Wydarzenia


Ekipa forum
Ophelia C. Bulstrode
AutorWiadomość
Ophelia C. Bulstrode [odnośnik]06.07.16 18:42

Ophelia Celeste Bulstrode

Data urodzenia: 1 VI 1933 r.
Nazwisko matki: Burke.
Miejsce zamieszkania: City of London, w domu z tarasem i pięknym ogrodem, gdzie maluje.
Czystość krwi: Szlachetna czysta.
Status majątkowy: Bogata.
Zawód: Artystka. Z powodu wypadku ograniczyła się do malarstwa, pozostawiając muzykę i rzeźbę osobom bardziej do tego przystosowanym.
Wzrost: 170 cm.
Waga: 51 kg.
Kolor włosów: Jasny brąz.
Kolor oczu: Szmaragdowy.
Znaki szczególne: Uraz wskazującego palca lewej ręki, który maskuje, nosząc ogromny, podstarzały pierścień w kształcie kruka o ślepiach wysadzanych czarnymi diamentami, oplatającego chciwie szponami swą właścicielkę. Rozważając wszystkie rzeczy, Ophelia tak czy inaczej nosi ogromną ilość zabytkowej wręcz biżuterii. Większość elementów należała do jej matki, więc ma dla niej wielką wartość sentymentalną. Można u niej też zaobserwować kilka blizn na udach. Inną cechą charakterystyczną malarki są palce często umazane w farbie.


{W tej scenie oglądamy ironię tragiczną}

Smutek mając za druha, pustkę za sąsiada,
A samotność za siostrę, co wiecznie mi bliska,
W izbie swej u komina patrzę w żar ogniska,
Co płonie, fantastyczne jak krwawa ballada.

— Zagraj coś dla mnie, ptaszyno — prosi.


Czuję jak każdy mięsień w moim ciele napina się. Przeszywa mnie lodowaty dreszcz, skacząc po kolei z jednej komórki nerwowej na drugą, zamieniając mnie w kamień. Chociaż drętwienie zaczyna powoli łaskotać receptory odpowiedzialne za odczuwaniu bólu, a pulsowanie w głowie przypomina skutek uderzenia obuchem, paradoksalnie wydaje mi się, że moje zmysły są wyostrzone.
Do moich nozdrzy dobiega Jego zapach. Nie. Powietrze całe jest wypełnione fetorem potu i Jego ulubionego trunku. Mam wrażenie, że jestem osaczona. Niczym dzikie zwierzę („ptaszyno!”) zamknięte w klatce wiję się w sobie, duszę się, drapię w transie ściany mojego więzienia.
Nie patrzę na niego w obawie, że nie potrafię okiełznać wewnętrznego pragnienia. Nie zauważył zmiany jaka zaszła we mnie? Ukrywam to doskonale, jednak w tym momencie maska, którą zbudowałam specjalnie dla niego zaczyna się rozpadać. Zdaje mi się, że jej kawałki spadają niczym łzy po moich policzkach i lądują na podołku.
Letnia sukienka na ramiączkach nie kryje tego, jak napięte są mięśnie moich przedramion. Panikuję w środku, że wyda mnie jakiś szczegół. Chłód przenika do mojego wnętrza, zaciska szpony wokół mojego kręgosłupa, wypełnia płuca.
W głowie kołacze mi się tylko jedna myśl. Wyraz oczu mojej matki, wsiadającej po raz ostatni do karocy zaprzężonej, klasycznie, w kruczoczarne konie. Nie wytrzymam.
Podrywam się ze stołka, nie bacząc na to, że ląduje on kilka metrów za mną, popychając ponad stuletnią wazę – notabene, fragment posagu Lenore Burke. W mgnieniu oka moje palce przenoszą się z klawiszy na Jego szyję. Ogarnia mnie furia, jakby wszystkie lata tłumienia w sobie uczuć wypadły na zewnątrz, ciągnąc za sobą demony kilku ostatnich dni. Patrzę mu prosto w oczu. Wiem, że się tego nie spodziewał, nie ma nawet przy sobie różdżki, pewnie zostawił ją w kredensie, kiedy dobierał się do alkoholu. Nie domyślał się nawet, że poznałam jego sekret, a szok na jego twarzy wydaje mi się niemal komiczny. Nawet kiedy leży przy nodze fortepianu, z wytrzeszczonymi gałkami, chce mi się śmiać, bo z rozrzuconymi kończynami przypomina mi błazna. Czyż nie pochodzimy wszak z rodu stańczyków? Sam mi zawsze mówił, żebym nigdy nie zapominała o swoich korzeniach.


— Zagraj pięknie, tak jak umiesz — ponagla mnie z wyrazem twarzy wskazującym na to, że mimo pewnego poziomu upojenia, to on tu wydaje rozkazy.


— Oczywiście, ojcze — odpowiadam potulnie.
Kładę smukłe dłonie na klawiszach do „Światła księżyca” Claude Debussy’ego.
Na drugi dzień wracam ze spaceru ze złamanym palcem. Okazuje się, że już nigdy nie zagram. Mówię ojcu, że był to wypadek.

{W tym prologosie oglądamy pierwsze perypetia}

Królewna dłoń o martwe zraniła wrzeciono.
Szerzy się snu zaraza!... Śmierć drzemie u płotu...
Drzewa, jawą parując posnęły zielono.
Motyl zawisł nad studnią skrzydłami bez lotu.

Droga publiczności, wybaczcie dramatyczny wstęp i to, że nie szybko ukaże wam się jego rozwiązanie. Tak już jest w przypadku rodu Bulstrode, iż najlepiej czujemy się w atmosferze tajemnicy. Być może dlatego każdy z nas posiada tak wiele sekretów…
Zacznijmy więc jeszcze raz, tym razem od samego początku, czyli chwili, kiedy życie panny Lenore Phebe Burke wpadło na wspólną trajektorię z życiem pana Petyra Corneliusa Bulstrode.

Czy była to miłość? Na to nie odpowiem. Czy był to przypadek? Tego nie wiem. Pewnym jest jedynie to, że kiedy Petyr zawiesił swoje oczy na sylwetce Lenore pewnego majowego wieczoru, ich historia została zapisana.


Ona – ucieleśnienie schematów kobiety „z dobrego rodu”, a jednak z językiem ostrym jak na tamte czasy. On – nieco starszy od niej, doświadczony i lubiący wyzwania pan zamku. Pośród szlachectwa czarodziei byli tacy, którzy czekali na to, aż ktoś za nich znajdzie odpowiedniego partnera. Liczyło się to, oczywiście, by nie był z tobą zbyt blisko spokrewniony, ale też nie zbyt daleko. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Burke i Bulstrode utrzymywali ze sobą pokojowe, a nawet pozytywne relacje. Dodatkowo, Bulstrode park nie leżał przecież tak daleko od Durham… zwłaszcza jeżeli posługiwało się magicznym środkiem transportu.
Pragnąc pozostawić trochę przestrzeni dla państwa fantazji, zdradzę jedynie, że Lenore i Petyr nie czekali długo, aby się pobrać. A podczas nocy poślubnej zaczęło w młodej żonie rozwijać się nowe życie.

Jako dziecko zawsze lubiłam sobie wyobrażać, jak idealną parą są moi rodzice. W pamięć zapadł mi rysunek, który zamalowałam, kiedy miałam około trzy czy cztery lata. Przedstawiał on długowłosą kobietę, o szerokim uśmiechu, trzymaną w objęciach nienaturalnie wysokiego i patykowatego mężczyzny. Nie było to dzieło sztuki, a rozpoznać postacie można było po dużym napisie „Mama i tata”. Pamiętam, że w szalonej euforii pobiegłam pokazać go rodzicom, którzy spojrzeli na rysunek dopiero po tym, jak otrzymałam stosowną naganę za bieganie po korytarzu. Nie wiem, co dokładnie ukazało się przed ich oczami, ale odniosłam wrażenie, że jeden z moich pierwszych przejawów mocy, który pobudził do życia patyczaki z obrazka, nie zrobił dobrego wrażenia. W odmętach mojej pamięci wije się obraz zmieszania na obu twarzach, które niemal ze wstydem uciekały po komnacie, będącej gabinetem ojca.

Czy więc już wtedy zaczęłam poddawać w wątpliwość iluzję idealnego świata, malowanego przede mną przez służbę? Chciałabym powiedzieć, że obawa zaczęła się we mnie rodzić już dawno, jednakże musiałabym skłamać. Niesamowite, jak nasz umysł potrafi się zamknąć naprawdę, próbując uchronić nas przed zranieniem, a tym czasem narażając się na znacznie boleśniejsze rozwinięcie.

{W tym akcie oglądamy cenne wspomnienia z dzieciństwa}

Nie, nie żałuję
Przeciwnie bardzo ci dziękuję kochanie
Za to że jesteś królem karo
Że jesteś zbrodnią mą i karą

Lata 30. XX wieku nie jawią mi się jako klarowne obrazy. Kiedy myślę o nich, doświadczam przeróżnych wrażeń i uczuć z pojedynczymi wyraźnymi przebłyskami. Wiele zostało mi dopowiedziane, wiele przepadło w odmętach przeszłości na zawsze, żyjąc jedynie w mojej podświadomości. Wychowana w duchu wszechstronnej edukacji, wiem przecież, jak ważną rolę odgrywają w naszym życiu wydarzenia z dzieciństwa.

Moje pierwsze lata świadomości kojarzą mi się z wiecznym ruchem. Postacie bez twarzy śmigające wokół mnie, czasem chwytające mnie pod rękę, kiedy indziej omijające szerokim łukiem. Co ciekawe, tak samo myślę o matce. Jej niewyraźna twarz górująca nade mną. Szelest sukien przypominający trzepotanie ptasich skrzydeł, sporadyczne pieszczoty, smutna melodia, którą mi grała do snu… Zawsze zostawiała mnie z pewnym niedosytem, a mimo to pożądałam wszystkiego, co posiadała i co mogła mi dać. W ten sam sposób stawiałam chude nóżki, w ten sam sposób unosiłam drobny podbródek. Wdzięcznym ruchem ręki kontrolowałam służbę. Płaszczyłam się przed ojcem, którego nigdy nie pokochałam. Co miało związek, po pierwsze z faktem, że nie byłam jego wymarzonym dziedzicem, a po drugie z sekretem, który zaważył na losach nas wszystkich. Ach, czy nie wspomniałam, iż to nie ja byłam ich pierwszym dzieckiem?

Othello. Mój starszy brat. O jego życiu przede mną krążyły różne opowieści. Każda guwernantka, każda służąca, wszyscy goście opowiadali jak pięknie się prezentował, gdy zabierał się do czegokolwiek. Szare oczy błyszczały pewnym siebie blaskiem, chude kończyny nadawały się zarówno do fechtunku jak i pojedynków magicznych. Budził onieśmielenie w mugolach, nawet tych starszych! Na kogoż on wyrośnie? Na króla? Wybawiciela? Największego czarnoksiężnika wszechczasów?

Czasem myślę, że przychodząc na świat słyszałam już te szepty. Głosy mówiące mi, iż on jest tym jedynym i nic oprócz niego się nie liczy. Jeżeli tak nie było, to już na pewno wszyscy się zgodzą, że moim pierwszym słowem właśnie było „Othello”. Łatwo sobie wyobrazić, jak wymawiam je z pogardą podczas jednego z bankietów, wkładając w to całą moją zazdrość. Rzeczywistość była jednak inna. Dopiero nauczyłam się chodzić i jego imię wypadło z moich ust, kiedy w końcu dotarłam do niego przemierzając salon, by wylądować w jego dziecięcych ramionach. Mimo że różniliśmy się diametralnie – i z wyglądu, i z perspektywy naszych przywilejów – sylwetka brata w każdym moich wspomnień pojawia się jako pozytywny obrazek.

Jego obecność miała jednak wpływ na mnie czy tego chciał czy nie. Patrząc jak on wyrasta na dziedzica, sama chciałam jak najlepiej spełnić rolę, którą to mi przypisano. Ojciec zajęty był Othello, więc ja podążałam za matką. W ślepym uwielbieniu chłonęłam zasady i dobre maniery niczym pozbawiona wolnej woli marionetka. Biegałam za nią, otaczając ją miłością podobną do wręcz niezdrowej obsesji, a której pozbawiona zdecydowałam się nigdy nic już nie pokochać. Pomimo suchych faktów i jej chłodnego traktowania, chwile spędzone z Lenore rozpalały we mnie płomyki szczęścia. Pamiętam jej osobę pochyloną nad książką, bądź pergaminem.

Nigdy nie widziałam mojej matki podnoszącej na nikogo głos – nosiła na twarzy lekki uśmiech podszyty nutą dumy, miała nienagannie upięte włosy i dodający uroku makijaż. Wydawało mi się, że każdy jej ruch był perfekcyjny, dokładnie zsynchronizowany, ujmujący wszystkich dookoła. W pewnym sensie, wiele z tego było prawdą. Przekonałam się o tym, iż sztuka obcowania z innymi i wywoływanie na nich pożądanego wrażenia jest może trudna, ale możliwa do opanowania. Oczywiście, nastąpiło to dopiero po tragedii, wyznaczającej koniec mojej niewinności.

Jak to bywa w rodzinach czarodziejów, miałam okazję spędzać czas pośród stworzeń magicznych, które albo wkradały się do zamku, albo czyhały wokół niego. Kiedy głową nie przerastałam jeszcze stołu w głównej jadalni, interesowałam się głownie zwierzętami, które mieściły się w moich objęciach, bądź nie były w stanie uciec przed moimi rączkami, jednakże w miarę, jak zaczął mi przeszkadzać ciągły kontakt z oceniającymi mnie ludzkimi oczami, zaczęłam spędzać czas w naszym zjawiskowym ogrodzie. To właśnie tam po raz pierwszy, przemykając pomiędzy ścianami labiryntu z żywopłotu natrafiłam na ducha Sir Dagoneta. Miałam już wtedy niejakie pojęcie o jego istnieniu, ale kiedy przebiegłam przez jego astralną postać, ze zdziwienia musiałam wydać niejaki okrzyk zaskoczenia. Mój przodek roześmiał się gromko, zadowolony, że nie planował wcale mnie wystraszyć, a jednak mu się udało. Tak rozpoczęliśmy nasza znajomość. Być może nie byłam jego ulubioną Bulstrode, ale rozwinęła się między nami nić porozumienia. Przed ukończeniem dziewiątego roku życia za jego największą zaletę uważałam to, że pokazywał mi rozmaite miejsca wokół naszej posiadłości, gdzie mogłam cieszyć się odpoczynkiem od nadwornej gwary i przemierzać szlaki na grzbiecie mojego karego kuca. Gdyby nie to, iż miał wtedy na mnie oko, na pewno nie obyłoby się bez towarzystwa jednej z moich piastunek, które jednak zawsze uważałam za zbyt pospolite i ich obecność za nużącą. Nie była to jedynie moja opinia, przy spotkaniach z moimi kuzynami i innymi szlachcicami w podobnym wieku, zawsze narzekaliśmy na te same aspekty naszego życia. Ponad tymi narzekaniami jednak nie mieliśmy wiele wspólnego.
Kto w takim razie plątał mi się pod nogami? W rezydencji położonej w Bulstrode Park spędziłam większość mojego życia. Być może z polecenia matki, być może z ludzkiego odruchu, zawsze znajdował się przy mnie ktoś, kto dotrzymywałby mi towarzystwa. Czasem zdarzało się, że był to nadąsany paź, innym razem rozgadana szwaczka. Poza tym otoczona byłam od kiedy pamiętam ogromną, wręcz niepotrzebnie wielką, liczbą guwernantek, które dbały o to, bym potrafiła wszystko, co dama umieć powinna. Do tego dochodzili wyspecjalizowani nauczyciele i opiekunowie, dopinający me wychowanie na ostatni guzik. Wypełniali oni swe zadanie z nienaganną dokładnością, meldując moim rodzicom o moim każdym potknięciu, każdej drobnej pomyłce.

Mała dziecinka – pani na Zamku, której jednak nie słuchał nikt. Mogłam mieć wszystko, co pieniądze były w stanie kupić. Lalki, kucyki, książki, suknie, zabawki. Niestety, przyjaźń nie wliczała się w tę listę. Próbowałam kiedyś zwierzyć się jednej z pokojówek, tej najmłodszej. O tym, że zdradziła moje zaufanie dowiedziałam się jeszcze tego samego wieczora, przy kolacji, kiedy nasz lokaj wyrecytował wszystkie moje winy. Po tej sytuacji ograniczyłam swoje wypowiedzi do minimum. Nie dzieliłam się z nikim swoimi myślami, a usta otwierałam tylko by recytować wyuczone formułki.

{W tym akcie oglądamy odpływający statek z nadzieją}

Okręt odpływa
bez śladu i przyczyny
niebezpieczne są słowa
ktore wypadły z całości

Wydaje mi się, że miałam potencjał do prawidłowego rozwoju. Nigdy nie byłam dzieckiem przesadnie dziecinnym – nie emanowałam nadmiarem energii, nie wpadałam w fale chichotu, nie zachwycałam się robakami i nie powtarzałam głupich gestów tysiąc razy, byle tylko uzyskać reakcję. Nie znając nic innego, akceptowałam wszystko, co podawano mi na tacy jako prawdę. W tym właśnie tkwiła moja dziecinność. W przesadnej ufności do świata, niewinności i w pragnieniu przypodobania się innym. Miałam potencjał bycia idealną żoną i damą.

Wbrew swoim własnym preferencjom, dla pochwały spychałam własne upodobania, ach, byle tylko nie złamać delikatnej relacji, jaką miałam z rodzicami. Nikt nigdy nie dowiedział się, że wolałam fechtunek od robótek ręcznych, a w jeździe konnej preferowałam wyścigi po męsku niż przejażdżki towarzyskie. Do pewnego stopnia, udawało mi się przekonać do tego samą siebie. Nie miałam wielu bliskich przyjaciół jako dziecko, być może dlatego, że lubiłam odpowiadać zdawkowo na pytania i rzadko łamałam reguły. Wiele małych towarzyszy zabaw przewijało się przed dworek, aczkolwiek nie liczyli się oni dla mnie. Nie tak naprawdę. Miałam Othello, jednakże rodzice zadbali, by nasz kontakt był ograniczony. Różnica sześciu lat również nie ułatwiała sprawy. Kiedy mieliśmy okazję zbliżyć się do siebie, przyszedł do niego list z Hogwartu, a to oznaczało długie okresy rozłąki. Oczywiście, dzielił się ze mną anegdotkami na temat nauczycieli, świata czarów, opowiadał o tym, czego się uczył. Mieliśmy potencjał. Naprawdę w to wierzę.

Wkraczamy teraz na głębokie wody, początek okresu kiedy zaczęłam się dusić i tonąć. Początek, który zamknął mnie w sobie i sprawił, że zajrzałam za kurtynę...

Skończyłam siedem lat. Mój brat skończyłby trzynaście. Na dworze panował chłód, mimo ciepłej pory roku. Siedziałam z moim nowym nauczycielem, kuzynem ze strony matki, kiedy z dołu dobiegł nas płacz matki. Próbowano mnie powstrzymać, jednakże lata poznawania sekretów wraz z Sir Dagonetem nauczyły mnie jak szybko poruszać się po domu. I kiedy udało mi się dopaść do drzwi wejściowych, moim oczom ukazało się ciało Othello niesione przez jednego ze służących. Blada skóra, zamknięte oczy… jak mógł nie żyć, kiedy wyglądał tak błogo?


{W tym akcie oglądamy nieuniknione fatum}

Teraz z oddechem krzyk twój się otwiera
i przechodzi w milczenie więc w powolną zgodę
na kalectwa rodzaju
na prawdę zwierciadeł

ccc

{W tym akcie oglądamy kolejną katastrofę}

Któż nie nauczył Cię kochać?
Przykrywasz powieki zmęczone,
Cichutko oddechu pozbawiona.

xxx

Po pogrzebie matki pojechaliśmy nad morze. Odwiedziliśmy kuzynów w Durham, a tam brzeg ciągnie się na wiele, wiele kilometrów. To właśnie pamiętam. Nieskończony szum fal, przypominający szelest sukien Lenore, przypominający odgłos przewracanych przez nią kartek. Mój umysł łączył to wszystko podświadomie, kierując tym samym moimi przyszłymi upodobaniami. Moją obsesją na punkcie kruków, które to zdecydowały się towarzyszyć nam w żałobnej podróży. Jakkolwiek irracjonalnie to brzmi, w ich ruchach widziałam obecność mojej matki. I tak mi już zostało.

Nie dałam się nikomu dotknąć przez wiele miesięcy, w pewnym sensie bardzo się w ten sposób usamodzielniając. Sama otwierałam list, zapraszający mnie do rozpoczęcia nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart, sama się pakowałam. Przez większą część dni milczałam, wykonując minimum tego, czego ode mnie wymagano. Czułam nie tyle smutek, co dziwną pustkę i niezrozumienie. Mój umysł nie potrafił zaakceptować straty, ale też zdawał się być ślepy na oczywiste zmiany w zachowaniu mojego ojca… ponownie uaktywnił się we mnie mechanizm obronny, z niemożliwym wręcz zaparciem broniącym się przed połączeniem w jedną całość dziwnych zbiegów okoliczności, które sama zaobserwowałam, a także informacji, którymi podzielił się ze mną Hamlet. Ubolewam nad naszym rozstaniem, gdyż ostatnie nasze spotkanie miało miejsce, gdy odwoził mnie on na peron 9¾. Wcisnął mi on do ręki mocno zmięty list i powiedział, że „mogę znaleźć tysiąc osób, które dla mnie umrą, ale żyć muszę sama dla siebie”. Słońce przenikało przez wysoko umiejscowione okna i nadawało jego sylwetce wygląd anioła z jasną aureolą. Był to tylko jeden z cytatów, którymi mnie zawsze karmił, ale coś we mnie drgnęło. Chociaż wewnątrz wszystko we mnie krzyczało, już wtedy zaczęłam nakładać na usta maskę. Po miesiącach nieużywania, mięśnie mojej twarzy drgnęły i na moich ustach pojawił się delikatny uśmiech. Pozostał nawet, kiedy pociąg ruszył i postać Hamleta zniknęła z moich oczu na zawsze.
Tego samego wieczora, po długim dniu nawiązywania nowych znajomości i wymienianiu grzeczności ze znanymi mi już szlachcicami, gdy wszystkich ogarnął słodki sen, ja wymknęłam się z dormitorium. Wymknęłam się z korytarza, salonu, dziedzińca i w miarę jak zbliżałam się do jeziora i Zakazanego Lasu, moje nogi przyśpieszały, a łzy zaczęły spływać z moich oczu. Szybko mój oddech stał się płytki, a obraz rozmazany. W ogólnym chaosie nie zauważyłam wystającego z piasku konara i w oka mgnieniu znalazłam się na ziemi. Pamiętam, że kiedy znalazła mnie moja przyszła przyjaciółka, tarzałam się na boki, a krzyk rozpaczy wydzierał się z moich płuc. Następnego dnia przygotowana byłam na śmiech i wyzwiska, nikt jednak nie słyszał o mojej utracie kontroli; wręcz przeciwnie! Koledzy wysoko unosili i brwi, gratulując mi przechytrzenia belfrów już pierwszego dnia. Byłam teraz buntowniczką, ptakiem, który zniszczył swoją klatkę.

I czułam się z tym dobrze.

Powoli, z każdym dniem, zaczęłam stroić się w nowe piórka. Próbowałam różnych stylów, testując jak daleko mogę się posunąć, by nie zejść z najbardziej korzystnej pozycji. Balansowałam naukę i kontakty towarzyskie tak, żeby nie naruszyć nienagannej arystokratycznej opinii, a jednak zabłysnąć niczym skradzione świecidełko w gnieździe sroki. Nie doczekałam się nagannego listu od ojca, nie wiedział on więc o moich „dyskusjach” z nauczycielami, kiedy trafnie wytykałam im nieścisłości ani o kilku występkach, które mi przypisywano. Nie myślcie, że kiedykolwiek zniżyłabym się do nieprzemyślanej wypowiedzi. Moje słowa kreowałam w taki sposób, iż często mogły być zrozumiane na kilka sposobów, a najczęściej ukryte były pod warstwą zagadek. Również, wypadek pierwszego dnia był jedyną sytuacją, gdzie przyłapano mnie na gorącym uczynku. Reputacja ma to do siebie, że często sama się napędza. Wiele historii, które o mnie krążyły były kompletnymi bajkami. „Ophelia swoją grą oswoiła wilkołaka podczas pełni!”, „Młoda Bulstrode, tak, tak która straciła matkę! Prawidłowo przepowiedziała pytania, które wystąpiły na egzaminie”, „Słyszałeś? Podobno zalane łazienki na trzecim piętrze to jej sprawka”, „A rozmawiałeś z nią kiedyś?”…

W podtrzymywaniu mojego wizerunku chodziło o to, by nie pozwolić im się do mnie zbytnio zbliżyć. Trzymać przyjaciół na tyle blisko, żebym wydawała się taka sama jak wszyscy, jednak kiedy ktoś pukał do drzwi mojego serca, odsyłany był z kwitkiem. W miarę jak dorastałam i stawałam się kobietą, pojawiało się wielu kandydatów. Wdzięcznie odchylałam głowę w tył i zanosiłam się śmiechem, słysząc kolejną propozycję. Należałam do ścisłej elity. Grupa wdzięcznych dziewcząt, przechwalających się liczbą serc, które złamały, arystokracja, którą można było oglądać z daleka, ale nigdy nie dotykać.
Tutaj wspomniana zostać musi kilka lat starsza ode mnie Ślizgonka należąca do mojej dalekiej rodziny. Przez krótki okres starała się zamienić moje życie w piekło, jednakże kiedy nie poddałam się jej wpływom, oznajmiła, że zdałam jej test i jestem gotowa, by poznać jej sekrety. Była więc ona moją partnerką w zbrodni, to jej zawdzięczam pomoc i łatwe życie w Hogwarcie. Drugą bohaterką, której poświęcić należy kilka słów, jest moja dojrzalsza „połowa”. Poznaliśmy ją już wcześniej, gdyż to ona znalazła mnie wtedy na plaży. Po tym jak nie przejęła się moim chłodem i próbą zniechęcenia jej do siebie humorami księżniczki, pozwoliłam jej się do mnie zbliżyć stała się pierwszą moją prawdziwą przyjaciółką.
Ojciec nie grał w moich szkolnych latach wielkiej roli. Zagłębiona w planowanie intryg w Hogwarcie, rzadko dostawałam od niego wieści. Zwłaszcza, że spełniałam wszystkie jego minimalne kryteria. Tiara, choć muszę przyznać z lekkim wahaniem w stronę Ravenclawu, przydzieliła mnie do domu Węża. Utrzymywałam kontakt z najważniejsza śmietanką towarzyską. Nie przynosiłam wstydu ocenami, choć nie byłam w ścisłej dziesiątce szkoły (ale tego właśnie oczekiwał po kobiecie, prawda?). Petyr zachwiał moim światem dopiero, kiedy wysłał mi priorytetem sowę z zaproszeniem na ślub. Jego ślub.
Jak mogłam być tak ślepa? Wtedy wciąż musiałam się wiele nauczyć. Cała sala zamarła kiedy moja czarna sówka rzuciła mi pięknie zdobioną tradycyjnymi ornamentami kopertę, a moja dłoń powędrowała do ust, ledwo powstrzymując okrzyk zdumienia. Wyplątałam się z tego, tłumacząc, że mam teraz ambaras, bo nie wiem kogo zabrać ze sobą na przyjęcie. Znalazło się paru chętnych.

{W tym akcie zbliżamy się do rozwiązania}

Nad krawędzią ludzkiego istnienia
Zaplątana przez myśli niepotrzebne
Czekam na chwilę ulotnienia
Gdy wszystko będzie takie piękne

Chociaż zawsze znalazło się paru chętnych i do tańca, i do mojej ręki, ja sama nigdy nie byłam pewna czego szukałam. Pochodząc z arystokracji, wiadomym było, że moim mężem musi być ktoś z wyższych sfer. Automatycznie skreśliłam więc wszystkich o innym statusie krwi niż czysta, a dopóki nie miałam żadnych instrukcji od ojca, swobodnie wybierałam towarzystwo podczas mojego życia w Hogwarcie. Czy to poczułam lekkie przyspieszenie serca, czy zastrzyk adrenaliny, kiedy na horyzoncie pojawiał się ktoś niedostępny, a pożądany, jednakże to nie przystojny prefekt ani wybitny sportowiec domu Węża był moją pierwszą miłością.

Pierwsze nasze spotkanie musiało nastąpić bardzo dawno i pośród bali, bankietów, sabatów, naprawdę wspomnienie mi się zatarło. Z resztą, czy to jest tak istotna część historii? Nie umiem mówić o uczuciach, nie miał może mnie kto ich nauczyć, może to trzeba mieć wcześniej w sobie, ale pewnego dnia zauważyłam, że pewne sonaty bardziej poruszają moje serce, a moje wizyty w sowiarni są coraz częstsze... Okazało się, iż czekanie może być równie emocjonujące jak miłosne gierki rozgrywające się na Błoniach. I tak drodzy państwo, na scenę wkracza Barthélemy Rémi Lestrange. Moja pierwsza miłość.

Tydzień przed ślubem zostałam ściągnięta do domu, by pomóc w przygotowaniach, a także poznać moją nową rodzinę. Moja macocha pochodzi z rodu Greengrass. Jej charakterystyczny śmiech i nawyk powtarzania „comme ci, comme ça”, kiedy nie wiedziała, co powiedzieć były jedynymi jej cechami, które zapamiętałam. Zostałam przedstawiona jej dwóm synom – jeden ode mnie o rok starszy, drugi trochę młodszy, ale nikt z nas nie pałał chęcią integrowania się. Dygnęłam, uśmiechnęłam się jak tego ode mnie wymagano i zniknęłam w moich komnatach.

Właśnie leżąc na miękkiej pościeli pozbawiona nadziei i motywacji, wzrokiem napotkałam figurkę, którą wiele lat temu pan Hamlet ukrył w mojej walizce zanim wyjechałam do Hogwartu. Nie było to dzieło sztuki. Metalowe blaszki i pręty złożone były tak, żeby przedstawiać kruka, trzymającego w dziobie okrągły kształt, imitujący księżyc. Nie poświęciłam jej wiele uwagi, tak jak i listowi, który mi wtedy podarował na peronie. Zawsze miałam wrażenie, że brzmiał zbyt pretensjonalnie jak na niego. Zdania pełne były niepotrzebnego patosu, a gramatyka w niektórych jego częściach wydawała się nieprawidłowa.
Z pewną dozą niechęci podniosłam brzydkie ptaszysko i zaczęłam obracać go w palcach. Nagle poczułam piekący ból w opuszczę prawego serdecznego palca. Cicho syknęłam, odkładając figurkę na półkę. Zrobiłam to jednak zbyt nieostrożnie i ptak runął na podłogę. Otworzyłam szeroko oczy, gdyż u moich stóp leżał zwinięty pergamin, a także ogromny pierścień w kształcie kruka.
Czy jest to czas i miejsce by wdawać się w szczegóły tego, co mój zawierał w sobie tajemniczy liścik? Do tej pory nikomu tego nie zdradziłam, boję się, że nigdy się na to nie odważę, zmienił on jednak moje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Mogę zdradzić, iż był to prawdziwy list pożegnalny od mojego nauczyciela z przeszłości, opowiadający o jego prywatnym śledztwie przeciwko mojemu ojcu. Wyjawiał plan Petyra na pozbycie się Lenore, która nie mogła mu dać drugiego dziecka, a także zdradzał miejsce ukrycia zgromadzonych przez niego dowodów w pewnej skrytce w Banku Gringotta. Wszystko było zorganizowane jako swoisty „scavenger hunt”, a ja poprzestałam na odnalezieniu zdjęcia przedstawiającego mojego ojca z macochą zrobionego kilka miesięcy przed wypadkiem Lenore.

{W tym momencie oglądamy eksodos}

Nad krawędzią ludzkiego istnienia
Zaplątana przez myśli niepotrzebne
Czekam na chwilę ulotnienia
Gdy wszystko będzie takie piękne

Jak myślicie, jak to odkrycie wpłynęło na mnie?

Niszczycielsko.

Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nie chciałam przez pewien czas zaakceptować prawdy, ale w miarę czasu pewne podsłuchane rozmowy, dziwne zachowania i zdarzenia, które obserwowałam jeszcze jako dziecko zaczęły nabierać znaczenia. Ostatnie miesiące nauki w Hogwarcie przeżyłam jak w amoku. Wydawało mi się, że jestem tylko miernym obserwatorem Ophelii Celeste Bulstrode. To, co jej się przytrafia, wcale nie przytrafia się również mnie. Ledwo zdane egzaminy. Nagła nienawiść do fortepianu. Wybuch, w którym sama złamała sobie palec, by nigdy nie musiała już grać dla ojca. Nawrót obsesji związanej z krukami. Spędzanie dni samotnie podróżując, bądź czytając wszystkie zakazane księgi, jakie tylko wpadły jej w ręce. Być może specjalnie pchając się ku niebezpieczeństwom, być może przypadkiem lądując na drodze autodestrukcji. Był tam ze mną Remi, raz pchając w jedną stronę, raz w drugą. Odzyskałam część czucia dopiero, kiedy jednak wepchnął mi w palce pędzel i postawił przed czystym płótnem. Tabula rasa. Zaczynałam spokojnie, dodając jasne barwy i pogodne postacie. Niewinność dzieciństwa. Jednak każdy obraz tracił szybko iluzję sielskości i tak jak moje życie stoczyło się w dół, tak każde moje dzieło stawało się upiorną ilustracją gotycką. Nigdy wcześniej nie traktowałam malarstwa, jako mojego kierunku i powołania. Owszem, jak każda dama uczyłam się malować, jednakże dopiero, kiedy odkryłam wewnętrzną inspirację, zaczęłam się do tego przykładać. Nie powiem, że mam ogromny talent. Większość moich wczesnych obrazów przypomina ciemny huragan, bądź stypę, na której jedynymi gośćmi są duchy. Dopiero po kilku latach praktyki udało mi się nadać im bardziej oryginalne i personalne motywy. Kruki. Wzburzone morze. Ponura kolorystyka. Przeprowadziłam się do własnego domu w Londynie, gdzie otaczam się smutną muzyką klasyczną, mrocznymi woluminami i rzeźbami. Zdobyłam nawet Świętego Sebastiana, który wyszedł spod dłuta Giuseppe Giorgetti. Sztuka jest moją terapią. Jestem stabilna, naprawdę. Dowodem mojej krystalicznej czystości umysłu jest fakt, że... Staram się unikać prawdziwych uczuć. Pozbyłam się mojej pierwszej miłości, toksycznego związku i nie ma go w moim życiu od kilku lat. Czuję na karku oddech ojca, który widziałby mnie na utrzymaniu innego mężczyzny jak najszybciej, ale wszystko jest w porządku. Spotykałam się z kilkoma kandydatami, tak jak ode mnie wymagano, aż natrafiłam na godnego sobie. Kto by pomyślał, że coś naprawdę wyjdzie z mojej pracy w galerii? Asellus Black oświadczył mi się ostatniego października, a ślub odbędzie się w styczniu. Nie będę sama. Jak widzicie życie mi się układa. A przynajmniej tak sobie mówię.

Boję się, mamo.




Patronus: Niegdyś kruk.
Kruk kojarzy mi się z matką, a najszczęśliwsze chwile w życiu w jakiś sposób zawsze się obracają wokół niej. Niestety od kiedy dowiedziałam się, że jej śmierć nie była przypadkowa, każde przywoływane wspomnienie zmienia się scenę rodem z koszmaru i patronus nie przybywa.










 
10
0
7
1
0
7
0


Wyposażenie

Różdżka, teleportacja.





[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Ophelia Bulstrode dnia 22.07.16 17:08, w całości zmieniany 6 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Ophelia C. Bulstrode [odnośnik]09.07.16 16:24

    ^ zrobione charming
Gość
Anonymous
Gość
Ophelia C. Bulstrode
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach