Wydarzenia


Ekipa forum
Abraxas Cronus Malfoy
AutorWiadomość
Abraxas Cronus Malfoy [odnośnik]07.01.17 21:06

Abraxas Cronus Malfoy

Data urodzenia: 5 V 1923 r.
Nazwisko matki: Avery
Miejsce zamieszkania: dwór w Wiltshire
Czystość krwi: szlachetnie błękitna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: znawca prawa oraz pracownik służb administracyjnych Wizengamotu; poza tym: doradca, mediator, polityk, dobry duch wśród konserwatywnej szlachty
Wzrost: 185 centymetrów
Waga: 87 kilogramów
Kolor włosów: płowy blond, wpadający miejscami w srebrzystą biel
Kolor oczu: płowo niebieskie, bardziej jak sine żyły niż intensywnie błękitne niebo
Znaki szczególne: wysoki wzrost, który stał się przekleństwem tuż po niefortunnym wypadku; bardzo elegancki, staranny ubiór, bez ani jednego pyłka czy też zbędnej nitki; w większości przypadków nie rozstaje się z hebanową laską, zakończoną srebrną głową węża - bez niej znacząco utyka; w nieoficjalnych sytuacjach i wśród przyjaciół często można spotkać go w okularach przeciwsłonecznych


Bez wątpienia byłem wyczekiwanym dzieckiem. Pierwszy dziedzic, pierworodny syn, wielka nadzieja pokładana w małym, bladym chłopczyku, dość niepewnie stawiającym pierwsze kroki pod czujnym okiem guwernantek. Dziecięce lata są dla mnie rozmyte, niewarte wspominania; ot, żywot, jak każdy inny, szlachecka kalka, pieczołowicie przykładana do niezapisanego jeszcze losu formującego się w procesie edukacji człowieka; kalka wzbogacona jednak o pewne drobne rysy, przetarcia lub celowe zmiany, wypływające z specyfiki wspaniałego rodu Malfoyów. Na przykład postać matki, wyjątkowo aktywnie uczestniczącej w procesie wychowania i stanowiącej w początkowych latach mej smętnej egzystencji na tym świecie prawdziwą emocjonalną podporę. Okazałem się niestety słabszy, niż oczekiwano. Blady, powolny, wyblakły. W konkurencji z innymi rześkimi dziećmi, zostawałem daleko w tyle, a już w momencie, w którym w Wilton pojawił się mój drogi brat - żywe srebro, donośny głos, energia rozpierająca małe ciałko - różnica pomiędzy mną a rówieśnikami wydawała się wręcz rażąca. Cronus wielokrotnie dawał wyrazy swego niezadowolenia, obserwując jak garbię się przy stole lub nie nadążam w radosnej pogoni wokół marmurowych posągów za Lycusem. Na szczęście protekcja matki, przekonanej, że z czasem się wyrobię i że wątłe zdrowie oznacza bystry umysł, uchroniła mnie od zrzucenia z klifu prosto w otchłań rzeki Avon. Do dziś towarzyszy mi jednak ten cień niepokoju, strach o zawiedzenie oczekiwań, paląca potrzeba sprostania wymaganiom, stawianym pierworodnemu, i choć przecież stałem się idealną kopią swego ojca, to gdzieś w głębi duszy czai się lepki kłębek dziecięcych kompleksów. Popychały mnie do rywalizacji z Lycusem; kochałem go i nie znosiłem jednocześnie, byłem gotów oddać mu ulubioną książeczkę z krwawymi baśniami - od ich czytania robiło mi się niedobrze, ale brnąłem dalej przez okrutne stronice, traktując je z namaszczeniem i pokazując, że jestem wystarczająco dorosły - jak i z przyjemnością obserwować liczne niesubordynacje oraz konflikty z ojcem. Nierzadko wynikały one z moich subtelnych donosów, a gdy w ciszy dworu słyszałem podniesiony głos ojca, czułem jednocześnie radość i żal. Więź z młodszym bratem nieco rozluźnił postępujący czas (i postępująca niepewność swej pozycji, pchająca mnie do coraz jawniejszego stawania przeciwko Lycusowi) oraz pojawienie się sióstr, zresztą i tak jako szlacheckie dzieci nie mieliśmy przyzwolenia na niekończące się, beztroskie zabawy. Sprowadzani z Francji guwernerzy dbali o to, bym każdego dnia dowiadywał się nowych rzeczy, opanowując obcy język, zagłębiając się w historię magii i sztukę retoryki. To właśnie lekcje tej ostatniej, prowadzone przez wyjątkowo wymagającego staruszka, pozwoliły mi okiełznać dziecięcą nieśmiałość. Z każdym rokiem czułem się coraz pewniej w swoim zmieniającym się ciele; już jako jedenastolatek byłem bardzo wysoki - nauka pływania pomogła mi pozbyć się garbiącego nawyku - górując nad rówieśnikami, stłoczonymi przed Wielką Salą w Hogwarcie.


Wiedziałem, że trafię do Slytherinu, zatem podekscytowanie reszty uczniów wydawało mi się żałosne. Z poważną miną nakładałem Tiarę Przydziału, z poważną miną zajmowałem należne mi miejsce wśród Ślizgonów, z poważną miną siadałem w pierwszej ławce na zajęciach historii magii, z poważną miną spacerowałem samotnie korytarzami i z poważną miną zasuwałem za sobą szmaragdowe, aksamitne zasłony w dormitorium, by ukryć twarz w poduszce. Chciałem płakać, ale nie potrafiłem. Tęskniłem za domem, za przerażającym pyskiem smoka w głównym holu, za pawiami spacerującymi po równo przystrzyżonych trawnikach, za czujnym spojrzeniem ojca, kontrolującym moje poczynania, za krewnymi, szepczącymi w licznych salach i bawialniach, popijając ciemnozielony płyn. Hogwart wydał mi się biedny i odległy, pełen obcych ludzi, z których większość nie miała w swoich żyłach ani kropli odpowiedniej krwi. Lata szkolne boleśnie zderzyły mnie z rzeczywistością. Szlamy i cała reszta skundlonego brudu, spacerujące beztrosko po zamku przepełnionym prastarą magią, przyprawiały mnie o mdłości. Nie rozumiałem, jak można pozwolić na skalanie dziedzictwa czwórki wielkich czarodziei ohydną naroślą tolerancji. Pierwsze lata spędziłem jak w amoku, milcząco i ze zgrozą przyglądając się rówieśnikom. Jedynie Pokój Wspólny Ślizgonów przywracał mi wiarę w czarodziejską ludzkość, choć i w nim pojawiali się przedstawiciele niższych stanów. Zżymałem się na taką niesprawiedliwość, dlatego separowałem się od tłumu wszelkimi możliwymi sposobami. Jeśli odpowiednio wysoko zadarłem głowę, nie musiałem widzieć rozchichotanych tego szlamu, płynącego korytarzami, po których niegdyś przechadzał się mój ojciec, dziadek, a kilkaset lat wcześniej – sam Salazar. Uchodziłem za chłopca zdolnego, ale leniwego, lubianego, ale jedynie w pewnych kręgach, pokornego, ale tylko w zakresie zasad, które popierałem. Uczyłem się przeciętnie, lecz nadrabiałem braki urokiem osobistym oraz coraz bieglejszym posługiwaniem się nazwiskiem i retoryką. Po pierwszym etapie nieśmiałości, zrozumiałem, że moim orężem nie może być różdżka – a może dotarło to do mnie po nieudanym pojedynku z jakimś parszywym półkrwiakiem, po którym przez pół roku opuszczałem Pokój Wspólny jedynie na zajęcia i posiłki, nie mogąc znieść porażki – a umysł i wartkie słowa. Oczarowywałem profesorów, zjednując sympatię tych konserwatywnych, a głupich postępowców po prostu ignorowałem. Dużo czytałem, głównie o polityce i historii magii, nawiązywałem pierwsze sojusze. W piątej klasie przylgnął do mnie pseudonim Stonehenge – podobno dlatego, że po każdej scysji groziłem nieprzychylnym mi rozmówcom odebraniem im zaproszenia na doroczną konferencję czarodziejskiego świata, ewentualnie: groziłem spotkaniem tam z moim ojcem. Spotkamy się w Stonehenge– chrypiałem żenująco wysokim – ach, te okrutne lata przemiany z chłopięcej poczwarki w męskiego bazyliszka – tonem. Zostałem prefektem, później prefektem naczelnym i dopiero wtedy w pełni rozsmakowałem się we władzy. Byłem sprawiedliwy, nigdy nie załatwiałem prywatnych niesnasek na stopie oficjalnej, chociaż postronni zarzucali mi brak obiektywizmu. Głupcy; działanie na korzyść szlachty oraz ofiarowywanie szlamom szlabanów za samo oddychanie tym samym powietrzem – przy, rzecz jasna, innych wytłumaczeniach – było moją misją, jedyną możliwością, by spełniać obowiązki wobec czarodziejskiego świata. Nie mogłem doczekać się opuszczenia Hogwartu i dorosłości. Pragnąłem większych czynów niż te, których dokonywałem w murach zamku.


Po całkiem udanym, choć nie perfekcyjnym – zapewne przez buzujące we mnie emocje -  zdaniu OWuTeMów, od razu otrzymałem staż w Ministerstwie Magii jako młodszy znawca prawa. To podczas pierwszego roku przyglądania się wielkiej polityce od podszewki – pracowałem w Departamencie Międzynarodowej Współpracy czarodziejów, zajmując się nieco upokarzającymi czynnościami; naiwnie sądziłem, że od razu zostanę wepchnięty na jakieś odpowiedzialniejsze stanowisko – obserwowałem wydarzenia z Hogwartu. Komnata Tajemnic została otwarta, jedna z plugawych szlam zginęła. Och, jakże żałowałem, że nie mogę być na miejscu, że nie mogę poznać tego, kto odkrył ten największy sekret. Nie dowierzałem, by mógł zrobić to byle mieszaniec bez mózgu – zwierzęta go nie posiadają – i nie dowierzałem wszechobecnej głupocie. W ministerialnych staraniach zajmowaliśmy się ochroną magicznego świata przed wojną mugoli, później: przygotowaniami do wojny czarodziei. Zasłynąłem wtedy jako wyważony dyplomata. Mój spokój i rozwaga, tak rzadkie w samczych konfliktach rozgorzałych polityków, przyniosły mi popularność i szacunek. Zawsze stawiałem na dobro szlachty, wykorzystując nauki przekazane mi przez ojca i dziadka. Światowa polityka wydawała mi się jednak zbyt bezosobowa, chciałem skoncentrować się na zapewnieniu dobrobytu angielskiej szlachcie, a nie na rozmieniać się na drobne przy przesyłaniu not dyplomatycznych do odległych krain. Dzięki wsparciu ojca oraz moich protektorów, zostałem przeniesiony do służb administracyjnych Wizengamotu, gdzie pracowałem jako asystent lorda Blacka, jednego ze starszych sędziów. To tam nauczyłem się pokory dla prawa – a także subtelnego, umiejętnego naginania go dla określonych celów. W wolnym czasie, oprócz czytania ciężkich woluminów i kodeksów, poświęcałem się prywatnej praktyce. Wraz z ojcem, jak na potomków Malfoyów przystało, oferowaliśmy swą pomoc szlacheckim przyjaciołom, pomagając w rozwiązywaniu wewnętrznych konfliktów konserwatywnej szlachty. Interweniowaliśmy wyłącznie wtedy, gdy zasugerowano taką możliwość. Nie kwestionowaliśmy władz nestorów, łagodnie i umiejętnie służąc radą i obiektywną oceną sytuacji. Początkowo tylko przysłuchiwałem się Cronusowi, obserwując w jaki sposób łagodzi konflikty o zajęte ziemie, niesprawiedliwe stawki handlowe czy też zerwane zaręczyny i scysje dotyczące braku politycznego poparcia dla niektórych decyzji. Z czasem sam zabierałem głos, stając się już nieodłączną częścią mediatorskiego duetu. Lubiłem te spotkania o wiele bardziej niż pracę w Ministerstwie i choć stawka była wtedy znacznie większa – potknięcie oznaczało wrogość szlachty – to czułem się potrzebny. Odpowiedzialny. Dobry duch szlachty, czuwający nad tym, by możliwe do rozwiązania konflikty nie podzieliły dwudziestu ośmiu rodów. Wróg czaił się gdzieś indziej. Potrzebowaliśmy – i potrzebujemy nadal – zjednoczonej, silnej, bezwzględnej arystokracji, śmiało sięgające po to, co było jej od zawsze przeznaczone. Po władzę absolutną, opartą na wiekowych przymierzach i opłacalnej przyjaźni. Stało się to tym ważniejsze po wielkiej wojnie czarodziejskiej, na zawsze zmieniającej nasz świat.


Uczyłem się jednak nie tylko pośród sędziów i szlachciców, gardzących plebsem i otępiałymi uwiądem starczym miłośnikami szlam. Każda dłuższa wizyta w domu i każde wakacje upływały mi na o wiele potrzebniejszym kształceniu umiejętności poważanego arystokraty. Podróżowałem do Francji, z każdym rokiem coraz pilniej naśladując ojca. Widząc moje zaangażowanie, dzielił się ze mną swą wiedzą i doświadczeniem, pozwalając także na zagłębienie się w czarnomagiczne księgi. Początkowo mnie przeraziły, później: obrzydziły, lecz brnąłem przez kolejne stronice, chcąc poznać chociaż podstawy przeciwnika...a być może nagłego przyjaciela. Okrutna magia była jednak mniej ważna niż szlachecka rzeczywistość. Coraz lepiej rozumiałem arystokratyczne powiązania, odległe niesnaski, aktualne zatargi i sympatie. Dorastając, stawałem się nie tylko uważnym obserwatorem błękitnokrwistej tkanki: zaczynałem być jej nieodłączną częścią. Nawiązywałem pierwsze szlacheckie przyjaźnie, zacząłem pojawiać się na Sabatach. Zwracałem na siebie uwagę, bardzo wysoki, smukły, o perfekcyjnych manierach – wolałem sądzić, że przyciągam spojrzenia ze względu na swój perfekcjonizm a nie z powodu plotek, które ściągnął na nas niechlubny Lycus. Tygodnie następujące po wydziedziczeniu młodszego brata zdają się mi teraz emocjonalnym koszmarem, plątaniną triumfu i poczucie gorzkiej porażki. W głębi duszy obawiałem się, że nie zdołam wyprzeć wydziedziczonego brata z pamięci, lecz na szczęście tę wrażliwszą część mojej osobowości opanowała wtedy inna osoba. Młodziutka Marianne Rosier, najpiękniejsza róża z francuskiego bukietu, zachwycająca w każdym calu, od drobnych stóp, nieco depczących mnie w naszym pierwszym nieśmiałym tańcu, na delikatnych zmarszczkach w kącikach oczu, gdy śmiała się z mojej opowieści, która wcale nie miała być żartem a recenzją zachwycającej antologii o stosunkach pomiędzy naszymi rodami na przestrzeni ostatniego stulecia. Początkowo byłem przy Marie wręcz speszony, chłopięcy, zdenerwowany, lecz to także przy niej – i dla niej? - nabrałem pełni pewności siebie. Za późno, została mi odebrana jeszcze zanim ośmieliłem się, by nazwać ją swoją, a ja zostałem odebrany jej, biorąc pod swą opiekę lady Black. Wbrew oczekiwaniom, nie załamało mnie to, a wzbudziło ostry gniew, ukryty pod doskonałą warstwą opanowania i wypełniania obowiązku wobec rodu.


W międzyczasie, kilka tygodni po zwycięstwie Grindelwalda nad tym żałosnym dobrodusznym głupcem, wypełniłem swą pierwszą męską powinność, przysięgając swą wierność i miłość Larissie Black. Była piękna. Smukła, drobna, filigranowa, o włosach szarych jak gwiezdny pył i niebieskich oczach. Perła w koronie mrocznych Blacków – lub genetyczny wyrzutek, ze skumulowanymi słabszymi genami, wróżący jej jeszcze krótsze życie? – należała do mnie. Przyjąłem ją w Wiltshire z uprzejmym zainteresowaniem. Narzeczeństwo nie tyle wzmogło apetyt na poznawanie kobiecych wdzięków, co tylko mnie znudziło. Cóż miała do zaoferowania poza nietkniętym ciałem, mającym stać się bramą dla potomków, sprowadzanych na ten świat? Obserwowałem ją z uwagą, niepewny co do swoich uczuć i pożądania. Bez badawczego spojrzenia wujków, ciotek oraz przyzwoitek, czułem się dziwnie nagi. Tylko ja i ona, cisza wypełniająca sypialnię, wymiana niepewnych spojrzeń nad zaścielonym małżeńskim łożem. Mogłem oczarować słowami najtęższych polityków, mogłem sprawnymi podszeptami doprowadzić ważne dla mnie sprawy do końca, ale w uczuciowych bataliach przegrywałem w przedbiegach. Uczyliśmy się siebie wzajemnie, początkowo spięci, później urażeni, nerwowi, niezadowoleni i dopiero w momencie, w którym obydwoje odpuściliśmy trzymanie gardy, zaczęliśmy współpracować.


Nad wyraz owocnie. Nasze małżeństwo okazało się udane. Najpierw na świat przyszedł Septimus – pierworodny, którego pojawienia się wypatrywałem z niecierpliwością. Oczekiwałem dobrych wieści w swoim gabinecie, nerwowo wypijając kolejne szklanki Toujours Pur, a gdy jedna z położnych przyniosła mi drobne zawiniątko, ująłem je ostrożnie w ramionach a ciepłe łzy skapywały na zaczerwienioną twarzyczkę o wykrzywionych ustach. Zrzucam to na przesadne upojenie alkoholem, ale podobna chwila wzruszenia dopadła mnie dwa lata później, gdy to Brutus zerkał na mnie zza koronek i białych materiałów, a długie włosy przyklejały się do jego małej główki. Z zadziwiającą regularnością dwuipółletnich odstępów ród Malfoyów wzbogacał się o kolejne dzieci, a ja stawałem się silniejszy. Pewniejszy siebie. Mocniejszy. Miałem dla kogo żyć, o czyją przyszłość walczyć, posiadałem zaplecze, mające przejąć budowaną przeze mnie spuściznę. Wielka odpowiedzialność, spoczywająca na moich zesztywniałych barkach, dodawała mi sił. Przyjście na świat córki, ucieszyło mnie chyba równie mocno, czego oczywiście nie okazywałem. Marianne rosła zdrowo i choć przez pierwsze lata obawiałem się, że nagle zniknie – tak jak zniknęła Marie Rosier, jednego dnia uśmiechająca się do mnie lekko podczas tańca na Sabacie, drugiego zagarnięta już przez tchórzliwego Lestrange’a – to wraz z upływem czasu i pojawieniem się na świecie Lucjusza, przestałem zamartwiać się aż tak o jej zdrowie. Dalej jest jednak moim oczkiem w głowie i nawet moja ojcowska oschłość nieco mięknie w kontakcie z tą wielkooką istotką, tak bardzo przypominającą pierwsze – i jedyne? – zauroczenie.


Lata ciężkiej pracy, zarówno na arenie Ministerstwa, jak i w pomniejszych bitwach, toczących się w zaciszu szlacheckich posiadłości, wraz z doświadczeniem przyniosły mi także gorzki smak słabości. Zmysłowy Dotyk Meduzy zamienia moje ciało w kamień; czyż to nie ironiczne, biorąc pod uwagę moją nieśpieszną naturę? Początkowe drętwienie lewej nogi uznałem za wynik niezbyt udanej gry w magiczne polo. Zlekceważyłem objawy, które nasilały się jednak z każdym tygodniem, doprowadzając mnie w końcu do uzdrowiciela, od razu rozpoznającego rozpoczynającą się chorobę genetyczną. Byłem wściekły; jakże śmiał – lekarz, los, przeznaczenie? – obarczać mnie podobnym ciężarem. Wyzwałem go od ignorantów, doprowadziłem do zwolnienia z Munga, lecz następny magomedyk potwierdził diagnozę. Ścięgna lewej łydki powoli kostniały, kamieniejąc. Stopa stała się bezwładna, nim minęło pół roku, zacząłem poważnie kuleć. Nie chciałem się z tym pogodzić, wyrywałem moją sprawność, katowałem ciało ćwiczeniami, a miesiąc po diagnozie jest wspomnieniem szaleńca. Wyjechałem do Paryża, brałem udział w szermierczych – nietrzeźwych – pojedynkach, wypijałem morze wina – za którym nigdy nie przepadałem – a także po raz pierwszy zbłądziłem ze ścieżki wierności prosto w ramiona kobiety o ciemnych włosach i rysach choć odrobinę przypominających Marie. Ten krótki, chłopięcy wyskok, który dla większości szlachciców stanowi upojną codzienność, skończył się dla mnie niezbyt przyjemnie. Powróciłem do Londynu poobijany, wycieńczony, przejęty petryfikującym bólem lewej kończyny a do tego zarażony chorobą weneryczną. Eliksiry pomogły, po krótkim czasie upokorzenie należało do przeszłości, lecz druzgocząca moralnie przygoda już na zawsze uwrażliwiła mój wzrok na ostre światło. Obserwuję więc upływające letnie dni zza szkieł przeciwsłonecznych okularów, upewniając się, że synowie bawią się dzielnie – i odpowiednio brutalnie odnoszą się do skrzatów domowych – i że Marie nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Czuwam nad rodziną, jest dla mnie najważniejsza, jest moją zbroją i jednocześnie najwrażliwszym miejscem; przyszłością i hołdem oddanym naszym przodkom.


Podobno zmieniłem się wraz z postępem choroby. Podobno stetryczałem. Podobno łatwiej wpadam w furię, stałem się przesadnie drażliwy i dużo we mnie goryczy. Nie przeczę, obserwowanie jak ciało, które do tej pory służyło mi tak wiernie, odmawia posłuszeństwa, stając się ciężarem a nie niezawodnym narzędziem, jest bolesnym doświadczeniem. Przełykając dumę korzystam z laski – na szczęście niewiele osób wie, że przyczyną jej ciągłego posiadania jest powoli kamieniejąca lewa kostka, większość uznaje ją za symbol elegancji i statusu społecznego. Bez niej utykam, kuleję, mój chód staje się niepewny i krzywy. Staram się wypełniać polecenia uzdrowiciela, ale zapach eliksirów rozgrzewających wywołuje we mnie mdłości, a regularne rehabilitacje są drogą przez mękę. Głównie przez moją niecierpliwość. Zaskakujące; flegmatyczny, stoicki, opanowany na salonach oraz w ferworze dyplomatycznych pertraktacji, w czasie prywatnym staję się wulkanem emocji, łatwym do do wyprowadzenia z równowagi. Melancholik i furiat; czasem czuję się tak, jakby lata opanowania i postępowania zgodnie z protokołem dyplomatycznym, w końcu musiały znaleźć ujście, i gdy ciało powoli osuwa się w marmurowy bezruch, to dusza zaczyna płonąć żywym ogniem.


Moja kariera polityczna rozwijała się w swoim tempie, przyśpieszając jednak z każdym rokiem, by finalnie doprowadzić mnie do stanowiska znawcy prawa przy Wizengamocie. Jestem wzywany na rozprawy, opiniuję projekty, nierzadko stanowię bufor pomiędzy poszczególnymi frakcjami magicznego sądu, mniej lub bardziej subtelnymi pertraktacjami doprowadzając do sprawiedliwych wyroków. Dalej pomagam ojcu w zażegnywaniu konfliktów wśród szlachty, doglądam Walecznego Maga, trzymam pieczę nad organizacją konferencji w Stonehenge. Walczę z postępującą chorobą, z niepokojem obserwuję degenerację niektórych szlacheckich rodów i w zaciszu wspaniałego Wilton nakreślam plany politycznej przyszłości angielskiej arystokracji. Moje szanse objęcia stanowiska Starszego Podsekretarza Ministra Magii rosną, lecz mam wątpliwości co do szaleńczych poczynań Wilhelminy Tuft. Jestem wymagającym, acz oddanym rodzinie ojcem i mężem. Jestem synem najmądrzejszego czarodzieja, jakiego znam. Jestem też sobą, pozornie-niepozornym, przepełnionym pogardą do szlamu, starającym się osiągnąć sukces – dla Cronusa, dla szlachty, dla dobra wszystkich godnych, zjednoczonych przeciwko plugastwu, straceńczo sięgającemu po przejęcie kontroli nad światem należącym do nas.



Patronus: Waran wielki, najbliższy niemagiczny krewny smoka, po raz pierwszy przemknął przed oczami Abraxasa w wczesnej młodości, podczas przeglądania ksiąg poświęconych szlacheckim rodom. W woluminie o Shackelbotach pojawiła się ruchoma podobizna zwierzęcia, która od razu zapadła w pamięci chłopca, w dorosłości stając się jego obrońcą. Rzucając Zaklęcie Patronusa Abraxas przypomina sobie głównie moment, w którym Cronus wyznał, że jest niesamowicie dumny ze swego pierworodnego, oraz narodziny kolejnych dzieci: Septimusa, Brutusa, Marie i Lucjusza. Malfoy z niecierpliwością czeka na kolejnego potomka, jakby jego pojawienie się miało nie tylko wzmocnić ród, ale i potężne zaklęcie obronne.  


<
Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 17 +1 (różdżka)
Zaklęcia i uroki: 17 +4 (różdżka)
Czarna magia: 1 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 7 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
francuskiII3
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Historia Magii IV20
RetorykaIV20
SpostrzegawczośćII5
ZastraszanieII5
AstronomiaI2
KłamstwoI2
Mocna głowaI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Szlachecka etykietaIx
SzczęścieI5
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Brak --
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I1
Malarstwo (wiedza)I1
Muzyka (wiedza)I1
AktywnośćWartośćWydane punkty
Taniec balowyI1
JeździectwoI1
PływanieI1
SzermierkaI1
Reszta: 5

  Wyposażenie
 

różdżka, 14 punktów statystyk



[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Abraxas Malfoy dnia 18.02.17 9:30, w całości zmieniany 10 razy
Abraxas C. Malfoy
Abraxas C. Malfoy
Zawód : znawca prawa, polityk
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The strength of a nation derives from the integrity of the home
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4208-abraxas-cronus-malfoy https://www.morsmordre.net/t4374-serafin#93911 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f229-wilton-w-wiltshire-rezydencja-rodu-malfoy https://www.morsmordre.net/t4727-skrytka-bankowa-nr-1086#101255 https://www.morsmordre.net/t4602-abraxas-malfoy#99143
Re: Abraxas Cronus Malfoy [odnośnik]04.09.17 13:49

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Z nieprzeniknionej i opanowanej twarzy Abraxasa trudno odczytać, co tak naprawdę myśli, trudno poznać historię jego niewątpliwego sukcesu. Wydawać się może, że pierworodny syn lorda Malfoya zawsze miał łatwo. Niewiele w tym jednak prawdy. Abraxas już od najmłodszych lat udowadniać musiał, że godzien jest swojego nazwiska. Wytrwała, konsekwentna praca pozwoliły mu wreszcie dotrzeć do miejsca, w którym nie ściga już ideału, a sam świeci przykładem. Oddany ojciec, wytrawny polityk, znawca prawa. Nawet jednak komuś tak idealnemu nie udało się uciec od skazy. Dla kogoś takiego radzenie sobie z chorobą, która odbiera mu pełnię kontroli nad własnym życiem, stanowi nie lada wyzwanie.

OSIĄGNIĘCIA
Czarodziej z marmuru
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Dotyk Meduzy - niesprawna kostka lewej nogi
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Brak
Kartę sprawdzał: Sam-Wiesz-Kto


[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 04.09.17 13:54, w całości zmieniany 2 razy
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Abraxas Cronus Malfoy Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Abraxas Cronus Malfoy [odnośnik]04.09.17 13:52
WYPOSAŻENIE
Różdżka, sowa

ELIKSIRY-

INGREDIENCJEposiadane:
-

BIEGŁOŚCI[26.05.17] Wsiąkiewka +1 PB do reszty

HISTORIA ROZWOJU[10.01.17] Karta postaci, -860 pkt
[21.02.17] Zakupy: sowa, -50 pkt
[07.03.17] Zakup zaklęć ochronnych: Repello Mugoletum, Cave Inimicum, Bubonem, Muffliato (przysługują za darmo)
[29.04.17] Wykonywanie zawodu (kwiecień), +50 PD
[26.05.17] Wsiąkiewka (kwiecień) +30PD, +1PB
[26.05.17] poruszenie tematu artykułu - 25/04 prorok codzienny, +5 PD
[13.06.17] Aktualizacja postaci: +1 punkt OPCM, -40 PD
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Abraxas Cronus Malfoy Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Abraxas Cronus Malfoy
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach