Wydarzenia


Ekipa forum
Velvet Lovegood
AutorWiadomość
Velvet Lovegood [odnośnik]21.12.18 23:44

Velvet Lovegood

Data urodzenia: 4 kwietnia 1931
Nazwisko matki: McGonagall
Miejsce zamieszkania: Hogsmeade
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Podróżnik, autorka dzienników podróżniczych
Wzrost: 163 centymetry
Waga: 57 kilogramów
Kolor włosów: Kasztanowe
Kolor oczu: Heterochromia, oczy różnego koloru - jedno ciemnozielone, drugie brązowe
Znaki szczególne: Wspomniana wyżej heterochromia; bransoletki na obu nadgarstkach złożone z koralików pokrytych runami


Pochmurnego, markotnego wieczora, gdy żałosny zew zgromadzonych na niebie mew nawołuje sztorm, trzymam w rękach swoją przyszłość. Morze jest wzburzone, fale obijają się o brzeg, pozostawiając po sobie ślad słodko wyglądającej piany; jest zwodnicza, nęci by schylić się ku niej, dotknąć opuszkami palców, a skryty wśród wód Posejdon już czai się, by wciągnąć cię w głębiny. Mieliśmy wypłynąć już dwie godziny temu, na mapie spoczywającej w kieszeni kapitana dumnie wyczekuje naznaczona Anglia - ale perspektywa wydokowania statku z portu odsuwa się z każdym uderzeniem pioruna. Nie mam przy sobie zbyt wiele, by odwieść uwagę kwilącego dziecka od rozgrywającej się na zewnątrz wichury; mogę jedynie tulić je do siebie, jednocześnie nucąc kołynsankę o zagubionych kelpiach i modlić się do Merlina, by zasnęło. By przerażenie, jakie trzyma je w swoich szponach, odeszło w końcu w niepamięć. Choć przyszła na świat w ramionach aury całkiem podobnej, wtedy do piersi przycisnął ją ojciec, delikatnie, jak najcenniejszy ze skarbów - teraz jestem tylko ja, zastępując jej oba rodzaje rodzinnego ciepła. Obiecywałam, że do mojego domu popłyniemy z uśmiechem, że wyprawa wcale nie będzie tak straszna, jak opowiadały kobiety z wioski - a teraz obserwuję krople spływające po drewnianych deskach dachu i zastanawiam się, czy rozgniewałam jedno z tutejszych  bóstw zamiarem zabrania z  ziem ich prawowitego mieszkańca. Szepty sugerują, że nikt wcześniej nie dopuścił się takiego grzechu. Nasza przyszłość w tym miejscu, jednakże, dobiegła końca z jego śmiercią, a ja chcę teraz zabrać wnuka do jego dziadków. I żadne bóstwo nie jest w stanie mi w tym przeszkodzić.



Nazywam się Velvet Lovegood. Przyszłam na świat jako ostatnie dziecko swoich rodziców, nieplanowane, powołane do życia dzięki uniesieniu chwili; od dwóch starszych braci dzieli mnie przynajmniej kilkanaście lat różnicy, od siostry nieznacznie mniej. Nigdy jednak nie postrzegałam ich jako bardziej dojrzałych; wręcz przeciwnie, nie oponowali gdy wspinałam się na ich ramiona niczym na najwyższe pnie drzew i przypatrywałam się pozostawionemu na dole światu ze śmiechem. Mierzwili moje włosy, chwytali za ręce i okręcali wokół siebie, aż stopy oderwały się od ziemi i dryfowałam w powietrzu. Od najmłodszych lat pamiętam te zabawy. Ojciec, Lovegood z krwi i kości, rechotał wówczas pod nosem, obserwując nasze figle, ale mama była trochę odeń inna - fukała, gdy jej instynkt podpowiadał, że pozostawialiśmy granice rozsądku w odległym, błogim zapomnieniu. Pamiętam, jak często goniła swoich niemalże dorosłych synów z kuchenną szmatką, skora dać im po głowie, gdy jedno z moich kolan znów wymagało interwencji plastra lub dotyku magii leczniczej. Tata powiadał wtedy, że była prawdziwą córką swojej matki, kręcąc głową i wciąż rechocząc. Ostatecznie i on dostawał po głowie, a my wszyscy śmialiśmy się w niebogłosy, najpewniej płosząc pląsające nieopodal trzminorki.



Przejaw mojej magii pojawił się znienacka, ale w najbardziej wymagającej tego chwili. Obserwowałam wtedy wspinającego się po kamieniu pufka zagubionego w naszym ogrodzie; podróżował od drzewka do drzewka, od krzaka do krzaka, chwilę dłużej poświęcając na eksplorację ukochanego klombu kwiatowego matki, zanim zapragnął bardziej mrożącej krew w żyłach przygody. Z pewnej odległości, tak, by go nie spłoszyć, przyglądałam się jak wdrapywał się na szczyt kamienia - by na samej górze stracić równowagę, pościzgnąć się na zwilżonej poranną rosą powierzchni i spaść z wysokości. Na pewno zrobiłby sobie krzywdę, gdyby nie moja nieświadoma interwencja. Ze stłumionym okrzykiem skrytym przez parę niewielkich dłoni zasłaniających moje usta, spowodowałam, że zwierzątko zawisło w powietrzu tuż nad ziemią, pomiędzy wysokimi źdźbłami trawy. Trwał tak przez chwilę, zanim samoistnie ukazana siła magiczna nie sprowadziła go pomiędzy zieleń, a wtedy pomknął czym prędzej w stronę jednego z krzewów. Straciłam go z oczu, ale do głowy nie przyszło mi nawet rzucenie się w pogoń. Nie tym razem. Zamiast tego trwałam tak jeszcze przez moment, dopóki zaniepokojona matka nie wychyliła głowy zza kuchennego okna i nie spytała, czy na pewno wszystko ze mną w porządku. Moje oczy rozbłysły radością. A jednak drzemało we mnie to, co w wybrańcach Merlina, w szczególnych krewnych wywodzących się z naszej rodziny; tak jak w żyłach mojego rodzeństwa, w moich również płynęło błogosławieństwo magii! Roześmiałam się wtedy, klaszcząc w dłonie, i ile sił w nogach popędziłam do domu, by radosną nowinę obwieścić rodzicom. Tego samego dnia jeszcze kilkukrotnie doprowadzałam matkę do bólu głowy, radośnie lewitując jej ulubioną porcelaną w jadalni, czy zmieniając kolory skarpet ojca. Fantastyczne popołudnie.



Magia była dla mnie siłą wyobraźni. Skupiając na czymś myśli, sprawiałam, że moje marzenia stawały się rzeczywistością, żonglując, obracając, unosząc, znikając. Pamiętam, że z nowych możliwości korzystałam chętnie, przy każdej okazji; uwielbiałam sprawiać psikusy rodzicom i braciom, często zrzucając winę na innego członka rodziny i samej wykręcając się z obowiązku napraw niewielkich szkód, jakie wyrządzały moje swawole. Świat szybko udowodnił mi jednak, że magia to nie tylko niewinna, dziecięca zabawa, a ciemniejsza jej strona nadeszła wraz z okropnym snem. Gdy dziś o tym myślę, cały czas przechodzą mnie dreszcze. Co może czuć dziecko, kiedy nocny spokój nagle, bez powodu, zostaje splamiony wizjami okropnej tragedii dotykającej człowieka, dotykającej całych narodów? Budziłam się wtedy z krzykiem, zlana potem, odmawiałam snu we własnym łóżku, a to, co opowiadałam moim rodzicom, spotykało się z jednym wytłumaczeniem - to tylko sen. Zamknij oczy, policz w głowie konstelacje przypadkowych gwiazd lub pląsające po łąkach lunaballe, a wszystko odejdzie w niepamięć i Morfeusz wynagrodzi cię przyjemnym wypoczynkiem. Rzeczywiście, koszmary rozmywały się zazwyczaj po jednym śnie... Ale wracały niedługo później. Znów powtarzałam widziane przeze mnie sceny, a one znów spotykały się z niezrozumieniem. Z ignorancją. Nie wierzono mi nawet wtedy, gdy widoki zaczęły się spełniać. Gdy to, o czym mówiłam w nocnej gorączce, wydarzało się naprawdę. Z czasem przerażenie ustąpiło miejsca niepewności; wizje złe, okropne, przeplatane były tymi szczęśliwymi. Niejednokrotnie widziałam w snach ludzi uśmiechniętych, spełnionych, świeżo upieczonych rodziców, nowych biznesmenów, osoby dziękujące losowi za to, że uniknęły jakiegoś strasznego nieszczęścia. Z początku nie rozumiałam, czym była ta umiejętność. Nie wiedziałam, że klątwa mojej praprababki odezwała się i w mojej krwi; jak dowiedziałam się kilka lat poźniej, ona również była jasnowidzem. Również była jasnowidzem, któremu nikt nie wierzył.



Z wytęsknieniem czekałam na swój własny list z Hogwartu. Gdy w końcu nadszedł i mogliśmy wspólnie, całą rodziną, udać się na zakupy na Ulicę Pokątną, byłam wniebowzięta pięknem magicznego świata, do którego pełnoprawnie już przynależałam - lub miałam przyleżeć po tym, jak Tiara Przydziału wyda werdykt odnośnie mojej natury i domu, do jakiego nadawałabym się najbardziej. Przez kilkadziesiąt długich minut - choć znudzeni, zmęczeni czekaniem bracia twierdzili, że zajęło mi to przynajmniej kilka dób - przesiadywałam w menażeriach, poznając tamtejsze zwierzęta, ich charaktery. Nie mogłam zdecydować się pomiędzy kotem a sową; ten wybór był wówczas niebywale abstrakcyjny, bo zakochiwałam się w każdym stworzeniu, które napotkałam na swojej drodze. Ostatecznie jednak - gdy ojciec zagroził brakiem deseru na obiad przez moje rosnące niezdecydowanie - wybrałam czarnego kociaka, odrobinę nieśmiałego, potykającego się o własne nogi przy aktywniejszej zabawie. Chyba rozczarowałam wtedy najstarszego z braci, entuzjastę sów i wszystkiego co lata, bo nigdy nie dogadał się z Bell, twierdząc, że ta obudziła w nim pokłady dziwacznej alergii. Tak czy inaczej, kotka została ze mną i żaden argument - nawet ten o podartych, nadgryzionych swetrach - nie był w stanie tego zmienić.



Podejrzewałam, że zostanę przydzielona do Hufflepuffu. Mama od zawsze powtarzała, że do twarzy mi w żółtym, a ja chętnie obserwowałam raz po raz gramolące się ścieżkami naszego ogrodu borsuki; nie wiedziałam wtedy, że Tiara Przydziału brała pod uwagę to, co kryło się w głowie i sercu, zamiast preferencji estetycznych i ulubionych zwierząt. Listownie uświadomił mi to dopiero ojciec, po tym, jak Tiara w moim przypadku orzekła Gryffindor najtrafniejszym wyborem. Z dumą zaakceptowałam ten wybór i dołączyłam do swojej nowej, szkolnej rodziny. Bardzo chętnie przesiadywałam na błoniach wpatrując się w niebo, w pracowniach eliksirów - które ukochałam nad życie - lub w zielarniach, poznając tajniki przedziwnych roślin magicznych, zupełnie innych od tych, które podziwiałam w klombach matki. Wiele z nich było tak pięknych, jak niebezpiecznych, więc z uwagą słuchałam wskazówek profesora odnośnie tego, jak należy się z nimi obchodzić.
Szybko ulubiłam sobie też astronomię i historię magii. Z pełnym zaangażowaniem i chłonącym umysłem słuchałam o tym, jak rozwijała się magiczna kultura czarodziejów, jak ewoluowaliśmy przez wieki i docieraliśmy do wspaniałej społeczności, jaką jesteśmy dzisiaj. Z tych zajęć rzeczywiście ciężko było mnie wygonić, choć zdecydowanie najchętniej przesiadywałam w lochach, pochylając się nad kociołkami, siekając składniki i obserwując, jak zmienia się barwa cieczy. Wertowałam podręczniki, uczyłam się jak odczytywać gwiazdy, ani razu nie zasnęłam na żadnym z wykładów - nawet najmniej porywającym, co wielu moich kolegów uznawało za dziwaczny sukces. A jeśli już o kolegach mowa, zawsze miałam ich całkiem sporo, tak myślę. Otaczałam się przyjaznymi, często odrobinę szalonymi jednostkami, za które wskoczyłabym w ogień; przeżyliśmy razem wiele cudownych lat i często gdyby nie ich pomoc, lądowałabym na szlabanach za wściubianie nosa w nie swoje sprawy.
Lata nauki zleciały mi niebywale szybko. Czasem mam wrażenie, że aż zbyt szybko. Młodość ma swoje przywileje, a tym, którzy cieszą się życiem, zazwyczaj upływa ono błyskawicznie; tak też stało się z siedmioma latami pobytu w Hogwarcie. Gdy ostatni raz pakowałam swoją torbę, szykując się do opuszczenia zamku, pamiętam, jak emocje ściskały mi gardło. Bałam się dorosłości, która niebawem miała nadejść - ale jeszcze bardziej bałam się pozostawienia za sobą tego wspaniałego świata. Z leciwym już kotem, leniwym, śpiącym na moich kolanach w przedziale pociągu, ocierałam łzy smutku, gdy Hogwart Express wyruszył ze szkolnej stacji. Choć za progiem czekały już nowe przygody, zawsze ciężko było mi rozstać się z czymś, z czym zżyłam się tak bardzo.



Chwilową pustkę w sercu szybko wypełniły podróże. Korzystając z wiedzy nabytej w Hogwarcie, zapragnęłam zrealizować swoje dziecięce marzenie - pójść śladami starych czarodziejskich kultur i sprawdzić, ile z ich pozostałości zachowało się do dzisiaj. Skorzystałam przy tym z pomocy finansowej rodziców, by rozpocząć swoją wędrówkę, z zamiarem zarabiania własnych pieniędzy poprzez prowadzone przeze mnie dzienniki podróży, jakie następnie zamierzałam wydać w formie książek dla czarodziejów równie ciekawskich, spragnionych świata, dotarcia do korzeni. Pierwsze kroki skierowały mnie do Azji. Dzięki życzliwości tamtejszych uczonych oraz grupie podróżników o skądinąd podobnych pobudkach i zainteresowaniach, mogłam podziwiać miejsca naznaczone przez czas i magię płynącą w żyłach naszych przodków, pierwszych kultur. Z chęcią przechadzałam się odpowiednio zachowanymi ruinami magicznych budynków, z pomocą ekspertów odczytywałam symbole wyryte w kamieniu, zapisane na pergaminie, uwiecznione w malowidłach. Było to niczym spacer wśród duchów, a każdy kolejny ślad opowiadał mi swoją własną historię. Zapisywałam wszystko pieczołowicie, katalogując swoje wyprawy i znaleziska - bo i takich nie brakowało. Odkrywaliśmy artefakty przeszłości, które często swojej magii były już pozbawione, ale zdarzały się i te wciąż skuteczne w swym działaniu. Następnie trafiały one do przeznaczonych do ich przechowywania placówek, a nam, podróżnikom i poszukiwaczom, przysługiwał jedynie zaszczyt opisania znaleziska w naszych notatkach.
Po Azji postanowiłam sięgnąć jeszcze dalej, do samej Afryki. Tam jednakże nie przesiadywałam zbyt długo; do głosu dochodziły pierwotne pragnienia i zamiast eksplorować kraje najstarszych z mugolskich i czarodziejskich kultur, powróciłam do Europy, tym razem podążając szlakiem wyrytym przez narody skandynawskie. Norwegia, Szwecja, Dania... Wydawało mi się, że wręcz pożerałam te miejsca, w każdym z nich odnajdując skrawek zapomnianych już społeczności. Mugole z pewnością zdziwiliby się, gdyby wiedzieli, jak wiele z dokonań zapisanych w ich historii było możliwych za sprawą magii. I tak też trafiłam odrobinę dalej, do niewielkiej, islandzkiej osady, która od niemagów odgrodzona była stosownymi zaklęciami maskującymi. Trafiłam do kultury, jakiej poszukiwałam.



Nigdy nie przypuszczałam nawet, że to, co uważałam za wymarłe, odnajdę w kwitnącym wręcz stanie. Do tego skrawka państwa, niewielkiej cząstki Islandii, nie dotarł jeszcze rozwój techniki. Domy wciąż budowane były z drewna, markety w postaci drewnianych stoisk rozpościerały się nad gołym niebem, budowane według starych zasad łodzie cumowały przy brzegu. Nawet ich ubiór kojarzył mi się z czasami zamierzchłymi; wciąż polowali w okolicznych górach, co stanowiło główne źródło pożywienia, izolując się kompletnie od świata zewnętrznego. Byli samowystarczalni, niesplamieni nowoczesnością, pogrążeni w rytuałach i myślach dominium zapomnianego przez meandry historii - a ja zdecydowałam się osiąść w ich domu na jakiś czas, zbadać ich zwyczaje, warzyć ich lokalne eliksiry. Wbrew pozorom stwarzanym przez protekcję swojej kultury, dla czarodziejów, nawet tych nieczystej krwi, byli gościnni. Z początku często śledzili mnie uważnymi spojrzeniami, upewniając się co do czystości moich zamiarów, ale jednocześnie - tak samo jak ja - wiedzieli, że potrafiliby obronić się przed potencjalnym atakiem. Praktykowali magię, zaklęcia ofensywne i defensywne, a do tego ich liczebność zdecydowanie przewyższała naszą; trafiłam do osady wraz z kilkoma innymi podróżnikami zaprzyjaźnionymi w czasie poprzednich wypraw. Mimo to chętnie dzielili się tym, co mają, oferując przy tym uśmiech i dobre słowo... Którego znaczenie nie do końca jeszcze pojmowałam.



To właśnie tam poznałam Haralda. Pierwszy raz zobaczyłam go, gdy wracał z myśliwskiej eskapady, ze świeżo upolowanym jeleniem zarzuconym na szerokie plecy. Długie, czarne włosy ułożone były w niedbały warkocz, a w brodę wplecione miał kilka lokalnie wyrobionych koralików z wyrytymi runami. Gdybym mogła spersonalizować swoje wyobrażenie o gigancie, o Heraklesie, z pewnością pasowałby do opisu; bałam się go, na początku, gdy wciąż dzieliła nas bariera językowa. Wówczas uczyłam się tamtejszego języka i jego specyficznego dialektu u jednej z kobiet, które przyjmowały podróżników już wcześniej. Być może to właśnie strach sprawiał, że przełamywałam pierwsze opory i powoli zaczynałam rozszyfrowywać zasady lingwistyczne - strach przed górującymi nade mną, chęć zrozumienia, co szeptali za moimi plecami, co krzyczeli w stronę niebios gdy nadchodził sztorm. Chciałam ich zrozumieć. Chciałam wiedzieć, czy zrozumieliby mnie. I, o Merlinie, w końcu zrozumieli.
Nawet nie wiem, kiedy moje serce zaczęło wyrywać się z piersi, a z podróżniczych namiotów przeniosłam się do domu Haralda. Pierwsze wrażenie przyrównujące go do niebezpiecznego, szczerzącego kły niedźwiedzia przyćmił delikatny dotyk szorstkich dłoni, spokojny, niski szept, ciche chrapanie, gdy słońce leniwie wdrapywało się poza linię horyzontu i rozświetlało skąpany w śnie świat tych niezwykłych ludzi. Niebawem okazało się, że byłam w ciąży.
Do dziś nie zapomnę pohukującej muzyki, jaka echem niosła się po osadzie. Kwiatów rozrzuconych po zielonej ziemi, ognia tańczącego na rytualnych pochodniach. Futra, jakie z ramion Haralda przeszło na moje własne. Krwi z rozciętych dłoni, splecionych ze sobą. W blasku księżyca, w objęciach chwili, zostałam jego żoną, przyrzekając, że z nim będzie mój dom, że z nim wychowam córkę rosnącą w moim brzuchu. Życie jednak - znowu - postanowiło inaczej.



Rodziłam w czasie najgorszego ze sztormu, jaki pamiętali najstarsi z osadników. Czarne niebo raz po raz przecinane było smagającymi je błyskawicami, a porywisty deszcz szarpał dachy drewnianych konstrukcji, zagłuszając moje krzyki. Wiatr dudnił w okna, demolował zewnętrzne, niezabezpieczone elementy architektury; co bardziej przesądni szeptali, że nadszedł zwiastowany koniec świata, że bóstwa nie przyjęły kilka dni wcześniej złożonej ofiary na cześć powodzenia nadchodzących Wielkich Łowów. Harald w tym czasie nieustannie trzymał mnie za rękę; jego druga dłoń spoczywała na moim policzku, gdy sam, pochylony, zapewniał, jak mocno we mnie wierzy. Gdy nasza córka w końcu przyszła na świat, w męczarni, bólu i łzach, to, o czym pragnęłam zapomnieć, powróciło ze zdwojoną siłą - tym razem nie we śnie, a na jawie. Moje oczy zaszły mgłą, krzyk zastygł na krwawych, pogryzionych ustach, a umysł pogrążył się w ciemności. Bór u podnóży górskich kompozycji, strumień biegnący zawile wokół leciwych drzew, łuki i kusze dzierżone w dłoniach, uważne kroki na leśnej ściółce. Noc, bezgwiezdna, z idealnie okrągłym księżycem królującym na wielkiej połaci czerni. Dobiegające z oddali wycie. Rytuał młodszych wprowadzanych do życia przez starszych, rytuał dziecka stającego się mężczyzną. Złowieszcze warczenie, przemykający między drzewami cień. Rzucająca się na niego postać ni to człowieka, ni wilka. Rozszarpane ciało, wywlewczone wnętrzności, zadrapana twarz. Połamana kusza. Kilkoro łowców uginających się pod ciężarem tak gwałtownego ataku. Szloch kobiet. Gdy doszłam do siebie, drżąca już nie tylko z bólu, ale i przerażenia, gdy powtarzałam błagalnie, by mnie wysłuchał - on powiedział tylko, że mam się nie martwić. Że to zwykła dezorientacja, chwilowe przywidzenie będące następstwem kilkugodzinnego wysiłku, że da sobie radę, że obroni nas przed wszystkim. W akompaniamencie płaczu noworodka, naszej córki, patrzyłam wówczas w oczy ukochanego mi człowieka, który nie wysłuchał mojego proroctwa. Nie posłuchał go także i później, decydując się na udział w corocznych Wielkich Łowach. Obiecywał mi przynieść futro najdzikszego ze zwierząt. Zamiast tego, nie wrócił już nigdy.



W wiosce zostałam jeszcze przez rok. Pogrążona w żałobie, wydawało mi się, że byłam duchem, który niekiedy zapominał o jedzeniu czy piciu; nie zapominałam jednak o mojej córce, Heldze, która wydawała się rosnąć jak na drożdżach. Była już jedynym, co mi po nim pozostało. Na szczęście - przynajmniej jek Merlin oszczędził przeżywania tragedii, jaką była utrata ojca. Z początku planowałam osiedlić się w wiosce na stałe, stworzyć nam tam prawdziwym dom, ale każdy jej element, nawet niewinny podmuch wiatru, przywodził na myśl cień Haralda, który żyłby dzisiaj, gdyby tylko posłuchał wtedy mych słów. Zostałam jednak sama, wiedząc, że zbyt długo nie będę w stanie utrzymać wszystkiego na własnych ramionach - dlatego zdecydowałam się na powrót do rodzinnej Anglii, do krewnych, którzy przyjęli mnie ciepło, nadzwyczajnie ciepło, oferując wsparcie i pomoc, jakich tak desperacko potrzebowałam każdym skrawkiem swojej egzystencji. Dziś są zachwyceni Helgą, rozpieszczają ją gdy myślą, że nie patrzę, a ja, orientując się w tragicznej aurze wiszącej nad naszą społecznością, drżaca nad przyszłością mojego świata, jakim jest moja córka, zdecydowałam się pójść w ich ślady i dołączyć do Zakonu Feniksa. Nie mogę pozwolić, by nawet najsilniejszy z czarodziejów, najbardziej arogancki w upajaniu się swoją potęgą, zagroził mojemu dziecku.



Być może Tiara nie bez powodu
przydzieliła mnie wtedy do Gryffindoru.





Patronus: Wierzono, że lisy wskazują drogę zagubionym wędrowcom; pojawiają się znikąd i prowadzą do zatracego celu, bezinteresownie i pokojowo, będąc wysłannikami bogów. To stworzenia sprytne, zarówno w polowaniu jak i kamuflażu, wykorzystujące bystrość swoich umysłów do zachowania bezpieczeństwa własnego i swojego potomstwa. Uważano także, że widok lisa jest znakiem pochodzącym od zmarłych, pewnego rodzaju błogosławieństwem. Ze wszystkich tych powodów jej patronus przyjmuje właśnie taką formę.

Wspomnieniem, jakie Velvet przywołuje do granic pamięci w trakcie rzucania inkantacji, jest dzień narodzin jej córki. W staroskandynawskim plemieniu zamieszkującym niewielką islandzką osadę, gdy księżyc królował na niebie i wiatr szumiał między koronami drzew, w pocie i bólu przyszła na świat jej córka - dowód miłości pomiędzy nią samą a poznanym w ów kulturze czarodziejem, który ani na krok nie opuszczał jej boku w tak magicznej chwili. Pierwsze spojrzenie na zrodzoną z własnego ciała i krwi istotkę, szerokie ramiona oplatające ją w delikatnym uścisku bezpieczeństwa i wdzięczności, było to najpękniejszą chwilą jej życia.

Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 122 (rożdżka)
Zaklęcia i uroki:41 (rożdżka)
Czarna magia:00
Magia lecznicza:00
Transmutacja:00
Eliksiry:192 (rożdżka)
Sprawność:2Brak
Zwinność:8Brak
JęzykWartośćWydane punkty
AngielskiII0
SzwedzkiI1
IslandzkiII2
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AstronomiaIII25
Historia MagiiII10
Starożytne RunyI2
SpostrzegawczośćI2
ZielarstwoII10
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Odporność PsychicznaI5
Wytrzymałość FizycznaI2
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Zakon Feniksa00
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (tworzenie )II3
Literatura (wiedza)I0.5
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI1
Taniec współczesnyI1
PływanieI1
WspinaczkaI1
GenetykaWartośćWydane punkty
Jasnowidz-3 (+6)
Reszta: 0.5


Ostatnio zmieniony przez Velvet Lovegood dnia 28.12.18 15:23, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Anonymous
Gość
Re: Velvet Lovegood [odnośnik]28.12.18 15:10
Podbijam. :pwease:
Gość
Anonymous
Gość
Velvet Lovegood
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach