dbać o gospodarstwo, jak planować wszystko zawczasu... A gdy wspólnie przetrwaliśmy trudną zimę, mojej pierwszej wiosny w Arran, przedstawił mnie swoim pszczołom.
___Z czasem spostrzegłem, że tak samo, jak ja zastępuję mu syna, on zastępował mi ojca. To jemu zawdzięczam wszystkie posiadane umiejętności, tak niezbędne w życiu każdego dorosłego. To jemu dziękuję za wsparcie, bez którego nie wydarłbym się ze szponów depresji. To on nauczył mnie, by szukać pociechy w Bogu. I to u jego boku odbyłem wędrówkę z głębi wyspy aż do Zatoki, gdzie razem witaliśmy wschód słońca. Był z nami przyjaciel Ruthberta, emerytowany listonosz, pędziciel najdoskonalszej whisky w rejonie. (Tak, wtedy zapałałem miłością do jej słodowego smaku. Okazało się, że Ruth co roku wybiera się na wybrzeże po zapasy najlepszej jego - naszym - zdaniem whisky of Arran.)
I tak przed czterdziestką zrobił się ze mnie całkiem ogarnięty, w miarę zwyczajny człowiek. Może trochę milczek, może nieco chumorzasty (przejąłem najszlachetniejsze cechy przybranego ojczulka), ale wcale nie taki zły.
___Któregoś lata do drzwi domu zapukał brodaty facet. Gdy otworzyłem, spod gęstych brwi prześwidrowały mnie zielone, dziwnie znajome oczy. Chociaż zarost pokrywał ze trzy czwarte opalonej twarzy, udało mi się oszacować, że mężczyzna musi być kilka lat młodszy ode mnie…
___Pierwszy raz widziałem, jak Ruthbert traci rezon. Stał w progu kuchni oniemiały, w kącikach starczych oczu błysnęły łzy. Nietrudno mi było wywnioskować, co jest grane. Byli mało podobni, ale kolor źrenic zdradzał pokrewieństwo.
___Cały wieczór, całą noc spędziliśmy przy butelce whisky. Christopher opowiadał, jak niemieckie wojska rozgromiły jego oddział pod xxx. Jak nielicznymi ocalałymi zajęły się siostry z Czerwonego Krzyża. Minęło kilka lat, nim wrócił do formy. Kolejnych kilka musiało upłynąć, nim umysł odblokował wspomnienia sprzed wojny. Był już wówczas mężem pięknej Leony, sanitariuszki, pod której okiem wracał do zdrowia…
___Pytał o matkę, Patty Ruthbertową. Rękawem koszuli otarł łzy. Wyszeptaliśmy wszyscy Wieczny odpoczynek. Pytał o mnie. Odpowiadałem krótko, ale uważałem, żeby żadna rezerwa nie wkradła się do mojego głosu.
___Ruth zasnął z głową opartą o stół. Rozmawialiśmy z Chrisem do świtu. Swój chłop. Nie miał mi niczego za złe, a kiedy przyznałem 'Ruthbert zastąpił mi ojca', uśmiechnął się. 'Cieszę się, że nie był sam przez te lata'. Dowiedziałem się, że w mieście czeka Leona, ucieszona perspektywą poznania teścia.
___Ta… Nie czułem żalu, decydując się na odejście. Świat wzywał mnie w dalszą drogę. Obiecałem pisać regularnie. Przez te dwa tygodnie przed odejściem zdążyłem zakumplować się z Chrisem. Jego żona Leona okazała się miłą dziewczyną. Zabawiałem zatroskanego Ruthberta opowieściami o pasiece, jaką założę, gdy znajdę swoje miejsce. Och, o tym zdaje się za mało powiedziałem. Nauczyłem się u Rutha mnóstwa rzeczy, ale najznamienitszą z nich było to, że w pewnym momencie zgodnie z Ruthem stwierdzilismy: Bobbi, jesteś teraz prawdziwym pszczelarzem. Boże, nikt, kto nie pracował z pszczołami, nie ma zielonego pojęcia o tym, jak wdzięczne może być to zajęcie. Bo…
___Niegdyś targały mną niepokoje. (Sny-przebudzenia pod znakiem pa-ra-li-żu, nagle nieposłuszne ciało: oczy t k w i ą c e utkwione wbite w punkt na horyzoncie, palce zaciśnięte na poręczy, xdd) Niejasne źródło tych lęków nie zostało odkryte, ale nauczyłem się z tym żyć. Już nie wygrażam pięścią światu, nie mam ochoty rozorać sobie brzucha i wywlec wnętrzności w akcie pokuty. Już nie chcę, nie próbuję przepraszać za grzechy, których popełnienia nie pamiętam. Ciągle jest we mnie ta dziwna zadra, ale zaakceptowałem ją, jako część siebie, którą - daj Boże - kiedyś zaleczę. Najpierw jednak muszę wyjaśnić, czym ona właściwie jest i skąd się wzięła, ale... Ale daję sobie czas. Pomału, krok za krokiem. Rola Pszczelarstwo
___Northumberland przywitało mnie zasakująco ciepło, zważywszy na fakt, że przybyłem tam w połowie listopada. Dziadkowie Pomfrey okazali się miłymi ludźmi. Są zdystansowani, ale to zrozumiałe: oto widzą wnuka na oczy pierwszy raz, a wnuk to niemalże czterdziestoletni mruk... Cóż, mnie ta ich uprzejma beznamiętność nie przeszkadza. Przeciwnie - przyjmuję ją z wdzięcznością. A prawdę mówiąc, to gdyby nie ten sprytny wytrych do naszej relacji, pewnie zwiałbym stąd i wybrał życie w taniej noclegowni. Nie mam głowy do emocjonalnej wylewności, nie każcie mi nosić serca na dłoni, kiedy czasem nawet nie wiem, jak skorelować relację ręka - oko. A ręka - serce? To już w ogóle. Taa... Jak więc wspominałem, podoba mi się, że w domu u dziadków przywitały mnie kurtuazja i zdawkowość, pozwalając na powolne oswajanie się z samą tylko obecnością siebie wzajem.
___No przyznam, że jest... świetnie? Naprawdę dobrze, słowo skauta. Po raz pierwszy od dawna, jeśli już mówimy szczerze o tym wszystkim. Mimo emocjonalnego zdystansowania dziadkowie oferują mi maluczkie gesty sympatii. Babcia Pomfrey parzy wyśmienitą herbatę, którą podaje mi w dużym kamionkowym kubku. A zanim wyjdę pracować w ogrodzie, przypomina szorstko, bym założył czapkę. Dziadek Pomfrey tylko zerka co rano znad okularów. Po wychyleniu druczkiem lurowatej kawy, /gestem dloni/ posyła w moją stronę /w p o w i e t rz u/ gazetę, co skończył ją czytać. No to i ja czytam, coraz rzadziej reagując zdumieniem na te ich ruchome fotografie. Czytam więc i uczę się o okropnościach, jakie trawią ten magiczny świat.
___Ech. Właściwie to człowieka nie dziwi - kolejny skrawek rzeczywistości targany wojną. Brzmi znajomo. W latach czterdziestych, gdy Hitler rzucał wyzwanie światu, ponury żniwiarz mnie oszczędził, jednak ostrze jego kosy sięgnęło moich najbliższych... Pamiętam urywki, wszystko jest rozmyte, ale wiem jedno - bitwa toczy się we mnie nieprzerwanie od tamtych krwawych lat. I teraz czarodziejów czeka to samo: trauma na traumie, rany nie do zaleczenia, widoczne i niedostrzegalne blizny...
___Z tego, co rozumiem, dziadkom (na razie?) nic nie zagraża. A to znaczy, że i ich mała podopieczna jest bezpieczna. Ach, no właśnie. Nie wspomniałem o niej jeszcze. Judith. Mówię Dżudżu, bo ją to bawi. Gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy... Ta pogodna buzia przywołała w mojej pamięci obrazy sprzed lat: małą Verę biegającą wokół kuchennego stołu, roześmianą w głos, z włosami zaplecionymi w dwa warkoczyki.
___Judith śmieje się głośno, jak każde dziecko, ale tu podobieństwa do mojej Very się kończą. Dżudżu jest małą indywidualistką, ciekawą świata. Cały czas pyta o pszczoły.
___Bobiku, opowiedz o swojej przygodzie, prosi jednego wieczora, znudzona i senna. Jej mała rączka kręci łyżką kółka w owsiance.
- Rozsiądź się wygodnie, Dżu. Jestem już wiekowy...
- Stary!
- Tak. I trochę tego gadania będzie...
Mała Judith promienieje. Uśmiecham się pod nosem, zapraszając ją w krainę baśni, tak inną od nudnej, brudnawej i bolesnej prawdy.

___Kiedyś, dawno temu, kiedy byłem w twoim wieku, pojawiła się u nas w domu mała Vera. Była różowa i ciągle płakała. Była moją siostrzyczką. Mnie rodzice nazwali Bobby Arran, ale Vera dostała tylko pierwsze imię... Widać coś w moim zachowaniu im się nie podobało i mieli nadzieję oszczędzić Verze niechcianych cech, jakie niewątpliwie przynosiło w naszym domu nadawanie dzieciom dwóch imion.
___Miałem kolegów, łączyły nas więzi braterstwa. Ach, twój stary Bobik z łezką w oku wspomina wspólne wypady na brzegi Tamizy, łażenie po daszkach straganu, wczesne wyjścia do szkoły i długie spacery po Hyde Parku... Dojrzewaliśmy, a z nami nasze marzenia. Już nie chcieliśmy być rycerzami Okrągłego Stołu, ani piratami żeglującymi pod czarną banderą. Marzyliśmy o mundurach, o honorowych bitwach, o stawaniu do walki z imieniem ojczyzny na ustach.
___Przyszła Wielka Wojna, tak ja nazywacie. Wtedy się u mnie pozmieniało. Nie pamiętam szczegółów, wiesz? Ostatni uśmiech Very, ostatni uścisk dłoni przyjaciela. Rozmowa z mamą. Mocowanie nowych drzwi w zawiasach razem z ojcem.
___Miałem wypadek, był wybuch. Bum! Wielgachne bum! Tak ogromne, że dopiero po kilku latach się pozbierałem. I postanowiłem, że pora wyruszyć zwiedzić świat. Najpierw zostawiłem za sobą Londyn, później Anglię w ogóle. Odwiedziłem piękną wyspę: wietrzną, kolorową, wypełnioną magicznymi krajobrazami. Poznałem pana Ruthberta. Był bardziej siwy od twojego dziadka, wyobraź sobie! To on nauczył mnie opieki nad pszczołami. Kiedy znałem już każdy, najdrobniejszy nawet tajnik pszczelego świata, postanowiłem przeżyć jeszcze jedną przygodę - odwiedzić babcię i dziadka Pomfeyów. I tak... poznałem i ciebie, Dżudżu.


Statystyki
StatystykaWartośćBonus
Sprawność:10Brak
Zwinność:10Brak
Biegłości
JęzykWartośćWydane punkty
angielskiII0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaI2
SpostrzegawczośćI2
ZielarstwoII10
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Mugoloznawstwo
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
RozpoznawalnośćI-
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I0.5
BudownictwoII0.5
PszczelarstwoII7
AktywnośćWartośćWydane punkty
Walka wręczII7
Wspinaczka górskaII7
Biegi przełajoweII7
Reszta: -13
Gość
Anonymous
Gość
Bobby Bartius [budowa]
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach