Wydarzenia


Ekipa forum
Lorcan Longbottom
AutorWiadomość
Lorcan Longbottom [odnośnik]19.03.17 17:49

Lorcan Delroy Longbottom

Data urodzenia: 1.02.1931
Nazwisko matki: Macmillan
Miejsce zamieszkania: Rodowa posiadłość w Blyth
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogacz
Zawód: Reporter w Proroku Codziennym  
Wzrost: 181
Waga: 67
Kolor włosów: Szatyn
Kolor oczu: Niebieskie  
Znaki szczególne: Młodzieńczy wygląd, niedbale zmierzwione włosy, połamane pióra w kieszeniach, ślady atramentu na szarej koszuli



Nasz kodeks moralny jest absolutnie nowy. (…) nam wszystko wolno, ponieważ jako pierwsi na świecie wyciągamy miecz nie w celu zniewolenia, lecz w imię wolności i wyzwolenia spod ucisku.
Włodzimierz Lenin



Szeptem zdradzę Ci prawdę – nie zawsze chciałem stać na przedzie tego pochodu, nie zawsze głośno postulowałem, choć sądzę, że bezustannie kurczowo trzymałem się lewej strony. W mym rodzie nawet dziadek powtarzał, że mugole, tak jak i my, stanowczo powinni żyć równie swobodnie. I choć było to przed dwudziestoma laty, wrażenie mam, że poglądami swymi wyprzedzał nawet rówieśniczych prawnuków. Wydawało mi się, że wszystko jest proste – kto nie ma odwagi by głosić swe poglądy, jest niemym głupcem. Nim jeszcze nauczyłem się latać na pierwszej miotle, już na pamięć znałem dumną historię Lancelota, tego, który założył nasz ród i pomógł mugolom. Chciałem być równie wielki.
Przez długi czas nie znałem wnikliwie żadnego z niemagicznych ludzi, choć zawsze wydawało mi się wspaniałym, mieć ich w rodzinie. Kiedy jedna z ciotek urodziła dziecko mugolskiemu mężczyźnie, chciałem się upewnić, czy oby na pewno niemowlak wygląda jak każdy inny – jego zwyczajność przypisałem faktowi, iż ostatecznie także był czarodziejem. Im dłużej pozostawałbym w słodkich okowach mego ciepłego domu, tym dłużej niemiałbym świadomości o nienawiści rosnącej wobec tych, którzy zaledwie nie potrafili rzucać zaklęć. Rodzice często powtarzali mi, bym nie brał za istotne ich słów, bo tylko głupiec szczyci się swoimi umiejętnościami wykorzystując je przeciwko słabszym. Mugole urośli więc do miana moich biednych pobratymców, którymi pieczołowicie chciałem się opiekować. Miałem tendencję do przesadnego zajmowania się osobami w beznadziejnym położeniu, a z biegiem lat i pod wpływem różnych wydarzeń, to poczucie tylko wzrosło. Jakbym odkupić chciał wszystkie winy, sam niczym wdrapać się na krzyż, by cierpiętniczo mnie zbili, bym później w blasku mógł zdobić pobożne domy. Czy to już demagogia czy jeszcze filantropia?
Zawsze sądziłem, że jestem o krok do przodu niż inni czarodzieje, bo zamiast uczyć się na własnej historii, ja chciałem zasięgnąć także wiedzy w tych rejonach, gdzie magia jest synonimem królika wyskakującego z kapelusza. W domu mówili, historia lubi się powtarzać. Śmiałem się więc z tych, którzy myśleli, że historia mugoli nie może powtórzyć się w naszym świecie – choć gardziłem określeniem „ich” i „nasz” świat. Wpoili mi szacunek do tej humanistycznej nauki, a jako człowiek żądny wiedzy, czy też po prostu, zachłannie ciekawski, chciałem ją poznać na wszystkich płaszczyznach. Odkrywałem mugoli poprzez stronice przypadkowych kartek, a wraz z nimi ich krwawą historię. Prędko wielkie nazwiska niemagicznego świata stały mi się w pełni znane, bo to one, a nie ich sposoby na przeżycie bez czarów, wydawały mi się jedynie pasjonujące. Wyssałem z mlekiem matki historycznie-polityczne zainteresowania. Miałbym nie wiedzieć, kim był człowiek, który wybił pół europy w imię czystości etnicznej? Niczym się nie różniliśmy. Poza tym, że było nas mniej i tylko sami mogliśmy siebie pokonać. Widziałem świat oczami młodego pokolenia spragnionego zmian, zmęczonego starym porządkiem. Historie z mojego dzieciństwa przeplatały się z wątkami o wojnach mugolskich i czarodziejskich. O pojedynku mojego nauczyciela, z tym, który chwilę później miał wkładać młodym do głów, by tak jak on, nienawidzili. Miałem w sobie nieznośnie tlącą się niecierpliwość podsycaną kurażem, która nie zezwalała na bierne milczenie. Długimi wieczorami, niesiony chęcią dokonywania rzeczy wielkich, mówiłem o sprawiedliwości, o tym, że każdy jest równy, że podział na klasy jest przestarzałym schematem dawnego świata. Manifest komunistyczny, tak niewiarygodnie adekwatny w walce między spychanymi na bok, a tymi u władzy miał swoje przełożenie w mojej rzeczywistości. Byłem złakniony zmian, chciałem zjednoczenia z niemagicznymi, by byliśmy równi, majaczyłem o upadku władzy w rękach rodów, do których sam należałem, a w których dopatrywałem się wrogów postępu. Miałem świadomość konieczności oddania władzy w ręce właściwych ludzi. Z wściekłością zagryzałem zęby, widząc, że wszystko zmierza w przeciwległym kierunku. Świat upadał, a ja, podsycony młodzieńczym żarem, żyłem wśród nieoczytanych fanatyków. Jak miałbym czekać? Niech żyje rewolucja!




Miałem sto pomysłów na siebie. Dzierżyłem to wrodzone gadulstwo, które nie pozwalało mi niepozornie mieszać się w tłumie. Kontakty były lekkie, zawsze należałem do grupy. Nigdy nie pozbyłem się lekkomyślności, która komponowała się z gryfońską brawurą. Chciałem być pierwszy, gotów wskoczyć w największy kocioł, tam, gdzie najwięcej się działo. Wydarzenia towarzyskie, na arenie politycznej, czy ostatecznie tak bliskie jak śmierć uczennicy, gdy byłem na drugim roku, pchały mnie, bym jak najwięcej wiedział o tym, co się wydarzyło. Miałem ten niezaspokojony głód poznania. Dodatkowe pragnienie swobodnego kształtowania rzeczywistości analogicznie pchnęło mnie do dziedziny zajmującej się transfiguracją. Potrzeba zmian dawała mi prym pod czujnym okiem profesora Dumbledora. Słabość do naukowych nazwisk czyniła ze mnie wiernego słuchacza, który starannie przykładał się do zagłębienia dziedziny przez większość nieopatrznie ignorowaną. Wiem, że gdyby nie jego śmierć, nigdy nie poprzestałbym w rozwijaniu swej transmutacyjnej ścieżki. Krótkotrwale, lecz jednak, nie porzuciłbym jej na rzecz szukania kropli prawdy pod fałdami nieskrępowanej obłudy, kreującej dzisiejszy, fanatyczny świat. Byłem zarówno żarliwym pasjonatem transmutacji, jak później niepokojąco dociekliwym reporterem. W chwilach, gdy nie pisywałem, rozwijałem zaklęcia kamuflujące. Zawsze potrafiłem doskonale tracić głowę dla sprawy, zatapiać nieprzytomnie w tym, co mnie pochłaniało. Byłem urodzonym mówcą, który lubował się w słowie. Niewiele zwlekając po ukończeniu Hogwartu, szukałem ścieżki kariery w prasie, co równać się musiało pasmu rozczarowań. Narastające widmo wojny nie pozwalało na głoszenie tego, co naprawdę budowało obecne społeczeństwo. Lekkie pióro wyciągnęło mnie spośród działów, w których miałem pisać o zagubionych różdżkach, jednak gdy za zadanie miałem spisać swój pierwszy reportaż dotyczący istotnych wydarzeń, zabroniono mi poruszać szczegółów. Nie dałbym ręki obciąć, za stwierdzenie, iż wiele awansowałem od czasów opisywania zagubionych, czarodziejskich atrybutów. Gęsto ścielący się trup pod naszymi nogami miał pozostać przemilczanym. Utknąłem w dumnie brzmiącym Proroku Codziennym, którego codzienność była wyzbyta nieskrępowanej prawdy. Szukając drogi, gdzie zamieszczać mógłbym sprawy, w których autentycznie chciałem się zagłębiać, trafiałem na historie pozbawiające złudzeń. Otaczali mnie zastraszeni ludzie i ich oprawcy. Roztaczało się nade mną widmo niebezpieczeństwa, rychłego końca na miarę pozostałych tajemniczych zniknięć, o których doskonale wiedziałem ze względu na swoją profesję. Im bardziej wchodziłem między stronice historii o krwawych przypadkach, tym mniej wygodnym stawałem się korespondentem. Transmutowałem swoje listy, pisywałem pod pseudonimami, niczym nowym była moja wyszczególniona zdolność do sprawnego kamuflowania. Nawoływałem do szukania prawdy, przysuwałem ją czytelnikom, mówiłem o potrzebie budowania lepszego świata, o konieczności upadku wszystkich podziałów. Chciałem wygrać tą wojnę słowem. Słowem, które rozpowszechniałem w niepowszechnych pismach. Brutalne insynuacje, które prowadziłem na własną rękę, namowy do stawania po lewicowej stronie naszej wąskiej areny politycznej, nie cieszyły się popularnością wśród przeciętnych biuletynów, obawiających się ciężkich konsekwencji wystawiania takich słów. Nie brak mi było naiwnej skłonności do ryzykanctwa. Zawisnąłbym wprost nad przepaścią w imię swych zachłannie obranych celów. Były listy wyzywające, wyjce pełne gróźb, były zaklęcia blisko trafiające i sekundy, gdy wszystko paliłem. A jednak, w chwili, gdy się wahałem, mówili, że robię coś ważnego. Poświęcony stanowczo pracy, tymczasowo zawiesiłem plany budowy potęgi rodu, odsunąłem się na parę kroków. Delikatnie prowadząc niebezpieczną grę, potrafiącą ściągnąć w każdej chwili katastrofalne skutki. Podświadomie czułem, że urosłem do miana przekleństwa Longbottomów. Kląłem na Grindewalda siarczyście, nie dostrzegając, że absurdalnie zbliżałem się do jego słów, zapominałem o tym, że mi też zdarzało się działać w imię większego dobra.    




Nie zawsze walczyłem. Nie gryzłem na oślep, nie byłem furiatem. Stawiałem na niefrasobliwość, bliską mi mimo fatalizmu podstępnie wkraczającego do każdego momentu codzienności. Mówiłem dużo, często niepoważnie. Nie zadręczałem wszystkich swoimi politycznymi upodobaniami, bo w pierwszej kolejności wolałbym szukać chwili na niepowagę. Tęskniąc za szkolną swobodą, chwieję się na krześle, szczeniacko ekscytując się na nową sprawą do zgłębienia. Częste prośby bym przestał mówić puszczam koło uszu, nierozsądnie igrając z cierpliwością. A może to tylko kwestia mojej kąśliwości? Nieobce mi strofowanie, utkwione w głowie z czasów dziecięcych, za zbytnią żywotność, tak utrudniającą należyte wychowanie w kanonach szlachty. Nauczyli mnie niezbędnej ogłady, szczegółowej historii i wiedzy z zakresu elementów pięknych, niedbale jednak zaczepili poczucie wyższości nad uciśnionymi, gdzie natychmiast zaczęły kiełkować buntownicze myśli. Nie dla mnie dawne podziały.
Mam dobre pióro i słabe serce. Chwytam się twoich ramion, zapominając o wszystkich mankamentach tego układu. Puszczam w niepamięć dane słowo, to, że nie mogę na zawsze. Choć jeszcze przez chwilę bardzo będę Cię kochać, nim podzielą nas twarde układy, nim poddam się rodzinnym nakazom. Bo widzisz, jestem idealistą ze starymi przysięgami wobec rodziny – musisz zrozumieć, już wystarczająco ich wszystkich okaleczyłem. Kochanie, nie brak mi duszy buntownika, wiesz, że zerwałbym z wszystkim, poszedł na koniec, zatopił się w szklance ostrego trunku, podjudzając innych do brawury. Jestem w połowie Macmillanem, potrzeba rozrywki wymusza na mnie warkliwe wysyłanie posłusznego rodowi skrzata, po kolejne buteleczki otępiającej substancji. Za gardło zaciska, niczym białe, obleczone kosztownościami, długie place szlachetnej panny, nazwisko upominające się o należności wynikające z jego posiadania. To transakcja wymienna.  
Z dwojga sprawujących nade mnie pieczę, matczyny wzrok wyłapywał wszystkie mankamenty. Widziałem w niej odciśnięte znamię presji środowiska, w jakim przyszło nam się obracać. Starała się trzymać nienagannie prosto swą smukłą szyję, potajemnie przełykając krople rozluźniającego trunku. Miała chude, dygocące nadgarstki, gdy rzucała kamuflujące uroki na swoje drobne występki, utrudniające utrzymanie jej miana dobrej pani domu. Pokazała mi, jak największe problemy starannie zamiatać pod wystawny dywan, chwiejnie nauczyła najważniejszych zasad, które utrzymywały nasz wzrok ponad głowami mniej istotnych. Rozsypaliśmy się ogarnięci amokiem, brutalnie wdzierającej się przez okna, rzeczywistości czasów. Nie zdążyłem być z nią tak blisko, jak mógłbym. Jej nagła, nieprzenikniona śmierć, była upadkiem na zimny bruk, przeszywającym bólem wdzierającym się ze spowitych nieszczęściem ulic Anglii. Wielki konflikt czarodziejski gwałtownie zdominował nasze życie, a mnie pochłonęła dławiąca bezsilność. W imię większego dobra zabrali jej życie, jak i wszystkim, którzy zbyt się interesowali. Nasycony złością, ślepo i po omacku, zapragnąłem pójść o kilka kroków dalej, zgłębić historię sprzed pięciu lat.  
Zmieniło to każdego z nas. Rozbudziło z letargu i przekonania, że pozostaniemy poza tym wszystkim. Jeśli kiedykolwiek w głowie były mi młodzieńcze bunty przeciwko rodzinie, po tych wydarzeniach nie miały dla mnie sensu. Na dobre zostałem w murach rozległego domu, na oku mając resztki chybotliwej rodziny. Nic więcej nam nie pozostało.




 Nieme udawanie, że akceptuję stan, w jakim się znajdujemy był daleko poza moimi upodobaniami. Miałem licznych przyjaciół, jak szybko się okazało, bardziej wpływowych i posiadających pragnienie pozytywnej deformacji otaczającego świata, niż zakładałem. W szkolnych murach żywo dyskutowaliśmy do białego świtu o tym, jak powinien wyglądać świat, już niebawem mając realnie przenieść te zamiary na ulice. Nie mieliśmy pojęcia co za tym się niesie.
Umierały nasze rodziny, przyjaciele, nauczyciele. Niespokojnie szukaliśmy najlepszej drogi, by być w stanie jakkolwiek powstrzymać toczącego się potwora. Pierwsze były delikatne sugestie, ostrożnie pobudzające ducha, mówiące, że coś zaczyna się tworzyć. Niespokojnie próbowałem dowiedzieć się szczegółów, samemu móc zrobić coś więcej z tymi, którzy próbują powstrzymać to, co się dzieje, zwłaszcza. Nie brakowało tam moich przyjaciół, czy ostatecznie, rodziny.  
Test z piórem ujawniał moje szczere intencję. Duch zaś zdradzał chęć do prędkiego przejścia do działania. A jednak, nie walczyć, lecz widzieć chciałem. Marzyło mi się bycie naocznym świadkiem wszystkiego, co się rozgrywało. Upatrzyłem w tym idealne podłoże dla mojego pisarskiego zacięcia, dla chęci głoszenia tego, co dzieje się naprawdę. Gotów byłbym wskoczyć w piekący żar, byle tylko zgodne było to z moją idealistyczną wizją świata, przybliżyło jej zrealizowanie. Zawsze miałem dużo do powiedzenia, a jednocześnie moimi ulubionym zaklęciami były te głęboko maskujące. Tkwiła w tym ta sama sprzeczność, która sprawiała, że żyłem w rodzinnej posiadłości korzystając z przywilejów szlachty, jednocześnie nawołując do obalenia burżuazyjnych taktyk. Miałem na swoim koncie kilka grzechów, które pieczołowicie kamuflowałem i które próbowałem odkupić poświęcając się słusznej sprawie. Głuszyłem sumienie lub naprawdę żałowałem.



Chwiejnym ruchem zbliżyłem  się do jej ust, posłusznie dając się porwać gorącej krwi. Od dziś, do końca tygodnia gorąco ją kochałem, a jeszcze żarliwiej pożądałem. Machnąłem ręką na wszystkie doniosłe plany, buntowniczej natury, o przeciwstawianiu się matrymonialnym zasadom, spróchniałej szlachty. Mógłbym ją kiedyś poślubić, byle tylko jeszcze nie dziś. Serce łomotało w mej klatce piersiowej, za każdym razem, gdy głodny dotyku, ustami zachłannie smakowałem jej skóry, wiedząc, że zaraz upomni się zewnętrzny świat. Ekscytacją napawały mnie myśli o tym jak łamiemy bariery kilkuletnio budowanej, czystej przyjaźni, że przekraczamy ramy tego co dozwolone, nie tylko względem szkolnych zasad, ale i obyczajów. Chciałem ją ukrywać przed światem, żeby czuć ten piekący niepokój, ten sam, który sprawiał, że podwójnie musiałem czerpać z każdego, pojedynczego pocałunku, w obawie jego nagłego zakończenia. Zachłysnąłem się naszym temperamentem. Wizja konsekwencji w postaci przedwczesnego ślubu, urosła w mojej wyobraźni do miana porażającej kary, której za wszelką cenę musiałem uniknąć, a która była jedynie demonizacją, w którą zawoalowałem młodzieńcze pragnienie posiadania sekretu.
Miałem nosa, potrafiła dostarczyć tajemnic. Nigdy nie przeklinałem minut, które dostarczyły mi tych żarliwych emocji. Nie chciałem cofnąć czasu, by podsycany długofalową, budzącą się fascynacją, nie zakosztować jej pierwszego pocałunku. Chciałem tylko, by była moim sekretem, nie bym poznawał tych, które sama skrywała, by te nasze własne nie urosły do rangi katastrofalnych.
Boleśnie wbijałem palce w brzegi śmierdzącej muszli klozetowej, wypluwając z siebie resztki śniadania. Chłodny kamień starej posadzki ugniatał mnie w kolana, bezwzględnie przypominając, że mam ten luksus czucia w nich, a zaledwie do końca tego dnia miałem nie być w stanie prosto na nich stanąć. W głowie wciąż kołatał mi jej zaoferowany głos, gdy potwierdzała, że ten rodzaj magii, ma we krwi.  Musiała znać się na rzeczy. Żart był zbyt wyborny. Świńskie nogi, jako krnąbrny psikus ze strony szlacheckiej krwi, w kierunku kuzyna o rozrzedzonym, buntowniczym pochodzeniu. Jeden z milionów, które w ramach rodzinnej rywalizacji, wymienialiśmy. Trzy do jednego, moja kolej. Słyszałem śmiech dudniący się po korytarzach, głośne wycie „on ma świńskie nogi!”.  W oczach miałem podziw tylko dla niej. Dała mi przedsmak swojego słodkiego ciała i laleczkę voodoo, która była niewinnym przedstawieniem mego kuzyna. Abrakadabra, niech się stanie świńska makabra! Jaki procent osób o silnie mugolskim pochodzeniu cierpi na szlachecki świniowstręt? Być może żyłbym lepiej, gdybym dostał karę, gdyby wszyscy wiedzieli, że przestał chodzić przez nasz, mój dowcip. Wymknąłem się z ramion sprawiedliwości dzięki mojej niebezpiecznej towarzyszce. Ostatni raz przykryła mnie sobą, zostawiając za nami wyborne alibi. Nie protestowałem, opętany nieprawdopodobnym amokiem, zmuszałem się do niedbałego kiwnięcia głową. Nigdy jej nie podziękowałem, nigdy też więcej się do niej nie odezwałem. Gdyby nie powtarzali słów o tajemniczym wypadku, nie nosiłbym ze sobą pół życia uciążliwej tajemnicy, nie uniknąłbym sankcji. Potrzebuję odkupienia. Uciekłem z ramion ciemnoskórej miłości młodzieńczego tygodnia, uciekłem z trwania w bezpiecznym dystansie do tego, co dzieje się wokół. Czy jeśli wystarczająco głośno będę bronić tych, którzy mniej mają niż ja, bez burżuazyjnych przywilejów, to czy odkupię to jedno kalectwo? Och, Matko, jaka jest metoda?  
To był tylko żart.



Stare społeczeństwo burżuazyjne (…) zastąpi zrzeszenie, w którym swobodny rozwój każdej jednostki jest warunkiem swobodnego rozwoju wszystkich.
Karol Marks, Manifest Komunistyczny



Patronus: Nauczyłem się go tworzyć dopiero będąc w ostatniej klasie Hogwartu. Wcześniej nie panowałem nad jego formą. Po wydarzeniach, które mocno mną wstrząsnęły, jak nieświadome zesłanie na kuzyna kalectwa, nauczyłem się go czarować. Wiązało się to z wyraźnym dostrzeganiem przeze mnie, od tego momentu, własnego szczęścia. Wspomnienia z dzieciństwa nabrały siły. Aby go wyczarować przypominam sobie swobodne chwile przed Hogwartem, spędzane w murach rodowej posiadłości. Zamykam oczy i widzę całą moją rodzinę. A wtedy pojawia się patronus.
Wzbudza we mnie grozę. Umiem go tworzyć, odkąd przeżyłem coś na tyle negatywnego, iż zacząłem wybitnie dostrzegać wcześniejsze, prawdziwie barwne przeżycia. Jednocześnie patronus przybiera postać świni, jakby chciał, bym nigdy nie zapomniał o świńskim żarcie, jaki zesłałem kuzynowi. A może ma odwołanie do mojego charakteru?
Ze względu na negatywny odbiór tego zwierzęcia w szlacheckich kręgach, niemal nigdy nie przyznaję się do tego, iż potrafię go wyczarować – staram się go kamuflować, deformując go w niewyraźną mgłę.  


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 2 +1 (różdżka)
Zaklęcia i uroki: 7 +1 (różdżka)
Czarna magia: 0 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 17 +3 (różdżka)
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 2 0
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
RetorykaIV20
SpostrzegawczośćIV 20
Historia magii III 10
Mocna głowa I 2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
MugoloznawstwoI5
Szlachecka etykieta I0
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Brak -0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (tworzenie prozy)II7
Literatura (wiedza) II   7  
Malarstwo (wiedza) I   1  
AktywnośćWartośćWydane punkty
Taniec balowy I 1
Reszta: 2

Wyposażenie

Samopiszące pióro, teleportacja, sowa, różdżka, 11p. statystyk



Ostatnio zmieniony przez Lorcan Longbottom dnia 19.03.17 21:43, w całości zmieniany 2 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Lorcan Longbottom [odnośnik]19.03.17 21:09
gotowe do sprawdzenia!
Gość
Anonymous
Gość
Lorcan Longbottom
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach