Wydarzenia


Ekipa forum
Morpho Hyacinth Sprout
AutorWiadomość
Morpho Hyacinth Sprout [odnośnik]29.08.16 0:45

Morpho Hyacinth Sprout

Data urodzenia: 13.08.1930 r.
Nazwisko matki: Aristow
Miejsce zamieszkania: mieszkanie w Londynie
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: właściciel plantacji ziół (w tym Papaver somniferum) i roślin przyprawowych głównie w Indiach, znawca i kolekcjoner niezwykłych roślin, badacz ich właściwości, dystrybutor wielu ingrediencji
Wzrost: 175 cm
Waga: 70 kg
Kolor włosów: czarny
Kolor oczu: piwny
Znaki szczególne: blada cera, duże stopy, tatuaż na plecach (o czym nikt nie wie) - pamiątka po pobycie w Indiach, często maskowany przez niego zaklęciami



Ktoś niespiesznie odmierzał rytm na bębenku. Tum... tum... tum... Ktoś inny powoli, jakby nieśmiało, dołączył się z finezyjnie wijącą się melodią wygrywaną na flecie. Miało się wrażenie, że muzyka nie jest czymś nienamacalnym, ale żywym i cielesnym. Kobrą tańczącą na rozgrzanym piasku pustyni. Melodia stopniowo stawała się głośniejsza i szybsza, choć Morpho miał wrażenie, że rozbrzmiewa coraz dalej od niego. A może to on się oddalał? Coś jakby poderwało go do góry, wzniósł się wysoko, niczym duch wyleciał przez sufit na zewnątrz. Wzbijając się coraz wyżej i wyżej, wzrokiem wodził po Delhi skąpanym w czerwonym świetle zachodzącego słońca. Leciał daleko, daleko na północ. Najpierw nad najwyższymi szczytami Himalajów, a potem odbił lekko na zachód. Gdzieś z prawej zdołał dostrzec niewyraźną wstążkę Chińskiego Muru, nim zanurzył się w chmurach i gęstej mgle. Otoczyła go zimna, wilgotna i nieprzenikniona biel. Sam już nie wiedział czy wciąż leci, czy może zawisł w jednym punkcie i będzie w nim tkwił do końca świata. Na wszelki wypadek jednak wyciągnął ręce przed siebie, żeby na coś nie wpaść. Jego dłonie zniknęły w mlecznobiałej mgle i już po chwili natrafiły na twardą, lodowatą przeszkodę. Mgła rozwiała się w jednej sekundzie ukazując mu tak dobrze znane mu mury. Mury Durmstrangu.



Bardzo wcześnie zadecydowano, że zostanie wysłany właśnie do tej szkoły magii. Matka dużo mu opowiadała o Instytucie i jako wtedy kilkuletni chłopiec był zachwycony, że to właśnie tam będzie się uczyć. Ba, już wtedy był z tego powodu dumny, jak tylko dumny może być kilkulatek.
Był oczkiem w głowie rodziców - pierwsze dziecko, do tego piękny syn, miał być chlubą rodu. Od dziecięctwa uczony dobrych manier, języków, jazdy konnej, gry na fortepianie (której szczerze nienawidził, choć nigdy się do tego nie przyznał) sprawiał radość rodzicom, a wszyscy byli zgodni co do tego, że w przyszłości będzie wielkim czarodziejem. Tym bardziej, że pierwsze przejawy magii wykazał bardzo wcześnie, jeszcze będąc niemowlęciem leżącym w kołysce.
Kiedy urodziła się jego młodsza siostra - Calanthe - pochłaniał nie mniej uwagi rodziców niż dotychczas. Jego niesamowita ciekawość i chęć wiedzy dotyczącej roślin hodowanych przez rodzinę od lat, cieszyła szczególnie jego ojca. Był dzieckiem jakie można sobie wymarzyć: chłonącym wiedzę, posłusznym i bezsprzecznie uroczym. Uwielbiał być w centrum uwagi i zapewne dlatego przy każdej okazji odbierał ją swoim siostrom. Zupełnie bezwiednie i nienachalnie, ale jednak. To na niego należało patrzeć... a na jego wybryki (których znowuż nie było tak wiele) przymykać oko. W zasadzie jak na to spojrzeć z tej strony, to niemal zawsze było tak, jak on tego chciał i, o dziwo, nie wymuszał tego na nikim płaczem i krzykiem jak to zwykle robiły dzieci - nie, on był małym manipulantem.

Zimne i mocne mury Durmstrangu... Ileż tu przeżył... ileż zniósł i ileż udowodnił. Wierzył w to, że stał się choćby w jakimś stopniu właśnie taki - zimny i mocny jak mury Instytutu. Wpatrywał się w nie dobrą chwilę, nim drgnął i spojrzał w dół - na skalistym zboczu targanym wiatrem i falami, na tym nieprzychylnym i niegościnnym terenie kwitł niewielki storczyk.



Na początku nie było mu tu łatwo. Musiał wkupić się w łaski starszych uczniów, w łaski uczniów ze szlacheckich rodów. Tylko dzięki temu mógł się tu czuć bezpiecznie i swobodnie. Musiał pokazać swój stosunek do szlam i cały czas udowadniać ile jest wart, że nie należy do jednego z odpadków. Robił to wszystko nie tylko dla siebie, ale i dla siostry, która wkrótce miała do niego dołączyć.
Nie mógł nikomu zaimponować siłą i szlachetnym urodzeniem, ale choć trochę się zbliżyć do elity nadrabiając szybkością, zręcznością i swoimi poglądami. Po pewnym czasie stał się nawet lubiany w wyższych kręgach. Uczył się nieźle (choć zdecydowanie wolał zdobywać wiedzę praktyczną), a doskonałe wyniki szczególnie w zielarstwie zapewniły mu przychylność przynajmniej części nauczycieli. Wbrew opinii jaką miał jako uczciwy, odpowiedzialny i przestrzegający przepisów, często łamał zakazy. Po prostu dzięki swemu sprytowi i szczęściu nie dawał się na tym przyłapać, a już złapany potrafił się wymigać od kary urokiem osobistym, albo zwyczajnie wyłgać, bo kłamać potrafił w żywe oczy. Kłamać bardzo autentycznie, trzeba dodać. Co ciekawe, oficjalnie potępiał łamanie przepisów przez innych.
W każdym razie, kiedy do Durmstrangu przybyła jego siostra, miała już przygotowany grunt. Nie patrzono na nią jak na całkiem nową osobę. No i była pod ochronnymi skrzydłami brata, choć zapewne tego nie odczuła, Morpho bowiem dał jej bardzo dużo przestrzeni, trzymał się ze swoimi znajomymi i przyjaciółmi, a ją pozornie pozostawił samą sobie, choć bacznie jej się przyglądał. Jej i jej postępom, a to co widział, zadowalało go. Początkowo bał się, że to co on tak pieczołowicie zbudował, ona zrujnuje swoim nieodpowiednim zachowaniem, słowami, nauką... czymkolwiek. Nie mógł być jej pewny, bo tak naprawdę zupełnie jej nie znał. Wychowywali się tylko na pozór razem. W Durmstrangu zaś wszyscy patrzyli sobie na ręce, a tym bardziej, jeśli nie pochodziło się ze szlachetnej rodziny.
Calanthe jednak mile go zaskoczyła i... zaczął doceniać ją i jej umiejętności. Była lubiana, a przychylność i zaufanie ludzi zyskiwała bez najmniejszego wysiłku. To mu się w niej bardzo podobało.



Bosymi stopami dotknął kamienistej ziemi i ruszył w stronę dziedzińca szkoły. Widział znajomych jak na czarno-białej fotografii. Siedzieli na ławkach, na kocach, rozmawiali, śmiali się... nie widzieli go, jakby znajdował się za jakąś barierą. Tylko jedna dziewczyna podniosła głowę i na niego spojrzała. W pierwszej chwili jej nie poznał. Zmarszczył brwi. Co robiła w Durmstrangu? Nie powinno jej tu być.



Wybrano mu kandydatkę na żonę już jako kilkulatkowi. Kiedy miał dziesięć-jedenaście lat został o tym poinformowany i przedstawiony swojej przyszłej narzeczonej.
Dziewczynka nie była ani ładna, ani specjalnie miła. Cały czas się wymądrzała i skarżyła matce o wszystkim z byle powodu. Jedyną jej zaletą było to, że pochodziła ze szlachetnego rodu. Jej ojciec i pan Sprout byli dobrymi przyjaciółmi, poza tym szlachcic dużo stracił przez swoje zamiłowanie do hazardu i chciał się wybić na pieniądzach majętnej wtedy rodziny Sprout.
Ojciec postawił sprawę tak jasno, że jaśniej się nie dało - Morpho miał zapomnieć o wszystkim, co mogłoby doprowadzić do zerwania tych zaręczyn. Za wszelką cenę chciał jakoś swego dziedzica przybliżyć szlachcicom. Chłopak nie był tym zachwycony, ale czego nie robi się dla rodziny? Grzecznie więc na to przystał, uśmiechał się do dziewczyny, był dla niej nawet miły... na swój sposób. Jasne, że była to tylko gra, ale robił przynajmniej tyle. I czego by o nim nie powiedzieć: był uczciwy. Przez całą szkołę się pilnował, coby nie złamać danego słowa, choć właściwie... gdyby był dyskretny, to nikt by się o niczym nie dowiedział, a już z pewnością nie ona - ucząca się w Hogwarcie, taki szmat drogi od Durmstrangu. On jednak traktował umowę poważnie, żeby nie zhańbić jej, siebie i swojej rodzony... ona najwyraźniej nie. Kiedy skończyli szkoły, wyszło na jaw, że dziewczyna przygruchała sobie innego chłoptasia. Mugolaka na domiar złego. Tyle wystarczyło, żeby zerwać zaręczyny. Starania Morpho zdały się na nic, ale... w zasadzie nie czuł zawodu. Za to zanim rodzice zdążyli mu znaleźć nową kandydatkę na żonę, wykorzystał sytuację przekonując ich, że bardziej opłacalny niż ożenek, będzie jego wyjazd do Indii na ojcowskie plantacje i dalsza nauka. Początkowo nie byli zachwyceni tym pomysłem, ale Morpho już wiedział jak ich przekonać i po wielu negocjacjach zgodzili się go puścić. Miał zamieszkać u innego przyjaciela ojca, który dawniej szanowany i znany w szlacheckich kręgach, wyjechał do Indii już parę dobrych lat wcześniej i ponoć nieźle mu się tam wiodło.



- Lordzie Sprout.
Durmstrang nagle zakryła mgła, a kiedy się rozwiała, chłopaka oślepił przeraźliwy blask. Przesłonił twarz dłonią, marszcząc brwi.
- Lordzie Sprout, wieści z Anglii - powtórzył hinduski służący z charakterystycznym akcentem.
Morpho mrugając powoli uchylił powieki. Znał doskonale te mlecznobiałe, bogato zdobione ściany. Rezydencja wuja. Dziwne... tak jak ostatnio nie przypominał sobie, żeby wieczorem tutaj wracał.
- Która godzina? - wychrypiał, bo jak się okazało, miał całkiem sucho w ustach. Śniady służący błyskawicznie podał mu szklankę wody. Zdążył już doskonale poznać zwyczaje lorda. Lorda Sprout, ha! Morpho tyle razy mu powtarzał, że żaden z niego lord, ale... ile można? W końcu dał sobie z tym spokój, a teraz nawet nie zauważał, że był w tym pewien nietakt.
- Świta, sir - odparł hindus i ukłoniwszy się, podsunął mu ciemnozieloną kopertę na srebrnej tacy. Uwielbiał to, że w Indiach nie musiał użerać się z przebrzydłymi ptaszyskami takimi jak sowy, których szczerze nienawidził - miał od tego ludzi.
Podniósł się z poduszek, napił wody z cichym westchnieniem ulgi i otworzył list. Sługa odszedł.



Był rok 1950. Morpho mieszkał w Indiach z krótkimi przerwami całe dwa lata. Szmat czasu, choć jemu wydawały się jedynie chwilą. Indie... cóż za cudowny kraj. Traktowano go tu jak szlachcica, mieszkał niemal w pałacu z biblioteką większą niż była w jego szkole magii! Nigdzie też nie widział piękniejszego ogrodu niż ten tutaj. Praktycznie żadnych obowiązków, bo czymże było doglądanie plantacji i nauka magii leczniczej? W porównaniu z tym co miał w szkole czy w domu, to w Indiach... był dosłownie na wakacjach. I pomyśleć, że gdyby dziewczę się wtedy nie zakochało w jakimś padalcu, to byłby z nim uwięziony w zatęchłej, szarej Anglii z wrzaskliwym bachorem. Uwięziony jak motyl w skrupulatnie utkanej, pajęczej sieci.
Wieści z Anglii się spodziewał, bo już dawno nie otrzymał listu od siostry (rodzice rzadko pisali), a przecież w tym roku kończyła szkołę. List jednak nie był od niej, ale od matki. Prosiła by wrócił, że siostra go potrzebuje... Na końcu było też coś o Primrose, ale oderwał spojrzenie od kartki, szybko ją zmiął i wyrzucił z odrazą. Posiadał tylko jedną siostrę i była nią Calanthe. Mimo to niechętnie myślał o powrocie. Wizja opuszczenia Indii sprawiała mu niemal fizyczny ból. Ryzyko, że po powrocie rodzice już go nie wypuszczą z Anglii było przeraźliwie wielkie. Co miał robić? Odwlekł podróż z powodu choroby, która zaatakowała jego maki, ale kiedy się z nią uporał, a sytuacja polityczna Indii stała się nieciekawa, zdecydował się na powrót do domu na święta.
Anglia przywitała go kojącym chłodem, którego tak mu brakowało w Indiach. Tutaj w końcu mógł odetchnąć rześkim powietrzem i bez obaw wyjść w środku dnia na zewnątrz. Klimat. Indie byłyby istnym rajem na ziemi, gdyby nie to. Morpho straszliwie tam chorował przez słońce. Szybko się nauczył, że żeby tam funkcjonować, nie wolno mu było wychodzić w południe z pomieszczeń. W przeciwnym razie prócz niezdrowych, czerwonych plam, które pojawiały mu się na ciele, dostawał gorączki, bóli mięśni, ogólnego osłabienia. W Anglii nie musiał się obawiać słońca, choć ani atmosfera, ani widoki nie cieszyły go nawet w połowie tak bardzo jak te w Indiach. Wrócił do starej gry w konwenanse, która jednak nie cieszyła go już tak jak dawniej. Zmienił się w Indiach, sam czuł różnicę.
Calanthe też się zmieniła. Choć starała się zachować pozory, widział, że coś jest nie tak. Stał się jej cieniem, ale chyba milszym niż kiedykolwiek. Przychylniejszym. Mimo że nie pochwalał tego, co zrobiła, potrafił jej wybaczyć, dać czas i... braterskie wsparcie, którego dotąd chyba jeszcze nie zaznała. Był przy niej delikatny, jakby opiekował się zranionym kwiatem. A więc robił to, w czym był najlepszy.
Dla kontrastu Primrose traktował oschle i z wyższością, nie mając oporów przed publicznym uderzaniem w jej słabe punkty. Nie był otwarcie wrogi wobec niej, jego zachowaniu i manierom nie można było nic zarzucić, może dlatego, że głównie po prostu udawał, że jego najmłodsza siostra nie istniała. Drażniła go jej obecność, więc lepiej było ją ignorować, nie powiedzieć o słowo za dużo. Chorowitej, słabszej, nieładnej, nie na tyle silnej by pójść do Durmstrangu i z odrażającymi poglądami, niezdarnej w towarzystwie, krnąbrnej i bez szacunku... nigdy nie zaakceptował i zapewne już nigdy tego nie zrobi. Dzielił ich milowy mur nie do pokonania.



Już kiedy otwierał kopertę poczuł niepokój. A jeśli coś się stało? A jeśli Calanthe... błyskawicznie odsunął od siebie te myśli. List był od niej.



Obudził się nagle czując jak serce dudni mu w piersi, a skóra lepi do kołdry. Wciąż było ciemno, więc zamknął oczy, ale zamiast pogrążyć się we śnie starał się sobie przytomnieć co tak właściwie go z niego wyrwało. To był koszmar, ale czego dotyczył? Pewnie znów chodziło o Indie. W Anglii kiepsko sypiał i czuł się, jakby był w kompletnie obcym miejscu, choć leżał właśnie w swoim własnym pokoju i na swoim własnym łóżku. Może chodziło o opium? W rodzinnym domu nie mógł na to liczyć. Ach, opium... brakowało mu tego smaku w ustach, tej błogości, jaką po nim odczuwał i snów...
Usiadł na łóżku już zupełnie wybudzony. Która mogła być godzina? Zresztą czy to ważne? Musiał zapalić. Cokolwiek, skoro nie miał opium. Niewiele się zastanawiając ruszył po tytoń, a narzuciwszy na ramiona szlafrok, wyszedł na ciemny korytarz, a potem schodami na dół do salonu. Nawet nie musiał sobie przyświecać - jego stopy pamiętały tą trasę doskonale.
Cały dom pogrążony był we śnie, a cisza nieprzyjemnie wwiercała mu się w uszy. Ech, gdzież ta cudowna, hinduska muzyka? Tak dawno jej nie słyszał...
Mdłe światło lampy oświetliło część sporego salonu, kiedy zręcznie odmierzał tytoń i zioła i zawijał je w bibułkę. Właściwie mógłby to robić z zamkniętymi oczami.
Zapalił dopiero na tarasie. Lodowate powietrze owionęło go w jednej chwili, ciepły dym nie rozgrzewał na tyle, na ile powinien, ale Morpho nie wszedł z powrotem do środka. Chłód był kojący, a widokiem ośnieżonego ogrodu mógłby się napawać bez końca. Coś jednak przykuło jego uwagę. Świeże ślady w białym puchu. Zmarszczył brwi, wyrzucił niedopalonego papierosa.



Wpatrywał się w pustą kartkę marszcząc brwi. O co chodziło? Na kopercie rozpoznał przecież swoje imię napisane ręką siostry. Dlaczego więc list był pusty? I skąd ten okropny huk? Ktoś łomotał do drzwi wuja? Zaraz... znał ten wołający go głos.
- Cal... - odwrócił się na poduszkach i...
Spadł na podłogę. Znikł jasny pokój w rezydencji wuja, znikły Indie i śniady służący. Znikł też list w zielonej kopercie. Obudził się w swoim ciemnym mieszkaniu w Londynie. Tylko łomot do drzwi pozostał niezmienny.
Morpho zmełł w ustach przekleństwo i zawołał, że już idzie. Potarł obity bok, zwlekł się z podłogi i szybko schował resztki opium. W drodze do drzwi upychał też nieświeże pojedyncze części garderoby porozrzucane po pokoju. Widocznie wczoraj nie posprzątał. Jaki był dzień?



Tylko raz się tak bał, choć wtedy po prostu wypalił jakieś nieznane mu hinduskie zioła wywołujące halucynacje i wizje. Teraz nie palił nic, a strach, że straci Calanthe był jak najbardziej prawdziwy. Szczerze mówiąc do teraz nawet nie zdawał sobie sprawy z tego jak droga mu ona była.
- Cal... Cal, słyszysz mnie? - zapytał drżącym głosem.
Był przy niej, kiedy się obudziła już we własnym łóżku. Od momentu kiedy znalazł ją w śniegu, nie odstępował jej nawet na krok. Czuwał przy niej wpatrzony w jej siną twarz. Wyglądała jakby już była martwa. A jednak od czasu do czasu można było zauważyć, że jej klatka piersiowa podnosi się i opada. Oddychała.
Jego mała siostrzyczka, tak krucha... ile brakowało, żeby odeszła? I czemu chciała mu to zrobić? Nie rozumiał. Nie rozumiał co nią kierowało, ale wiedział jedno: musiał przy niej zostać dłużej. Musiał mieć pewność, że Calanthe nie targnie się znów na swoje życie. Indie w ułamku sekundy przestały mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie.



A więc w końcu dowiedziała się kto będzie jej mężem? Po to przyszła? Żeby mu o tym powiedzieć? Powinien ją uświadomić, że to on podsunął rodzicom tego kandydata? Że naciskał na nich, żeby to tego wybrali?
Przyglądał jej się uważnie. Zrozumiałaby, że robił to dla jej własnego dobra? Doceniłaby ten wybór, gdyby jej wyjaśnił jego pobudki? Chciał by była bezpieczna. Flint jej to bezpieczeństwo zapewni, kiedy jego nie będzie w pobliżu, wiedział to. A kiedyś, kto wie? Może nawet Calanthe obdarzy szlachcica cieplejszymi uczuciami? Powinna być z nim szczęśliwa. Kiedyś...



Odnowił znajomości, znów zaczęto go zapraszać na salony. Początkowo stał się całkiem popularny jako egzotyczna ciekawostka, po jakimś czasie doceniono jego osobę nie tylko przez pryzmat tego gdzie był, ale jako inteligentnego rozmówcę ze zmysłem do interesów. Szlachcicom mógł też przypaść do gustu jego konserwatywny światopogląd, nigdy bowiem nie krył swojej pogardy dla szlam i mugoli, nieprzychylnym okiem także patrzył na damy parające się zawodami jego zdaniem typowo męskimi. Zresztą... kobiety przecież nie były stworzone do pracy - jeśli zajmowały się czymś zawodowo, świadczyło to źle tylko o ich mężach, którzy sami powinni utrzymać rodzinę.



Wyszła zostawiając go samego. Przez chwilę siedział jeszcze omiatając spojrzeniem pokój. Był trochę za mały na ilość zgromadzonych w nim przedmiotów. Głównie przedmiotów z Indii.
Indie... Spędził w nich z drobnymi przerwami pięć lat. Choć od jego powrotu na stałe minęły już trzy, wciąż jakoś nie do końca potrafił się tu odnaleźć, choć nie dawał tego po sobie poznać. Sporadycznie i na krótko wracał na plantacje, ale cóż z tego? Teraz na stałe mieszkał tu i miał świadomość, że póki co musi tu zostać. Ożenić się. Spłodzić syna. Wypełnić obowiązki, a potem... potem może tam wróci. Zamieni się w ekscentrycznego lorda Sprout na indyskich włościach. Będzie wolny.



Po półrocznej przerwie wrócił na rodzinne plantacje. Calanthe wydobrzała na tyle, że uznał, że sobie poradzi, on zaś po zawirowaniach politycznych w Indiach musiał sprawdzić czy wszystko w porządku z ich interesami. Nie mógł przecież dopuścić do tego, by plantacje przejęli je Hindusi... choć to był tylko jeden z powodów, dla których wyjechał.
Wuj (jak nazywał przyjaciela ojca) przyjął go z otwartymi ramionami. Morpho czasami miał wrażenie, że mężczyzna traktuje go jak syna, którego najprawdopodobniej nigdy nie posiadał, a czasami po prostu jak dobrego kumpla równego sobie, choć przecież dzieliło ich ze dwadzieścia-trzydzieści lat i status krwi. Cóż... był to wyjątkowo ekscentryczny osobnik, któremu opium już dawno pomieszało w głowie. Morpho mimo to bardzo go lubił nawet kiedy wuj zapominał, że umawiali się na lekcje, był zajęty szemranymi spotkaniami biznesowymi albo zlecał mu dziwne zadania. Dogadywali się, no i to właśnie wuj znalazł mu doskonałego nauczyciela magii leczniczej - starego Hindusa. Po powrocie z Anglii po incydencie z Calanthe, Morpho przykładał się do niej jeszcze bardziej. Nie wiązał z uzdrawianiem przyszłości zawodowej, bo generalnie obcowanie z chorymi (na dodatek szlamowatymi) budziło w nim obrzydzenie, chodziło raczej o pomoc najbliższym i sobie w wyjątkowych sytuacjach.
Przez trzy kolejne lata prócz nauką, zajmował się zarządzaniem i doglądaniem rodzinnych plantacji, inwestowaniem w nie i w nowe. Miał dryg do interesów, bo przynosiło to rodzinie dochody większe niż dotychczas. Ojciec przez to zapewne byłby gotów do pozostawienia syna w Indiach, ale matka traciła cierpliwość, a i sam Morpho czuł, że powoli przeciąga strunę. Musiał wrócić, podkręcić rodzinne interesy także w Anglii...
Więc choć wcale mu się to nie uśmiechało, wrócił do kraju, kupił mieszkanie w Londynie i tam zamieszkał, od czasu do czasu tylko wyjeżdżając na krótko do Indii.



Czemuż tak ciężko wrócić do rzeczywistości po skosztowaniu opium?




Patronus: Kobra indyjska to majestatyczne a zarazem groźne zwierzę pochodzące z Indii. Morpho niejednokrotnie wpatrywał się w zahipnotyzowane muzyką węże i... doskonale je rozumiał. Indyjska muzyka i jego wprowadzała w trans. Chłopak z charakteru przypomina kobrę - złudnie obłaskawioną i posłuszną innym, a jednak gdzieś pod jego skórą czai się groźba, że wcale nie jest tym, na kogo wygląda. Że w każdej chwili może się otrząsnąć z hipnozy i dotkliwie ukąsić. Kogo? To się jeszcze okaże.
Aby wyczarować patronusa Morpho wspomina swój pobyt w Indiach, siedzenie na dachu jednego z domów, rozgwieżdżone niebo, cichą muzykę w tle i palące wargi, najlepsze curry jakie w życiu jadł.

Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 7 Brak
Zaklęcia i uroki: 7 Brak
Czarna Magia: 4 Brak
Magia lecznicza: 9 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 2 Brak
BiegłośćWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Język norweskiII6
Język hindiI2
ZielarstwoV25
KłamstwoIII7
AnatomiaIII7
JeździectwoIII7
ZarządzanieII3
RetorykaII3
KoncentracjaII3
SpostrzegawczośćII3
Silna wolaII3
TaniecII3
Gra na fortepianieI1
Latanie na miotleI1
PływanieI1
Reszta: 0

Wyposażenie

Różdżka, teleportacja, 12 pkt. statystyk

Gość
Anonymous
Gość
Morpho Hyacinth Sprout
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach