Wydarzenia


Ekipa forum
Kit Cath
AutorWiadomość
Kit Cath [odnośnik]15.02.16 14:17

Kit Cath

Data urodzenia: 23.01.1934
Nazwisko matki:Moore
Miejsce zamieszkania:Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Zawód: artysta
Wzrost: 183 cm
Waga: 77 kg
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: piwne
Znaki szczególne: brak



Mówi się, że najtrudniej jest zacząć, a potem już wszystko idzie z górki. Ja jednak uważam, że najtrudniej jest skończyć to co się już zaczęło. Życie rzuca nam wystarczająco wiele kłód pod nogi, byśmy w siebie zupełnie zwątpili i odpuścili, póki nie ponieśliśmy żadnej większej straty. Tak mi doradzali. Bym odpuścił, zapomniał, ruszył dalej. Świat przecież obfituje w możliwości, a od takich jak ja roi się wszędzie. Ja jednak nie chciałem odpuścić. Nie chciałem zapomnieć. Nie chciałem ruszyć dalej, paląc za sobą wszystkie mosty. Jeżeli mam być szczery mój bunt niczego nie osiągnął. Nie udało mi się spełnić swoich marzeń, jeszcze nikt o mnie nie usłyszał. I może nigdy nie usłyszy? Dziwnie chwytać się mrzonek o sławie, bogactwie i laurach, roznosząc spoconym ludziom kawę. Uśmiechać się i udawać, że wszystko jest na swoim miejscu. Że do tego dążyłem całe życie. Do tego by roznosić goniącym, śpieszącym się ludziom kawę z uśmiechem na ustach. Ale mimo wszystko jeszcze nie chcę się poddać. W Londynie spełniają się marzenia. Tak przynajmniej wmawiali mi rodzice, bym nie uciekł im na drugi koniec świata. Bo czy ktokolwiek słyszał o Londyńskim Śnie? Może usłyszy, jak uda mi się zrealizować wszystko to co sobie zamierzyłem.



Urodziłem się w malowniczym miasteczku, z wieloma pejzażami, mającym równie malowniczą nazwę-  Horsham. Było to miasto przede wszystkim nastawione na turystów, którzy hojnie obdarzali nasz kapitał, jednak i miejscowym żyło się dobrze. Ludzie byli mili i sąsiedzcy, zupełnie odcięci od wydarzeń rozgrywających się na świecie. Wojna była dla nas jedynie pojęciem, podczas gdy jej ogień trawił ludzkość. Roześmiane dziewczyny tańczyły na ulicach, a jeśli zawitał do nas jaki weteran wojenny czy żołnierz był hojnie obdarowywany buziakami najpiękniejszych młodych panien. Tutaj czas zatrzymywał się i robił sobie odpoczynek, pod bezchmurnym niebem, którego nie przeciął żaden pędzący helikopter i nie zaciemniła żadna mgła. W gazetach pisano straszne rzeczy. O ginących z przemęczenia ludziach, palonych budynkach, bombardowaniach, ulicach spływających krwią. Nie wierzyliśmy we wszystko i nie czytaliśmy wszystkiego. Dla nas wojna nie istniała, była czymś zupełnie fantazyjnym, czymś jedynie z sfery wyobraźni. Panny wyszywały piękne stroje, pisały listy, kaligrafowane równymi literkami, puszczały butelki do wody i latawce ku górze. Czekały na swoich panów, przyozdobionych w wojenne ordery. Moja mama też wyszywała stroje,  tańczyła, pisała listy i śpiewała, czekając na tatę. A kiedy ten w końcu wrócił razem z resztą, już nic nie mogło zakłócić spokoju naszych dni.

Coś mi jednak nakazuje wyjaśnić taką kolej rzeczy. Teraz patrząc na to wszystko wydaje mi się, że żyłem w bardzo ograniczonym świecie, świecie pozorów i iluzji. Nie ja je tworzyłem. Nie byłbym do tego zdolny. Moi rodzice zadbali o to by odciąć się całkowicie od kryzysów świata zewnętrznego. Od całego zła, które szerzyło się na ziemi, od śmierci, która zbierała swoje żniwa, od wszystkiego tego o czym trudno mówić, a jeszcze trudniej słuchać. Wiele osób tak robiło. Odcinało się i tworzyło własną rzeczywistość. Było tu wiele małych domków, rodzin z jednym albo dwójką dzieci, szkółka niedzielna, pikniki co weekend, marmurowe kościółki, zadbane alejki. To był nieskażony świat, nasz własny, zupełnie nie podobny do tego prawdziwego. A jednak, mimo że był tak idealny, zapragnąłem się z niego wyzwolić. Chciałem szerzej widzieć i głębiej odczuwać. Chciałem bardziej uczestniczyć w prawdziwym życiu, a nie tylko się jemu przyglądać bądź dowiadywać o nim z gazet. Pomogła mi w tym bardzo szkoła.



Hogward jawił mi się zawsze jako instytucja skostniała, której za nic nie chciałbym być  częścią. Mimo, że tato wyrażał się o tej szkole bardzo pochlebnie, mi wcale nie było śpiesznie by dołączyć w szeregi jej uczniów. Chociaż, chciałem zobaczyć więcej świata i wystawić w końcu nos poza nasze cudowne miasteczko, nie chciałem być kilka kolejnych lat więźniem placówki wychowawczej. Słyszałem od starszych osób o szkołach z internatem i praktykach co tam się odbywały. Teraz myślę, że chcieli mnie nastraszyć, po to tylko by zobaczyć moją przerażoną minę. Ja zawsze we wszystko wierzyłem, niezależnie od tego jak absurdalnie by to brzmiało. Uwierzyłem np. w to, że w chwili, gdy przekroczę próg szkoły, wyjdę z niej dopiero po siedmiu latach. I to tylko wtedy, jeżeli uda mi się zaliczyć wszystkie egzaminy, które trudne są niczym prace Herkulesa. Zagryzałem więc wargę i próbowałem tłumić w sobie strach oraz spróbować zapomnieć o tym co mnie czeka, ale i tak pewnego pięknego ranka, biała sowa, wleciała do salonu, wydając na mnie wyrok śmierci. Otrzymałem list.

Teraz mogę wyśmiewać moją nazbyt bujną wyobraźnię, która sprawiła, że uwierzyłem we wszystko co tylko mi powiedzieli. Może i Hogward nie należał do najnowocześniejszych i udoskonalonych technicznie budynków, ale trzeba przyznać, że robił wrażenie. Nigdy nie zapomnę tamtych murów, które przetrząsałem z kolegami w poszukiwaniu coraz to nowych przygód. Oczywiście nie było to nic szczególnego, cała zabawa polegała na tym, by nie zostać złapanym przez woźnego, kiedy było już po ciszy nocnej. Teraz myślę, że woźnego mogły wcale nie interesować nasze nocne wyprawy,  dla nas jednak było to coś niesamowitego. Walczyliśmy w ten sposób z systemem, a przynajmniej tak to pojmowały nasze młode umysły. Muszę jednak przyznać, że poza moimi dwoma towarzyszami nocnych wypraw nie zawarłem żadnej większej znajomości o której warto wspomnieć. Znałem imiona kolegów, należących do mojego domu, z żadnym jednak nic mnie nie łączyło, prócz przynależności. Nasza znajomość polegała na mówieniu sobie „cześć”, mijając się na korytarzach i skończyła się wraz z końcem szkoły.

Z Albertem i Johnem utrzymywałem jeszcze kontakt, jednak ograniczał się on do listów i odwiedzin, nie częstszych niż raz w roku i to tylko w okresie świątecznym, bo byli dość zapracowani. Ponoć Albert tak jak sobie wymarzył został trenerem, a John pracuje w Ministerstwie Magii. Powinszować. Ja natomiast zupełnie odciąłem się od magicznego świata, zupełnie przystając do mugoli, bo ich zmartwienia i problemy były łatwiejsze do rozwiązania od zmartwień i problemów czarodziejów.

Uczniem byłem bardzo przeciętnym, wysilałem się jedynie po to aby wszystko w porę pozaliczać i nie sprawić zbyt słabymi ocenami troski rodzicom. Interesowało mnie zielarstwo i wróżbiarstwo, stroniłem zaś od czarnej magii. Omijałem łukiem każdego, kogo interesowała ta dziedzina, a trzeba przyznać, że sporo było takich osób. Nie wiem jak skończyli i czy dalej stanowi to ich pasję, ja jednak wolałem nie mieć z tym ani z nimi nic wspólnego.

Nienawidziłem wszystkiego co tylko wiązało się z ruchem, lecz wyjątek w tym stanowił Quidditch. Oczywiście nie należałem do reprezentacji, ale z zapałem oglądałem wszystkie mecze. Podziwiałem uczniów, co pędzili na miotłach i przelatywali sobie nad głowami, a wyraz twarzy mieli taki, jakby od zwycięstwa ich drużyny zależała przyszłość cywilizacji ludzkiej. Wynik zbyt mnie nie interesował, choć solidaryzowałem się z mym domem i czułem się w obowiązku wspierać i dopingować Ślizgonów. Naprawdę jednak mało mnie to obchodziło, po prostu lubiłem na nich patrzeć, a umiejętność latania na miotle była jedyną jaką wyniosłem z tej szkoły i jeszcze jej nie zapomniałem.



Po skończeniu szkoły i otrzymaniu dyplomu wróciłem do rodzinnego domu. Dobrze mi tam było, a rodzicom zbytnio nie wadziła ma obecność. Nie chciałem od razu wybierać się na studia, potrzebowałem chwili odpoczynku, ale też i chwili do namysłu co chcę w ogóle w życiu robić. Tato radził mi bym realizował się w Ministerstwie i tam zaczynając od najniższego stopnia wspinał się po szczeblach kariery aż w końcu otrzymałbym jakąś dobrą i stałą posadę. Mnie jednak nudziła sama wizja, więc o pracy tam nie było mowy. Dni spędzałem tak jakby każdy był niedzielą, nie wysilałem się zbytnio, robiłem tylko to co uznawałem za konieczne. Pewnego dnia, przesiadując w jednej z licznych w tym mieście kafejek natknąłem się na istotę pozaziemską, tak nie pasującą do otoczenia i wyróżniającą się w tłumie, że zafascynował mnie sam jej widok. Nie mogę powiedzieć, że była to miłość od pierwszego wejrzenia, bo wtedy jej jeszcze nie kochałem. Miłość przyszła z czasem, zaczęło się od fascynacji. Miała na imię Meredith, choć mówiła, że rodzice pokrzywdzili ją tak przyziemną nazwą i prosiła by nazywać ją Selene, zupełnie jak boginię grecką z którą się utożsamiała. Nie była jednak zwolenniczką mitologii, po prostu spodobało jej się to imię tak jak wiele innych rzeczy, które również sobie przywłaszczyła. Miała włosy nieco za ramiona, co tydzień inne, była artystką w najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Akcentowała zawsze ostatnią sylabę, paznokcie malowała w czarne kreski, a oczy podkreślała henną. Na karku miała tatuaż, lecącego motyla, który przysiada na rozłożystej gałęzi bukszpanu. Powiedziała, że zobaczyła ten widok kiedyś na spacerze i postanowiła go upamiętnić na swym ciele. Zaśmiałem się wtedy, bo brzmiało to dla mnie jak szaleństwo, ale było niczym w porównaniu z jej innymi nawykami. Uwielbiałem patrzeć na nią, obserwować, jak wpierw zamawia deser, a dopiero później większe dania. Zapytałem się jej skąd takie dziwactwo, bo przecież ludzie lubią najlepsze zostawić na koniec, a nie  właśnie od niego zaczynać. Odpowiedziała mi, że woli zaczynać od najlepszego w obawie, że może jej zabraknąć życia by dostać to co chce najbardziej. Może przecież mieć zawał serca, udławić się ziemniakami albo całą naszą planetę strawi ogień przez zderzenie się z meteorytem. Śmiałem się tylko z jej nawyków i sam zacząłem zaczynać obiady od deseru.

Była wspaniała, niepowtarzalna, oryginalna w każdym jednym calu. Uwielbiała poezję, czytywała całe grube tomy i to ona rozpaliła we mnie miłość do niej. Często chodziliśmy na łąki, od których się roiło w moim mieście. Siadała na szarym kamieniu, a ja ją szkicowałem, starając się oddać całą jej wyjątkowość i niepowtarzalność szarymi kreskami ołówka. Mówiła mi, że mam wielki talent i że nie ona jedna może być muzą dla malarza. Śmiałem się z niej, bo żaden był ze mnie malarz, ale po jakimś czasie rozpaliła we mnie również i to uczucia. Rysowałem szybujące ptaki, początkowo ołówkiem, później węglem i akwarelami. Rodzicom podobała się moja nowa pasja, jednak nie uważali by było to coś, co pozwoliłoby mi się utrzymać w przyszłym życiu. Twierdzili, że to mój kolejny kaprys, że porzucę to tak samo prędko jak i poprzednie moje hobby. Miałem słomiany zapał i szybko się nudziłem, więc nic na dłużej nie przyciągnęło mej uwagi. Kiedyś zbierałem znaczki, całe dwa tygodnie, ale później porzuciłem je na rzecz kart z czarodziejami, a następnie małych szklanych kulek.

Ale nie stało się tak i w tym przypadku. Na początku rysowałem martwą naturę, a pośród niej wyłaniającą się z kłosów zbóż Selene, albo Selene z kwiatami we włosach, z ptakiem na ramieniu aż w końcu z motylem na ręce. Tak delikatnym, tak ulotnym i tak płochliwym. Przywodziła mi na myśl motyla, była tak samo delikatna, niestała, płochliwa i ulotna. Aż pewnego dnia uleciała w siną dal, porzucając mnie i moje miasteczko, zostawiając jedynie taką notkę na pożółkłej, pogniecionej kartce:

„Nie jestem idealna. Zapomnij”

Kiedy to znalazłem w naszym miejscu, jedyny ślad jaki mi po niej pozostał, pierwsze o czym pomyślałem to by ją odnaleźć. Nie ważne gdzie była, w którą stronę poszła, moim przeznaczeniem jest ją znaleźć. A potem zsunąłem się po ścianie i przelałem uczucia me na papier. Całą rozpacz, która targnęła moim ciałem, ale nie wydostała się na zewnątrz. Była moją muzą, a teraz miałem ją jedynie na papierze. Każdy motyl, ćma oraz papieros przypominał mi o niej. Bo kiedy mnie opuściła, zacząłem palić by zapomnieć. Nie potrafiłem jednak, ale nie chciałem też pogrążać się w depresji. Moja mama uwielbia wszelkiego rodzaju aforyzmy, anegdotki i te przestarzałe powiedzonka, którymi lubiła mnie raczyć. Powiedziała, że czas leczy rany, że nie była mnie warta, że była to tylko jedna z setki dziewczyn, które pojawią się jeszcze w moim życiu. Ale nie była jedną z nich. Nie była pierwszą lepszą dziewczyną. Nie była to dziewczyna, którą tylko zaprosiłem na bal, bo nie wypadało iść samemu. Nie była to dziewczyna, której czasami oddawałem napój po to by dała mi przepisać zadanie domowe. Nie była to dziewczyna z którą robiłem projekt szkolny, bo nauczyciel połączył nas w parę, ale nic poza nauką nas nie łączyło. Nie chciało mi się jednak tłumaczyć tego matce, więc tylko powiedziałem, że ma rację i by się mną nie przejmowała. Selene była moją dziewczyną z obrazka i każdy jej rysunek, który tak staranie kreśliłem ołówkiem mi o niej przypominał. Postanowiłem jednak nie sprawiać rodzicom więcej troski i zatroszczyć się o swoją przyszłość, by oni nie musieli tego robić.



I tak właśnie przeznaczenie przywiodło mnie do Londynu, stolicy wszystkiego co do tej pory było mi obce. Uwielbiałem klimat tego miasta, choć widok czarnych taksówek i czerwonych budek telefonicznych sprawiał, że oczy mnie bolały. Wydawały mi się one całkiem nie na miejscu,  dlatego nigdy z nich nie korzystałem, mimo że nie posiadałem samochodu ani telefonu w swym mieszkaniu. Z rodzicami kontaktowałem się listownie, pisałem głównie z mamą o tym jak mi się tu podoba, często przeinaczając fakty. Ona również nie pisała mi o wszystkim, obydwoje byliśmy dorośli i mieliśmy prawo posiadać własne tajemnice. Ojciec wysyłał mi pieniądze, których miał nadto, bo był wysokim urzędnikiem w naszym mieście. Czasami próbował zainteresować mnie polityką, ale w końcu pojął, że jest to niemożliwe i tylko się nadaremno trudzi. Nasze relacje były dobre, zwłaszcza kiedy zrozumiał, że nie wyrosnę na sportowca ani, że nie nadaję się do biura. Chyba próbował mnie zrozumieć, a kiedy mu się to nie udało, zaakceptował mnie takim jakim jestem i starał się wspierać. Oboje byli w stosunku do mnie dość wyrozumiali, być może przez wzgląd na to, że byłem jedynakiem, a może dlatego, że nie wypada odcinać się od własnego dziecka. W każdym razie nie mam im nic do zarzucenia, a życie które teraz wiodę i wszystkie me niepowodzenia nie są ich winą.

Nie mogę jednak stwierdzić, że niczego nie osiągnąłem do tej pory. Wygrałem konkurs malarski, choć nie zupełnie zrozumiano moje prace. Starałem się przekazać w nich głębię moich uczuć oraz targające mną emocje, a jurorka uznała, że w piękny sposób ukazałem spłycenie ówczesnego świata, pozory zaślepiające człowieka oraz rosnący konsumpcjonizm. Nastawienie jedynie na zyski i zanikanie ludzkich uczuć. Nie do końca o to mi chodziło, a z grozy, którą się starałem przekazać światu, wyszła groteska. Tak już w moim przypadku bywa.

Zatrudniłem się potem jako kelner, by choć trochę się uniezależnić od rodziców i muszę przyznać, że spodobał mi się ten zawód. Nie żebym myślał o nim na dłuższą metę, ale tak już bywa, że tymczasowa praca często staje się jedyną na całe lata. Wierzę jednak, że mnie to nie dotyczy i że ktoś w końcu doceni moje prace. Jeżeli nie będzie to mój nauczyciel czy wielki krytyk to przynajmniej napotkane dziecko, które uzna, że ten obrazek naprawdę coś wyraża, tylko nie do końca wie co.



Tak więc jestem tutaj i dzisiaj i staram się żyć życiem współczesnych, odwiedzam biblioteki, chodzę na nocne seanse, czasami pomagam kółku teatralnemu w przygotowywaniu dekoracji. Póki co roznoszę kawę w białym kołnierzyku, ale żywię nadzieję, że pewnego dnia moje prace zawisną w najsłynniejszych angielskich galeriach.




Patronus: Foksterier. Pies towarzyski, spokojny i oddany. Jest wierny jak mało który pies, ale nie nadaje się na domową przytulankę. Czasami ciężko nad nim zapanować, jednak zawsze słucha swego pana. Nienawidzi nudy, przestojów i rutyny. Podobnie jest w przypadku Kita. Szybko się do kogoś przywiązuje i ciężko mu znieść nawet krótką rozłąkę. Zwykle jest spokojny, ale ma też swoje granice tolerancji. Nie lubi, gdy mu się cokolwiek ogranicza i narzuca, jednak rzadko wyraża swój sprzeciw. Stara się brać życie takim jakim jest, ale nie cierpi monotonii. Czasami podejmuje z niecierpliwości i nudy pochopne decyzje, których potem żałuje. Zawsze jednak stara się ze swoich błędów wyciągać naukę.

Podczas wyczarowywania patronusa przywodzi na myśl osobę Selene i chwile z nią spędzone. Siedzą razem na łące, ona skubie źdźbło trawy, a on stara się uchwycić ten moment na papierze. Mimo tego, że wielokrotnie starał się o niej zapomnieć, pamięta każdą jedną rysę twarzy. Uwielbia patrzeć na jej zaróżowione policzki, słodki uśmiech i szereg lśniących, białych zębów. Zwykle ma we włosy wplecione czerwone goździki, jej ulubione kwiaty.













 
5
3
3
2
1
0
5


Wyposażenie

różdżka, miotła, sowa, wąż i pies



Gość
Anonymous
Gość
Kit Cath
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach