Wydarzenia


Ekipa forum
Milo Carter
AutorWiadomość
Milo Carter [odnośnik]18.05.16 23:11

Milo Carter

Data urodzenia: 23.03.1932r
Nazwisko matki: Sackville
Miejsce zamieszkania: Południowe rubieże Lamberth
Czystość krwi: Mugolak
Status majątkowy: Średniozamożny niskiego szczebla
Zawód: Instruktor ujeżdżania magicznych stworzeń latających, weekendami dorabia w Dziurawym Kotle
Wzrost: 181 cm
Waga: 71 kg
Kolor włosów: Jasny blond
Kolor oczu: Błękit dany jedynie aryjskiego pochodzenia mugolom, których piękno i ideał tak chwalono podczas wojennej zawieruchy. Krwi błękitnej w nim ani kropli, toteż nadrabia sobie braki w genetyce letnim niebem zamkniętym w spojrzeniu.
Znaki szczególne: Na pierwszy rzut oka - kruszący wszelkie złe nastroje i słuszne oburzenie uśmiech jednego z rafaelowych cherubinków zdobiący szczupłą twarz. Jasne , często wiatrem czasane włosie charakterystyczne dla przedstawicieli Malfoyów, z którymi Morph najwięcej wspólnego miał podczas przypadkowego mijania się na szkolnych korytarzach. Kilka pieprzyków na tułowiu w rejonach, które, przez wzgląd na obecne tu panny, wstyd wołać po imieniu.


Pierwszy kwietnia mamy już dawno za sobą, a moje życie to wciąż jeden wielki żart.

Jestem Milo Carter, rodziłem się jako Morpheus Sheeran, zaś w pierwotnych zamierzeniach miałem być Veronicą, bądź jakąś inną Cassandrą. Moja matka lubi wszystko co dziewczęce, a jako że nie planowała obdarzać mnie ciężarem w postaci siostry, zmusić chciała samą sobie do urodzenia zdrowej, pulchnej dziewuszki o różanych polikach charakterystycznych dla jej rodziny. Krnąbrny ja wypiąłem się na nią tułowiem uzbrojonym zdecydowanie nie w kobiecość i chyba dosadnie pokazałem jej, co myślę białych kiecuszkach w które planowała mnie odziewać. Końcowo i tak paradowałem w bieli koronek jakie na mnie wciskała aż do momentu wstania na własne nóżki i przywdziania moich pierwszych spodenek. Było to w jesienią roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego.
Jako że początki i docieranie się z narybkiem bywa trudne, rodzice nie szczędzili mi uwag odnośnie charakteru i prowadzenia się, począwszy od rozlicznych komentarzy apropo siniaków po zabawach, skończywszy na ocenie zasadności picia wody z kałuż przydomowych. Jako właściciele niewielkiego, przytulnego domku z ogródkiem mogli pozwolić sobie na puszczenie swojej jeszcze kilka miesięcy opieluchowanej latorośli samopas, jednak wraz z wyrastaniem z ubrań wyrastałem także z narzuconych mi oczekiwań. Dorastałem dzielnie wraz z nimi. Z roku na rok coraz lepiej sprawdzali się w roli opiekunów, chociaż nasze początki były bardziej niż niekomfortowe. Nie no, generalnie byli, są i na bank będą bardzo w porządku, nie żebym się skarżył. Matka wspierała mnie przy każdym dołku i motywowała po każdej porażce. Uwielbiała mój uśmiech i dbała o to, bym pokazywał go częściej niż smutek i łzy. Ojciec świecił przykładem, karmił i ubierał, a nawet kupił mi psa, żebym miał z kim szaleć po podwórku, kiedy oni nie dawali sobie rady z moją dziecięcą werwą. Wspólnie spędzaliśmy wieczory przy późnym obiedzie i czytaliśmy poranne gazety przed rozpoczęciem dnia.
A potem wysłali mnie do szkoły.


Psia mać, nie byle jakiej szkoły, ale samego Hogwartu, o którym wszyscy po raz pierwszy usłyszeliśmy w dniu moich jedenastych urodzin. Tak, nie jestem z tych, co cieszą się na myśl o magicznej szkole jeszcze zanim zaczną mówić. Wspominałem już chyba o tym, że oboje moich rodziców jest wybitnie niemagicznych? Oj, nie? Trzeba to zatem nadrobić. Wywodzimy się wspólnie z wielopokoleniowych rodzin słynących z rubasznego afiszowania przed światem swojego mugolstwa i celebrowania nudy z tym związanej. Sheeranowie znaczyli tyle co nic jak każda, zupełnie przeciętna rodzina potrafiąca sama o siebie zadbać, jeżeli ugryźć to od strony miecza. Po kądzieli także nie było niczego specjalnego. Teraz tak mówię wychowany przez czary i sztuczki, chociaż wcześniej uwielbiałem dnie bez rzucania zaklęć i wkuwania na pamięć opasłych pergaminów pełnych łacińskich ingrediencji. Przykra niespodzianka zgotowana Capitanowi zaowocowała jednak sową trzymającą w dziobie opieczętowany rulon zmieniający całe moje życie, ba, rozpoczynający je od nowa. W moim małym, przytulnym domku zawitała ministerialnie skwaszona pani ze szkoły, której imienia ni twarzy nie spamiętałem, a która powoli i cierpliwie wytłumaczyła moim rodzicom, że nie dzieje się ze mną nic nienormalnego i nie powinni się martwić, a raczej cieszyć i świętować. Po trwających prawie tydzień, codziennych dyskusjach i wspólnym przekazywaniu pałeczki w sprawie decyzji moja mama ujęła mnie za poliki i powiedziała: już wiemy...
Wyjechałem wcale nie tak daleko, bowiem zaledwie kilkadziesiąt, może kilkaset kilometrów od rodzinnego miasta. Magiczne środki transportu pozwoliły nam zaoszczędzić masę czasu, chociaż ojciec do ostatniej chwili upierał się przy zwyczajnym pociągu z przesiadkami. Z każdą chwilą byłem coraz bardziej podekscytowany, zaś w głowie roiły mi się coraz śmielsze pytania. Gdy już dotarłem pomiędzy zaczarowane mury, trzymając się pierwszego napotkanego w przedziale chłopaka jak ratunkowego koła, kiedy przyglądałem się pierwszym lekcjom i zapoznawałem z zasadami, których wcześniej nienawidziłem, kiedy dzieliłem swój prywatny pokój z ludźmi, których w ogóle nie znałem… Chyba się troszkę zmieniłem. Po pierwsze – okazało się iż nie jestem w tym sam. Niezależnie od tego, czy zesłanie do szkoły z internatem było karą, nagrodą, czy też zwyczajnym wypadkiem przy pracy – zewsząd otaczały mnie podekscytowane, przestraszone i zdruzgotane podobne mi twarze. Niektórzy opowiadali o swoim pierwszym razie, sycąc uczy towarzyszów historyjkami podobnymi do tych, którymi raczył mnie ojciec przy popołudniowej herbatce. Cholera, staruszek się nie mylił. Smoki okazały się istnieć naprawdę, chociaż magiczne opowiastki były raczej skąpe w piękne księżniczki pod złotą koroną, a zasobne w dobre, dzielne czarownice. Targając swój tobołek w kierunku sal lekcyjnych, czy dormitorium świadkowałem zawieraniu pierwszych przyjaźni na długie lata, pierwszym kłótniom i okraszającym je łacińskim, nieudanym klątwom wypowiadanym przez różowe, dziecięce usteczka. Wow, tyle się działo.


Pod koniec czwartego roku nauczania w złoto-czerwonych barwach Gryffindoru dochrapałem się pozycji szukającego w szkolnej drużynie miotlarskiej. Od zawsze byłem drobnym skrzacikiem, za to giętki i sprawny niczym kuguchar, zaś w górę wystrzeliłem dopiero jakieś dwa lata później. Szybko kalkulowałem i, ku zdziwieniu nauczycieli, odznaczałem się chłodnym umysłem, na co dzień będąc jednym z najgłośniejszych i najkrnąbrniejszych uczniów, a chociaż rzadko kiedy moje śmiałe przewidywania się sprawdzały, nie bałem się podejmować wyzwań. Dzięki temu właśnie, po społu z nabytym zamiłowaniem do lotów, startować mogłem w międzydomowych rozgrywkach w quidditcha, niejednokrotnie przyczyniając się do zwycięstwa drużyny. Kochałem ten dreszczyk adrenaliny w momencie, kiedy przebiegły znicz umykał mi w jakiś sprzeczny z logiką i niebezpieczny sposób. Kochałem gonić za nim pomimo realnej groźby osunięcia się z miotły i wylądowania w szpitalu. Kochałem magię. Jeżeli przeciętny nastolatek w moim wieku powinien mieć ok 356 kości w ciele, ja posiadałem ich zdecydowanie więcej, ze względu na pomeczowe liczne złamania leczone u sanitariuszki, z którą powoli przechodziłem już na „Ty” pomimo różnicy wieku.
Ciągle nie miałem pojęcia, czego mogę chcieć od życia. Ustatkować się? Eeee tam. Znaleźć dobrą pracę? A po co? I tak pomiędzy uprzejmościami i koleżeńskimi szturchańcami przewijały się sformułowania, których prawy człowiek nie powinien używać, zaś nawet pomimo względnie młodego wieku świadom byłem potrzeby koneksji, by załapać się na jakąś kasiastą, dobrze statkującą pozycję. Nie miałem wielkich wymagań wobec siebie w przyszłości, tak jak nigdy nie miałem ich wobec otaczających mnie kumpli. Merlinie, byłbym gotów za nich wskoczyć w ogień i zanurzyć się po pachy w kociołku eliksiru na porost włosów. Oczywiście zdarzała mi się masa przelotnych flirtów na zasadzie potrzymania za rączkę i wspólnych przechadzek, kilkudniowych znajomości i pogawędek, które kończyły się późniejszym unikaniem siebie nawzajem, jednak tych kilka, może kilkanaście przyjaźni zostanie mi w pamięci chyba na całe życie. Nie będę wymieniać ich z imienia i nazwiska, bowiem nie starczyłoby mi miejsca. Jedyną godną uwiecznienia osobistością jest tylko Katya Ollivander, która przesłoniła mi świat z początkiem siódmej klasy.


Może nie była najpiękniejszą kobietą na ziemi, jednak w moim mniemaniu dalece prześcignęła wszelkie wile w dążeniu do doskonałości. O głupoto ludzka, czemu wcześniej nie dostrzegłem tego czarnego, głębokiego spojrzenia? Czemu nigdy nie mignęła mi przed oczami lśniąca, rudo-czekoladowa poświata? Wcześniej byłem ślepym bachorem i teraz mogłem to stwierdzić z całą pewnością. Nie byłem w stanie oddychać w chwilach, gdy mijaliśmy się na korytarzu i zdecydowanie częściej zacząłem pojawiać się w czterech ścianach biblioteki. Dziwne i niezrozumiałe zachowanie przerodziło się w szczęście, kiedy odbyliśmy pierwszą pogawędkę i unoszenie się nad ziemią, kiedy postanowiła dać się lepiej poznać. Haha, byłem nie tylko najlepszym szukającym wszechczasów, ale miałem obok siebie równoważącą mnie pod względem charakteru istotę, której mógłbym przyglądać się wiekami bez zmrużenia powiek.
Trwało to cały piękny rok, a może trwałoby i dłużej, gdyby w paradę nie weszły nam długoterminowe plany jej ojca i okrutny pech, który nakazał mi spotkać na swej drodze przeznaczonego jej statusowi mężczyznę. Przyznam bez cienia skrępowania, że nigdy nie odznaczałem się pociągiem do czarnoksięstwa. Byłem głośnym i hałaśliwym dzieciakiem, który z premedytacją łamał wszelkie obowiązujące go zasady, jednak nigdy nie zostawiłbym na pastwę losu niewinnego, pokrzywdzonego człowieka. Czy to mugol, czy czarodziej, czy nawet skrzat domowy (ze stadem których miałem w szkole niezłą komitywę), zawsze byłem gotów nieść pomoc i światełko dla skąpanych w mroku. Ot, taki ze mnie dobry chłopiec. Nie znaczy to, że moja wylewająca się empatia oblewała hojnie każde napotkane na mojej drodze stworzenie. Zwykle potrafiłem powściągnąć odruchy, by nie startować w konkursie na kolejnego dobrego Samarytanina, o którym lata wstecz opowiadała mi matka, bo i tak nikt by mi nie uwierzył, że takie dobre serduszko kryję wewnątrz siebie. Zadziorność zadziornością, małe kłamstewka nieistotnym szczegółem, ale ja na serio byłem całkiem miły i szarmancki. Nie, żebym z tego tytułu otoczony był wianuszkiem kobiet, bo szlamowata krew, niskie dochody w rodzinie i najprawdopodobniej onieśmielająca osobowość, jednak nie narzekałem na nic, co mnie w życiu napotkało… No może poza nieszczególnie przyjemnymi szlabanami w towarzystwie znudzonego spojrzenia nauczyciela. Pierwszą osobą, na którą otworzyłem się cały była Katya. Pokazałem jej się ze strony wariata, romantyka i milczącego, wpatrzonego w nią świra, co to wzdycha na każde drgnięcie jej ciała. Nie ratowałem przy niej małych kociąt i nie pomagałem starowinkom z Hogsmeade nieść toreb z wiktuałami. Za to ja właśnie zaniosłem koleżankę z roku do szpitalnego skrzydła, gdy jakiś dupek złamał jej nos i podbił oko nieumiejętnie popisując się przed nią znajomością quidditcha. Na pokaz zachowywałem się potem jakby to było nic, jednak najzwyczajniej w świecie cały rosłem, kiedy Ollivander komplementowała moje dobre wychowanie.
Chyba to właśnie zmusiło mnie do zareagowania na niegodziwość, jakiej stałem się naocznym świadkiem.


Mulciber – to samo w sobie brzmi jak złowróżebna klątwa. Napotkany przeze mnie mężczyzna, a raczej dwóch mężczyzn w ciekawej konfiguracji prezentowało sobą widok nie tylko mrożący krew w żyłach, ale i odbierający możliwość logicznego myślenia. W pierwszej chwili pewien byłem, iż mi się przewidziało. Nie wiedziałem kto zacz, widziałem jednak że nie jest to spotkanie znajomych na pogawędce. Zabrakło mi języka w gębie, co nadrobiłem prawie trzydzieści sekund po tępym wpatrywaniu się w twarz Ramseya. Tak się nie godzi, hola hola. Azkaban, morderca, a do tego psychopata. Wyciągnąłem różdżkę przed siebie, chociaż jeszcze chwilę temu ręce drżały mi jak w gorączce.
- Wiem co widzę i ani trochę mi się to nie podoba. Stój pan, pókim miły i ani drgnij, póki aurorzy się Tobą nie zajmą! – wywarczałem gardłowo, dławiąc się prawie własną śliną. Skąd wiedziałem, że to czarodziej? A no może dlatego, że drugi z zainteresowanych był wybitnie wręcz spetryfikowany?  Pierwszy raz byłem naocznym świadkiem czyjejś śmierci i prawdopodobnie gdyby nie wychowanie i czynniki szkolne wpływające na moją osobowość, być może widok ten nawet by mnie zauroczył. Było w tym coś groteskowego, przyciągającego wzrok i nieprawidłowego. Zycie to świętość, którą należy chronić przed zawłaszczaniem jej sobie. Moją rolą w tym spektaklu było nie obserwować, a doprowadzić winnego przed oblicze kogokolwiek, kto mógłby zdjąć ciężar odpowiedzialności z moich młodych barków. Bałem się, oczywiście. Nie byłem kawałkiem drewna by niczego nie czuć w stosunku do mężczyzny, który z taką lekkością i tak okrutnym brakiem przejęcie obserwował, jak z drugiego człowieka uchodzi życie. Przełknąłem ślinę, zaś na propozycję pojedynku jedynie nerwowo się zaśmiałem.
- Honorowe rozwiązania nie idą w parze z łamaniem prawa. – Ciężki wzrok mężczyzny przeszył mnie, a ja poczułem jak maleję. W głowie zakwitła mi myśl, że nie jest to bynajmniej jego pierwszy raz, inaczej musiałby być zdrowo niestabilny na umyśle by zachować tak kamienną twarz przy jednoczesnej bladości cery. Nie było to wynikiem uwarunkowania genetycznego – musiał poczuć nagły strach, zwątpienie, czy może niepewność. Nie stawiało mnie to w jakiejś specjalnie lepszej pozycji, bowiem nikt nigdy nie pokazał mi, jak radzić sobie z mordercami. Nigdy nie aspirowałem ani na aurora, ani na łowcę sprawiedliwości. Czysty przypadek zaowocował brzemiennym w skutkach spotkaniem, na które nie byłem gotowy. Uniosłem lekko dłoń uzbrojoną w różdżkę i zacisnąłem zęby. Pobielałe z wysiłku kłykcie powoli zaczynały drętwieć, chociaż nawet nie ruszyliśmy się z miejsca. Mulciber, którego wcześniej i później nie miałem okazji poznać spokojnie wytrzymywał moją niestabilność i dawał czas na zebranie myśli jak gdyby nie miał pomysłu na zaradzenie jakiemuś niekontrolowanemu wyskokowi.
Długo jednak to nie trwało. Wymiana zaklęć rozpoczęła się poza moim pojmowaniem i nie wiedzieć kiedy snułem się pomiędzy kolorowymi błyskami w nadziei, że nic mnie nie trafi. Wyłączyłem myślenie i włączyłem instynkt, którym kierowałem się podczas meczów w szkole. Szło mi to cokolwiek zgrabnie, chociaż bogaty wachlarz moich zaklęć kończył się na grzecznych tarczach i próbach obezwładnienia, a czasami jakimś tnącym substytucie czarnomagicznych podstaw. Ha, nawet udało mi się zranić drania, co nakazało mi myśleć o zwycięstwie i tym, co powiem Katyi jak tylko ją spotkam. No przecież musiałem jej się znowu pochwalić, jakim to dzielnym i prawym gryfonem jestem. Wykrzywiłem twarz w zwycięskim uśmiechu w tej samej chwili, kiedy różdżka wyskoczyła mi ze świstem z odrętwiałej dłoni, zaś Ramsey wycelował swój oręż prosto w moją pierś. Skamieniałem. Życie przeskoczyło mi przed oczami, a ja nie mogłem skupić się na niczym. Nie odezwałem się nawet słowem by nie sprowokować go do zakończenia swojej małej zabawy. Wygrał. Mógł i powinien mnie zabić, bo przecież jak tylko nasze drogi się rozejdą ja udam się prosto do biura aurorów. Nie znałem go, jednak i tak mogłem mu zaszkodzić. Zacisnąłem mocno powieki, kiedy okazało się, że Mulciber nie ma ikry.


Co ja tu do diabła robię? - Mgiełka obliviate jeszcze nie zdążyła do końca przesunąć się przez moją pamięć, kiedy otrząsnąłem się z letargu znajdując się w niewyjaśnionych okolicznościach gdzieś w zaułku, w którym nigdy nie powinienem. Minę miałem zapewne cokolwiek ciekawą, lecz nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji. Nie zdążyłem się nawet dobrze rozejrzeć, kiedy drugie z zaklęć smagnęło mnie jak delikatny, miękki sznurek. Uniosłem zdezorientowane spojrzenie na towarzysza, jednak twarz nie pojaśniała mi od zrozumienia. Tępo wpatrywałem się pierw w niepewność, potem w rosnący mu na licu spokój. - Krwawi. Co mu się stało? – przemknęło mi przez myśl, nim uświadomiłem sobie, że wcale mnie to nie obchodzi. Staliśmy tak obaj dłuższą chwilę, milcząc i wlepiając w siebie wzrok, a ja, targnięty komendą z głębi głowy, przyłożyłem podeszwę buta do twarzy mężczyzny leżącego nieopodal. Był miękki i nieruchomy. Nie szczędziłem siły nacisku, jednak niewiele mogłem mu już chyba zrobić. Wydawało mi się, że nieznajomy nie żyje… Nieistotne.
Podążyłem za moim nowym towarzyszem, słuchając jego słów jak tresowany piesek. Miał twardy, ciężki głos i takież spojrzenie, którym z każdą chwilą omijał mnie coraz częściej. Przeważnie to ja mówiłem, słodkim, wewnętrznym rozkazem przymuszony do uległości. Nie szczędziłem określeń, nie skrywałem pikantnych szczegółów, których nigdy nie było. Bez cienia skrępowania, chociaż gdzieś tam głęboko wiedziałem że nie powinienem, opowiadałem mu o wszystkim, co go tylko zainteresowało. Testował swoje umiejętności oratorskie bodaj całe wieki, sącząc mi do ucha i umysłu jad swoich poleceń i tresując, ucząc nowych sztuczek. Poznałem przez tą chwilę niewoli nie tylko kilka ciekawych sformułowań, ale i zaklęć, które wolałbym wyrzucić z pamięci. Nie lubiłem typa, jednak nie na tym rzecz polegała. Nie musiałem go lubić, by moje ciało reagowało. Nie musiałem darzyć go sympatią, by zwierzać mu się ze wszystkiego, bowiem to było po prostu słuszne. Chyba.
W kilka dni, może tygodni później znalazłem się w ogrodzie. Uzbrojony w moją własną różdżkę przydybałem niczego nieświadomą młodą kobietę w momencie, kiedy się tego najmniej spodziewała. Nasz wspólny dialog ograniczył się do krótkiej, zwięzłej avady lekko wypływającej spomiędzy moich warg. Przeraziło mnie to. Chłód moich słów wstrząsnął mną jak kubeł brudnych pomyj chluśnięty prosto w twarz. Zerwałem się jak zając w lesie i puściłem biegiem pomiędzy okwieconymi klombami. Ciężki oddech uniemożliwiał mi zebranie myśli, a przed oczami miałem jedynie puste spojrzenie nieznajomej. Hiperwentylowałem się wtedy bez udziału własnej woli – jeszcze nie dotarło do mnie, że świadkowałem drugiemu w moim życiu morderstwu. Być może to źle ujęte, bowiem gdy tylko zaklęcie opadło, dotarła do mnie świadomość, że to ja byłem jego sprawcą. Nic to, że wcale nie miałem podobnych planów. Nic to, że nawet jej nie znałem. Trzymałem różdżkę nad jej martwym ciałem, kiedy ktoś nas zauważył. Mój płacz i szaleńczy bieg bez pomyślunku nie zmywały brzemienia winy. Gdzieś po drodze jak pershing taranem wbiłem się w drugą osobę. Odskoczyłem jak oparzony, spojrzeniem natrafiając na spokojną, kamienną twarz, której naoglądałem się ostatnimi czasy zdecydowanie za dużo. Otworzyłem usta unosząc różdżkę, lecz w tej samej chwili mgiełka zapomnienia ponownie opadła, a ja obudziłem się dopiero w kamiennej, małej celi Azkabanu.


Azkaban ma to do siebie, że niezależnie od długości pobytu w nim, potrzeba ucieczki jest tak samo silna. Rozumiałem, dlaczego się tam znalazłem, nie wiedziałem jedynie w jaki sposób uciec. Codzienna rutyna zabijała mnie od wewnątrz, chociaż każdego dnia opuszczałem mury, odprowadzany na rozliczne przesłuchania i ciągłe przedstawianie swojej wersji wydarzeń. Tak, zabiłem, ale to nie byłem ja! Uniosłem różdżkę i wyplułem zaklęcie, jednak nie swoją wolę wypełniałem. Na wszystkie świętości, nie wiedziałem nawet kim była. Nigdy nie zaszła mi za skórę, jestem przecież miłym i pokojowo nastawionym człowiekiem. Mizerniałem w oczach, chudłem i traciłem włosy. Dużo wtedy krzyczałem i zapewniałem o własnej niewinności. Muchy bym nie skrzywdził, a co dopiero człowieka. Status szlamy niczego nie warunkował, nie miałem bowiem z tego tytułu jakiś wielkich nieprzyjemności. Wcale nie była dla mnie przykra, wcale nie wzbudzała mojej nienawiści. Nie wiem, nie potrafię tego wytłumaczyć. Po prostu była, a ja po prostu musiałem te zrobić. Kazano mi. Nie, nie wiem kto.
Moje veritaserum było jednym z tych, w przygotowanie których włożono wiele serca i uwagi. Nie mogło nie zadziałać, nie mogło zwietrzeć. Napojony fiolką przestałem się trząść, nie przestałem jednak zaprzeczać. To nie ja. Nie chciałem. Nie wiem, czemu tak zrobiłem i ciężko mi z brzemieniem jej śmierci, jednak to nie ja pociągałem za sznurki. Szedłem zrobić niespodziankę Katyi, tak, tej od Ollivanderów. Kocham moją małą gwiazdkę. Potem długo mówiłem o sobie, a następnie… Wypowiedziałem tylko jedno, wiążące słowo. Nie chciałem. Zrozumienie przyszło nagle i bez zapowiedzi. Imperio. Trzymałem się tego jak tonący brzytwy, a moje ciągłe powtórzenia, sprawdzanie różdżki i przepytywanie sług z ogrodu w końcu zaowocowało. Nie da się w stu procentach przebadać wpływu zaklęć czarnomagicznych wpływających na umysł. Nie musieli mi wierzyć i po ich minach widziałem, że nie zamierzali. Musieli się jednak trzymać protokołów i prawa nawet wobec nędznej szlamy, co to targnęła się na krew szlachecką. Mętne, nieobecne spojrzenie, które porzuciłem gdy zaklęcie opadło było moją kartą przetargową. Moje słowo przeciw ich oskarżeniom i chociaż fakt był faktem, a ja zostałem mordercą, nie można było stwierdzić, że działałem tylko za sprawą własnych pragnień.
Pomimo tego trzy długie lata zajęło mi wydłubywanie swojego chudego ciała z więziennej celi. Nieocenioną pomocą była ręka wyciągnięta przez Ollivanderów, której chwyciłem się jak ostatniej deski ratunku. Myślałem, że może Katya wstawiła się za mną i zmusiła rodzinę do rozważenia istnienia mojej osoby, chociaż później miałem się przekonać, że do ziszczenia moich marzeń droga była daleka.
Wuj, ojciec, stryj, czy dziadek – nie wiem. Straszny, wysoki mężczyzna o skupionej, ściągniętej grymasem wiecznego poirytowania twarzy siedział przede mną i dyktował mi warunki. Wyjdę, będę wolny i zyskam prawo udania się gdziekolwiek tylko zamarzę, jeżeli zrzeknę się roszczeń do ich latorośli. Jeżeli obiecam, przysięgnę nawet, że więcej nie będę ich niepokoić swoją zepsutą, tanią krwią. Jeżeli przepadnę bez śladu, by nie przeczyć ich słowom, że umarłem. Zgoda. Zgodziłbym się na wszystko, byleby nie wracać w czułe objęcia więziennych bestii. Cena wydawała się niewielka, a ja, wygłodzony i złakniony spokoju nie myślałem trzeźwo. Podpisałbym wtedy nawet cyrograf na własną duszę, złamany przez prawo i konsekwencje własnego niemoctwa. Poległem, kiwałem smętnie głową, ale nie uroniłem nawet łzy na myśl o pięknej dziewczynie, która właśnie uciekała mi sprzed nosa. Nie umiałem, zadręczany od tylu dni, miesięcy, czy nawet lat. Straciłem rachubę czasu, który nawet teraz przeciekał mi przez palce jak przez dziurawą szmatę. Wyrzekłem się jej, dając w międzyczasie wykupić moje zmizerniałe ciało na wolność. Zaprzeczyłem temu co czułem jeszcze przed ukończeniem szkoły, wreszcie mogąc odetchnąć poza kratami, a potem… Uciekłem zgodnie z poleceniem.


Schronienie znalazłem u gościa poznanego pod koniec mojej szkolnej kariery w Dziurawym Kotle. Nic wielkiego, zaufania w tym było tyle ile do pieniącego się wilkołaka. Dał mi się przespać zachowując wszelkie środki ostrożności, dał nowe imię, a co najważniejsze – nie pytał. Nie chciał wiedzieć, ja się nie zwierzałem. Nie czułem potrzeby odkrywać przed kimś wszystkie swoje kosmate grzeszki, jednak z różdżką na sercu zapewniłem go, że nie jestem byle zwyrodnialcem. Nie rzucę się na niego, kiedy ten odwróci się do mnie plecami i nie potraktuję jak tamtej kobiety. Widząc moje zdruzgotanie przy poruszaniu tematu w końcu ustąpił, a ja powoli uczyłem się żyć z myślą, że, było nie było, jestem mordercą nawet, jeżeli tylko marionetką. Postanowiłem nie zbliżać się do czystokrwistych rodów tak bardzo, jak tylko się dało, dnie spędzając na odwdzięczaniu się mojemu dobroczyńcy ciężką pracą w jego lokalu. Tak spłacałem dług wdzięczności i dorobiłem się nieco grosza, by zacząć od nowa.
W kilka miesięcy później podszedłem do kursu na instruktora jeździectwa. Uwielbiam wysokości, toteż odpowiednie zachowanie się na nich nie sprawiło mi jako takiego problemu. Nigdy nie miałem też większych kłopotów ze zwierzętami, a z czasem nauczyłem się, że zdecydowanie lepiej przebywa mi się w towarzystwie hipogryfa niż pierwszego lepszego człowieka. Znacznie bezpieczniej. I chociaż oduczyłem się spania z różdżką pod poduszką, nie zapuszczam się już w ciemne zaułki bez drugiej osoby u boku.
Z rodzicami kontaktu nie mam.





Patronus: Moja pamięć jest dobra, ale i szalenie wybiórcza. Pamiętam wiele… Kilka „pokazów” mocy magicznej, gdy byłem jeszcze dzieckiem i strach jaki tym wzbudzałem pośród rówieśników. Liczne wybryki, których nieocenionym towarzyszem był Capitan – młody, ledwie dwuletni pies marki głupie, włochate collie. Matka zawsze powtarzała mi, bym nie patrzył w przeszłość, gdzie znajdę jedynie brzydkie grymasy i krzywe spojrzenia i bym nie przejmował się tym, co nie miało bezpośredniego wpływu na to, co przede mną. Powinienem być miły i uprzejmy, a sama ona mi świadkiem, że byłem, jednak moja wyjątkowość, jakkolwiek by nie była wyszydzana, nie powinna zmazywać mi z twarzy radości bycia dzieckiem. Mądra kobieta. To dzięki niej nie bałem się wychodzić do ludzi, którzy wskazywali mnie na podwórku palcami i to dzięki jej wsparciu pozbierałem się z mojej dziecięcej depresji po najgorszym z możliwych psikusów. Nie było wtedy efektownych wybuchów, pękających szyb i nieobecnego spojrzenia pośród bełkotu w prastarych językach. Była za to zabawa latem, wśród drewnianych wiader z wodą, które wylewałem na mojego przyjaciela goniąc go zawzięcie po podwórku. Szok termiczny wywołany wrzątkiem wylanym prosto na grzbiet i pysk w korelacji z moim krzykiem sprawił, że Capitan odszedł tam, gdzie nie mogłem go już dosięgnąć, ja zaś radość życia w pełni odzyskałem dopiero przekraczając magiczne mury szkoły.
Po dziś dzień przywołuję go wspomnieniem mojej pierwszej, udanej schadzki z Katyą, kiedy wymknęliśmy się bez niczyjej wiedzy pod zakazany las, by nie musieć patrzeć na brzydką twarz jej brata. Jej uśmiech, spojrzenie i wesołość, jaką mi wtedy pokazała sprawiają, że Capitan wydziela mocne, ciepłe światło niezdolne do przełamania przez pierwszego lepszego dementora.










 
6
0
3
2
0
1
9


Wyposażenie

Teleportacja, różdżka, sowa, model smoka (opalooki antypodzki), miotła.



Gość
Anonymous
Gość
Milo Carter
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach