Wydarzenia


Ekipa forum
Cassian T. Morisson
AutorWiadomość
Cassian T. Morisson [odnośnik]28.01.16 21:31

Cassian Tobias Morrison


Data urodzenia: 28/12/1923r.
Nazwisko biologicznej matki: Moore
Nazwisko biologicznego ojca: Morisson
Nazwisko rodziców zastępczych: Howell
Miejsce zamieszkania: Anglia, Londyn
Czystość krwi: mugolak
Status majątkowy: ubogi
Zawód: uzdrowiciel
Wzrost: 176cm
Waga: 76kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: szarozielone
Znaki szczególne: Im krótsze włosy tym bardziej mu jaśnieją. Drobne poparzenia na klatce piersiowej, plecach i przedramionach. Blizna po odrzucie zaklęcia na policzku. Charakterystyczne pociągłe znamię z rany ciętej w kształcie komety nad obojczykiem, blisko szyi. Okrągła blizna po poparzeniu papierosem na przegubie jednej ręki. Na ramieniu blizna wydrążona różdżką układająca się w kształt niebliskiego sercu większości czarodziejskich osób symbolu (znak krzyża).


Urodził się w prawdziwie kochającej, szczęśliwej rodzinie… blah, blah, blah. Tak powinna zaczynać się historia każdego dziecka, ale nie pierwszego z nazwiska Morisson i zresztą ostatniego, bo Bóg – jeśli taki istnieje – musiałby być naprawdę parszywym skurczysynem (co samo w sobie się wykluczało, skoro był Ojcem wszystkich ojców) skazując kolejną niewinną duszę na los potomka Morrisonów. Cassian nie dostawał bowiem, kolokwialnie mówiąc, po przysłowiowej dupie od życia, bo był brzydkim dzieckiem. Był nawet słodki taki malutki, pulchniutki, pocieszny i nawet kiedyś wesoło się uśmiechał. Można powiedzieć, że pyzaty i różowiutki był na pewno przystojniejszy niż teraz. Nie dostawał w ciry za piękne, błyszczące zielenią oczy. Mu obrywało się za to, że przyszedł na świat w złej rodzinie, po prostu. Nikt nie spodziewał się, że mądra czarownica, mugolskiego pochodzenia, jaką była jego matka, weźmie sobie za męża Brandona Morissona, później znanego jako damskiego boksera.

Piekło zaczęło się dość wcześnie. Zanosiło się na to już w trakcie ciąży młodej pani Morisson. Młode małżeństwo, nieposiadające żadnego wysokiego statusu w społeczeństwie, ani nawet stabilności finansowej, nie było gotowe na przyjęcie dziecka w rodzinie. Jednak resztki szczęścia opuściły ich dom tak szybko, jak szybko ujawniły się pierwsze magiczne zdolności wtedy jeszcze pulchnej kulki – niemowlęcego Cassiana. W dzień swoich drugich urodzin bawiąc się swoim ulubionym ołowianym żołnierzykiem chłopiec wyrwał mu głowę. Nie byłoby w tym nic dziwnego – pomijając fakt, że niektórzy mogliby się doszukiwać, że już jako młode dziecko Cassian przejawiał problemy z agresją – gdyby turlający się do stóp matki łepek nie wrócił z powrotem do wyciągniętej dziecięcej rączki. Matka patrzyła na swą latorośl w końcu z zainteresowaniem, ojciec ze szczerym zdziwieniem, a Cassian… Cassian żarł głowę swojego żołnierzyka, gapiąc się cielęcym spojrzeniem w to matki – pełne nadziei na zmiany. Co wynikało z tego rozrachunku? Kłopoty.

Niedługo potem, kiedy w końcu zdziwienie opuściło Brandona Morissona, a żona wytłumaczyła mu, że jest czarownicą, a jej syn jak widać również nosi w sobie czarodziejską krew, zastąpiło je coś gorszego. Strach. Młody jeszcze wtedy Cassian zatęsknił za zszokowaniem ojca, bo później miał już doświadczać tylko upodleń i nieszczęść z jego ręki. Brandon był inteligentnym, ale mocno wierzącym, topornym mężczyzną, którego wiara potrafiła zgubić. Był konserwatywny i lojalny swoim zasadom i Bogu aż za mocno – bo cierpiał na pewne przejawy nadgorliwości, a to, czego się bał czyniło go w tym połączeniu bardzo niebezpiecznym. Nie godził się z takim dziwactwem w rodzinie. Pierwsze co, próbował wykorzenić to cudactwo z synka, w nim jeszcze dostrzegając nadzieję. Po długim szorowaniu go mydłem, kiedy już buzia dziecka zrobiła się czerwona, jak burgundowa, wściekła twarz ojca, było już wiadomo, ze żaden czarodziej w tym domu nie będzie miał łatwego życia. Mały Cassian obolały od pucowania, zalał się łzami, kiedy ojciec próbował z uporem maniaka zetrzeć z niego brud czarodziejstwa, Na nic zdało się tłumaczenie tępemu mugolowi, że czarodziejskiej krwi nie da się wyleczyć, a tym bardziej wyszorować z dziecięcej buzi.



Rozpoczął się sezon plenienia. Przez następny rok, tak jak plewi się ogródek z paskudnych szkodników, tak samo Brandon z całą swoją Bożą służalczością próbował odchwaścić syna z jego przykrej choroby, której nie nazywał czarodziejstwem. W tym domu nie można było używać słów: „magia” i „czarodziej”. Nic nie dało modlenie do Boga i wyprawianie egzorcyzmów. Nie udało się wypędzić z syna jego demona. Po wielu skazanych na porażkę modłach, ojciec posłał swoje dziecko do różnych lekarzy, tłumacząc im, że jest ono nosicielem dziwnej choroby, ale nie mówił jakiej – zdawał się zbyt mocno odczuwać z tego powodu wstyd – prosił tylko o szczepionki na wszelkiego rodzaju choroby. Matka czując się winna wydania na świat pomiotu niekochanego przez jej umiłowanego mężczyznę, nie broniła syna wcale. Mężczyzna posuwał się więc do coraz śmielszych kroków, po którejś wizycie u lekarza, odmawiającego mu takiego znęcania się nad biednym dzieckiem, uciekając się do kroków mniej legalnych. W wieku trzech lat, chłopczyk zaszczepiony był tak samo na grypę, wściekliznę, jak i każdego rodzaju choroby wirusowe czy nawet weneryczne. Pokłuty  przez podrzędnych, zawieszonych w pracy lekarzy, czy tych nielicencjonowanych samozwańczych „doktorów”,  przyjmujących w dziwnych zakisłych dziurach, nie wiedział jeszcze, że to nie było najgorsze co mogło mu się zdarzyć. Gorsze działo się później, kiedy ojciec stracił nadzieję. Nic nie przynosiło zamierzonych efektów. Chyba, że jednym z nich miało być to żeby Cassian z taką historią nie mógł wyrosnąć na zdrowo myślące dziecko. Najbardziej tragiczne dla niego było to, że dalej pozostawał dzieckiem magicznym, o czym świadczyły przypadkowe incydenty, na które z czasem nawet matka nauczyła się patrzeć z obrzydzeniem, chcąc przymilić się ojcu. Popadający w ruinę, zrezygnowany Brandon rzucił się w wir picia, a już niedługo stoczył, odnajdując pocieszenie tak samo w alkoholu, jak i w eskapadach na dziwki. Ten kiedyś dobry, poczciwy, bogobojny  i kochający mężczyzna, później w ferworze walki z czarodziejstwem w jego domu wykrzykiwał, że skoro wziął sobie za żonę takie boskie skalanie – dziwaczkę i najgorszą prostytucję to równie dobrze może się wybrać do burdelu, bo tam przynajmniej go ktoś dobrze wybałamuci. Nie mylił się.

Czas próby przeżywała matka Cassiana niedługo po ukończeniu jego trzeciego roku, kiedy to ojciec zakochał się w usługującej mu pani do towarzystwa. Oddana mu żona zdawała się nie przeżywać tego dobrze. Bliski szaleństwa od spożywanych coraz częściej procentów mąż potrafił w najgorsze dni wyrzucić żonie, że jest bezgranicznie zakochany w innej kobiecie. Bridget była wrażliwą, piękną, delikatną niewiastą, a przede wszystkim – nie była czarownicą! Co nawet jako prostytutkę stawiało ją wyżej niż jego żonę. Gdyby wtedy Brandon wiedział, jak bardzo się mylił… i tak nie poszedłby po rozum do głowy. Pił, żeby zapić smutki i żale, swoje obawy i nieszczęścia, a niedługo potem to picie stało się jego uzależnieniem. Drugim była kobieta, do której tak często chodził – jego kochanka z burdelu. Przy niej czuł się wyjątkowo, jakby był jedyny. Należał do niej, mimo, że nie potrafił przy niej wydukać ani słowa. Onieśmielała go, po prostu, była uosobieniem wspaniałości. Kobieta oczywiście nawet go nie zauważała, w końcu płacił jej za tą miłość, co nie przeszkadzało mu fanatycznie kochać ją dalej. Cassian w dużym stopniu wychowywany był więc przez nienawidzącą go matkę. Popadła w coś, co profesjonalny psycholog nazwałby syndromem maltretowanej żony. Godziła się nawet na wyskoki męża, synem zajmując się z konieczności, ale nie z miłości, w nim widząc przyczyny swojego nieszczęścia, bo gdyby nie on, świat by nie wiedział, że była czarownicą.



Dziecko szybko oduczyło się śmiać, rosło jakieś takie smutne i niekochane, zawsze walcząc o uwagę obojga rodziców. Bezskutecznie. Nie działało ani bycie grzecznym, ani psocenie w celu zwrócenia zainteresowania Morissonów. Już wtedy pięciolatek nauczył się, że największe poruszenie budził, kiedy zdarzało mu się raz na bardzo rzadki czas przewrócić siłą woli szklankę, czy podpalić coś, zupełnie przypadkowo, nie trzymając tego nawet w rękach. Nad tym jednak nie miał żadnej kontroli i to zdarzało się zbyt rzadko, by mogło zaspokoić pragnienie bycia zauważonym w młodym serduszku małolata. Posłany do mugolskiego przedszkola terroryzował swoich kolegów, ciesząc się ze srogich spojrzeń rodziców, zbesztanych wcześniej przez jego opiekunów. Uważał je za coś lepszego niż czysta obojętność. Zawsze było go widać, a nie wyciągając z domu niczego innego prócz wrogiej atmosfery i krzyku, poznane wzorce przenosił tam, jak i później do szkoły.

Najbardziej zapamiętał swoje szóste urodziny. Pierwszy dzień, w którym ojciec uderzył mamę. Kłócili się wtedy najwięcej, a jemu poświęcali najmniej uwagi. Ojcu nie starczyło już tylko znęcanie się nad matką tylko psychicznie, doszło do rękoczynu. Wydarł się wtedy, że miał szansę ułożyć sobie życie ze wspaniałą kobietą, a zamiast tego gnił z wynaturzoną wywłoką, kiedy jego kobieta, jego kochana Bridget mogła urodzić mu lepszego syna, niż urodziła mu jego żona! Zamiast tego ugrzązł w swoim złym wyborze w nieszczęśliwym związku, wszystko przez jakiegoś bachora, żeby go razem wychować.

Cassian uciekł wtedy z domu po raz pierwszy. Błądził trochę po mieście zanim znalazł budynek, z którego odbierała swojego męża matka. Godziła się na fanaberie męża dla utrzymania ich związku, więc i nie raz bywała w tej spelunie wraz z synem. Cassian poznał ją wtedy – Bridget (jak zawołano do niej zanim zniknęła w jednym z pokoi), a właściwie widział ją tylko przez dziurkę od klucza zanim ochrona wywaliła go na bruk, zastanawiając się w pierwszej kolejności, jak się w ogóle tam znalazł. Wspiął się po rynnie, no przecież. Tak jak setki razy robił to wcześniej, zmuszając rodziców do przybycia na wezwanie do niemagicznej szkoły (o istnieniu tej magicznej jeszcze nie wiedział). Porzucony na chodnik przez barczystych mężczyzn potłukł się wtedy strasznie, obdarł sobie kolana, ale szczególnie się tym nie przejął. To był dobry ból. Ze słusznych powodów. Wiedział już przynajmniej, że ta cała pani w niczym nie była lepsza od matki. Wrócił do domu, opatrując sobie ranę sam, jak zawsze i na długo później po tym incydencie musiał rozwinąć w sobie tą umiejętność znacznie lepiej, bo jak się okazuje, kiedy ojcu znudziło się tłuczenie tylko matki, zaczął bić też jego, zwykle zupełnie bez przyczyny. Najbardziej lubił przypalać dziecko papierosami, co z kolei zauważone przez inteligentnych sąsiadów (posiadać takich to skarb, szkoda, że wprowadzili się dopiero w siódmym roku życia Cassiana), odebrało jego rodzicom prawa rodzicielskie. Sprawę zgłoszono do prokuratury, a Cassian wyśpiewał w sądzie wszystko, jak na pacierzu, bo przecież, co by nie było, rodzice wychowali go na religijnego, młodego człowieka – choć trochę skrzywionego przez życie. W gruncie rzeczy i tak najbardziej dbał zawsze o swój interes, a odkąd ojciec zrobił się coraz bardziej brutalny w swoich działaniach, przestało mu zależeć na jakimkolwiek schemacie prawdziwej rodziny. I tak uciekał coraz częściej do kolegów i sypiał na podwórku, kiedy w domu robiło się naprawdę niebezpiecznie.



Nie wiedział co później stało się z jego biologicznymi rodzicami. Sąd odebrał im prawa rodzicielskie, a on, nie posiadając żadnej rodziny, trafił do sierocińca. Tam z nieuzasadnionej przyczyny o jego adopcję ubiegało się starsze, osobliwe małżeństwo, cholera wie, co w nim dostrzegając, ale byli naprawdę DZIWNI. Ubierali się tak samo dziwnie i zresztą wszyscy unikali ich jak ognia, biorąc ich za prawdziwych ekscentryków. Sam Cassian nie był pewny czy ich lubił, ale wolał udać, ze ich uwielbia, niż siedzieć tam chociaż dzień dłużej. Musiał dzielić pokój z kimś innym! Nie udało mu się wynegocjować niczego innego ani siłą argumentu, ani argumentem siły, z jaką prał swoich współlokatorów, bo szybko nauczył się, że im większy budził respekt, tym bardziej bezpieczny mógł się tam czuć. Zresztą, to był skutek nauk, jakie wyciągnął z domu. Proces adopcji trwał krótko. Jego opiekunowie z ośrodka stwierdzili, że tylko w obecności tego tajemniczego małżeństwa zachowywał się najgrzeczniej. Z jednej przyczyny. Trochę się tych dziadków bał, bo jakoś dziwnie im tak patrzyło z oczu. Łagodnością i czymś innym, czego jeszcze wtedy nie potrafił określić, ale co emanowało z nich obu. Ośrodek miał z nim same kłopoty. Po roku odwiedzin prawa rodzicielskie przyznali małżeństwu, które jako jedyne miało na niego lepszy wpływ. Długo zamykał się w swoich czterech ścianach w ich domu i chował tam, jak dzikie zwierzę. Nie ufał im. Miał do tego święte prawo. Ostatni rodzice jacy go wychowywali nie świecili dobrym przykładem.

Oswajanie go było bardzo ciężką, wyboistą drogą. Szczególnie, że dziadkowie posyłały go na jakieś bardzo dziwne, nikomu niepotrzebne zajęcia, na które nie uczęszczały inne dzieci w jego wieku. Z początku cieszył się, że w wieku ośmiu lat zakończył swoją karierę w szkole, z której wypisali go nowi rodzice. Był trochę mniej zadowolony, dowiadując się co miało zająć jego czas, kiedy nie będzie uczęszczał na zajęcia. Uczył się więc bardzo niepotrzebnych rzeczy. Parzył z przybraną matką dziwne ziółka, ich nazwy uznając za jej fikcyjne wymysły, a samą czynność za strasznie babską. Tak samo od lekcji szermierki wolał coś znacznie bardziej męskiego. Paradowanie w białych rajtkach wydawało mu się po prostu głupie, choć jak się okazuje, pozwoliło mu wyładować złość i jego wyuczoną agresję (w tamtym momencie nie wiedział, że jego zainteresowanie z pełną świadomością zakorzeniała w nim z urodzenia czystokrwista czarownica - z domu, bo nie z małżeństwa: Flint). Niewiele później, nawet nie wiedział kiedy, bo minęło zaledwie pół roku, odkąd przygarnęli go nowi rodzice, polubił ich, nawet bardzo, tak samo, jak te śmieszne czynności, które uprawiał w domu i aktywności poza nim, które z czasem zaczęły mu sprawiać przyjemność. Tym ciepłym ludziom w zaledwie kilka lat udało się w sercu widocznie nie aż tak bardzo jeszcze zniszczonego dziecka zakorzenić chociaż odrobinę dobra. Nigdy więcej nie usłyszał nic o swoich prawdziwych rodzicach, ale nawet nie chciał słyszeć, ciesząc się z tych, których posiadał teraz.

Szok przeżył w dniu swoich jedenastych urodzin, kiedy do domu przyszła koperta adresowana pod jego imię. Pobladł cały na twarzy, czytając coś o jakiejś Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Rodzona matka mu o żadnej takiej nie mówiła. Pobiegł wtedy do pokoju schować znalezisko pod poduszką, zaraz obok swojej szabelki i więcej nikomu tej koperty nie pokazał. Nowym rodzicom nie mówił o swoich magicznych zdolnościach. Niczego nieświadomy wcale nie widział, że nie musiał. Liczne magiczne incydenty trzymały się go nawet wbrew jego woli, a on nie zawsze sam to zauważał uznając pewne rzeczy za właściwe każdemu dziecku. Dawno już zdążył o tych swoich dziwactwach zapomnieć i bał się, że jak tylko o nich powie, Ci zaczną go nienawidzić. Miał dziwne pojęcie na ten temat, doświadczalnie wiedząc, że najwięcej problemów w domu wywoływała ta tak zwana: „magia”. Na swoje szczęście wcale koperty pokazywać nikomu nie musiał, bo kilka dni później przyszła następna i tą odebrała babcia (mówił do rodziców, dziadku i babciu, bo tak mu poradzili). Do dziś pamięta okrzyk babuni: „HA! A  mówiłam Ci, że mogłabym przysiąc, że widziałam go, jak dzieje się wokół niego coś czarodziejskiego!” Jak się okazuje, bezpłodność babuni to nie był jedyny powód, dla którego go przygarnęli. Babcia i dziadek też byli czarodziejami i to nie byle jakimi. Babcia była uzdrowicielem, a dziadek… nieważne kim, to było bardzo ciężkie słowo, którego młody Cassian nie zapamiętał (dziadek był alchemikiem, a Cassian widocznie bardzo niedouczonym dzieckiem).



W szkole dokształcał się z tych dziedzin, które już poznał w domu. Najwięcej swoją uwagę skupiał więc wokół eliksirów i magii leczniczej, biorąc je jako wzorce do nauki (nawet jeśli część z niej musiał studiować na własną rękę). W końcu nie znał innych magicznych aktywności tak, jak znał te. W pierwszym roku w Hogwarcie otrzymał od rodziców opasłe tomiska, jakie chowali wcześniej w domu. Wiedza teoretyczna o rzeczach, które jak się okazuje zdążył tylko liznąć i to jeszcze bez żadnych definicji. Miał się ich dokładnie nauczyć, żeby mogli go przepytać na wakacje, kiedy wróci do domu. Im więcej czasu spędzał nad tymi książkami, tym bardziej dochodził do wniosku, że chciałby zostać uzdrowicielem. Nie był jak typowy Gryfon, zresztą nie rozumiał w ogóle podziału w szkole na domy. Rodzice próbowali mu streścić wiedzę o całym magicznym podczas podróży do Londynu po pierwsze książki i szaty (nie wiedział, ze czarodzieje noszą się jakoś inaczej), ale otrzymał zbyt dużo informacji jak na jeden wyjazd. Większości dowiadywał się już na miejscu, korzystając z hogwarckich kronik i wiedzy nauczycieli. Był bardzo wnikliwym dzieckiem, żądnym wiedzy. Trzymał się trochę na uboczu i nie brał udziału w gryfońskich zabawach i świętowaniu po każdym odegranym meczu Quidditcha. Jego zasad być może nie zna nawet do dziś, bo nigdy się nimi nie interesował. Chował się z lekturą w kącie i tylko czasem bronił młodszych przed zielonymi krawatami w dziwnym poczuciu sprawiedliwości, nie raz przypłacając to nieprzyjemnymi szlabanami. Usprawiedliwienie, jakoby poczuwał się do przynależności do swojego domu do tego stopnia, że musiał ozdobić twarz kolegów czerwienią zwykle spotykało się ze sceptycznym spojrzeniem opiekuna domu. Sam Cassian był powodem, dla którego odejmowano Gryffindorowi wiele punktów. Często wdawał się w bójki, czasami tylko z nudów, bo chociaż dziadkowie wychowywali go na porządnego chłopca, zdążył już uzależnić się od bardzo dziwnej rzeczy. Bólu. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo chętnie przyjmował ciosy starszych kolegów, broniąc tych młodszych i jak bardzo wpływało to na zakrzywianie jego psychiki. Jednocześnie było to dobrym wyzwalaczem wspomagającym pochłanianie dalszej wiedzy o magii leczniczej. Będąc częstym bywalcem w Skrzydle Szpitalnym dopytywał panią, która wcześniej skończyła odpowiednie magiczne kursy, o kwestie, które dopiero teraz zaczynał rozumieć.

Wracając na wakacje do domu, jeszcze więcej rzeczy dowiadywał się od babci i dziadka. Państwo Howell byli naprawdę bardzo pomocnymi ludźmi. Od dziadka przejął fascynację eliksirami, choć w przeciwieństwie do uzdrawiania, które przychodziło mu łatwą ręką, tą dziedzinę chłonął znacznie wolniej. Brak mu było pewnej wrażliwości, Kombinując w szkole na własną rękę, bo wolał wszystko badać sam, doświadczalnie, poddawał swój kociołek dziwnym eksperymentom. Nie raz czy nie dwa zdarzało mu się przez to spalić kotarę łóżka, z czego najgłośniej, nie wiadomo dlaczego, śmiał się profesor Dumbledore, który swojego czasu go na tym przyłapał. Młody Morisson (bo nie zmienił nazwiska, całkiem je polubił, przypominało mu kim jest) nie tracił jednak zapału, dalej z tym samym zacietrzewieniem robiąc to, co pielęgnowali jego dziadkowie. Czasem tylko potrzebował się od tego oderwać. Szukał zwady, co traktował jako zdobycie praktyki w nauce uzdrawiania. Po powrocie do domu nigdy jednak nie usłyszał od dziadków złego słowa na ten temat. Akceptowali go takiego jakim był. Trochę dobrego, a trochę złego, niezasymilowanego z rówieśnikami. Zdawał się akceptować tylko dwójkę osób, które w zupełności mu wystarczały. Howellowie nie posiadali dużej rodziny, a Ci, których mogliby chcieć mu przedstawić już dawno odeszli z tego świata. Cassianowi dzikusowi to wcale nie przeszkadzało. Lubił ich towarzystwo. Z innymi w jakiś magiczny sposób zdawał się nie dogadywać. Zawsze doprowadzało to do starć i zwykle kończyło się przepychankami. Żeby się przed kimś wygadać czekał do wakacji. Szkolił się wtedy u boku dziadków, nie zapominając też o szermierce. Ona w jakimś stopniu go tonowała.



Po szkole nie trudno było domyślić się jaką ścieżkę kariery zawodowej obrał. Wybór nauki na uzdrowiciela wydawał się czymś bardzo oczywistym. Miał pewne trudności z wiedzą na temat opieki nad magicznymi stworzeniami, czy transmutacją, na której to nie skupiał się w czasach szkolnych, ale nie było dla niego rzeczy nie do przeskoczenia. Co zdziwiło go bardziej, niż fakt, że w czymś mógłby być niewykwalifikowany (a dawno przestał się karcić za bycie tumokiem i nawet nauczył siebie mocno przeceniać) to fakt jak wiele dziedzin potrzebował jeszcze przestudiować, żeby w końcu z dumą móc po tych trzech latach nauki na siebie spojrzeć. To był najbardziej spokojny czas, najbardziej nużące trzy lata jego życia i można nawet powiedzieć, że mimo spełniania się w zawodzie Cassian odczuwał wtedy wyjątkowo mocno brak jakiegoś czynnika. Czegoś silnego. Brakowało mu adrenaliny. Wieczory, podczas których nie uczył się do egzaminów spędzał w mieszkaniu wynajętym z odłożonych przez Howellów pieniędzy, eksperymentując tam z bardzo niepokojącego pochodzenia składnikami magicznymi. Mieszał różne mikstury z wyjątkowym zaangażowaniem, próbując wynaleźć eliksiry wywołujące przykre dolegliwości. Z jakiegoś powodu uznał za bardzo dobry pomysł udane twory podrzucać kolegom z roku, żeby przetestować ich działanie. Nie było to dla niego jednak niczym innym niż zwykłą pasją i amatorszczyzną (często przynoszącą nieoczekiwane skutki, spowodowane brakiem kwalifikacji), z zawodu przecież w dalszym ciągu pozostawał Uzdrowicielem. Wśród nich szukał sobie wrogów, można powiedzieć z nudów i z wyjątkowej potrzeby poczucia zagrożenia, które zawsze gdzieś towarzyszyło mu przez życie. Zbyt przyzwyczajony do oglądania się za ramię, czuł się zbyt spokojny. Potrzebował zaskarbić sobie nienawiść kilku osób, żeby znów poczuć, że żyje. Były też te nieudane próby eksperymentowania z  działaniem jego eliksirów. Te przypłacał zwykle bardzo przykrymi skutkami. Podejmował się niekonwencjonalnych metod tworzenia eliksirów, przypieczętowując to wieloma bliznami. Jednych po oparzeniach z wybuchu eliksirów, innych po samozapłonie koszuli, która przywarła mu do ramion czy pleców. Był prawie tak samo częstym gościem na łóżku szpitalnym, co przy łóżku, jako stażysta. Długo zresztą trwało zanim nauczył się, że eksperymenty, jakie wykonuje w swoich wolnych chwilach z eliksirami, mogłyby się przysłużyć czemuś lepszemu, udoskonaleniu jego magii leczniczej na przykład. Dodatkową wiedzę zdobył kiedyś całkiem przypadkiem, kiedy szukał ciekawej pozycji z magii leczniczej w szpitalnej bibliotece. Książka o podstawowej wiedzy czarnomagicznej sama wpadła mu w ręce. Jak się okazuje była dobrą bazą do nauczenia się, przynajmniej w znośnym stopniu, o przeciwdziałaniu magii tych zakazanych zaklęć. Wtedy czuł się jeszcze pewniejszy siebie i swoich możliwości. W pewnym momencie spoczął na laurach, zauważając, że niezależnie od jego zaangażowania szybkie zainteresowanie uzdrawianiem i nauki u pani Howell usytuowały go jako jednego z wybitniejszych na roku, bez względu na jego starania.

Przejechał się na tym dopiero na czwartym roku nauki w Świętym Mungu, kiedy to poznał piękną, młodą, bardzo bystrą dziewczynę. Kobieta ta była inna niż wszystkie inne damy, jakie miał nieprzyjemność poznać. Wytrąciła grunt spod jego stóp już w pierwszym momencie i to nawet dosłownie.  Przeprowadziła się właśnie z małego miasteczka do Londynu, zaciągając pięknym żargonem. Z jej ust brzmiał jak najlepsza poezja, chociaż nie od razu to docenił. Spotkali się po raz pierwszy podczas jednej z jego wizyt, kiedy dostał paskudnym zaklęciem w twarz za szukanie guza u złego czarodzieja. Lepszy był w pięściach i szabli niż w zaklęciach ofensywnych i defensywnych, więc nic dziwnego, że kiedy tam trafił wyglądał jakby kilka minut wcześniej całował się ze sklątką tylnowybuchową. Zresztą byłby to jego najbliższy kontakt z jakąkolwiek płcią żeńską, na jaki kiedykolwiek mógł liczyc. Była tam ona i bardzo mocno upierała się, że nie powinien opuszczać szpitalnego łóżka pod żadnym pozorem, a już w szczególności bez nadzoru. Kłócił się z nią wtedy, że jest szkolonym właśnie uzdrowicielem i wie, co może robić, a czego nie może, a ona jest tylko zwykłą położną i mało interesuje go jej zdanie na ten temat, mimo, ze zagięła go – o zgrozo – wiedzą na każdy temat, po tym jak w tej swojej finezyjnej potyczce na słowa przeszli na konkurs magii leczniczej. W całym swoim oburzeniu wstał wtedy gwałtownie z miejsca, gotów ją wziąć za fraki i siłą przemówić jej do rozumu, kiedy… po prostu walnęła go Drętwotą. To było piękne wspomnienie i piękny początek prawdziwej miłości.



Kilka lat później śmiali się już z tego przy wspólnej kolacji oczekując pierwszego dziecka. Dzielona pasja do uzdrawiania nigdy nie nasycała głodnych wiedzy umysłów. A słodka Solane, bo tak nazywała się wtedy już jego żona, zawsze była ukojeniem na wszystkie jego rany, zwłaszcza te, które najczęściej sam sobie zadawał podczas nieudanych kombinacji z ważeniem eliksirów, jak i nabywanych na treningach szermierki. Najbardziej lubił ranę zadaną mu nad obojczykiem końcówką szabli, kiedy zbyt mocno wyprowadził przeciwnika sparingu z równowagi. Solane zwykła po niej przejeżdżać w nocy miękkimi opuszkami palców, twierdząc, ze znamię wygląda zupełnie jak kometa – cokolwiek to znaczyło. Cassian ekspertem w astronomii nie był i nawet nie chciał być. Może by sobie taką wiedzą popsuł siłę uroczych spostrzeżeń żony. Poświęcał się za to swojej pracy, dzielnie codziennie przychodząc do Świętego Munga, żrąc się z tymi wszystkimi paskudnymi twarzami, które miał ochotę wykrzywić zaklęciami, mimo że specjalizował się przecież w urazach pozaklęciowych i powinien im przeciwdziałać, a nie je powodować. Miał z tym jeden podstawowy problem. Nie potrafił rozmawiać z ludźmi i nie lubił ich. Przynajmniej wszystkich tych, którzy nie byli jego kochaną żoną, synem i dziadkami. Najbardziej nie znosił aurorow. Ci bardzo licznie przybywali do Munga, on ich łatał, a oni jak te gnomy ogrodowe – zawsze wracali.

Pierwszy nawrot złej passy w jego życiu, żeby przełamać tę dobrą, nastąpił, kiedy wraz z Solane pochowali jego dziadków. Umarli jedno po drugim ze starości, tak bardzo poetycką miłością. Pierwsza odeszła babunia, a potem dziadek, tydzień po niej – podobno nawet możliwe, że z tęsknoty do niej, albo to tylko wymysł jego trzyipółletniego synka, który miewał czasem głupie pomysły. Przejął dobroć serduszka po mamie i jego mały, młody umysł nie potrafił sobie tego inaczej wytłumaczyć. To nie był jednak koniec burzliwych doświadczeń Cassiana. Dawno już nic się nie działo. Nic co mogłoby obudzić w nim dawnego siebie. Najpierw spalił się ich dom – widocznie zabawa w magicznego naukowca nie była najlepszym pomysłem Morissona, zwłaszcza z kilkuletnim dzieckiem w domu. Później stało się coś znacznie gorszego niż to. Tego dnia Cassian nie spodziewał się, że żegnając żonę i synka w domu po państwu Howell, zanim wyszedł do pracy, będzie żegnał ich nie tylko na jeden dzień, a na całe życie. W mieście doszło do starcia poglądów kilku czarodziei. Te dziwne, zainteresowane czarną magią twory, podsycane przez kojarzonego przez wszystkich, budzącego grozę Grindelwalda, poczuły się zbyt mocarne. Mało to było szaleńców, którzy po wydarzeniach z wojny z nim szarpani chorą fascynacją i nagłą odwagą uciekali się do głupich czynów pseudo-naśladowczych? Starcie to w głównej mierze dotyczyło samozwańczych naśladowców wielkiego Czarnoksiężnika, jakim bez wątpienia Grindelwald był. Działo się to tak po prostu, za dnia, w miejscu publicznym. Kilku niewinnych przechodniów dostało rykoszetem. Pięć osób zostało rannych i przewiezionych do Munga. Od nich Cassian dowiedział się, ze dwie umarły na miejscu w wyniku zbyt dużych powikłań. Jeszcze nie wiedział, że mowa była o jego dwóch największych szczęściach w życiu.



Wtedy świat się dla niego skończył. Umarł razem z nimi. Nie było już na tym świecie niczego, ani nikogo, kto mógłby go tu przytrzymać. Znajdował słabe pocieszenie w szermierce, która już nie była sposobem na wyładowywanie agresji, a czynnikiem, który ją wyzwalał. Uruchomił swoje demony, łapiąc się na tym, że coraz częściej ulega swoim porywom i złościom. Zdarzyło się nawet raz, że gdyby nie obecność pewnego aurora w Świętym Mungu, w trakcie leczenia jednego z pacjentów pobiłby go zamiast opatrzyć, jak na poprawnego uzdrowiciela przystało. Za co? Za zbyt podniecone wspomnienie pewnej historii, w której ucierpiało kilku przechodniów na obecnie niebezpiecznych, londyńskich ulicach. Obudziło to przykre wspomnienie o chowaniu żony i dziecka. Cassian Morisson nie był już tym samym człowiekiem, jakim stał się, kiedy ich poznał. Raz oswojony odczuwał teraz niemalże psychiczne, jak i tak samo fizyczne katusze, nie mając nikogo, kto podpowiedziałby mu, co robił źle. A źle robił wszystko. Źle radził sobie ze swoją nienawiścią, ofensywnie traktując każdego, kto znalazł się w promieniu kilku metrów od niego. W końcu doszło do tego, że ludzie zaczęli się go bać. Zachowywał się coraz mniej przewidywalnie, odczłowieczał się i dziczał proporcjonalnie do tego w jakim stopniu czuł się udręczony, czyli coraz bardziej. Ulegał też coraz większym zrywom gwałtowności. To z kolei zrzuciło na jego barki kolejne problemy. Stwarzał zbyt duże zagrożenie dla otoczenia i ludzi, którym miał przecież ulżyć w bólu, leczyć ich, a nie sprawiać, żeby czuli większe obawy o swoje zdrowie w szpitalu niż w domu, gdzie mogli się wykrwawiać, ale przynajmniej nikt nie tworzył wokół nich aury niebezpieczeństwa. Wszczęto wobec niego sprawę o zwolnienie dyscyplinarne, skończyło się na zawieszeniu. W odwołaniu, powołując się na jego pracę i wcześniejsze zasługi dla szpitala udało się wyegzekwować tylko ostrzeżenie. Warunek był jeden. Mężczyznę odesłano pod stały nadzór magipsychiatry, z uwagi na wcześniej stwierdzoną niezdolność do pracy. Kontrolowano go od tamtej pory bardziej niż przeciętnego pracownika Munga. Aurorzy w dalszym ciągu wkurzali go możliwie jeszcze mocniej niż wcześniej. Tym, ze wracali tu tak często i że wydawali się zupełnie bezużyteczni wobec bezprawia, jakie miało miejsce w Londynie. Szukał u nich zaczepki, napadając na nich zupełnie bez przyczyny, inicjując bójki, z każdej, nawet najbardziej błahej przyczyny. Jak zbyt długie imię i nazwisko do wpisania w rubryczce: „pacjent”. Robił to oczywiście po godzinach pracy, w ciemnych zaułkach ulic i mrocznych melinach. Obierał sobie tych wyrzutków, którzy rozerwani, zapijaczeni po pracy nazajutrz mieli już niczego nie pamiętać. Miał na tyle rozsądku żeby pamiętać o stałej kontroli wyższych instytucji nad jego działaniami. Musiał się pilnować bardziej niż zwykle, skoro przez takie wybryki mógł stracić pracę. To pozbawiłoby go ostatniej rzeczy, jaka sprawiała mu przyjemność – uzdrawiania. Szkoda, ze tak łatwo, jak leczył swoją twarz po utarczkach ze znacznie lepszymi od siebie w zaklęciach mężczyznami, nie potrafił uzdrowić własnej duszy.

W przepływie swojej słabości wybrał się do burdelu, do jakiego uczęszczał jego ojciec, tam próbując zarżnąć swoje przebłyski człowieczeństwa, oddając się w ramiona innych kobiet. Nie był jednak swoim biologicznym ojcem. O mało co nie podjął się próby uduszenia tam poduszką jakiejś prostytutki za dobranie się do jego gaci. Co straszniejsze – nie poczucie sumienia go zatrzymało, a świadomość obecności alfonsa w pokoju obok i mogących wynikać z tego konsekwencji. Żywą chęć tego czynu pozostawił w sferze swojej wyobraźni. Za swoje nieczyste myśli odpokutował kobiecie uczęszczając do niej całkiem często, płacąc jej za rozmowę. Od słowa do słowa rozżalona kobieta opowiedziała mu historię o pewnej szczególnej ulubienicy burdelmamy. Nazywała się Bridget. Gdzieś już to imię słyszał i nie podobało mu się gdzie – jak już to sobie przypomniał. Samo wspomnienie kobiety i ojca wywołało u Cassiana dreszcze. Zamiast opatrzyć swoje rany, rozognił je szczególnie skutecznie. Ostatnie czego potrzebował to żeby ktoś przypomniał mu o istnieniu takich miotów, jak jego biologiczni rodzice. Dobrzy ludzie umierali, ba, jego przybrani rodzice, żona i dziecko umarli, a tacy – takie bezwartościowe gnidy żyły dalej. Dowiedział się, że Bridget miała dzieci. Syna i córkę. Prostytutka nie chciała zdradzić nazwiska, ale wymieniła imię. Tępa dzida. Tylko kretynka zdradziłaby tak osobliwe imię syna zmarłej koleżanki – Crispin. Głowę Morissona zalała fala wspomnień. Jego złość podsycały dawno temu zasłyszane wieści w mediach o jakimś tam Crispinie, czy innemu ścierwu, podejrzanemu o morderstwo. Wielka sprawa z 1951 roku, o której przez jakiś czas było głośno. Cassian zawsze zainteresowany aktualnymi wydarzeniami, pamiętał ją dokładnie. Bardziej jednak niż powód z jakiego C. Russell wstąpił na języki londyńczyków, interesowało go jego imię – Crispin. Gnojek, którego matka zrujnowała nadzieję na szczęście biologicznej rodziny Cassiana. Tak go zapamiętał i nienawidził go za to. W swoim chorym załamaniu nie widział nawet nic ironicznego w tym, że nawet tej rodziny szczególnie mocno nie lubił.

Jedyne pocieszenie znalazłby w tym, gdyby istniało zgromadzenie ludzi tak samo uciemiężonych, jak on, ale przecież nikt normalny, o zdrowych zmysłach i życiorysie nie chciałby tracić cennego czasu na przeciwdziałanie czarnoksiężnikom, skoro zresztą nikomu nie wydawało się to na razie realnym problemem. Pomijając fakt, że on sam próbował zło raczej siać, zwłaszcza w kierunku czarodziei gorszych od niego, tych, którzy na bezprawiu ciskali w cywili zaklęciami, bo jak im się wydawało bezkarnie mogli. Nie miał jedynie pojęcia, jak się do tego zabrać. Brał już nawet pod uwagę włączenie go do sabatu mugolskich zakonników odmawiających pacierze. Ci przynajmniej mieli cel, a co bardziej zagorzali szaleństwo żeby przeciwdziałać złym mocom. Dołączenie do nich wydawało się dobrym startem. W końcu niegdyś wiedział całkiem sporo o wierze i religii. Obierając nową ścieżkę życia kupił sobie nawet krzyżyk na drogę. Brakowało jeszcze tylko bomby w kieszeń, ale tą dało się zrobić. Eliksiry, jakie ważył w końcu i tak zwykle wybuchały mu w rękach.




Patronus: Lisy to bardzo ciężkie do oswojenia zwierzęta, ceniące sobie swoją prywatność i niezależność. W naturalnych warunkach nie da się ich udomowić, a wszelkie eksperymenty wskazują, że ujarzione lisy stają się wynaturzone do tego stopnia, że oswojone, żyjąc zbyt blisko z człowiekiem, zmieniają swoją fizjologię. Cassian zdaje się podobnym, bardzo zdeformowanym i złamanym przez życie tworem. Być może dlatego patronus, który swojego czasu opuścił jego różdżkę, przybrał właśnie taką formę. Nieco kulawego, dzikiego stworzenia, ale w końcu nie mogło być ono bardziej normalne, skoro przywoływało je nie tyle wspomnienie, co wyobrażenie konającego, żeby nie powiedzieć zdychającego ojca mężczyzny. Dopiero później wspomnienie było mniej niepokojące – choć wątpliwie szczęśliwe: obraz uśmiechających się do niego przybranych rodziców, żony i dziecka.



Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 3 +3 (pierścień Zakonu), +1 (różdżka)
Zaklęcia i uroki: 5 Brak
Czarna Magia: 1 +1 (różdżka)
Magia lecznicza: 16 +3 (różdżka)
Transmutacja: 2 Brak
Eliksiry: 9 Brak
Sprawność: 7 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaV35
Silna WolaIII10
Jasny umysłIII10
ZastraszanieII5
ZielarstwoII5
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
MugoloznastwoII0
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Zakon FeniksaI0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Brak-0
AktywnośćWartośćWydane punkty
SzermierkaII7
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak-0
Reszta: 4


Wyposażenie

Różdżka, 13 punktów statystyk



Cassian Morisson
Cassian Morisson
Zawód : UZDROWICIEL ODDZ. URAZÓW POZAKLĘCIOWYCH
Wiek : 33 LATA
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
I will not budge for no man’s pleasure, I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t2183-cassian-t-morisson#33199 https://www.morsmordre.net/t2797-whisky#45280 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f225-blackhorse-lane-13-5 https://www.morsmordre.net/t3257-skrytka-bankowa-nr-618#55081 https://www.morsmordre.net/t2795-cassian-tobias-morisson#45256
Re: Cassian T. Morisson [odnośnik]15.02.16 4:13

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Dla Cassiana magia nie zawsze była czymś przyjemny, szczególnie, gdy dorastał pod dachem mugola, który zapragnął wyplenić z niego magiczność wszelkimi możliwymi sposobami. To na pewno rzutowało na jego późniejszy charakter. Jednak nie tylko dzieciństwo, ale i seria nieszczęść, jaka dotknęła go w dorosłym życiu, miały wpływ na jego obecne wybuchy agresji i rażącą niechęć do aurorów. Jaką stronę obierze w narastającym konflikcie w magicznym świecie, a może w końcu odnajdzie niczym niezmącone szczęście?

OSIĄGNIĘCIA
Ognisty temperament
Partia nigdy cię nie zdradzi
Światło w Ciemnosci I
Do wyboru do koloru
Weteran
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Agresywność.
UMIEJĘTNOŚCI
Umiejętności
Brak
WYPOSAŻENIE
Różdżka, zestaw do gry w gargulki
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[05.02.16] Zakupy -880 pkt
[20.04.16] spotkanie zakonu feniksa +40 pkt
[18.05.16] Teleportacja -50 pkt
[09.06.16] Wykonywanie zawodu listopad - grudzień +50 pkt
[15.07.16] Sylwester w Dolinie Godryka: +10 pkt, gargulki
[18.07.16] Poprawa sylwestra: +30 pkt
[24.08.16] Klub Pojedynków (luty) +20 pkt
[30.08.16] Rozwój: +2 do sprawności; -240 pkt
[06.09.16] Sowa -50 pkt
[07.09.16] Wsiąkiewka listopad/grudzień, +90 pkt
[25.09.16] Wykonywanie zawodu, +50 pkt
[04.10.16] Kociołek cynkowy, róg jednorożca -125 pkt
[15.12.16] Misja Zakonu Feniksa, +150 pkt, +3 punkty biegłości Zakonu Feniksa
[30.12.16] Osiągnięcie: Partia nigdy cię nie zdradzi, Światło w Ciemnosci I, Do wyboru do koloru, +120 pkt
[10.01.17] Wsiąkiewka (styczeń/luty): +30 PD +1 pkt biegłości
[28.01.17] Zwrot PD; +20PD, 1pkt Sprawność
[18.02.17] Osiągnięcie Weteren +100 PD
[25.02.17] Badania naukowe +10 PD
[04.04.17] Zwrot PD: +165 PD
[10.06.17] +5 pkt statystyk


I sit alone in this winter clarity which clouds my mind
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see

Allison Avery
Allison Avery
Zawód : Alchemik u Borgina&Burkesa, badacz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
imagine that the world is made out of love. now imagine that it isn’t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Cassian T. Morisson ZytGOv9s
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t653-allison-avery https://www.morsmordre.net/t814-poczta-allison https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f98-shropshire-ludlow-dwor-averych https://www.morsmordre.net/t1885-allison-avery#25620
Cassian T. Morisson
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach