Wydarzenia


Ekipa forum
Lewis Warren Selwyn
AutorWiadomość
Lewis Warren Selwyn [odnośnik]23.11.15 20:17

Lewis Warren Selwyn

Data urodzenia: 29. 11. 1926
Nazwisko matki: Sykes
Miejsce zamieszkania: wynajęty pokój w centrum Londynu
Czystość krwi: czysta szlachetna
Zawód: żeglarz
Wzrost: 191 cm
Waga: 81 kg
Kolor włosów: jasny blond
Kolor oczu: w zależności od światła przybierają kolor bladego błękitu aż po głęboki turkus
Znaki szczególne: blizny po poparzeniach na lewej dłoni


15.11.1933, pałac Beaulieu

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
Krzyk bólu rozdarł powietrze. Cienki dziecięcy głosik przerwał uroczystość, a wzrok wszystkich obecnych gości spoczął na jednym z najmłodszych uczestników zabawy. Tańczące, barwne pary zamarły w bezruchu, muzycy przerwali w połowie piosenki. W centrum uwagi znalazł się mały, jasnowłosy chłopiec, wpatrzony w swoją lewą dłoń ze łzami w oczach i zaciśniętymi z bólu zębami. Nie płacz. Nie wolno ci się mazgaić.
Wszystko miało się udać. Przyniósł pudło fajerwerków i postawił je na skraju polany. Miały zachwycić wszystkich swoim niesamowitym realizmem i detalami, barwiąc granatowe niebo milionem odcieni. Jego brat pracował nad nimi cały rok, udoskonalając formy znane Selwynom od wieków. Jemu zaś powierzono najprostsze zadanie na świecie - odpalić fajerwerki, aby uniosły się pod firnament i rozpoczęły podniebne przedstawienie. Nie będziesz miał z tym problemu, jesteś przecież Selwynem. Ogień to nasz przyjaciel, synu. On jednak nie potrafił. Zamiast podpalić lont wielobarwnych rakiet, poparzył sobie dłoń i krzyknął z bólu. Upuścił zapałkę do pudła, które pod naporem jego ciała się przewróciło.
Później wszystko potoczyło się zbyt szybko, by mógł temu zapobiec. Podpalone fajerwerki wyleciały z leżącego na trawie pudła, kierując się prosto w ogarnięty paniką tłum. Jeden z nich trafił w drewiany podest, który natychmiast zajął się ogniem. Pewnej wiekowej damie zapaliła się suknia. Następnego dnia w gazecie była relacja z całego festynu, według której fajerwerki zraniły poważnie 8 osób (w tym panią McDowell, której raca wybuchła prosto w twarz). Niektórzy czarodzieje, którym udało się zachować zimną krew rzucali Aquamenti i Protego na wszystkie strony, niewiele jednak tym wskórając przy tak dużej liczbie wybuchających wkoło sztucznych ogni.
Ojciec mnie zabije.



1.09.1938, peron 9 i ¾

Tylko uważaj na siebie i nie pakuj się w żadne tarapaty, pamiętaj!
Ponad sunący w tłumie wózek ledwo wystaje głowa małego, jasnowłosego chłopca, który przewraca oczami. Nie przerywa jednak idącej obok niego matce, pozwala jej słowom rozbrzmiewać i chwilę później niknąć w ogólnej wrzawie. Zerka jednocześnie na twarze rodzeństwa aby stwierdzić, co oni myślą o ogromie ostrzeżeń, które wyrzuca z siebie zatrwożona pani Selwyn i dostrzega ich usilne próby zachowania powagi, które jednak kończą się wybuchem śmiechu. Zostają przeszyci morderczym spojrzeniem matki, a na twarzy Lewisa pojawia się uśmiech rozbawienia. To jedna z tych niewielu chwil gdy czuje się członkiem rodziny, kiedy nie patrzy na nachmurzone czoło ojca i po prostu jest szczęśliwy. Nawet nie zamyka oczu przechodząc przez filar między peronem 9 a 10. Teraz najgorsze co go czeka, to pożegnanie.
- Wziąłeś wszystko na pewno? Jeśli coś ci się przypomni to pisz, doślemy sową. I pisz do nas często, bo będziemy za tobą bardzo tęsknić. - Lewis słucha słów mamy i patrzy na jej zatroskaną twarz, po czym przenosi wzrok na ojca. Kamień. Kiwa głową, ale jego twarz nie wyraża zupełnie nic.
- Ja też będę tęsknić, mamo. - mówi chłopiec i pozwala się przytulić na pożegnanie.
- Idź już idź, bo ci pociąg odjedzie. - wydusiła z siebie po chwili matka i ze smutnym uśmiechem wypuszcza go ze swoich ramion. Lewis spogląda badawczo na ojca.
- Do zobaczenia na Boże Narodzenie, synu.  - słyszy jego oficjalny ton, w którym nie ma ani odrobiny ciepła. Chłopak uśmiecha się ironicznie, w pewien sposób rozbawiony całą sytuacją. Czego się jednak spodziewał? Bierze więc swoje bagaże, żegna się po raz ostatni i wsiada do pociągu. W momencie, gdy przekracza jego drzwi, czuje się, jakby zostawiał wszystko za sobą. Jakby zaczynał od nowa. Bierze głęboki oddech i idzie powoli korytarzem między przedziałami, spoglądając w szyby. Zajęte, zajęte, zajęte, zajęte, wolne miejsca ale może lepiej poszukam innego, zajęte, o. W przedziale siedzi tylko jakiś chłopak, zajęty lekturą. Jeszcze chwilę Lewis się waha - może przejść jeszcze dalej, do innego przedziału? Finalnie jednak otwiera drzwi, wita się i siada na przeciwko. W odpowiedzi słyszy francuskie Salut. Tłumaczy sobie, że może to po prostu taki rodzaj powitania, jak ciao na przykład. Niezrażony tym, przedstawia się.
- Jestem Lewis Selwyn.
- Je m'appelle Theodore Barrowick, enchante. Pardonnez-moi, mais avant je lisait le livre et je voudrais le continuer. J'espere que tu n'as pas un probleme avec ca.
Lewis spogląda na niego jak na przybysza z obcej planety. Z całej wypowiedzi zrozumiał tylko "Theodore Barrowick". Nie wie jak się zachować, zostać czy wyjść i kontynuować tę bezsensowną rozmowę. W końcu więc podnosi się z miejsca.
- To... ja już pójdę.
Wychodzi, zamykając za sobą drzwi przedziału i czując się jak kompletny idiota. Nie wie jeszcze, że Theodore stanie się jego najlepszym przyjacielem a w ramach zadośćuczynienia za to niemiłe zachowanie, przez następne 6 lat będzie zabierał ze sobą w podróż Hogwart Expressem cukierki z Miodowego Królestwa.



20.06.1945, pałac Beaulieu

Ja, Desmond Selwyn, syn Ophelie i Cassiusa Selwynów, urodzony dnia 12 marca 1840 roku w Boreham...
Uprzejmy jegomość w okularach czyta na głos zawartość starego pergaminu. Nie ma osoby, która by nie spoglądała na niego, uważnie słuchając wypowiadanych słów. Gdyby zamilkł, na sali panowałaby zupełna cisza. Nawet zazwyczaj rozgadany Lewis, teraz ubrany w czerń i przygnębienie, siedzi biernie słuchając. Nigdy nie darzył surowego dziadka sympatią, nie pamiętał też żadnych, wspólnie spędzonych chwil - poza sytuacją, gdy widział jego rozczarowany i zdegustowany wzrok po tym, jak zniszczył przyjęcie. Nie można tego zaliczyć do dobrych wspomnień. Tego dnia jednak, spoglądając na martwe ciało protoplasty rodu, żałował, że nie mógł poznać go bliżej.
...będąc w pełni władz umysłowych, oświadczam iż w przypadku mojej śmierci, mój majątek przekazuję...
Wszyscy wstrzymali oddech, licząc na dźwięk swoich imion. Okazało się, że dziadek był jednak bardziej hojny, niż przed śmiercią - każdy z obecnych, spokrewnionych z nim osób otrzymał większy lub mniejszy udział w spadku. Lewis czekał więc również na moment, gdy on zostanie wymieniony. Zamiast tego usłyszał:
jednocześnie zobowiązuję syna Jeffrey'a do urządzenia dla mnie pogrzebu....
Nie został wydziedziczony. Po prostu o nim nie wspomniano, jakby nie był częścią rodziny. Nie potrafił tego zrozumieć. Wydawało mu się, że poza tą jedną aferą, nigdy nie zawinił. Marszczył czoło, nie skupiając się na reszcie testamentu, a własnych myślach. Kiedy odczytywanie dokumentu się skończyło, podeszła do niego matka, proponując prośbę o ponowne jego przeczytanie, tak, aby było jasne, że jegomość nikogo nie przeoczył. Ojciec milczał, choć jego wzrok mówił, że w zupełności się zgadza z wolą Desmonda Selwyna. Lewis czuł, że było to zamierzone; że tym delikatnym gestem dziadek chciał przekazać, że nie uważa go za członka rodziny. Z początku dominował smutek, gdy jednak wrócił do Hogwartu na kilka ostatnich dni szkoły, opanował go gniew. Czemu miałby dalej udawać członka rodziny, w której na każdym kroku udowadnia się mu, że nie jest jednym z nich? Wcześniej rozedrgany, niepewny swoich planów na przyszłość po skończeniu szkoły, teraz wiedział już czego chce - odciąć się od toksycznej rodziny i zacząć samemu na siebie zarabiać. Razem z Theo postanowili znaleźć wspólne mieszkanie, aby zaoszczędzić na czynszu. Dni po zakończeniu ostatniego roku w Hogwarcie nagle nabrały sensu i Lewis, choć cieszył się ostatnimi czerwcowymi dniami, spędzanymi na szkolnych błoniach, nie mógł się doczekać początku nowej przygody.



02.07.1946, Londyn

Podnieść banderę!
Później mówił, że te słowa zmieniły jego życie. Gdyby nie one, jego dzień wyglądałby jak wiele innych, kiedy szlajał się po całym Londynie, szukając sobie kolejnej sezonowej pracy. Nie chciał pracować w policji razem z Barrowickiem, bo czuł, że to nie dla niego. Prędzej widziałby siebie w roli winowajcy, niż posłańca sprawiedliwości. Miewał też chwilami dziwne uczucie zastoju, jakby zapomniał swojego celu i rozglądał się po rozdrożu, próbując podjąć decyzję. Jakby na coś czekał, żeby móc ruszyć dalej.
Nim się obejrzał, stał na brzegu Tamizy, w londyńskim porcie. Wokół uwijali się marynarze, pakujący towary na wielkie statki handlowe, słychać było krzyk mew, zagłuszany przez tubalne głosy kapitanów i żeglarzy. Wystarczyło jedno spojrzenie na majestatyczny statek, by wiedział, czym chce się zajmować.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale kiedy wasz statek odpływa? - pełen ekscytacji Lewis zagaił jednego z marynarzy.
-Jutro z samego rana. - odparł mechanicznie mężczyzna, niosąc ciężką drewnianą skrzynię. Zatrzymał się jednak na chwilę. - A co chłoptasiu, chciałbyś się zwerbować? - zapytał ironicznie, mając właściwie rację. Młody Selwyn, chociaż mógł się poszczycić wzrostem, nie był zbytnio umięśniony. Wyglądał na biednego intelektualistę, nie zaś jak materiał na żeglarza. Widząc jednak zapał w oczach młodzieńca, westchnął i dodał, wskazując palcem: - Zgłoś się do kapitana, tam stoi. Ale wiedz, że darmozjadów na statek nie przyjmujemy!
Blondyn podziękował i podszedł do wskazanego mu, potężnego mężczyzny. Zapytał go o kierunek kursu, a później błagał najżarliwiej jak tylko potrafił, o zatrudnienie na statku. Kiedy po długiej rozmowie zaproponowano mu mycie okrętu, ze względu na brak jakichkolwiek innych kwalifikacji, Lewis był wniebowzięty. Pędem wrócił do mieszkania, spakował swoje rzeczy i powiadomił przyjaciela o swoich planach.
Następnego dnia był już na statku Charlotte, zmierzając do Indii.



24.10.1949, Gothenburg

Dalej Selwyn, nie ociągaj się!
Minęły trzy lata od jego pierwszego spotkania z morzem, a czuł się, jakby każdego dnia widział je na nowo. Nie potrafił się znudzić tym widokiem niekończących się fal i horyzontu stopionego z morzem. Wszechobecny, bezkresny błękit. A on gdzieś pośrodku, na pięknym, drewnianym statku. Od pozycji majtka pokładowego, którego jedynym zajęciem było doprowadzanie statku do czystości, awansował na pełnoprawnego marynarza, którego sternik przyuczał swojego fachu. Lewis odnosił czasem wrażenie, że stary Thompson widzi w nim swojego następcę i najwyraźniej tak było. Wieczorami uczył go wszystkiego, co sam wiedział, studiowali mapy i ćwiczyli zaklęcia żeglarskie. Sternik nie mówił zbyt wiele o swojej przeszłości, lecz między wierszami można było wyczytać, że przez pewien czas pracował jako łamacz klątw w pewnym przedsiębiorstwie. Tylko raz o tym wspomniał, kiedy wypił zbyt wiele rumu. Przyznał wtedy, że uciekł, kiedy odkrył sekrety firmy, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. W obawie o swoje życie, zatrudnił się na statku. Od czasu, kiedy młody Selwyn usłyszał tę historię, błagał Thompsona aby nauczył go łamania klątw. Spotykał wcześniej w Indiach, Egipcie czy Rumunii osoby parające się tym zawodem i wydawało mu się, że to niesamowicie ciekawe zajęcie. Ryzykowne, ale pociągające. Thompson w końcu uległ i ich wieczorne lekcje stały się jeszcze dłuższe. Lewisa jednak to nie odstraszało. Uczył się bowiem tego, co go fascynowało, w sposób dosyć niekonwencjonalny; później mówił, że na morzu nauczył się życia.
-Nie śpij Selwyn! Musimy roztopić ten lód aby móc dalej płynąć! - wykrzyknął kapitan Myers, szturchając go w ramię. Trochę bolało, ale już zdążył przywyknąć. Trzeba też przyznać, że przez te kilka lat spędzonych na dźwiganiu towarów ze statku i z powrotem, oraz wykonywania innych, nie mniej ciężkich prac, stał się silniejszy, bardziej umięśniony i mało kto by go połączył z patykowatym młodzieńcem, który w 1946 roku z zapałem w oczach błagał kapitana o pozwolenie na mycie pokładu. Teraz marzł, ubrany w kilka grubych warstw. W końcu zbliżali się do Norwegii. Następny kurs musi prowadzić gdzieś, gdzie jest ciepło, pomyślał Selwyn, rzucając w kierunku lodu zaklęcia ogrzewające. Inaczej nie płynę.



13.06.1950, Maroko

Widziałam je. Czekają, aby zabrać twojego mistrza.
Jej zielone oczy wyglądały, jakby zasnuła je mgła. Spoglądała gdzieś dalej, poza ściany ich skromnego mieszkania, poza rozłożone niemal wszędzie sztalugi i płótna. On był jednak tylko tu i teraz, nigdzie indziej. Nie potrafił patrzeć poprzez pomalowane na biało ściany, nie rozumiał jutra. Wydawało mu się irracjonalne. Na morzu istniało tylko niekończące się dzisiaj, wśród nieskończonego błękitu jego dzień również nie miał końca. Wiedział też, że zawsze jutro może się skończyć na dzisiaj. Może dlatego nie potrafił zrozumieć słów Matyldy.
-O czym mówisz? - zapytał, obejmując ją ramieniem. Lubił to robić. Lubił czuć, jaka jest drobna i filigranowa, niczym lalka z porcelany. Tak do siebie nie pasowali. On wielki, ona malutka. On prosty, ona skomplikowana. A jednak była kobietą, która sprawiła, że został na lądzie. Zostawił swoją załogę, obiecał, że się z nimi będzie kontaktował, gdyby miał zamiar wrócić i pozostał w Maroku. Gdyby się zastanowić, można by dojść do wniosku, że został, ponieważ ona została. Nie pamiętał, kiedy ją poznał. Podejrzewał, że dosyć szybko zniknie, że kiedy wróci, to jej już nie zastanie - a ona była. Ze swoimi hipnotyzującymi oczami, w których już zdążył zatonąć. Nie potrafił jej pojąć w całej jej istocie, jednak nie przeszkadzało to jemu aby ją kochać. Tym razem postanowił jednak się dowiedzieć, czemu z jej ust wydostają się takie dziwne sfromułowania, zupełnie nie pasujące do tego, co ich otacza. - Masz może gorączkę? - dotknął wierzchem dłoni jej czoła.
Jej wzrok przesunął się na niego, a on sam nagle poczuł się jak nikt. W jej oczach była wiedza w czystej postaci. Twarz Mathilde też nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że wcale nie ma gorączki i jest absolutnie poważna. - To prawda Lewis. To się naprawdę zdarzy. - w jej głosie brzmiał smutek tak wielki, że przygarnął ją do siebie i przytulił. -Nawet nie będziesz wiedział kiedy. - wyszeptała.
Chyba wtedy zaczął rozumieć, że Matylda, mimo domniemanego braku zdolności magicznych, jest wyjątkowa. Powoli to do niego docierało, przebijało się do świadomości. Pytania jednak zostawił na potem. Mieli przecież przed sobą jeszcze mnóstwo czasu.



09.04.1955, Algeciras

Ster lewo na burt!
Wysoki, rosły blondyn stoi za sterem, trzymając go mocno masywnymi dłońmi. Jego ciemnobłękitne oczy są skupione. Dwa obroty kołem w lewo. Przeczesuje palcami zapuszczoną brodę. Nie miał czasu obcinać włosów, ani się golić. Od dłuższego czasu warunki atmosferyczne niemal nie pozwalały na opuszczenie stanowisk. Burza, wiatr, cieśnina. Mieszanka wybuchowa.
Od niemal trzech lat znów był na morzu. Uciekł z Maroka jak tchórz, rozpłynął się w powietrzu, nie zostawiając po sobie najmniejszego śladu poza złamanym sercem Mathilde. Musiał. Thompsona zabrało morze podczas jednego ze sztormów, o czym przeczytał w liście od Myersa. Była tam również propozycja zastąpienia starego sternika. Zdawał również sobie sprawę, że nie potrafi tak dalej funkcjonować i ukrywać przed dziewczyną magii. Pochodzili z dwóch różnych światów i dalej powinno tak być. Nie miał serca jej tego powiedzieć, wyjaśnić dlaczego. Nie umiał. Pierwszy raz w życiu okazał się tchórzem.
Trzy lata to jednak wiele. Znalazł ukojenie w swojej pracy, kiedy nie mógł myśleć o niczym innym niż o falach, wietrze, kierunkach, mapach i sterze. Kiedy odwiedzał porty i wychodził na ląd - czuł się jak pierwszy człowiek podczas lądowania na Księżycu, które nastąpiło 14 lat później. Jak Krzysztof Kolumb, kiedy zszedł z pokładu Santy Marii na amerykańską ziemię. Kierował się do nadmorskich knajp i barów, rozmawiał z miejscowymi, a późnymi wieczorami po kilku kieliszkach rumu snuł swoje opowieści i morskie anegdotki. Był równie dobrym mówcą, co słuchaczem; zapamiętywał historie mieszkańców i opowiadał je później na drugim końcu świata, w innym barze, przy szklance innego rumu. Zdarzało mu się prezentować swoje umiejętności na starym, drewnianym pianinie w kącie sali, czasem też wodził wzrokiem za pięknymi kobietami. Skazał na śmierć lub wieczne zaginięcie zadziwiająco wiele sów Barrowicka, które nie mogły sobie poradzić z trudnymi warunkami i jego niemal nieustannym przemieszczaniem się. Od rodziców nie miał żadnych wieści. Jego życie toczyło się wokół sztormów i ciszy na morzu, tłoku w knajpach i samotności na pokładzie. Chociaż w sercu miał pustkę, nie miał czasu o tym myśleć. Złe myśli odsuwał na kiedy indziej i liczył na to, że go nigdy nie dopadną. Jedyne pytanie które przechodziło przez jego głowę, to: jak długo można jeszcze tak żyć?



05.07.1955

Przeczytaj Theo
Drogi Lewi, Twoje ostatnie listy dostałem z opóźnieniem, bo nie mieszkam już w Londynie. Przesłała mi je Marla, o której tak wiele ci pisałem. Chciałbym, żebyś mógł w końcu ją poznać, ale wiedz już teraz, że przez to, że wyjechałem opiekować się dziadkiem - nasz związek przechodzi ciężkie czasy.
Mam nadzieję, że ten list dotrze do ciebie, bo chciałem zaprosić cię na pogrzeb ojca dziadka. Nie wiem kto inny mógłby mi pomóc się w tym odnaleźć, dlatego mam nadzieję, że przyjmiesz zaproszenie. Wczoraj otworzyłem pierwszą butelkę z winniczki pałacowej, tuszę że to także Cię zachęci do przyjazdu.
P.S: Wyślij odpowiedź tą sową, wie gdzie jestem.
P.S.2:Nie chcę, żeby Marla wiedziała na razie.
Tadek


Patronus: Mewa srebrzysta. Duży ptak wodny o jasnym ubarwieniu, zamieszkujący całą półkulę północną. Wydaje z siebie dosyć rozpoznawalny, przenikliwy krzyk "kiija-kija-kia-kjaa-kjau". Osobniki młodociane mają ubarwienie białe z brązowym deseniem, które z wiekiem zmienia swoją barwę.
Lewis Selwyn. Duży człowiek o jasnej karnacji, zamieszkujący swój statek, a poza nim zazwyczaj półkulę północną. Wydaje z siebie dosyć rozpoznawalny głos, kiedy opowiada niesamowite historie z całego świata. Kiedy był młody, czuł się zupełnie inną osobą i dopiero kiedy uwolnił się od ojca despoty, zmienił życie według własnego widzimisię.
Rzucając Zaklęcie Patronusa po raz pierwszy, myślał o momencie, kiedy razem ze swoimi gryfońskimi przyjaciółmi zarobił pierwszy szlaban. Owszem, nie było to przyjemne, ale jaką mieli wtedy satysfakcję! Poza tym, w gronie przyjaciół żadna kara nie byłaby zbyt trudna do udźwignięcia.
Gdy zaczął pracować na statku, myślał zaś o niekończącym się błękicie i nadmorskim wietrze.
Po poznaniu Matyldy, myślał o jej uśmiechu.
A potem znów o morzu, bo myśli o Matyldzie oznaczały smutek, zbyt wielki do udźwignięcia.










 
16
0
9
0
0
0
5


Wyposażenie

różdżka, sowa, teleportacja, 10 pkt statystyk





Ostatnio zmieniony przez Lewis Selwyn dnia 14.12.15 19:44, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Anonymous
Gość
Re: Lewis Warren Selwyn [odnośnik]03.03.16 20:00

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Lewis był zawsze na przekór, niczym żywioł nie do okiełznania - nie ważne, czy wspominamy jego dzieciństwo, czy mówimy o późniejszych wyborach życiowych. Po pominięciu w testamencie, wybrał inną drogę - zamiast kolejnej nudnej pracy, trafił na pokład. Członek rodu ściśle powiązanego z ogniem, doskonale odnajdujący się na pełnym morzu, to ci dopiero fraszka! Podczas swoich podróży zwiedził wiele miejsc, otarł się o łamanie klątw, morze ukoiło nawet jego serce, zbyt oddane pewnej malarce. Choć kto wie, co go jeszcze czeka?

OSIĄGNIĘCIA
Korsarz pomimo urodzenia
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Statystyki
Zaklęcia i uroki:16
Transmutacja:0
Obrona przed czarną magią:9
Eliksiry:0
Magia lecznicza:0
Czarna magia:0
Sprawność fizyczna:5
Inne
teleportacja
WYPOSAŻENIE
różdżka, sowa
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[25.11.15] Zakupy -850 pkt


I sit alone in this winter clarity which clouds my mind
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see

Allison Avery
Allison Avery
Zawód : Alchemik u Borgina&Burkesa, badacz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
imagine that the world is made out of love. now imagine that it isn’t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Lewis Warren Selwyn ZytGOv9s
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t653-allison-avery https://www.morsmordre.net/t814-poczta-allison https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f98-shropshire-ludlow-dwor-averych https://www.morsmordre.net/t1885-allison-avery#25620
Lewis Warren Selwyn
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach