Wydarzenia


Ekipa forum
Morpheus Borgin (budowa)
AutorWiadomość
Morpheus Borgin (budowa) [odnośnik]17.05.18 20:29

Morpheus Borgin

Data urodzenia: 14.10.1930
Nazwisko matki: Rookwood
Miejsce zamieszkania: Londyn, ulica Śmiertelnego Nokturnu
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Średnio zamożny
Zawód: Instruktor ujeżdżania istot latających, początkujący łamacz klątw
Wzrost: 177.5
Waga: 71.5
Kolor włosów: ciemnokasztanowe
Kolor oczu: piwne
Znaki szczególne: garść piegów rozsypanych po twarzy; długie włosy; z daleka, okutego w luźne szaty i przy wadzie wzroku patrzącego można go pomylić z kobietą, ale zyskuje przy bliższym poznaniu


Był zły. Zły jak nigdy przedtem i zapewne nigdy potem, ogarnięty wzgardą wobec tego, co reprezentował. Niczym różdżka utkana z cukierków, rzucona między nieletnią swołocz z wymogiem naprawienia jej zębów nieznanymi sobie arkanami magii. Zły na ojca, matkę, na los, na dziadków nie potrafiących zapobiec deprawacji własnego imienia. Wsłuchany w wielopokoleniowe poematy na temat odmienności i braku podstaw do jej akceptowania. To co znane, nie przerażało. Ostygły w młodzieńczym zacietrzewieniu na tyle by uznać się za dorosłego człowieka, lecz nie na tyle, by poznać znaczenie słowa 'przebaczenie'. Rozbudowany słownik Morpheusa nie przewidywał istnienia podobnych wypadów. Nie uznawał bezinteresowności, zrozumienia obrzydzonych sobie pobudek, ani wrażliwości na to, co etycznie i moralnie niezgodne z prawidłami, jakie wpajano mu od samego narodzenia. Był tradycyjny, konserwatywny w poglądach tak, jak życzyła sobie tego rodzina. Znał wiele pięknych kobiet, nigdy jednak gnany własnym popędem nie dopuścił się zbezczeszczenia rodzinnej tradycji, pieczętując tym samym los swój jako zdrajcy w oczach własnych dzieci. Nie znaczyło to jednak że mówił o tym wprost. Jednocześnie był jak siostra i różnił się od niej. Nieprzebrany potok obwieszczeń, przytyków, monologów, debat i porad zachowywał na sytuacje mniej taktowne, ale i mniej uderzające w dumę. Posiadał serce i potrafił z niego korzystać nie odnosząc się jedynie do uzdrowicielskich bajdurzeń o obiegach, pompach i procesie, który końca dojrzy dopiero w chwilę po ostatnim tchnieniu. Zainteresowanie anatomią i hydrauliką kończyło się tam gdzie sypialnie, pozostawiając w rękach uczonych pytania i poszukiwanie na nie odpowiedzi. Nie rozumiał, nie szanował i nie zamierzał powielać pobudek kierujących na tory zepsucia. Wierzył jednocześnie że naprawi swoją skazę, nacinając bliznę, rozgrzebując ranę, zmieniając jej kształt i przeobrażając w coś innego. W coś, czego kiedyś nie będzie musiał się wstydzić myśląc o sobie samym.



Był półkrwi i niestety nie miał na to większego wpływu.



Miłość matki była niezaprzeczalna i prawdziwa. Ciepła, bezwarunkowa, kojąca, niosąca słodką, bezpieczną harmonię. Instynktowna, cudowna i stała. Otoczony nią za cichym przyzwoleniem rodzinnej starszyzny i jej własnego męża dorastał w przekonaniu, że zimna atmosfera ich domu nie przynosi mrozu, a jedynie zdrowe orzeźwienie. Były to szczenięce lata niezrozumienia, bełkotu dziecięcego i wyciągania rąk po wszystko, co wydawało mu się zakazane i jednocześnie najbardziej interesujące. Śmiał się, płakał, krzyczał, wtórował Antosi i uciekał przed nią w popłochu gdy przesadzili z psotami. Była dziewczynką – kruchą, delikatną jak kwiatek istotką, o którą należało zadbać. Była odbiciem jego samego, o podobnych oczach, podobnym uśmiechu i tylko przeciwstawnym biegunie przeznaczenia. Bawili się całe dnie mając jedynie siebie, odtrącani przez pryzmat niedorosłości i szczeniactwa, jakim odznaczali się nie znając jeszcze powinności i konieczności wynikających z życia w społeczeństwie. Świat stał przed nimi otworem, ale byli zbyt młodzi na to, by poprawnie określić którym. Czas płynął. Rośli, nabierali ogłady i rozumu. Najważniejszych rzeczy dowiadywali się zbyt późno by otulić je w kożuch tolerancji. Zbyt późno, by nie zapałać obrzydzeniem. Nadeszły nudne, zimniejsze dni spędzane nad opasłymi tomiszczami okurzonymi upływem czasu i terminu ważności. Wiedza – jak mawiał dziadek – jest kluczem do swobody szydzenia z ignorancji. „Wiedza jest cechą ludzi inteligentnych i koniecznością dla czarodziejów, którzy chcą cokolwiek znaczyć. Bez wiedzy nie będziecie godni własnych różdżek”. Morpheusa nigdy nie ruszało to tak jak Antonię. Ona z ochotą zasiadała w głębokim fotelu, dźwigając na chudych kolanach poważne księgi traktujące o tematach równie nudnych co życiowe debaty przy stole. Mądra, głodna wiedzy jak zaniedbany kociak czułości ręki, która w przychylnym geście jest ku niemu wyciągana. Oddana pochłanianiu ich, jakby wszystkie egzemplarze mieli spalić wraz z nastaniem świtu stanowiła przeciwwagę dla brata, który nie odnajdywał w sobie niczego więcej prócz uległej pokory wobec dziadkowych zarządzeń. On robił to, ponieważ tego od niego wymagano. Ona głęboko do serduszka wzięła sobie prawidła dziadka, ozdabiając jego starczą facjatę uśmiechem zadowolenia. Ojcował im od dawna znacznie bardziej niż jego syn, zajęty sprawami istotniejszej wagi niż własne potomstwo. Przesiadywał z nimi większość dnia, ucząc rozumieć złożoność zdań i odpowiadając na pytania i cierpliwie znosząc. Miast matki, którą odtrącili i nieobecnego ojca pospołu z Antosią zachwycił się po raz pierwszy, gdy do tej pory niezgrabne palce wnuka przesunęły się po klawiszach starego instrumentu w rytm czystej, ciepłej melodii cichutko nuconej z drugiego końca pokoju. Nawet pobutwiałe drewno skrzypiących nóg i klapy ugięło się w zrozumieniu dla chwili, łaskawie przestając szeptać płaczliwe melodie. Morpheus grał. Daleko było mu do wirtuozerii mistrzów, jednak w tym domu, w tej chwili, pośród tych ludzi poczuł, że pierwszy raz rozwija skrzydła. I chociaż pewność siebie zyskał dopiero później, gdy pierwszy wybuch mocy magicznej poraził go od koniuszków palców aż do trzewi, nigdy nie zapomniał uczucia towarzyszącego wieczorom spędzanym razem, gdy godzony z cichutkimi prośbami babki zasiadał na obitym kozią skórką stołku. Płodził wtedy na nowo dawno już obmyślane proste, skoczne melodyjki idealne pod odpoczynek od kolejnych czterech rozdziałów opisujących właściwe znaczenie i zastosowanie run, którymi ich męczono. Czytał, rozumiał, lecz nie dążył do wszechstronnej doskonałości, wierny przekonaniu że nazwisko wychodzące poza krew ma silne korzenie, o które należy dbać, by drzewo nie powaliło się i nie przygniotło ich dumy. Pokornie uczestniczył we wszystkim, co narzucił jemu i jego siostrze dziadek, nie odnajdując jednak równej jej radości w wertowaniu pożółkłych, równo zapisanych stronic. Wspaniałość gry na instrumencie była stała, lecz krótkookresowa. Nie zapomniał jak poczynić melodię z kilku dźwięków, nie poddał temu jednak swojego życia. Innych sztuk artystycznych nie uznawał za interesujące. Szukał – niczym posokowiec na polowaniu węszył tropem zwierzyny, która zmyślnie uciekała sprzed jego nosa. Musiał być cierpliwy. Musiał rozważnie wybrać ścieżkę, którą zacznie podążać podczas szkoły i tuż po niej. Musiał zmyć z siebie hańbę jaką naznaczyła ich matka, pokazując iż wrze w nim czarodziej, nie półśrodek ewolucji. Nie był Rookwoodem, nie identyfikował się z tą rodziną.



W Instytucie magii zasymilował się z otoczeniem znacznie szybciej niż siostra. Trawiony jedynie przez trzeźwość umysłu i zalążki daru chłodnej logiki zaszczepianej mu przez ojca z okazji każdej rozmowy nie narzucał sobie kary metaforycznego samookaleczania. Nie zagryzał warg i nie spuszczał głowy, nie chcąc znaleźć w spojrzeniach niechęci. Był nowy i nim wybiło się jego nazwisko, już należał do czystej grupy, już jadał wspólne posiłki i już przemawiał głosem tłumu. Dziecięca agresja wobec „gorszych” od niego bardzo mu w tym pomagała. Nie był wybitną jednostką zapamiętaną jeszcze przez kolejne pokolenia. Posiadał dar nie zawsze trafnego komentowania otaczającej go rzeczywistości, nieczęsto lękając się konsekwencji jakie z tego wynikały. Borgin nie boi się wyzwań, a jedynie oczekuje, kiedy te rozewrą przed nim swe omszałe, zakurzone wrota. Nie był typem heroicznego bohatera rzucającego się w wir wydarzeń jedynie po to by zaistnieć. Nie chciał zapisywać się na kartach historii, a przemykać chyłkiem w cieniu, sposobiąc się do ataku od strony pleców. Sprawdzić siebie i sprawić, by nikt nigdy nie potraktował go tak jak zasługiwał na to przez pryzmat krwi. Być ponad to kim go stworzono. Szybko pojął także iż to o czym się nie mówi pozostaje poza światem. Przemilczenie pewnych tematów przynosiło korzyści, dlatego chociaż język miał chwilami wyjątkowo długi i ruchliwy, powściągał go wkraczając w grząskie bagno opowieści o rodzinie. Im mniej się wie, tym lepiej się sypia... Przynajmniej w pewnych kwestiach.



Pojedynkował się na tyle, by w efekty uboczne i sińce rozkładały się równomiernie na nim i jego oponencie. Nie przegrywał z kretesem, ani nie zwyciężał samym pojawieniem się w polu rażenia. Nie przykładał wagi do większości szkolnych przedmiotów, prześlizgując się na ocenach pozwalających mu jedynie przeskakiwać z roku na rok. Nie był głupi, nie musiał ślęczeć godzinami nad pergaminem by zapamiętać jego treść. Zielarstwo nie interesowało go w ogóle, już po opuszczeniu szklarni wyrzucał z pamięci niepotrzebne mu informacje, historia magii sprawiała że dosypiał kolejne godziny, transmutacja bawiła jedynie pozornie, przestając gdy na trzy długie dni padł ofiarą dowcipu zmieniającego go w bure kocię, zaś warzenie eliksirów pierw męczyło, by później frustrować. Gromiony ciężkim wzrokiem posępnego nauczyciela ślęczał nad fiolkami i odwarami dłużej niż inni, skrobiąc cynowy wylew kociołka paznokciem i z utęsknieniem zerkając na wyjście z sali. Był królem wśród laików, nie próbując nawet zrozumieć dlaczego szerokie horyzonty trzeba było umacniać. Wiedza to potęga – wiedział to, ale z roku na rok coraz mniej szanował. Runoznawstwo szło mu dobrze dzięki domowej lekturze. Odnajdywał czarcią psotę w doszkalaniu się w dziwnych jego aspektach jedynie dla faktu, iż świeżo zatrudniona nauczycielka nie była stetryczałą, starą wiedźmą w grubej sukni i spiczastym kapeluszu. Podstawy teorii czarnej magii nęciły niczym zakazany owoc. Niezgorzej radził sobie ze zwierzętami. Domowa nauka jeździectwa i dobre wyniki latania na miotle pomogły mu ukierunkować swoje młodzieńcze zainteresowanie na zdobywanie przestworzy. Było to o wiele bardziej zabawne niż większość rzeczy, których już doświadczył. Nigdy nie widział się w roli zawodowego gracza quidditcha, ani wielkiego wirtuoza podniebnych cyrków. Nie chwalił się tym w domu, za woalką półsłówek ukrywając odsunięcie swojej osoby od wizji kolejnego pomagiera w rodzinnym interesie. Nie rezygnował z tego kategorycznie – wciąż nie odnalazł swojej życiowej ścieżki, wierząc że coś umyka jego percepcji. Odskocznia od tego co już znał zabierała jego umysł pod różową chmurkę marzeń i rozmyślań. Szybko się nudził, toteż wynajdywał sobie nowe atrakcje, porywając w locie małe, niezgrabne ptaszki, czy wyrywając sowom wracającym do zamku listy ze szponów i dziobów. Nie był ulubieńcem szkolnego ptactwa, wielokrotnie gnębiony ponurym pohukiwaniem i bezpośrednim atakiem. Wychodził z tego na tarczy, niczym zawodowy tchórz uciekając w 80% przypadków. Innym razem wojenne rany nosił jeszcze długo, rezygnując z podwijania rękawów śnieżnobiałych koszul i wstydliwych rozpraw na temat stanu własnych policzków. Tajemnica zdawała się przydawać mu magii. Rycerz bez blizn wszak był wywernią rzycią a nie rycerzem. Poza tym był normalnym, zdrowym chłopcem spowitym darem magii. Bawił się przednio, przeżywał mniejsze i większe miłostki, zaszczycał szlabany i konkurował z innymi. Miał dwójkę, czy trójkę bliższych mu kolegów, łażąc wszędzie niczym stado chochlików wypuszczone z jednej klatki.



Szkołę opuścił pozornie doroślejszy jedynie na froncie. Wewnątrz wciąż był dzieckiem, co nieszczęściem manifestował wobec tych, których uznał za godnych jego prawdziwej osoby. Powrócił do domu, chwilowo pomagając w prowadzeniu sklepu, gdzie czarna magia dotknęła go bezpośrednio tak poważnie po raz pierwszy. Przez własną ciekawość i chwilowy brak posłuchu prawie padł ofiarą jednej z klątw, nie wsuniętych jeszcze za grube, spękane szkło gabloty przy kasie. Normalnie machnąłby na to ręką, nie pragnąc zagrzać tu miejsca na dłużej, porażony jednak wybuchem agresji wobec gumochłonności jaką się wykazał i ogromu nieszczęść, wizją których został uraczony by wydusić z niego potrzebę powtórzenia wyczynu zapałał, zdawałoby się, chwilową potrzebą zapanowania nad problemem. Wtedy też powoli zaczynał rozumieć zasadność dziadkowych mądrości. Wtedy podziękował staremu Borginowi za osobiste pilnowanie jego lektury. Nie pozostawał mocno w tyle, przyswajając sobie runoznawstwo i teorię jeszcze wtedy, gdy nie uznawał tego za wartościowe, zaś czarną magię w stopniu bardziej zaawansowanym niż liznął za lat szkolnych. Pojęcia, jakie powinny być dla młodego żółtodzioba abstrakcją nie robiły na nim wrażenia, obite o uszy i umysł wiele lat wcześniej. Z własnej, nieprzymuszonej woli ponownie zajrzał do dziadkowych ksiąg, sięgając języka u robiącej karierę siostry i zdobywając się na pierwsze, niepewne kroki w kierunku własnej przyszłości. W sklepie pracowało kilkoro łamaczy, żaden z nich nie wyglądał na takiego, któremu z łatwością przychodziło bycie tym, kogo sobie umyślił. Morpheus pozostawał żółtodziobem z dopiero kwitnącym pąkiem pasji, ufając przeczuciu iż jest to jedynie chwilowy kaprys – krotochwila jakiej sam był nieszczęśliwym bohaterem. Gdy jednak lata mijały, jego głód nie wygasał, zaś każda kolejna poznana runa zdawała się być zbyt nieistotną by uznać że jest gotowy wyruszyć na szlak, dopiero wtedy uznał, iż powinien poświęcić temu swoje życie. Temu i posadzie, jakiej dochrapał się stażując u instruktora jazdy w prywatnym ośrodku. Zaczął w ostatnie wakacje przed opuszczeniem szkoły i chociaż była to bardziej odskocznia od męczącego wysiłku umysłowego, doceniał swoje powolne dokonania. Ze sprzątania hipogryfich boksów z ekskrementów przeszedł do ich oporządzania przed i po lotach i jazdach. Z nacierania oliwą skórzanych siodeł i wędzideł dla granianów przeszedł do oprowadzania na długiej lonży i pierwszych, nieśmiałych instruktaży o podstawach obchodzenia się z nimi. Wtedy też poznał abraksany, wtedy ujrzał pierwszego aetonana. Wtedy, świadkując upadkowi z dużej wysokości jednego z pracowników dane mu było prawie posikać się na widok testrala. Potem było już tylko lepiej. W niczym nie był decydująco dobry, jednak zdolny na tyle by móc podjąć się pierwszych zadań, jakimi obarczono jego wciąż młodzieńcze barki. Cztery dni w tygodniu pojawiał się w stadninie, wieczory spędzając na czytaniu i zagadywaniu swojego trującego, bliźniaczego kwiatka, na pozostałe zaś dni znikał ponownie stażować, tym razem pod opiekuńczym ramieniem poskramiaczy klątw siedzących w temacie dłużej. Nie chciał wchodzić na drogę ministerialną, bojąc się pełnego nadzoru i poskąpienia mu możliwości własnej inicjatywy. Nie przejawiał jej może wystarczająco wiele by chcieć kroczyć własnymi ścieżkami, jednak terminowanie na drodze znajomości i kontaktów wydawało mu się subtelniejsze i głębsze. Płaszczył się wtedy przed jedną osobą, nie przed całym zastępem stetryczałych wróżek i czarodziejów o nosach krzywych niczym połamany łopian. Mógł także korzystać z zasobów sklepowych, nie uszczuplając ich wartości własnym treningiem. Na co bowiem w sklepie z przeklętymi przedmiotami zakute w srebro opalowe wisiory pozbawione pułapek. Nie znaczyło to jednak że nie zdarzało mu się próbować to osiągnąć - nie świecił przykładem, nie dało się tego ukryć. Dzięki rodzinnemu wsparciu i własnoręcznie zarobionym galeonom, z Yorkshire udało mu się przenieść do serca czarnomagicznego Londynu – wprost na ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Zakupił tam wcale niebrzydkie, niewielkie mieszkanko, które przysposobił do swoich potrzeb i w niedługim czasie udostępnił swojej drugiej połówce. Nie był towarzyskim wariatem, nie korzystał z uroków spędzania każdej chwili wolnego czasu z innymi na szalonych wyprawach. Po prawdzie wolnego czasu miał zbyt mało by siąść, podrapać się po tyłach i zastanowić nad jego marnotrawieniem. Mimo to nie żałował ani chwili, odnajdując niezwykłą przyjemność w tym co robił. Nie zbawiał świata, nie bawił się w bohatera, nie uwalniał pięknych kobiet z wysokich wież ani nie rozpracowywał metody wynalezienia czegoś co zrewolucjonizuje myślenie. Mimo to bawił się przednio, wystawiając się frontem do odbiorców. Widział zmianę w Antonii, nie miała przed nim wielu sekretów. Była jedną z najbliższych mu osób jako ta, która wytrzymywała z nim najdłużej, dlatego chcąc nie chcąc wiedział o niej więcej niż prawdopodobnie powinien. Sam jednak wciąż nie opowiadał się za jakąkolwiek stroną, nawet pomimo rządzącej nim wizji świata czystego od zeszlamienia. Nie uważał się za człowieka odpowiedniego do działania – jeszcze nie wierzył swoim siłom na tyle, by jak piesek za panem podążyć drogą siostry. Rozważał to wielokrotnie, zaraz ucinając gdybanie westchnieniem i zruganiem siebie samego za bezsens snutych planów. By chcieć dobrze kroczyć drogą zdrowego rozsądku powinien wpierw mieć pewność, że okaże się narzędziem przydatniejszym od zwykłego kijka z hipogryfim łajnem zatkniętym na samym końcu. To nie była chwilowa rozrywka z jakiej mógłby zrezygnować po miesiącu w wyniku znudzenia. Decyzje na całe życie podejmowało się rozsądnie i ostrożnie – tego też nauczył go dziadek, gdy zarzekał się że nigdy nie zmarnuje swojego czasu na kobiety. Okazywał się mądrzejszym człowiekiem, niż wyglądał.




Patronus: Doskonale pamięta dzień, kiedy po raz pierwszy przywołał patronusa. Myślał wtedy o wzroku dziadków, jaki widział gdy jeszcze jako szczeniak bawił się wraz z nimi i siostrą. O swoim pierwszym pokazie muzycznym, w zaciszu wewnętrznego pokoju i w oprawie z ciemniejącego wieczoru. Niesamowite uczucie; nagle wypełniający ciało spokój poprzedził zmęczenie i wypuszczenie utkanego zaklęcia z rąk. Trwało to może trzy albo cztery sekundy, aczkolwiek wysiłek sprawił, że miał wrażenie jakby własnoręcznie zdobył szczyt góry. Po mugolsku, bez teleportacji. Pleciona w jedność mgła przybrała kształt niewielkiej jaszczurki szczerzącej drobne iglice kłów przy jednoczesnym rozkładaniu skórzastego kołnierza u szyi. Nawiedziło go rozbawienie, jak wtedy, gdy w Instytucie po raz pierwszy zobaczył ją na żywo. Cudaczny, mały, naziemny smok każdorazowo robił na nim wielkie, nieproporcjonalne do własnych rozmiarów wrażenie.


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 8 Brak
Zaklęcia i uroki: 5 5 (różdżka)
Czarna magia: 14 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 6 Brak
Sprawność: 7 2 (aktywności)
Zwinność: 8 3 (aktywności)
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Język dodatkowy: norweski II2
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Astronomia I2
Kłamstwo I2
Numerologia I2
Opieka nad magicznymi stworzeniami II10
Retoryka I2
Starożytne runy III25
Spostrzegawczość I2
Ukrywanie się I2
Zręczne ręce I2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Jasny umysł I 2
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Brak -0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Muzyka (wiedza) I½
Muzyka (klawisze) I½
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI1
Jeździectwo II7
Jeździectwo podniebne II7
GenetykaWartośćWydane punkty
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak)-0
Reszta: 1

Wyposażenie

Różdżka, sowa

Gość
Anonymous
Gość
Morpheus Borgin (budowa)
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach