Wydarzenia


Ekipa forum
Elyon Nyx Skamander
AutorWiadomość
Elyon Nyx Skamander [odnośnik]19.02.17 16:47

Elyon Nyx Skamander

Data urodzenia: 23.09.1929
Nazwisko matki: Goldstein
Miejsce zamieszkania: Wielka Brytania, Dorset
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Średniozamożna
Zawód: Magizoolog, badaczka magicznych stworzeń i istot
Wzrost: 172 centymetry
Waga: 71 kilogramów
Kolor włosów: Jasny, srebrzysty blond
Kolor oczu: Lodowaty błękit
Znaki szczególne: Spiralne znamię w kolorze wyblakłej czerni, w okolicach lewej łopatki; Leworęczna


Who knows how long, I've been awake now?
Budzę się - a może tylko tak mi się wydaje, bo przecież prawie w ogólnie nie śpię. Przecież wciąż żyję w nocnym koszmarze. Nie pamiętam nawet kiedy po raz pierwszy otworzyłam oczy. Chciałabym, ale nie potrafię przypomnieć sobie niczego ważnego. Nie wiem czy niebo nad Luizjaną było bardziej niebieskie, nie wiem czy życie było kiedykolwiek bardziej. Zakamarkami mojej głowy przemykają niekiedy jazzowe melodie, znajome twarze ze sklepowych witryn, przypominają mi czym żył Nowy Orlean, przypominają mi jego europejską duszę. Czasami widzę rodzinny dom, słyszę śmiech bawiącej się ze mną Elysi, ciepły głos taty i lekko karcący mamy. Widzę tam nawet siebie, chociaż mam wrażenie że to nie ja, że to ktoś inny, zupełnie mi nie znany. Że to życie zgubiłam gdzieś dawno za sobą.
Historia moich rodziców była bajką rozegraną w prawdziwym świecie. Miłość, odważni bohaterowie walczący ze złem, znalazły się w niej nawet smoki. Uwielbiałam swojego ojca, ale bywały dni kiedy odnosiłam wrażenie, że cały świat znał go lepiej niż ja - Newtona Skamandera, sławnego magizoologa, zagorzałego przeciwnika Grindelwalda, nie zaś kochającego, choć trochę niecierpliwego rodzica. Chociaż starał się jak mógł zawsze być przy mnie gdy go potrzebowałam, znacznie wolał towarzystwo magicznych stworzeń od czarodziejów. Mama natomiast była moim ideałem, wzorem do naśladowania - z całej siły starałam się zwrócić jej uwagę, ale pomimo tego, że chciała być sprawiedliwa, oczywistym było, że wolała Elysię. Z resztą nie ona jedna - wszyscy zawsze woleli Elysię. Starszą, piękniejszą, mądrzejszą, bardziej ambitną. Nigdy nie byłam szczególnie głupia czy niezdarna, ale przy niej mogłam być jedynie życiowym nieudacznikiem. Nikt nigdy mnie nie tępił, nie robiłam nic źle, ona po prostu robiła to lepiej. Nie karcili mnie za niepowodzenie, w zamian mówili "czemu nie możesz być taka jak ona?". Bo to ona robiła wszystko idealnie, uśmiechała się promiennie, stała prosto, nie narzekała, przykładała się do nauki. Wszyscy ją kochali - ja najbardziej.
Bo siostrą też była zdecydowanie lepszą. Kiedy matka znikała, zajęta pracą aurora, a ojciec zamykał się w pokoju by pisać książkę, poświęcała swój czas by zajmować się mną. To ona była dumna z moich rysunków, to ona uczyła mnie latać na miotle, pływać, jeździć konno. Kiedy w pewien sierpniowy wieczór z mojej dłoni posypały się złote iskry, była bardziej podekscytowana tym ujawnieniem się magii niż ja sama. Nie miałam przed nią sekretów, znała mnie dużo lepiej niż ja znałam siebie. Dzieliłam się z nią wszystkim, moimi smutkami, radościami, osiągnięciami, porażkami, przeżyciami. Wszystkim poza nim.
On był wyjątkowy. Miał lśniące, lekko falowane włosy i najpiękniejsze oczy jakie kiedykolwiek widziałam. Kiedy się uśmiechał nic innego nie miało znaczenia. Kiedy chwytał moją rękę, czułam, że jestem kimś lepszym, kimś ważnym, że mogę zrobić wszystko. Nie ważne ile czasu minęło od ostatniego spotkania, w głowie zawsze potrafiłam przywołać jego twarz, to ją widywałam zarówno w snach jak i na jawie. Razem ganialiśmy po ulicach, razem odkrywaliśmy tajemnice, przeżywaliśmy przygody - widzieliśmy się prawie codziennie. Miał taki dziwny zwyczaj, że lubił przynosić mi kwiaty. Czasami ukradkiem zerwane w ogrodzie sąsiadki, czasami prawie pozbawione płatków i liści, ale zawsze róże. Nienawidziłam róż.

The shadows on my wall don't sleep
Cienie na moich ścianach nigdy nie spały - widziałam jak się poruszają, jak obserwują mnie w milczeniu. Drżałam ze strachu pod puchową kołdrą, nie przyznając się do tego nikomu. Bo przecież był to tylko głupi dziecięcy lęk, po przecież stać mnie było na więcej. Musiałam sprawić, by wszyscy dookoła dojrzeli moją wartość - rodzice, siostra, nawet on. Zwłaszcza Jasper.
Może właśnie dlatego nigdy nie byłam szczególnie uważna. Może właśnie dlatego nigdy nie mówiłam nie, nie zważając na to, jak głupi był pomysł. Ten zaś był najgłupszy ze wszystkich. Byliśmy młodzi, nieostrożni, wydawało nam się, że cały świat padł już do naszych stóp. Nie wierzyłam w dobro czy zło, nie słuchałam ostrzeżeń rodziców.
W pewien wrześniowy poranek postanowiliśmy zrobić coś, co nie mieściłoby się w głowie nikogo posiadającego w sobie choć trochę zdrowego rozsądku - tego pamiętnego dnia zdecydowaliśmy, że wybierzemy się na ulicę Iberville. Niemal w niczym nie przypominała ona angielskiego Nokturnu, była jednak jedną z najniebezpieczniejszych czarodziejskich ulic w Luizjanie, może nawet w całych Stanach Zjednoczonych. Brytyjczycy lubili rzadkie przedmioty, ponure klimaty, groźnie wyglądające szyldy - nowoorleańskie czarownice uwielbiały pstrokate kolory, rzucające się w oczy ozdoby, nade wszystko kochały jednak klątwy. Pragnęły być dostrzegane, nienawidziły życia w ukryciu, dlatego ich serca szybko podbiła idea Gellerta Grindelwalda. Z tego też powodu Iberville w przeciwieństwie do innych magicznych miejsc nie było nawet ukryte przed wzrokiem mugoli. Krzętało się ich tam pełno - turystów, przewodników i okolicznych mieszkańców. Mugole nie potrafili jednak patrzeć, nie rozumieli, że oferowane w kramach proszki w rzeczywistości mogły zmienić sąsiada w żabę, że magiczne eliksiry mogły zmienić ich życie, że dziwnie ubrane panie za ladą nie są tylko starymi wariatkami. Czarodzieje wiedzieli natomiast, że owe stare wariatki są niezwykle niebezpieczne i zazwyczaj trzymali się od nich z daleka. Ja nie rozumiałam jak te miłe, pełne ciepła i radości kobiety mogłyby wyrządzić komuś krzywdę. Nie rozumiałam, że wszystkie razem i każda z osobna pełne były nienawiści, zgryzoty i chęci zemsty. Zakazy sprawiały, że ulica była jedynie bardziej kusząca, niebezpieczeństwo nie istniało w dziecięcych głowach. Nikt nie zauważył - nikt nie miał prawa zauważyć, bo przecież był to tylko dzień jak codzień, kolejny który spędzałam z przyjacielem. I kiedy rodzice zajęci byli pracą, a siostra nauką, my z fascynacją podziwialiśmy zupełnie inną, nieznaną część miasta.
Katrinę widywałam już wcześniej - wyglądała na zupełnie niegroźną, zawsze uśmiechnięta, drobna, z burzą kręconych włosów. Oprowadzała wycieczki po French Quarter, opowiadając mugolom legendy o nowoorleańskich czarownicach. Znała moje imię, wskazywała drogę, gdy razem z Jasperem gubiliśmy się wśród krętych uliczek. Moja naiwność pozwoliła mi wierzyć, że właściwie to nawet mnie lubiła, chociaż wymieniłyśmy tylko parę zdań. Nie wiedziałam jednak, że znała nie tylko mnie, lecz przede wszystkim także mojego ojca, że darzyła go głęboką nienawiścią, tłamszoną w sobie przez wiele lat. A kiedy wracaliśmy już z naszej niezwykle ciekawej wycieczki, o dziwo cali i zdrowi, porzucona na ulicy broszka wydawała się tylko zwykłym, choć niewątpliwie kosztownym przedmiotem. Było jednak w niej coś takiego, co sprawiało, że gdy raz obdarzyło się ją spojrzeniem, nie można było już oderwać od niej wzroku. Nigdy wcześniej i już nigdy później nie widziałam czegoś tak misternie wykonanego, z taką precyzją, z taką dokładnością. Nie pamiętam które z nas podniosło ją wcześniej. Może ja, może on, może zrobiliśmy to jednocześnie - podnieśliśmy ją, a żmije Nowego Orleanu obserwowały nas uważnie, skryte za witrynami swoich kolorowych sklepów. Poczułam nagłą słabość  - potem nastała jedynie ciemność, ciemność pełna głosów, słodkich i łagodnych, oschłych i zimnych, szepczących, krzyczących. Wszystkie wołały moje imię.

They keep calling me, beckoning
Wciąż je słyszę. Wołają mnie, kuszą, doprowadzają do obłędu. Obiecują. Od tamtego dnia towarzyszą mi nieprzerwanie. Gdy tylko się obudziłam nad moim łóżkiem pochylały się trzy zmartwione postacie. Strach na ich twarzach mieszał się z gniewiem i ulgą, troska z niedowierzaniem. Nie musiałam nawet nic mówić - z resztą, nie byłabym w stanie. Drżąc i płacząc mruczałam pod nosem o kolorowej ulicy Iberville, nie mając pojęcia co właśnie się wydarzyło. Jedno stało się pewne - ojciec miał w Nowym Orleanie mnóstwo wrogów, zwłaszcza wśród zagorzałych zwolenników Grindelwalda. Amerykę opuściliśmy w pośpiechu, porzucając tamto życie raz na zawsze - kiedy przeprowadziliśmy się do Anglii, nikt nie wspominał już o dawnym domu, oddalonym o setki mil. Zaczęliśmy nowe życie, a ja z całej siły starałam się zapomnieć o wszystkim co spotkało mnie za wielką wodą. Być może zapomniałam nawet o nim, nie pożegnałam się, wyjechałam bez słowa - ale w bezsenne noce przed oczami wciąż widziałam jego twarz. Dni spędzone w Wielkiej Brytanii dziś są dla mnie jedynie sennymi wizjami, pełne błogości, spokoju, a także nudy - od czasu mojej pamiętnej wycieczki, rodzice niemal nie wypuszczali mnie z domu. Udało mi się jednak poznać wtedy sporą część rodziny ojca, kuzynostwo, które pokochałam bezgranicznie. Nikt nie miał wtedy jeszcze pojęcia o mojej klątwie, jakby jedynym co tamten dzień po sobie pozostawił była spiralna blizna pod lewą łopatką.
Aż w końcu nadszedł ten dzień - sowa o szarych piórach przyniosła mój własny list z Hogwartu. Zwykły kawałek papieru, który uparcie tuliłam do siebie w ekscytacji. Skakałam, piszczałam i z radością odwiedziłam ulicę Pokątną, gdy nadszedł czas na zakup podręczników. Nie mogłam doczekać się już chodzenia do szkoły do której Elysia wybrała się kilka lat przede mną. Z początku marzyłam, by tak jak ona, trafić do Ravenclawu. Bo przecież chciałam być dokładnie taka sama, a w żadnym wypadku nie gorsza. Kochałam książki, pozbawiona towarzystwa siostry spędzałam na ich czytaniu całe dnie i byłam pewna, że odnalazłabym się wśród Krukonów. Tiara miała jednak inne zdanie.
Może nawet ona sama miała wątpliwości - może nie pasowałam nigdzie, bo kiedy drżącym krokiem zbliżyłam się do stołka, kiedy usiadłam na nim, a na moją głowę opadła czapka licząca sobie setki lat, w sali rozległa się cisza. Słowa które wypowiadała w mojej głowie zostaną tam na zawsze, jestem tego pewna. Będą prześladować mnie do końca życia. Masz w sobie wielką ciemność, rzekła wtedy. Wielką ciemność, z pewnością, ale i wielkie światło. Pamiętaj zatem, że tylko Twoje wybory mogą ukształtować kim zostaniesz. Slytherin sprzyja wielkości, a jednak czuję, że Twoje miejsce jest gdzie indziej. I nie wiem kto był bardziej zaskoczony jej wyborem - moja siostra czy może ja sama, kiedy smętną ciszę przerwał jeden krótki wrzask. Gryffindor! Nie dom Roweny, o którym marzyłam, nie dom Salazara o którym mówiła, nie dom Helgi, do którego miałam wrażenie że trafię. Z szokiem i z niedowierzaniem, a jednak także z nową porcją wewnętrznej siły udałam się do siedzących przy jednym ze stołów uczniów domu lwa, ubranych w czerwone szaty. Po raz pierwszy w życiu poczułam się nieco ponad siostrą, bo wydawało mi się, że mój dom był najlepszy ze wszystkich.
Chociaż pełna wątpliwości chciałam udowodnić, że jestem warta bycia pod opieką Godryka. Chociaż nikt tego nie wymagał, nikt nie zwracał na to uwagi, ja tego potrzebowałam. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko by wielka ciemność którą w sobie noszę nigdy mnie nie pochłonęła. Moim największym marzeniem zaś od kilku lat pozostawało wciąż to samo - kariera aurora, pójście w ślady idealnej matki. Dziecięca głowa przepełniona była determinacją, przed sobą widziałam jasny, klarowny cel do którego miałam dążyć. Szybko jednak przyszło mi zmierzyć się z rzeczywistością.
Pierwsze tygodnie były jedynie sielanką, czułam się lubiana i szybko nawiązywałam nowe znajomości, jednak pierwsza praktyczna lekcja Obrony przed Czarną Magią sprawiła, że straciłam coś bezpowrotnie. Kiedy tylko wyciągnęłam różdżkę, próbując rzucić jedno z prostszych zaklęć, wydarzyło się coś, co dla oglądających to wydarzenie uczniów było jedynie omdleniem, dla mnie zaś osobistą tragedią. Gdy obudziłam się w skrzydle szpitalnym, zestresowana i przerażona, z zaskoczeniem poza pielęgniarką zobaczyłam tam też profesora z którym miałam zajęcia oraz mojego ojca. I to właśnie dzięki wiedzy nauczyciela dowiedziałam się, że jestem przeklęta. Co samo w sobie było najwyraźniej niewystarczającym nieszczęściem, bo na dodatek moja klątwa była bardzo silna i kapryśna, oparta na zaklęciu niewybaczalnym, a co się z tym wiązało - niezwykle trudna do zdjęcia. Poczułam wtedy jak w jednej chwili mój świat rozpada się na kawałki. Odebrano mi nagle coś, co miało być podstawą mojej przyszłości. Przekleństwo, którego filarem miało być Imperio, zabraniające mi używania magii leczniczej i zaklęć obronnych. Wszystkie wspomnienia wróciły do mnie ze zdwojoną siłą, cienie na ścianach znów ożyły, szepcząc, prosząc. Było jednak ostatecznie coś, co wróciło mi wolę walki - zarówno nadzieja na uleczenie tej przypadłości, jak i to, że Tiara Przydziału najwyraźniej zobaczyła we mnie to coś, co sprawiło, że trafiłam do Gryffindoru. Coś, co sprawiało, że byłam lwem, nie wężem, jakaś wewnętrzna siła, która pchała mnie do przodu i kazała walczyć. Być może życie wygrało ze mną tą bitwę, ale przede mną była jeszcze cała wojna.
Mimo przeciwności starałam się chłonąć wiedzę teoretyczną dotyczącą OPCM, mój młody umysł nie pojmował bowiem, że istniało coś takiego jak ograniczenia. Może także dla tego nie załamałam się, wierząc ślepo, że przyjdzie dzień, kiedy los się do mnie uśmiechnie. W końcu braki w tym przedmiocie postanowiłam nadrobić Zaklęciami, uparcie ucząc się i poświęcając na na niego prawie cały swój czas. Trud ten opłacił mi się w pewien sposób - z czasem wciąż parłam do przodu, ucząc się coraz bardziej skomplikowanych formuł. Dnie w Hogwarcie mijały szybko, bo w dobrym towarzystwie. Nawiązałam tam mnóstwo znajomości na całe życie, byłam osobą dość towarzyską, choć nigdy nie byłam szkolną gwiazdą, a sporo mojego czasu pochłaniały książki. Uczyłam się też dość nieźle, chociaż nie aspirowałam do bycia prymusem - poza Zaklęciami, które dzięki włożonemu w nie ogromowi czasu szły mi wyśmienicie, starałam się utrzymać swoje wyniki na przyzwoitym poziomie. Bardzo polubiłam niezwykłego nauczyciela Transmutacji, nie miałam jednak do niej specjalnego talentu. Nie potrafiłam też zrozumieć piękna Eliksirów, które nudziły mnie bezgranicznie, nie wspominając już o mojej fatalnej ręce do roślin. Na zajęciach z Zielarstwa wszystkie okazy pod moją opieką usychały, mimo licznych starań. Historia Magii przyprawiała mnie o ból głowy, bo o ile interesowałam się niedawnymi wydarzeniami, to co było w przeszłości wolałam zostawić za sobą. Lubiłam za to grę w Quidditcha, która szła mi nieźle. Nikt może nie wróżył mi wielkiej sportowej kariery, ale w trzeciej klasie udało mi się dostać do drużyny na pozycji ścigającej.
Z kolejnymi klasami doszły kolejne zajęcia. Ze względu na moją przypadłość natychmiast zainteresowały mnie Starożytne Runy i Numerologia - lecz choć próbowałam z całych sił, najwyraźniej nie byłam do tego stworzona. Owszem, wysiłek włożony w te zajęcia pozwolił mi opanować obie sztuki na zadowalającym poziomie, były jednak osoby, które bez żadnego trudu znacznie mnie przewyższały. Jeżeli można było mówić o moim wrodzonym talencie, to szybko udało mi się pokochać Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami. Nie było się czemu dziwić - mieszkanie z wieloma zwierzętami pod jednym dachem nauczyło mnie jak się z nimi obchodzić, a szkolny podręcznik napisany ręką ojca udało mi się przeczytać jeszcze przed rozpoczęciem edukacji w zamku. Marzyłam o nauce Wróżbiarstwa, ale już moja pierwsza lekcja tego przedmiotu okazała się prawdziwą katastrofą. Nie miałam pojęcia o przepowiadaniu przyszłości, nie miałam ku temu żadnych predyspozycji, szybko więc przyszło mi porzucić ten przedmiot. Większość okresu szkolnego wspominam bardzo dobrze, niemal wszystko poza jedną rzeczą. Moja ukochana siostra, ta sama, która zawsze była przy mnie i wspierała mnie stała się dla mnie zupełnie obcą osobą. Stało się to z winy nas obu - ja nie potrafiłam opanować złości i zazdrości, ona wymagała zbyt wiele i nie podobało jej się ani moje towarzystwo, ani sposób bycia. Jej nadopiekuńczość powoli przeradzała się w chęć kontrolowania wszystkich moich działań, czego nie potrafiłam znieść. Mijałyśmy się na korytarzach bez słowa, a rodzinne kolacje spędzałyśmy na niechętnej wymianie zdań.
Zarówno ja, jak i moi rodzice wielokrotnie poszukiwali odpowiedniego łamacza klątw, jednak poszukiwania te zwykle kończyły się porażką. Jedni mówili, że jestem zbyt młoda, inni, że Imperius to zaklęcie o zbyt rozległym działaniu. I choć z początku nie traciłam nadziei, topniała ona z każdą kolejną odmową i każdym mijającym rokiem. Kiedy przyszedł czas SUMów, a ja nie zostałam dopuszczona do kontynuowania OPCM w dalszych klasach, ze względu na zawalenie części praktycznej egzaminu, na dobre pożegnałam się ze swoim marzeniem o łowieniu czarnoksiężników. Bez niego czułam się pusta i niespełniona, czułam się jakby ktoś pozbawił mnie ogromnej części siebie. Z dnia na dzień traciłam energię, włócząc się po szkolnych korytarzach, po których niegdyś biegałam z radością. Stawałam się skryta, powściągliwa, coraz rzadziej opuszczałam swoje dormitorium - wciąż starałam się ukryć to za szerokim uśmiechem, nie byłam jednak mistrzynią kłamst. Nie chciałam ranić bliskich mi osób, nie chciałam pokazywać słabości wrogom. Postanowiłam jednak, że po zdanych OWUTemach ucieknę od tej odpowiedzialności jak najdalej się będzie tylko dało.

Who knows what's right?
Moja decyzja o zostaniu magizoologiem wywołała wstrząs w rodzinie - wszyscy od ojca, matkę, aż po najbliższe mi kuzynostwo byli w głębokim szoku. Nie miałam jednak specjalnego wyboru, nie miałam pomysłu na siebie, poza nadal głęboko we mnie tkwiącym marzeniem o zostaniu aurorem. Dzięki Wybitnemu z ONMS, a także zapewne w dużej mierze dzięki nazwisku dostałam kredyt zaufania i pozwolenie na badania. Pomyślałam wtedy, że zajmowanie się zwierzętami nie będzie aż takie złe - przynajmniej oszczędzi mi spotkań z ludźmi, których miałam szczerze dość. Na dobre odcięłam się od rodziny i znajomych, utrzymując kontakt jedynie z nielicznymi. Wyprowadziwszy się z domu musiałam znaleźć swoje własne miejsce zamieszkania, co przysporzyło mi znacznie więcej problemów, niż pierwotnie się tego spodziewałam. Bo przecież zawsze myślałam, że kto jak to, ale ja poradzę sobie sama, bez pomocy innych. Wydawało mi się, że dorosłość będzie niezwykle prosta, jednak życie pokazało mi szybko jak bardzo się pomyliłam.
Koniec końców dziewczynka która pragnęła zostać łowcą czarnoksiężników wylądowała na Nokturnie - pozornie obraz nędzy i rozpaczy. Tylko, że nie byłam już tą dziewczynką, musiałam dorosnąć i zmierzyć się z tym co przygotował dla mnie los. A Nokturn nie zadawał pytań, na Nokturnie nikt nie próbował się litować. To tam właśnie znalazłam swoje miejsce, pośród innych zniszczonych przez życie. Odganianie się od podejrzanych osób i kształtowanie swojego wizerunku mieszkańca tej dzielnicy zajęło mi sporo czasu. Miałam go jednak bardzo dużo, a wszystko było jego lepszym pożytkowaniem, niż pogrążanie się w dalszej rozpaczy. Wstawałam, kładłam się spać, nieszczególnie przejmując się tym, co spotkało mnie danego dnia. Nawet swoją pracę traktowałam pobłażliwie, prowadząc badania jedynie nad gatunkami typowymi dla Wielkiej Brytanii, sporadycznie odwiedzając różnego rodzaju rezerwaty. Dniami byłam jedynie wrakiem człowieka, nocami wciąż słyszałam cienie, które opanowywały mój umysł. W końcu zaczęłam nawet z nimi rozmawiać, bo były jedynym co mi zostało, wciąż podążającym za mną. I w końcu się poddałam, potknęłam i spadłam na ziemię, bo być może tego właśnie potrzebowałam. Czarna magia okazała się być wytchnieniem, lekarstwem na wszystkie moje problemy. Znalezienie jej było proste, nauka fascynująca. Poczułam wszystko to co może mi ofiarować, bezgraniczną potęgę, wolność. Potrzebowałam tego.
Potrzebowałam tego, żeby przekonać się jak nisko upadłam, żeby przekonać się, że czasem trzeba upaść bardzo nisko, żeby wstać. I paradoksalnie to stało się moim osobistym ratunkiem, bo chociaż prawie uległam, prawie oddałam się w całości pochłaniającej mnie ciemności, to właśnie wtedy zdecydowałam raz na zawsze, że wybieram światło i że poświęcę swoje życie na zmianę świata na lepsze, nawet jeżeli będzie to ostatnie czego dokonam. Może jestem najgorszym bohaterem jakiego świat kiedykolwiek miał, ale wiem, że liczy się to, że jestem. Bo w życiu przecież o to chodzi, by być.
Moim drogowskazem stała się niepozorna przyjaciółka, jasnowłosa Lorraine Abbott. Spotkałam ją w jednym z rezerwatów, które wtedy odwiedzała jako asystentka nadzorcy. I chociaż był to okres w którym usilnie unikałam innych, z nią bardzo szybko znalazłam wspólny język. Była wyjątkowa, a przy tym lśniła światłem jaśniejszym niż słońce - pomogła rozproszyć cienie na mojej drodze, podała mi rękę, kiedy stałam blisko przepaści. I tak dzięki niej postawiłam pierwszy krok na drodze do szczęścia.
Wreszcie zrozumiałam, że nie potrzebowałam kursu aurorskiego, a przede wszystkim nie potrzebowałam ciągłego zadowalania innych, żeby pozostać sobą. Nauczyłam się kochać swoją pracę i poświęcałam jej niemal cały swój czas - nie było mi łatwo, ale kolejne prace naukowe przynosiły mi nieco większy rozgłos, a ciężka praca nareszcie się opłaciła. Stopniowo dostawałam pojedyncze zaproszenia do badań naukowych, stopniowo odzyskiwałam kontakt ze wszystkimi których kochałam, stopniowo widziałam dumę w oczach mojego ojca, zarówno jako rodzica jak i magizoologa. Zajmowałam się wszystkim co akurat zwróciło moją uwagę, poszukiwaniem nowych gatunków, opisywaniem istniejących, odkrywaniem ich silnych i słabych stron, a także niekiedy badaniami nad właściwościami zwierzęcych ingrediencji. W przeciwieństwie do taty nie ograniczałam się jedynie do stworzeń, wręcz przeciwnie, szczególnym zainteresowaniem darzyłam istoty. Moje wyprawy stawały się coraz bardziej niebezpieczne i odległe, ale zawsze wracałam do domu - co zadziwiające wciąż pozostał nim Nokturn, którego ponure ulice i specyficzny klimat znalazły dziwne miejsce w moim sercu.
Wciąż trafiałam na magiczne pogotowie, nie raz w okropnym stanie, potrzebując natychmiastowej pomocy - to tam właśnie poznałam życzliwą uzdrowicielkę Margaux, do której zapałałam natychmiastową sympatią. Szybko szpitalne sale przestały być jedynym miejscem naszych spotkań. Nie potrafiłam pojąć jak magiczne społeczeństwo mogło uznać ją za kogoś gorszego, tylko ze względu na mugolskie pochodzenie. Moje poglądy stały się kolejną kością niezgodny między mną a siostrą, która z dnia na dzień otaczała się coraz bardziej konserwatywnymi znajomymi i której nienawiść do ludzi nieobdarzonych magicznymi zdolnościami rosła. Próbowałam nawet naprawić nasze relacje, choć sytuacja ta wydawała się beznadziejna - zdarzało nam się rozmawiać, a ja byłam pewna, że gdzieś pod tą ogromną niechęcią kryła się jeszcze siostrzana miłość. Z moimi problemami wciąż zwracałam się do Lorraine, teraz już zamężnej i posiadającej własną rodzinę. Przez pewien okres czasu jej radą na wszystko było opuszczenie Nokturnu, nie widziałam jednak w jaki sposób miałoby mi to pomóc.
Po kilku latach badań naukowych wypracowałam sobie pewną renomę, która pozwoliła mi na przebieranie w ofertach od prywatnych klientów. Otwierało to przede mną wiele nowych możliwości. Czułam jak powoli wszystko trafia na swoje miejsce.

The lines keep getting thinner  
Z błogosławieństwiem pewnej zamożnej szkockiej rodziny wyruszyłam do Burkiny Faso, w celu zbadania niezwykle tajemniczego stworzenia zwanego Widłowężem. Choć wyglądające groźnie, w rzeczywistości nie są wcale tak bardzo agresywne, przynajmniej do momentu w którym się nie zdenerwują - główny problem stanowi jednak to, że denerwują się relatywnie często. W zgromadzonych w archiwach zapiskach wężoustych udało mi się odnaleźć parę przydatnych informacji na temat ich usposobienia i tak właśnie z pewnością siebie ruszyłam na poszukiwania jednego z nich. By go odnaleźć nie musiałam czekać długo, można wręcz powiedzieć, że to on znalazł mnie. Zezłoszczony osobnik, którego jaja skradziono siał zniszczenie w całej okolicy. Przypadek sprawił, że znalazłam się w samym centrum tego chaosu, niemal samotna, bo w towarzystwie tylko jednej osoby. Mówią, że niektóre zdarzenia muszą zakończyć się przyjaźni - do nich właśnie należy najwyraźniej ucieczka przed trójgłowym wężem, bo kobieta, którą wtedy spotkałam, została po pewnym czasie moją najlepszą przyjaciółką. Wspólnymi siłami udało nam się nawet odnaleźć skradzione przez niedoświadczonego, młodego złodzieja jaja i zwrócić je stworzeniu, nad którym miałam prowadzić badania. Jak się okazało ona również miała rękę do zwierząt, choć zawodowo zajmowała się czymś innym. Czymś, co mogło być odpowiedzią na wszystkie moje problemy.
Była młoda, lecz utalentowana i pełna niekonwencjonalnych pomysłów - chociaż ona także nie potrafiła zdjąć ze mnie klątwy, podobnie jak niegdyś mój nauczyciel, znalazła sposób na jej czasowe uśpienie. Kiedy wreszcie prawie pogodziłam się ze swoim losem, to po prostu się stało. Spadł ze mnie ogromny ciężar, choć wiedziałam, że w każdej chwili może powrócić. To co czułam było jednak radością niemożliwą do opisania. Na nowo odnalazłam w sobie determinację, wierząc, że któregoś dnia ktoś zdejmie ze mnie to brzemię do końca - że niedostępna łuska bazyliszka jakimś trafem w końcu pojawi się na mojej drodze.
W jej oczach było coś, co widziałam codziennie w lustrze, jakiś smutek i osobista tragedia, z którą nie potrafiła się pogodzić. I to właśnie było tym, co niemal natychmiast nas połączyło, bo nikt inny nie rozumiał mnie tak dobrze jak ona.   W Afryce spędziłam bardzo dużo czasu, znacznie więcej niż planowałam, a my z czasem stałyśmy się nierozłączne. Była również pierwszą i ostatnią osobą, z którą podzieliłam się wszystkim, także nim. Ona zaś opowiedziała mi swoją historię, pełną gniewu, smutku i niewyobrażalnej straty - została na świecie sama, nez rodziny, bez swojego miejsca na świecie. Rozumiałam ją doskonale, bo samotność była zmorą, która towarzyszyła mi przez lata, zmorą, która doprowadziła mnie na skraj szaleństwa. Ponieważ nie miała dokąd wracać, zdecydowałyśmy, że Anglia jest wyborem jak każdy inny.
Zamieszkałyśmy razem, a znalezienie pracy dla wykwalifikowanego łamacza klątw nie stanowiło w Londynie problemu. Zgodnie z poradą Lorraine tym razem opuściłam Nokturn, przeprowadzając się do niewielkiego domu w hrabstwie Dorset. Życie z nową znajomą nabierało nowych barw - pomagałyśmy sobie nawzajem w sposób w jaki nikt inny nigdy nie potrafiłby nam pomóc.

My age has never made we wise
Sprawa wampirów w Pensylwanii była tak skomplikowana i niejednoznacza, że poza łowcami, wysłano tam również mnie. Jeden z zamożnych klientów oferował bardzo dużo w zamian za badania nad wampirami. Jak powszechnie wiadomo, są one nie tylko niebezpieczne, ale i nie stanowią typowego zainteresowania naukowców. Chociaż trzymały się raczej w swoich grupach, w tym właśnie stanie panowało coś, co niektórzy nazywali epidemią - ich liczba wciąż się zwiększała, a wraz z nią rosła ich pewność siebie. Mimo tego, że zazwyczaj trzymały się na uboczu, żyjąc w swoich zamkniętych społeczeństwach, te z dnia na dzień stawały się coraz bardziej zuchwałe. Zdarzały się ataki na czarodziejów, a sporadycznie nawet na mugoli - od tego czasu legendy o pensylwańskich wampirach stały się jednymi z historii opowiadanych przerażonym dzieciom. Nie wiedziałam co mój klient, starszy i samotny, choć niezwykle zamożny, ma wspólnego z tymi istotami. Nie chciałam wiedzieć, nie potrzebowałam.  Tym razem zabrałam ze sobą przyjaciółkę, choć zgodziła się niechętnie - nienawidziła wampirów, fascynował ją jednak rodzaj klątwy jaką było ich ugryzienie. Stany Zjednoczone miały być dla mnie zapomnianym krajem, jednak powrót do nich przysporzył mi o wiele więcej bólu, niż sobie to wyobrażałam.
Kiedy dotarłyśmy na miejsce zastałyśmy senne miasteczko pełne przerażonych czarodziejów i gotowych do walki brygadzistów. Wizja amerykańskiego społeczeństwa, nie znającego podziałów ze względu na czystość krwi wydawała mi się w pewnym stopniu utopią, zaburzaną jedynie przez legendę krwiopijców zamieszkujących pobliskie rejony. Owszem, potrzebowali pomocy, jednak sami również radzili sobie dość dobrze, pomagając sobie nawzajem - nie potrafiłabym wyobrazić sobie obecnych czarodziejów Wielkiej Brytanii współpracujących ze sobą w taki sposób. W mojej głowie wciąż pamiętałam widma Wielkiej Wojny Czarodziejów i pojedynku między czarującym nauczycielem Transmutacji, a znienawidzonym przeze mnie czarnoksiężnikiem. Żadne z tych wydarzeń, jak mi się wydawało, nie pokazało lepszej strony moich rodaków, choć walki poza chaosem i okrucieństwiem, miały w teorii wywołać również heroizm i wielkie czyny.
W Altoonie spędziłam kilka miesięcy, które poświęciłam nad intensywne badania prowadzone ramię w ramię z napotkanymi na miejscu badaczami z innych krajów - niestety nie udało nam się dokonać żadnych przełomowych odkryć. Chociaż prowadziłam badania na własną rękę, na prywatne zlecenie, moja tendencja do robienia z siebie bohatera sprawiła, że chciałam również pomóc potrzebującym. Mimo naszej porażki mieszkańcy wydawali się niezwykle wdzięczni za okazane starania. I kiedy miałam już w spokoju opuszczać rodzinny kraj matki, na mojej drodze ponownie stanął on. Musiałam go rozpoznać, bo chociaż minęło tyle lat, wciąż pamiętałam jego twarz.  Wciąż uśmiechał się w ten sam czarujący sposób, który sprawiał, że coś w moim wnętrzu topniało. Gdy burmistrz składał podziękowania grupie badaczy, dostrzegłam go w tłumie ludzi, przyglądających się temu zdarzeniu. Wiedziałam, że on też mnie rozpoznał, że nie zapomniał. Czułam na sobie jego spojrzenie, wciąż znajome mimo minionych lat. Myślałam nawet, że może był to jedynie sen. Wciąż powtarzałam sobie, że musiała być to jedynie pomyłka, choć coś głęboko we mnie pragnęło z desperacją by tak nie było.
I gdy następnego dnia nasz statek odbijał już od brzegu, jedna z moich koleżanek podeszła do mnie, wręczając mi pojedynczy, czerwony kwiat. Powiedziała, że ktoś kazał mi to przekazać, twierdząc, że bez problemu odgadnę adresata. Nie musiałam nawet przyglądać się roślinie, bo pomimo moich ewidentnych braków z Zielarstwa, ten zapach znałam idealnie, słodki, prześladujący mnie przez te wszystkie lata. Kochałam róże.

But I keep pushing on and on and on and on
Powrót do Anglii minął mi w atmosferze szoku i niedowierzania. Sama nie miałam pojęcia co o tym wszystkim myśleć, moją głowę zaprzątały jedynie myśli o nim. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a ja wciąż przed oczyma miałam jedynie obraz jego twarzy. Czułam się jakby ktoś rozdrapywał na nowo jedną z moich starych ran - żeby pozbyć się tego uczucia postanowiłam zająć się czymś innym. Zauroczona modelem zagranicznej społeczności szukałam możliwości zmiany swojego kawałka lądu na lepsze. Z pomocą przyszedł mi wtedy mój drugi kuzyn Samuel, zapełniając pustkę w moim życiu czymś czego zawsze mi brakowało - opowieścią o Zakonie Feniksa, szansie na lepsze jutro, na lepsze zawsze. Organizacja, która była światełkiem nadziei, jaśniejącym pośród morza mroku i niesprawiedliwości, której idea pochłonęła mnie natychmiastowo i całkowicie. I kiedy wszystkie zwątpienia niemal odeszły w zapomnienie, kiedy przysłoniła je możliwość wykazania się, możliwość zmiany, w moim życiu znów postanowił zamieszać on.
Kiedy zobaczyłam go na korytarzu w Ministerstwie wydawało mi się że mam zwidy. Kiedy upewniłam się, że nie jest tylko duchem przeszłości, prawie zemdlałam. Krótki uśmiech, zniknięcie za ścianą, wszystko to działo się zbyt szybko by było prawdziwe. I wszystko wydawałoby się bardziej prawdopodobne niż prawda, wszystko, łącznie z chorobą psychiczną, nawrotem klątwy, z przemęczeniem. Lecz kiedy tego samego dnia otworzyłam drzwi swojego skromnego gabinetu, na moim biurku czekał flakon wypełniony kwiatami, czerwonymi niczym krople krwi, czerwonymi niczym zupełnie nowy świt.
Róże pachniały, nie był to jednak ten sam zapach, który przypominał dni spędzone w Luizjanie. Miały w sobie dużo słodyczy, było w nich jednak jakieś gorzkie wspomnienie. Świat nie był czarno-biały, był szary, a ja? Ja nie byłam już tą samą przestraszoną dziewczynką, nie byłam też tą samą nastolatką, błąkającą się po świecie bez celu. Wszystko się zmieniło. Nie boję się już być sobą, bo wiem, że nikim innym nie będę. Nie boję się już cieni - to moi starzy znajomi.

There's nothing left to say now

Patronus: Ze względu na klątwę, zaklęcie patronusa było dla Elyon nieosiągalne przez wiele lat. Dlatego też po raz pierwszy udało jej się je rzucić dopiero kilka lat temu. Jej patronus przybrał formę lwicy, symbolu siły i odwagi, a także wielkiego uporu. Lwy są obrońcami, oddanymi i potężnymi, nierzadko zaślepionymi dumą.

Po raz pierwszy wykonując zaklęcie Elyon przywołała wspomnienie wygrania przez Gryffindor pucharu w Quidditchu podczas piątego roku jej nauki w Hogwarcie. Dziś najczęściej wspomina dni spędzone w Luizjanie, kiedy jej życie wydawało się znacznie prostsze lub swoją podróż do Burkiny Faso.


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 4 +4 (różdżka)
Zaklęcia i uroki: 21 +1 (różdżka)
Czarna magia: 1 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 8 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
ONMSV35
Starożytne RunyII5
NumerologiaII5
Silna WolaII5
Historia MagiiI2
RetorykaI2
ZielarstwoI2
AstronomiaI2
KłamstwoI2
Ukrywanie sięI2
SpostrzegawczośćI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
SzczęścieI5
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Zakon Feniksa00
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (tworzenie prozy)I1
Literatura (wiedza)I1
Malarstwo (tworzenie)I1
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI1
PływanieI1
JeździectwoI1
GenetykaWartośćWydane punkty
Genetyka-0
Reszta: 0
Wyposażenie

Różdżka, sowa, teleportacja, 11 punktów

Gość
Anonymous
Gość
Elyon Nyx Skamander
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach