Wydarzenia


Ekipa forum
Basil Sprout
AutorWiadomość
Basil Sprout [odnośnik]21.08.17 14:34

Basil Sprout

Data urodzenia: 20 VIII 1937
Nazwisko matki: Skamander
Miejsce zamieszkania: maciupkie, jednoizbowe mieszkanko na poddaszu kamienicy gdzieś w Londynie
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: prace dorywcze, obijmorda, mąciciel wody, wolny duch, dokarmiacz bezpańskich zwierząt
Wzrost: 188 cm
Waga: 88 kg
Kolor włosów: czekoladowy brąz
Kolor oczu: błękitne
Znaki szczególne: zwykle dumnie prezentuję limo pod okiem, jestem poobijany w każdym możliwym miejscu, rany opatruję mugolskimi plasterkami (często chodzę nimi poobklejany), na płaszczu mam kocią sierść, zawsze ciągnie się za mną zapach ziół, wysoki ze mnie bydlak, biegle władam podwórkową łaciną, patrzę na ludzi wilkiem, moje maniery (ich brak) mogą przyprawić o zawrót głowy, mam mnóstwo pieprzyków (w tym trzy na twarzy, w okolicach ust); po prostu cały jestem znakiem szczególnym


Pamiętam, że w dzieciństwie byłem straszną beksą. Okropną. Płakałem, kiedy wyrżnąłem we framugę (tak straciłem pierwszego mlecznego zęba), kiedy ojciec wyczarował sobie wąs na święta, kiedy PomPom zjadła ostatnie wybuchowe ciasteczko, kiedy Peony pakowała kufer do Hogwartu, kiedy, kiedy, kiedy… Właściwie łatwiej uzyskać odpowiedź na pytanie, w jakich sytuacjach nie płakałem. No – nie wiem. W każdym razie, od początku sprawiałem problemy swoim rodzicom, przy byle okazji wypełniając dom, już i tak głośny, swoim rykiem, mogącym zagłuszyć wszystko i wszystkich. Może nie byłem tego świadom, ale mojej gwałtownej reakcji używałem jako karty, pewnego rodzaju szantażu. Jeżeli czegoś chciałem, próbowałem uzyskać to ryczeniem. Zbyt często działało, bym nie uznał, że mój nastrój ma jakąkolwiek kontrolę nad domem.


Ale nie tylko o to chodziło.


Każdą sprawę głęboko przeżywałem, co, chociaż na pewno było męczące dla każdego domownika, w pewien przedziwny sposób zachwycało moją mamę. Lubiła powtarzać, że kiedyś wyrosnę na empatycznego wrażliwca. Powiedziałbym raczej, że na miękką dupę, ale przecież matuli poprawiać nie będę, zresztą dawno zmieniła swoją opinię o mnie. Zmieniła ją, bo zmieniłem się ja sam.


Miałem chyba siedem czy osiem lat, kiedy zapłakałem po raz ostatni. Około pół godziny drogi od naszego domu stała pewna chatka, mała i przytulna. Mieszkali tam jacyś przyjaciele rodziców, którzy mieli jednego synka, takiego w moim wieku i wszyscy oczekiwali, że się z nim zaprzyjaźnię. Państwo mieli też świnie, dużo świń. Może trochę dziwić, że o tym wspominam, ale dla mnie wtedy było to szalenie ważne. Polubiłem zwłaszcza jedną. Nazywała się Afrodyta, ale to było za długie imię, więc skracałem je zawsze do Afro. Afro była śliczna, różowiutka, pulchniutka i towarzyska, i nawet nie śmierdziała bardzo. Zawsze trącała moją dłoń ryjkiem, gdy przechodziłem obok, a specjalnie zbliżałem się do płotu tak, żeby mogła się ze mną przywitać.


Poszedłem do nich pewnego dnia po śniadaniu i trafiłem dość niefortunnie, bo akurat trwał ubój. Mimo upływu lat wspomnienie tego procesu jest w mojej głowie bardzo wyraźne; mogę przywołać nawet metaliczny zapach krwi i przenikliwy kwik mojej biednej Afro.


Płakałem wtedy chyba najbardziej w całej mojej długiej, płaczliwej karierze, płakałem tak, że nic nie widziałem i ledwo mogłem złapać w płuca powietrze. Uciekłem do domu i dobre trzydzieści minut Aspen musiał mnie uspokajać, bo nikomu innemu nie dawałem się dotknąć (a dlaczego akurat mój brat był chlubnym wyjątkiem, to nie wiem). Wszyscy byli przerażeni tym, że nie mogłem wykrztusić słowa. Podejrzewali, że może coś mnie zaatakowało w lesie, może spotkałem wilka i ledwo mu uciekłem albo coś w tym rodzaju. Kiedy już trochę ochłonąłem, jedynym, co dałem radę powiedzieć, to to, że od dziś nie jem mięsa. Taka deklaracja mogła wydawać się śmieszna, ojciec nawet uśmiechnął się trochę pobłażliwie, gdy o tym wspomniałem (uniósł lewy kącik ust w ten swój leciutko lekceważący sposób), ale byłem wtedy śmiertelnie poważny.


Od tamtego wydarzenia – dla mnie naprawdę dość traumatycznego – rzeczywiście przerzuciłem się na rośliny. Myśleli, że mi przejdzie, ale byłem uparty w swoim zamierzeniu i konsekwentnie odsuwałem od siebie talerz z kotletami, a kiedyś nawet zagroziłem, że jeżeli we mnie wcisną mięso, będę rzygał po każdym posiłku. Moja rodzinka na szczęście była całkiem tolerancyjna w tej kwestii i po kilku tygodniach mojego stanowczego sprzeciwu mama zaczęła specjalnie dla mnie gotować warzywne dania. Więcej też nie odwiedziłem tamtej chatki, a ja i chłopiec (jak on się nazywał?) nie spotykaliśmy się też na szkolnych korytarzach. Okazał się charłakiem, rodzice mówią, że wyemigrował do Stanów i robi karierę po mugolskiej stronie Nowego Jorku.


Przez to też coś przeskoczyło w moim umyśle, zupełnie tak, jakbym miał tam włącznik. Może potrzebowałem silnego impulsu, żeby przestać się mazać? Możliwe. W każdym razie, nie popłakałem się już więcej, nawet na pogrzebie mojej starszej siostry.


Muszę ze smutkiem przyznać, że ledwo ją pamiętam. Gdy ja się urodziłem, była już w Hogwarcie, a chwilę później wyfrunęła z rodzinnego gniazdka. Nie miałem okazji dobrze jej poznać, ale nie wątpię, że była dobrą osobą. W końcu była Sproutem – taka już natura członków tego rodu. Peony, Aspen i PomPom bardzo ciepło ją wspominają, tak ciepło, że czasem czuję ukłucie żalu i może… zazdrości, że oni mogli ją pokochać, zanim młodo odeszła. Zbyt młodo, zbyt tragicznie, swoim zgonem trzęsąc w posadach naszym domem. Nie wspominam dobrze tego okresu: na kilka miesięcy wszystko straciło dawny smak. Żałoba osiadła czernią na szatach moich i moich najbliższych, skutecznie wysysając atmosferę wesołości, która wcześniej nie opuszczała tego domostwa. Zapadła ponura cisza, której wręcz nie mogłem znieść, przyzwyczajony do hałasu, do wesołych piosenek, które nuciła mama, do serdecznego śmiechu Pomony. Smutny nastrój był dla mnie za ciężki, więc robiłem to, to w następnych latach opanowałem do perfekcji: uciekałem.


Niekoniecznie dosłownie, raczej w sensie metaforycznym. Odciąłem się od zasmuconych domowników, odnajdując przyjemność w opiece nad roślinami w przydomowych szklarniach. Ojciec uczył mnie podstaw zielarstwa i, zanim mama nie dopuściła mnie do swojej hodowli hipogryfów, doglądanie kwiatów wprawiało mnie wręcz w ekscytację. Sumiennie podlewałem, przesadzałem, rwałem chwasty, a najlepiej wszystko naraz, jakkolwiek niemożliwie by to nie brzmiało. Po prostu musiałem coś robić: skakać od jednej grządki do drugiej, obracać w palcach saszetki z nasionami. Byłem nadpobudliwy, można było zauważyć bez bystrego oka, pełen energii, z którą często nie miałem co zrobić.


Jak ją spożytkować, odkryłem w Hogwarcie. Poszedłem tam jako ostatni ze swojego rodzeństwa i właściwie do ostatniej chwili Sproutowie nie byli pewni, czy nie jestem charłakiem, przez co moje pierwsze odkrycie magii zapamiętałem jeszcze wyraźniej. Czułem złość (to był już ten okres, kiedy wściekłość powoli stawała się moją emocją wyjściową), bo mama uparła się, żebym na swoje jedenaste urodziny założył okropną, zieloną koszulę. Wciskała mnie w nią, szepcąc na ucho „no zobacz, przecież jest taka ładna, no zobacz” (nawet dziś bym jej nie uwierzył), krzyknąłem na cały dom, że mnie chyba do trumny tak ubiorą, bo to dla chłopaka wstyd chodzić w takich kolorach – i wtedy, to były trzy tygodnie przed dwudziestym sierpnia, len zmienił swoją barwę. Byliśmy pod wrażeniem, cały dom był. Od taty dostałem torebkę dyniowych cukierków, tak go duma rozpierała, że jednak jestem czarodziejem! Nie zjadłem ich wszystkich, oczywiście. Wysypałem je na stół podczas rodzinnego obiadu i poprosiłem, żeby wszyscy je ze mną pochłonęli. Zawsze chciałem, żeby każdy miał po równo.


Byłem niepewny, kiedy wyrwano mnie z tej rodzinnej symbiozy i wrzucono nagle między setki nieznajomych dzieci. Przyznam, że trochę się jednak bałem, a w Wielkiej Sali to już w ogóle świrowałem. Była taka… no, wielka, nawet większa niż w moich najśmielszych snach, a w dodatku profesor w drucianych okularach zaraz miał wyczytać moje nazwisko. Nie wiedziałem, do jakiego domu trafię, nie chciałem, żeby ta stara czapka czytała w moich myślach (nigdy nie pomyśleliście, że jej właściwości potrafią być okropnie upokarzające?), nie chciałem lekcji, nowych znajomości, ocen i rywalizacji. Chociaż powinienem być podniecony wszystkimi możliwościami nauki w Hogwarcie, dla jedenastoletniego mnie przyjazd tutaj był tylko niepotrzebnym zamieszaniem.


Spektakl zaczął się jednak dopiero w chwili, w której przydzielono mnie do Slytherinu.


Nie spodziewałem się tego, dobra? Kiedy rozmawiałem o domach z rodzeństwem, obstawiali, że przywdzieję kolory Gryffindoru albo Hufflepuffu. „Prędzej Hufflepuffu”, wtrącił się tata i zaraz się dziwnie zmieszał, i zapewnił mnie, że to nieważne, bo to, że ludzie trafiają do innych drużyn jest zupełnie naturalną koleją rzeczy. „Na-tu-ral-ną”, sylabowałem sobie w myślach, idąc ku stołowi Ślizgonów. Ale to niewiele pomogło. Moje pierwsze chwile pod herbem węża określiłbym jako „podłe” i nie sądzę, by było w tym wiele z przesady. Podłe nie tylko dlatego, że panikowałem, że jestem inny od swojej rodziny i coś ze mną nie tak (co wybijali mi z głowy tak szybko, jak tylko te ponure myśli wykryli).


Historie o brzydkim kaczątku na ogół sprawdzają się w przypadku dziewcząt, dlatego sprawą mojej prezencji nie przejmowano się zbytnio, bo dzieckiem, co tu dużo mówić, nie byłem najładniejszym. Na pierwszym roku jawiłem się wszystkim jako chuderlawy, nerwowy, za wysoki na swój wiek (czy to cecha wszystkich mężczyzn tej rodziny?) chłopak, którego trądzik dotknął zbyt szybko. Loki sterczały mi we wszystkie strony, słałem każdemu nieprzyjemne spojrzenia, niemal zaczepne, chociaż ze swoimi rączkami jak zapałki mogłem komuś co najwyżej posłać ordynarny gest, a przynajmniej takie sprawiałem wrażenie. Szlachta, która w dużej mierze reprezentowała zielone barwy, niezbyt mnie polubiła, bo nie byłem jednym z nich; nie zyskałem też sympatii reszty, bo chyba nawet nie próbowałem, a przynajmniej nie odczytali moich poczynań jako zachętę do zawierania przyjaźni. Zdarzało się, że słyszałem docinki, na które reagowałem wściekłością, nie rozumiejąc jeszcze wtedy rad Pomony, że lepiej takie zachowania ignorować. Pytano mnie, co ja właściwie robię w Slytherinie. Pytałem sam siebie. I oskarżałem Tiarę Przydziału o skandaliczną pomyłkę.


Nie było jednak co dyskutować, że zaszedł błąd, bo wszyscy utrzymywali, że czapa jest nieomylna. W takim wypadku – bez perspektyw na zmianę domu – uczepiłem się spódnicy mojej starszej siostry i skupiłem na nauce, która wtedy szła mi całkiem nieźle. Nie zasłużyłem na tytuł wybitnego ucznia, ale znalazłem wygodną pozycję w górnej skali przeciętności. Dobrze szło mi zielarstwo po trosze za sprawą pobranych nauk, a po trosze z powodu przyrodzonego talentu. Okropnie szła transmutacja, więc też pomińmy milczeniem. Dobrze sobie radziłem na eliksirach, wymagających teoretycznej wiedzy o roślinach (chociaż z tymi eliksirami to grubsza sprawa, ale to za chwilę). Dobrze na OPCM, na której wreszcie mogłem zużyć choć część buzującej we mnie energii. Ale najlepszy byłem na ONMS.


Kochałem zwierzęta, to było wiadome od dawna. Nie byłem w stanie ich skrzywdzić i każdy akt przemocy wobec nich wywoływał we mnie zjadliwą złość, dlatego zostałem jaroszem. Darzyć miłością stworzenia a umieć się nimi zająć to jednak dwie zupełnie różne rzeczy. A ja umiałem, co szybko zostało wykryte przez profesora. Mimo nerwowości w ruchach i porywczości, dla fauny znajdowałem pokłady cierpliwości, umiałem się uspokoić na jakiś czas. Liczyłem, bardzo liczyłem, że geny Skamanderów dadzą o sobie znać i okażę się zwierzęcoustnym, ale, niestety, nie, chociaż starałem się przemówić do wszystkich znanych mi gatunków. Byłem tylko zwykłym gościem z potencjałem na magizoologa. Znalazłem więź ze zwierzętami, której – choć szukałem – niestety nie umiałem znaleźć z innymi. To nie tak, że nie miałem w sobie empatii, bo właśnie miałem, tylko… no, coś ciągle szło nie tak. Cechowała mnie porażająca niezdarność w kontaktach towarzyskich.


Pozostałbym tak pewnie zakopany w książkach, z łatką dziwaka, gdyby nie to, że PomPom szybko opuściła Hogwart – i zostałem sam. Na pastwie losu, można by rzec, wciąż nie wiedząc, co ja na swoim miejscu, do jasnej cholery, robię. Pozbawiono mnie jedynej tarczy i to, sądzę, było kolejnym wielkim wstrząsem w moim życiu. Pojawiła się we mnie chęć, żeby się wyćwiczyć porządnie, zadbać o siebie i pokazać tym wszystkim złośliwcom, z kim mają do czynienia. Ta decyzja pociągnęła za sobą szereg konsekwencji, które z perspektywy czasu nazwałbym tymi stanowiącymi to, kim jestem dzisiaj. Bo byłem uparty w swoich dążeniach, a i dojrzewanie wzięło mnie w swoje władanie.


I tak na czwartym roku zostałem pałkarzem ślizgońskiej drużyny, tym razem postawniejszy, z krostami przykrytymi jakimiś magicznymi kosmetykami naturalnymi od mamy (tak, od mamy, nie oceniajcie mnie) i zdecydowanie bardziej lubiany. Na początku zachowywano się wobec mnie z rezerwą; przyjęto mnie dlatego, że poprzedniego pałkarza do łóżka w skrzydle szpitalnym przykuła przykra kontuzja i nie zapowiadało się, aby wrócił na miotłę. Byłem najlepszy z przeciętnych kandydatów, a zawodnik potrzebny był na zbliżające się mecze. Mając w pamięci tego dziwnego chłopczyka nie byli pewni, czy dam sobie radę.


A ja dałem, ha! I to jak! Słałem tłuczki w stronę przeciwników, bach, bach! Ze swoją nadpobudliwością ciągle szukałem jakiegoś ujścia dla swojej energii, a napieprzanie okazało się świetną ku temu okazją. Latałem na tej miotle jak szaleniec i muszę nieskromnie przyznać, że kilku nie takich najgorszych graczy udało mi się posłać do pielęgniarki (u której też często bywałem, ale z różnych przyczyn – to przemilczmy). Zamknąłem usta szydercom swoimi podniebnymi popisami i niemal z dnia na dzień zostałem szkolną gwiazdą. Pojawili się znajomi, dziewczyny… i ten nagły przyrost sławy zesłał na mnie głównie kłopoty. Tak przynajmniej nazwała to rodzina i ciało pedagogiczne, ale czy ja wiem, czy i ja bym to ujął w ten sposób?


Nie mogłem skupiać się i na swojej sportowej karierze, i na nauce jednocześnie. Samodzielnie pochłaniały mnóstwo czasu, a co dopiero oba naraz? Przez cztery lata nieistniejący w Hogwarcie albo istniejący tylko jako obiekt drwin, zachłysnąłem się popularnością jak dzieciak biorący pierwszy w życiu łyk Ognistej. Mój wybór był dla mnie oczywisty, ale nie był już taki dla nauczycieli. Jak już wspomniałem, nie byłem geniuszem, więc gdy tylko odsunąłem od siebie książki, moje oceny poleciały na łeb, na szyję, czym na początku przejąłem się niemożliwie – a z czasem i na to zobojętniałem, niepomny na gderanie psorów, że „marnuję sobie szkolne lata”. Nie, ja czułem, że dopiero teraz zaczynam naprawdę wykorzystywać młodość.


Wpadłem w towarzystwo gwiazd Slytherinu, które – chociaż złożone w pewnej części z błękitnokrwistych – wcale nie było grzeczne, ciche i spokojne. To było idealne środowisko dla moich szalejących hormonów. Wspomnienie płaczliwego dziecka zaczęło się w mojej głowie rozmazywać z kolejnymi szklankami Pięści Hagrida; widmo chudego nastolatka uczepionego strachliwie siostry oddalało się ze zwycięstwami drużyny. Zawsze nosiłem w sobie mnóstwo emocji i łatwo było o wyprowadzenie mnie z równowagi, ale jak kiedyś śmiano się z moich wściekłych grymasów, tak zaskakująco szybko zaczęły one budzić niepokój. Ile razy sobie knykcie zdarłem, ile siniaków nabiłem innym, ile bójek sprowokowałem – nie zliczę. Szlabany nie były mi straszne, lubiłem być ich rekordzistą.


Swojej siły nie wykorzystywałem jednak tylko do obrony swojego honoru, na którego punkcie dostałem bzika. Równie chętny byłem do stawania w obronie innych. Sproutowie już tak mają, że nie mogą patrzeć na cudzą krzywdę – i, mimo wątpliwości dręczących mnie od dnia, w którym stałem się uczniem Hogwartu, ja nie byłem w tej kwestii żadnym wyjątkiem. Obelgi, przemoc, inne formy znęcania się: wystarczyło tylko podejrzenie, żeby winny oberwał. Zwłaszcza, gdy rozchodziło się o czystość krwi. Na to byłem szczególnie wyczulony. Znaleźli się w moim kręgu tacy, którzy próbowali mnie przekonać, że status jest wyznacznikiem wartości, że jako czystokrwisty czarodziej powinienem to rozumieć. Nie rozumiałem i nie chciałem, każdego takiego chętnego odstraszałem ostrym warknięciem, że ma zamknąć japę. To była kolejna rzecz, która odróżniała mnie od Ślizgonów. Notowałem je wszystkie na liście gdzieś w głębi umysłu, a decyzja Tiary gryzła mnie coraz bardziej i bardziej. Co takiego zobaczyła, że postanowiła mnie tu przydzielić? Czym sobie na to zasłużyłem? Czy nie byłem życzliwy jak Puchoni, odważny jak Gryfoni? Dlaczego?


Kim ja właściwie jestem? – padło kiedyś sakramentalne pytanie. No kim? Nie wiedziałem. Szukałem odpowiedzi. Szukałem siebie.


Przejęcie władzy przez Grindelwalda nie ucięło wcale szaleństw naszej grupki, przeniosło je tylko bardziej pod ziemię. Wojskowa dyscyplina, nieoficjalne nauczanie czarnej magii… To wysysało z uczniów wesołość. Wszystko przygasło. Wiedziałem, że aktualny porządek jest zły, że tak nie powinno być, że nowy dyrektor Hogwartu na swoje stanowisko nie zasługuje, ukradł je, wślizgnął się między mury szkoły jak jadowity wąż i pokąsał wszystkich. Narastał we mnie bunt, chciałem… nie wiem. C o ś zrobić.


Ale nie mogłem nic. Bezsilność mnie zabijała, nienawidziłem się tak czuć.


Przypomniało mi to wszystko żałobę po mojej siostrze, tylko z dodatkowymi atrakcjami. I jak wtedy uciekłem – tak uciekłem i wówczas. W treningi, sekretne imprezy i w ramiona dziewcząt. To właśnie gdzieś od piątej klasy zacząłem umierać z miłości: coś miałem w sobie, że je, starsze, młodsze, rówieśniczki, do mnie ciągnęło jak do miodu. Może dojrzewanie, które wciąż zmieniało moje ciało i odkryło przed wszystkimi, że wcale taki brzydki nie jestem, a może nawet zasługuję sobie na miano przystojnego z tymi niesfornymi lokami nad czołem, butnym spojrzeniem błękitnych oczu, cwaniackim uśmieszkiem i orlim nosem. Za bardzo im współczułem, żeby się nimi bawić (choć za mało, by ich nie rozkochiwać swoim zainteresowaniem), dlatego zawsze byłem z nimi szczery, co i tak kończyło się kobiecymi łzami.


Bo umierałem z miłości, ale codziennie z innej.


Kradłem pocałunki, splatałem ze sobą palce moje i ich, głaskałem po włosach, szeptałem, że uwielbiam; zabierałem im serca i rzadko umiałem je odpowiednio oddać, co łamało też moje – paradoks. Nie chciałem nikogo krzywdzić, a jednak robiłem to niestałością swoich uczuć. Bo kochałem wszystkie te dziewczyny, zapewniam, tylko że miłość przychodziła do mnie i odchodziła  zbyt szybko. Kilku się nawet oświadczyłem w szkole, o czym, zawsze przekonany, że to tym razem na zawsze, powiadamiałem rodzinę listownie. Zazwyczaj następnym listem, który wysyłałem do Sproutów, było sprostowanie, że jednak już nie jestem z tą Claudią, Milicentą, Hecate, Belloną, Pansy… Nazywały mnie podstępnym, podłym wężem, rasowym Ślizgonem, a ja nie rozumiałem, o co chodzi. I bałem się.


To był też rok SUMów. Nie poszły mi tak źle, by powiedzieć, że egzamin uwaliłem, ale... no… Rodzice wtedy zrobili mi taką awanturę, że w pewnym momencie zobaczyłem piekło. Od tamtego momentu do nauki zacząłem się bardziej przykładać, chociaż na swoje stanowisko prymusa już nie wróciłem. Zwłaszcza, że tak lubiłem eksperymentować z alchemią.


To jest właśnie ta grubsza sprawa, o której mówiłem. Miałem smykałkę do eliksirów. Nie taką jak do zielarstwa, ONMS czy quidditcha, ale zawsze – i szybko zaczęło nudzić mnie postępowanie zgodnie z recepturą, krok po kroku, składnik po składniku, mieszanie po mieszaniu… Kurde, ale smęty. Dlatego specjalnie siekałem zamiast gnieść, ogrzewałem zamiast ochładzać, lałem trzy krople zamiast pięciu. O wybuchach i innych niebezpiecznych skutkach moich działań nie muszę wspominać, prawda? Te moje próby wynikały może ze skrytej ambicji, by odkryć coś przełomowego, a może z temperamentu, który musiałem powściągać w tym nowym Hogwarcie. Za bójkę mogą mnie surowo ukarać, ale kto mi udowodni, że złe proporcje były celowym działaniem, a nie pomyłką wynikającą z niewiedzy? Chociaż psor obniżał mi oceny i zawsze podejrzliwie, a wręcz ze strachem zerkał na mnie, gdy wchodziłem do klasy, muszę powiedzieć: było warto.


Szósty rok był chyba najcięższym okresem. W szkole się układało, ale w domu… Aspen umierał. Nie mogłem opuścić Hogwartu w połowie roku szkolnego, ale miałem tę świadomość, że mój starszy brat właśnie zionie ducha, a ja… ja znowu nie mogłem nic zrobić oprócz wysyłania listów do domu. Słabo spałem, ledwo mogłem skupić się na lekcjach, a każdego poranka cały w nerwach czekałem na sowę od rodziny. Chciałem krzyczeć, wrzeszczeć, rzucać przedmiotami, jakby to mogło coś zmienić. Czy w ten sposób przebłagałbym jakiegokolwiek boga, jakąkolwiek siłę wyższą, o ile one istnieją, by oszczędzono Aspena? Jak furiat (bo może nim jestem) biłem w ławki z bezsilności. Znowu mnie na nią skazano, jakby za karę za grzechy. Nie chciałem być bierny. Podczas meczy wznosiłem się na miotle trochę wyżej niż zwykle i powtarzałem obsesyjnie w myślach, żeby ktoś zabrał mnie zamiast niego, mnie zamiast niego, mnie zamiast niego, mnie, mnie, mnie. Byłem tak zdesperowany, że w pewnym momencie, tym, w którym było z nim najgorzej, czułem gotowość, by kogoś zabić w zamian za życie Penny’ego. Wizja tak straszna, że zmroziła mi krew w żyłach, ale nie mogłem opędzić się od tej uporczywej myśli, że naprawdę byłbym w stanie to zrobić, gdyby tylko ktoś obiecał mi, że policjant przeżyje. Po tych przemyśleniach spałem jeszcze gorzej, choć nie myślałem, że to możliwe.


Wysłuchano mnie bez ofiar. Dzień, w którym doniesiono mi, że medycy potwierdzili jego cudowne ozdrowienie, był też niemal jak mój powrót do zdrowia. Czułem taką ulgę jak jeszcze nigdy. Wzniosłem tego dnia chyba tysiąc toastów za mojego brata.


Ostatnia klasa – zostałem kapitanem drużyny, co próbowałem pogodzić z nauką do owutemów. Nie wiedziałem, co chcę robić w życiu mimo tego, że w tym wieku powinienem mieć już jakiś sprecyzowany plan. Moi znajomi planowali pracę w Ministerstwie, karierę naukową, artystyczną, sportową, otwarcie własnego biznesu, staż w Mungu… no a ja nie miałem zielonego pojęcia, co ze sobą zrobić. Przede mną stało kilka ścieżek kariery: jako magizoolog, zielarz, zawodowy gracz quidditcha i w ostateczności alchemik, ale do żadnej z nich nie byłem do końca przekonany. Szukałem… czegoś. Wszystkiego i niczego konkretnego jednocześnie. Rok zaś, zaskakująco spokojny w porównaniu z poprzednimi, minął mi zbyt szybko, bym zdążył podjąć jakąś konkretną decyzję i zanim się obejrzałem, trzymałem w ręku wyniki egzaminów (dobre, byłem z siebie dumny, rodzice też wyrazili swoje zadowolenie).


Kim jestem dziś?


Nikim. Nie wiem. Rycerzykiem z rynsztoku. Dokarmiam bezpańskie zwierzęta, dwa koty z ulicy przygarnąłem ostatnio. Biję się w barach o honor, gram w karty, czasem oszukuję. Hoduję mnóstwo roślin w wynajętym mieszkanku. Codziennie zakochuję się bez pamięci.


Dlaczego zostałem Ślizgonem?


Nie wiem. Nie wiem, nie wiem, nie wiem. Nie wiem nic. Szukam własnej drogi, siebie szukam, bo się zgubiłem już dawno. Nazywają mnie furiatem, obijmordą, włóczykijem, zdarza mi się nie wracać na noc do domu, do Londynu nawet. Czy nimi jestem? Też nie wiem.


Chyba tu nie pasuję, ale tego znowu nie wiem.


Mam dziewiętnaście lat i poszukuję – tylko to można o mnie powiedzieć na pewno. Ale na wszelki wypadek zapamiętajcie moje imię.


Może kiedyś będzie wszędzie.


Patronus: Dzik, jak czytamy z księgi Symbolika zwierząt, jest symbolem odwagi, agresji, siły i mocy. No, może trochę się tu zgadza, przyznam się jedynie odrobinę zawstydzony, bo moją porywczość zna już ćwierć Anglii, a pozna ją jeszcze więcej. Wyczarowuję patronusa, w myślach mając proste wspomnienie, może wyidealizowane i zniekształcone przez czas, ale nierozerwalnie związane ze szczęściem. Ciepłe promienie słońca na twarzy, odległy trzepot skrzydeł hipogryfów z hodowli mamy, krzyki i śmiechy rodzeństwa, zapach maminej szarlotki z kuchni, miękka trawa pod bosymi stopami. Dom. Nic więcej mi nie trzeba.













Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 10 +3 (różdżka)
Zaklęcia i uroki: 4 Brak
Czarna magia: 0 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 6 +2 (różdżka)
Sprawność: 16 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaII5
Historia magiiII5
AstronomiaI2
ZielarstwoIII10
ONMSIV20
SpostrzegawczośćII5
KłamstwoII5
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
MugoloznawstwoI5
SzczęścieI5
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Brak -0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
GotowanieI1
Literatura (wiedza)I1
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleII7
PływanieI1
GenetykaWartośćWydane punkty
Genetyka (brak)-0
Reszta: 3

Wyposażenie

różdżka, dwa koty



[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Basil Sprout dnia 02.09.17 0:29, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Anonymous
Gość
Re: Basil Sprout [odnośnik]02.09.17 0:26
GOTÓW!
Gość
Anonymous
Gość
Basil Sprout
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach