Wydarzenia


Ekipa forum
Isaac Tsagairt
AutorWiadomość
Isaac Tsagairt [odnośnik]14.03.17 16:57

Isaac Shen Tsagairt

Data urodzenia: 13 listopada 1927
Nazwisko matki: Shi
Miejsce zamieszkania: dzięki przychylności Magnusa Rowle'a – chwilowo jestem gościem na dworze w Cheshire
Czystość krwi: czysta
Status majątkowy: ubogi
Zawód: znawca artefaktów i legend, historyk, archeolog, badacz
Wzrost: 185 cm
Waga: 86 kg
Kolor włosów: ciemne, prawie czarne
Kolor oczu: tęczówki o barwie nocnego nieba; wokół migdału oczu obwódka gęstych rzęs
Znaki szczególne: góruję wzrostem nad większością społeczności, posiadam azjatyckie rysy przyprószone szkockimi piegami i tańczące na wietrze, długie włosy; pod nosem plącze się nonszalancki wąs; smukłe palce przyozdobione są przez liczne pierścienie, a na głowie nierzadko gości kapelusz
 

Świat nie miał początku i nie będzie miał końca. Ruch jest wie­czny, tak jak i czas, który go mie­rzy; pojęcie te­raźniej­szości za­wiera pojęcie przeszłości i przyszłości.

A co, gdybym ci powiedział, że byłem w miejscu bez czasu? Uwierzysz w zaprzeczenie praw natury, czy może nazwiesz mnie niespełna rozumu szaleńcem?
Cokolwiek wybierzesz – nie pomylisz się.
Do tamtego momentu historie przybierały linearny ciąg, by w jednej chwili wszystko, co wydawało się stałe, zostało rozproszone - niczym pustynia tańcząca podczas burzy piaskowej.



Moje najbardziej odległe wspomnienia pulsują żywymi kolorami. Barwny był nasz ogród w Xian, barwne były pradawne gmachy pałaców i świątyń, a także uliczne przedstawienia o chińskich mitach i legendach. Nasz dom stał w części miasta oddzielonej magiczną barierą od świata mugolskiego – tutaj niebo nieustannie przecinały latające dywany, a wąskie uliczki rozświetlały co chwila snopy zaklęć. Pamiętam dzień, kiedy ojciec po raz pierwszy usadził mnie na miotle – mknąłem przez labirynt czarodziejów wystrojonych w szykowne kimona, to musiało być Święto Środka Jesieni. Duma szybko ustąpiła rozczarowaniu. Chciałem wzbić się ponad strzeliste pagody, by móc górować nad miastem, by z perspektywy lotu chłonąć jego tajemnice, ale dziecięca zabawka nie pozwalała unieść się wyżej, niż na kilka stóp. Odmowę samodzielnego lotu na prawdziwej miotle zniosłem wyjątkowo źle – wtedy pragnąłem jeszcze być podobnym do ojca, który odnosił sukcesy pod sztandarami Zjednoczonych z Puddlemere, by z biegiem lat zrozumieć, że William Tsagairt reprezentował wszystko, czym nigdy stać się nie chciałem.
Zmuszony do przyziemności, zacząłem chłonąć to, co znajdowało się na wyciągnięcie ręki – fascynowały mnie ziejące ogniem kukły smoków, latających wiedźm i mitycznych wojowników, które tańczyły do opowieści wędrownych bajarzy. Podobnie było z ogromem zaklętych w przedwiecznych murach historii. Wypytywałem o nie matkę; szybko pojęła, że jej wyjaśnienia jedynie podsycają mój apetyt, zaczęła więc przynosić do domu piękne, ilustrowane księgi przepełnione legendami z różnych stron kuli ziemskiej – specjalnie wyszukiwała tych w języku angielskim. Wiedziałem, że z nadejściem jedenastych urodzin miałem rozpocząć naukę w brytyjskiej szkole magii. Odległa wyspa wydawała mi się wówczas czymś tak odrealnionym, jak dziś odrealnione jest dla mnie siedem lat spędzone w Chinach. Tam jeszcze przyszła na świat moja siostra. Tam też po raz pierwszy moje serce zabiło mocniej, choć miałem niespełna cztery lata.



Usta matki rysowały szkockie Elgin jako ziemię obiecaną, a gdy w końcu ujrzałem je na własne oczy, zobaczyłem szare, deszczowe miasto. Nie rozumiałem wówczas dlaczego ulice nie pęczniały od unoszących się w powietrzu zaklęć, a latające dywany ustąpiły miejsca blaszanym smokom. Poza kurtyną czterech ścian, grubych niczym mury fortecy obronnej, jedyny kontakt z magią uszczuplił się do gry w quidditcha z ojcem. W poszukiwaniu smaku dawnych dni zacząłem uciekać do książek, coraz poważniejszych. Zanim Deirdre nauczyła się czytać, ja znałem już na pamięć legendy z czterech stron świata. Z koców budowałem dla nas azyl (który wówczas równał się z pałacem godnym cesarzów) a pod jego osłoną opowiadałem siostrze chińskie bajki. Cienkie materiały szybko urosły do rangi twierdzy mającej chronić nas przed babką. Cecile Tsagairt pojawiła się w naszym życiu bez zapowiedzi i bez zaproszenia, krótko po śmierci dziadka, na dwa lata przed tym, jak zacząłem naukę w Hogwarcie. W parze z nią przyszła mieniąca kryształem zastawa, która z roku na rok stawała się coraz szczuplejsza, mimo że nikt nie miał prawa skarbów babki dotykać. Zgorzkniała wdowa z rodowodem Macmillanów przejęła władzę w domu, siejąc wiatr i doskonale wiedząc, jak kierować jego siłami, by to nie jej przyszło zbierać burzę. W jej oczach dogorywał dawny blask operowej diwy, a mimo ujmującego charakteru jawnie wyrażała swoje niezadowolenie z ożenku syna, jawnie gardziła mną i Deirdre, nazywając nas mieszańcami. I choć ojciec nieustannie wypowiadał jej wojnę, nigdy nie znalazł w sobie wystarczająco siły, by zwyczajnie wyrzucić ją z własnego domu.
A ja, im byłem starszy, im więcej zaczynałem rozumieć, tym bardziej czułem się rozdarty między strachem, nienawiścią, a fascynacją.



Z wrodzoną bystrością i ciekawością pasowałem do Ravenclawu, jednak ambicja rzuciła mnie na progi domu Salazara. Bez szlachetnego nazwiska, za to z obcymi rysami twarzy, szybko zorientowałem się, gdzie leżało moje miejsce w drabinie społecznej – i równie szybko dałem rówieśnikom do zrozumienia, że nie satysfakcjonuje mnie żaden szczebel poniżej szczytu. Chciałem zachwycać, nieustannie rywalizując z samym sobą. Byłem plastyczny, co ułatwiało mi zaskarbianie znajomości, a jednocześnie bez żalu odtrącałem tych, których uważałem za niegodnych swojego towarzystwa. Irytowali mnie powolni, słabi, niekompetentni i ci zwyczajnie gorsi. Nie zamierzałem trwonić dla nich cennego czasu. Własne przywary skrywałem pod maską, postronnych karmiąc wyidealizowanym obrazem budowanym na sukcesach. Choć z natury więcej było we mnie z introwertyka, lubiłem znajdować się w centrum zainteresowania, starannie selekcjonując tych, których raczyłem swoim słowem. Ludzie w końcu sami zaczęli zabiegać o moją przyjaźń, kuszeni posmakiem elitarności, gdy pozwoliłem im wierzyć, że moje zaufanie było przeznaczone dla nielicznych.  
Dobrze zapamiętałem kojący widok, który rozciągał się ze strzelistych okien szkolnej biblioteki – zielone błonia i srebrząca się w słonecznych promieniach tafla jeziora. Wsłuchany w cichą symfonię szelestu poruszanych stronic i dźwięku stalówki, spędzałem w świątyni wiedzy długie godziny, odnajdując ukojenie w otwieraniu zakurzonych ksiąg. Jakkolwiek fascynowały mnie zamierzchłe podania, pozbawiony wigoru Binns nie zaskarbił mojej uwagi. Zainteresowanie wszystkim, co dało się określić epitetem pradawny lub zapomniany rozwijałem na własną rękę - Hogwart do dziś kojarzy mi się z zapachem starego pergaminu, ale i zroszonej trawy, gdyż nieustannie migrowałem między biblioteką a szkolnym boiskiem. Grałem na pozycji pałkarza – dźwięk tłuczka łamiącego kości wprowadzał mnie w stan euforii. I choć uchodziłem za spokojnego, to, po co nie mogłem sięgnąć własnym intelektem, wydzierałem siłą. Agresja drgała mi pod skórą niczym narkotyk, ale umiejętność trzymania nerwów na wodzy przyszła dużo później. Wtedy odkryłem, że w swojej naturze potrzebowałem rywalizacji i intensywnych bodźców z pogranicza skrajności. W czarnych oczach miałem ogień, a metaliczny posmak krwi w ustach stał się moim ulubionym dodatkiem do zielono-srebrnego krawata: pięść miażdżąca nos chłopca o szlachetnym nazwisku przekreśliła moją szansę na odznakę prefekta. Nie zostałem też wybrany do prywatnej kolekcji Slughorna, ale to, czego nie zauważył u mnie opiekun domu, docenili Rycerze Walpurgii. Rok starszy Tom Riddle zdawał się być do mnie podobny – i właśnie to podobieństwo mnie do niego przyciągnęło. Spotkania w hermetycznym gronie obrodziły w bujniejsze plony, niż siedem lat nauki w murach Hogwartu. W zamian za otwieranie drzwi, za którymi drzemała potęga czarnej magii, raczyłem Toma i pozostałych historycznymi nieścisłościami i legendami o potężnych artefaktach. Już wtedy moja wiedza znacznie wybiegała ponad to, czego uczono w szkole.
Nie dawałem po sobie poznać, że w tym samym czasie mój dom rodzinny zamieniał się w pogorzelisko. Nienawidziłem ojca za to, jak lekko wszedł w rolę przegranego, a matki... za to, że nigdy jej nie było. Szukała wymówek w charakterze pracy uzdrowiciela, ja jednak z biegiem lat zrozumiałem, że szpital był jej ucieczką przed utraconym rajem, który moja babka przemieniała w piekło. Otwarcie wchodziłem z nią w szranki. I choć nie szczędziłem słów, życząc, by pochłonęła ją szatańska pożoga, imponowała mi siła, która w niej drzemała. Wstydziłem się ubogiego życia, jakie prowadziliśmy w Elgin, dopiero po osiągnięciu dojrzałości odkrywając, że to Cecile pogrążała nas w długach. Oboje z Deirdre chcieliśmy być wolni od błędów, które spętały naszych rodziców w błędnym kole, a mając za świadków rozgwieżdżone niebo snuliśmy wielkie plany na przyszłość. Ona miała zostać Ministrem Magii, zaś ja – Najwyższym Sędzią Wizengamotu.

 

Wlewałem niewinnym niewiastom do uszu słowa słodkie jak maliny, oblepiając ich usta miodem i rozkoszując się widokiem oczu zachodzących mgłą. Smak kobiety poznałem będąc jeszcze uczniem, a mimo łatki babiarza, rok po zakończeniu edukacji, ożeniłem się. Wówczas wydawało mi się to właściwe – postąpiłem konformistycznie, idąc w ślady rówieśników. Nie wiem, czy rzeczywiście kochałem ją do szaleństwa, czy może jedynie pragnąłem oflagować każdy punkt na mapie jej ciała. Lato miłości zaczęło przemijać, a ja pojąłem, że nie wpisuję się w kanony instytucji małżeństwa. Gdy jednak chciałem ze wszystkiego się wycofać, było już za późno. Powiedziała mi, że spodziewa się dziecka. Już wtedy szukałem sposobu, aby zawrócić piaski czasu i uwolnić się od odpowiedzialności. A jednak: po dziewięciu miesiącach na świat przyszedł mój syn, o oczach czarnych jak noc. Nadałem mu imię Evan.
Miesiąc później zostałem bratem bliźniaczek. Dowiedziałem się o tym z listów od Deirdre - Elgin opuściłem bowiem krótko po ukończeniu Hogwartu. Dawałem młodszej siostrze oparcie, którego nie znajdowała w rodzicach, przyjąłem na barki rolę powiernika sekretów i stałem się furtką do wolności. Trzy nowe życia w niedługim czasie zostały okupione samobójczą śmiercią mojej matki, którą Cecile doprowadziła na skraj szaleństwa. Niczym piorun przecinający granatowy nieboskłon zjawiłem się na progach dawnego domu, nie szczędząc na babce różdżki, by potraktować ją zaklęciami równie plugawymi, jak ona sama. Zasługiwała na to i na wiele więcej, choć sam nie pamiętałem nawet głosu matki, ani zmęczenia żłobiącego jej twarz. Gdyby ojciec nie powstrzymał mnie w porę, moją naukową karierę prawdopodobnie przerwałby proces sądowy, zakończony zesłaniem do Azkabanu.
Już podczas stażu Ministerstwo Magii dostrzegło we mnie historyka całkiem wybitnego jak na swój wiek. Byłem wystarczająco bezczelny i pewny siebie, aby krótko po publikacji Historii magii, wysłać do Bathildy Bagshot list, w którym gratulowałem jej wielkiego sukcesu, nie omieszkując jednocześnie wytknąć kilku nieścisłości. Specjalizowałem się w odczytywaniu symboli, dawnych kulturach, a także owianych legendą przedmiotach. Dość szybko zostałem wdrożony do grona badaczy, zaczynając swoją wielką podróż po świecie. Towarzyszyłem łamaczom klątw i archeologom, ale moja wiedza i skłonność do owocnych transakcji zaintrygowała również półświatek łowców artefaktów. Pracując dla brytyjskiego ministerstwa wiedziałem, dokąd kierowane są grupy badaczy. Byłem na bieżąco z nowymi odkryciami - łowcy zaś gotowi byli płacić niebotyczne sumy za wszelkie wskazówki. Zacząłem bogacić się w tempie, o jakim nawet nie śniłem.
Co miesiąc wysyłałem siostrze pieniądze, nie oczekując niczego w zamian. Wiedziałem, że jako stażystka nie mogła pozwolić sobie na poziom życia, na jaki zasługiwała. Mieszkanie w Londynie zamieniłem na dom w Hogsmeade – niewielki, o jego wartości stanowiła jednak perspektywa dorastania Evana w otoczeniu magii. Ojcem byłem lepszym niż mężem, jednak rozwodem ryzykowałbym postawienie samego siebie w negatywnym świetle. Stałem się nocnym wędrowcem, podróżując od łóżka do łóżka, z ramion do ramion. Chwilami traciłem głowę dla kobiet które nazywały mnie intelektualnym dewiantem, a te, które miały mnie za wyrafinowanego łajdaka, kruszyły swoje grube mury pod odrobiną ofiarowanej czułości. Im wyżej wspinałem się po drabinie społecznej, tym lepszych szukałem rozrywek. Rozkochałem się w posiadaniu. Chciałem czerpać z życia pełnymi garściami, bo czułem się panem świata: to były czasy osnute papierosowym dymem i oparami drogich alkoholów. W eleganckich lokalach poznawałem najznamienitszych historyków, filozofów, pisarzy, czy ludzi ze świata nauki, wdając się w dysputy do białego rana. Dostrzegłem wtedy, że nie jestem samotny w poparciu dla idei Grindelwalda, samego czarnoksiężnika uznając jednocześnie za szaleńca. Byłem jednym z najmłodszych pośród tego grona, a znajomości otworzyły przede mną najpilniej strzeżone zbiory historyczne w Wielkiej Brytanii. Nieustannie poszerzałem swoją wiedzę, niejednokrotnie zaglądając do ksiąg, na których większość bała się choćby położyć dłonie. Ja nie znałem strachu, a jedynie fascynację.
Żona nie akceptowała mojego hulaszczego trybu życia, była jednak słodką marionetką w moich rękach. Potrafiłem okryć ją arktycznym chłodem, przyjąć siarczysty policzek i oddać jej z nawiązką, by chwilę później trwać w palącym uścisku, który jednak był zbyt słaby, by mogła mnie przy sobie zatrzymać. Chadzałem własnymi ścieżkami i doskonale wiedziałem, że była zbyt wątła, by zasłużyć na szacunek i miejsce u mojego boku.



Mocarstwa Europy ścierały się w rywalizacji na tle odkryć. Byłem w Aksumie i na południu Turcji, gdzie rozgrzebywano pierwsze ślady cywilizacji Wybrzuszonego Wzgórza. Tam Słońce wypalało mi skórę, a mocno parzona kawa – język. Z pomocą tłumacza rozczytywałem się w bogatych zbiorach biblioteki aleksandyjskiej, rozgrzebując największe tajemnice świata. W tym samym czasie odbierałem korespondencję od Toma Riddle'a, któremu pomagałem rozjaśniać mroki historii. Podczas wyprawy badawczej w eterycznym Tangerze, kuszącym dźwiękami oud, po raz pierwszy od lat ujrzałem latający dywan, który przywołał wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Niedoceniany na Wyspach, musiał w końcu trafić w moje ręce. Nie było mi dane nacieszyć się zdobyczą – dywan przepadł kilka miesięcy później, wraz z moją różdżką i dwoma latami życia.  
Napięte nastroje politycznie nie zniechęcały Ministerstwa do tego, by w 1954 roku wysłać grupę archeologów w labirynty Egipskich grobowców. Zostałem częścią ekspedycji wyłącznie dlatego, że wdarłem się do niej siłą, wykorzystując sympatię jednego z głównych badaczy. Chciałem w końcu na własnej skórze doświadczyć zapomnianych skarbów historii, dołączając do grona świadków, które dotychczas stanowili dla mnie pismo i sztuka. Zgubiła mnie własna pycha, oszukali dwaj najwięksi tyrani ziemscy – przypadek i czas, a może zwyczajnie dałem się zwieść iluzji, której piętno odczuwam do dziś. Nie potrafię wyjaśnić, co wydarzyło się tam, w nieskończonym labiryncie korytarzy, utkanym ze snów faraonów i wieczności. Być może doświadczyłem czegoś wyjątkowego, być może w pradawnych murach odkryłem coś, czego nikt wcześniej nie mógł doświadczyć, a wyjątkowość została okupiona przekleństwem – pamiętam tylko, że powietrze nagle stało się ciężkie, jakby lepka ciecz rozdymała moje płuca. Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim świadomość tego, że brodzę w nieprzeniknionej pustce sam nakazała mi szukać drogi powrotnej. Czas przestał mieć znaczenie, stał się abstrakcyjną jednostką mierzenia wieczności. Zacząłem pytać samego siebie, na mocy jakich praw określaliśmy daty, malując obraz przeszłości. Czy sami nie narzuciliśmy sobie tych ram? Czy w nicości, pochowany w egipskich ciemnościach, mogłem czuć jego upływ?
W pierwszej chwili nie byłem pewien, czy ujrzałem światło, czy może straciłem wzrok. Zamajaczyło w otchłani niczym zbawienny symbol znany z baśni, by okazać się moim największym przekleństwem. Na jałowej ziemi nie czekało mnie ocalenie; jedynie grupa zamaskowanych jeźdźców, porozumiewająca się ze sobą w obcym języku. Nie wiem, czy zadawali pytania, gdy pętali mi nadgarstki – z pewnością krzyczeli, gdy przywiązany do wielbłąda nie dorównywałem jego tempu. Później krzyczałem już tylko ja. Świadomość ulotniła się z mojego ciała, grzebiąc wspomnienia. Gdy siły wróciły, we więzieniu byłem już od jakiegoś czasu. Otoczony zwyrodnialcami i nie-zwyrodnialcami, ale przede wszystkim – plugawymi mugolami. Ich smród zabierał mi powietrze, a bliskość ich pokrytych szlamem ciał sprawiała, że śniłem o szatańskiej pożodze, choć spać nie mogłem wcale, odkąd cudem wydostałem się z grobowca. Znienawidziłem cały świat i straciłem poczucie czasu, a może zwyczajnie byłem zbyt sparaliżowany perspektywą zatrzaśnięcia powiek, gdy pozbawiony różdżki zostałem zesłany do dziewiątego kręgu piekła. O tym, dlaczego tam trafiłem, dowiedziałem się dużo później, ale powód nie okazał się wcale ważny. Nie było żadnego procesu. Ze Szkocko-Chińskim rodowodem, za to bez znajomości języka, stanowiłem idealnego jeńca, który rzekomo zbiegł kilka tygodni wcześniej.
Jedynym środkiem komunikacji, jakim porozumiewałem się z otaczającym mnie podgatunkiem ludzi, była siła. Siłą sprzeciwiałem się rzuconemu mi losowi, siłą wydzierałem niezależność i pozycję, siłą pokazywałem, że byłem bardziej i więcej. Wydaje mi się, że rozłupałem czaszkę czarnoskórego chłopca, który odważył się mnie dotknąć; tak chyba musiało być, bo w nagrodę zostałem zesłany do prywatnego lochu, wyżłobionego w rozgrzanej ziemi, spędzając tam nieskończoność, bez wody i jedzenia. Granice rzeczywistości zacierały się, nie pozwalając mi odróżnić snu od jawy. Miałem wrażenie, że nie spałem nigdy, ale nie było to fizycznie możliwe. Nocami śledziłem niebiańskie bezdroża, żałując, że nie wiedziałem niczego o gwiazdach, by w ciągu dnia odtwarzać chwile, które spędziłem w miejscu bez czasu. Nieustannie poszukiwałem drogi ucieczki do dawnego życia; próbowałem wyhodować skrzydła, które pozwoliłyby mi odlecieć do domu, ale moje stopy nie chciały oderwać się od ziemi. Zacząłem więc na ptaki polować. Przywiązywałem do ich cienkich nóżek krótkie listy, licząc na to, że któryś z nich przyniesie mi wolność. By nie tracić sił, jadłem robaki - kontakt z mugolami ograniczałem bowiem do krwawych manifestacji sił i hazardu, które we więzieniu stanowiły jedyną rozrywkę.

   

Z rąk oprawców wyrwali mnie Shafiqowie dopiero wtedy, gdy wstawił się za mną Magnus Rowle. Podobno już od dłuższego czasu przechwytywali moje listy, ale dopiero przebywający w Kairze Rowle rozpoznał moje nazwisko, wymuszając na dalekich krewnych działanie. Opowiedziałem mu swoją pełną upokorzeń historię, w zamian za co ofiarował mi chwilowy azyl i odwdzięczył się opowieścią o Rycerzach Walpurgii, o których nigdy nie zapomniałem.
Wracałem do odmienionej ojczyzny, a zemsta miała mieć słodki smak krwi.

 



Patronus: Nigdy nie potrafiłem wyczarować cielesnego patronusa.


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 0 Brak
Zaklęcia i uroki: 6 Brak
Czarna magia: 14 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 16 +6 waga
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Historia magiiiV35
KłamstwoI2
ONMSiI2
ReorykaI2
Silna wolaIV 20
ZastraszanieII5
Zręczne ręceI2
ZielarstwoI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Nazwa  biegłościzależnezależne
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Brak -0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Wiedza o malarstwieI1
Wiedza o literaturzeI1
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI1
PływanieI1
Taniec balowyI1
GenetykaWartośćWydane punkty
Genetyka ( brak)-0
Reszta: 0

Wyposażenie

15 punktów statystyk



Ostatnio zmieniony przez Isaac Tsagairt dnia 15.03.17 11:50, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Anonymous
Gość
Re: Isaac Tsagairt [odnośnik]14.03.17 16:58
Karta gotowa
Gość
Anonymous
Gość
Isaac Tsagairt
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach