Wydarzenia


Ekipa forum
Robin Hawthorne
AutorWiadomość
Robin Hawthorne [odnośnik]06.02.18 12:03

Robin Hawthorne

Data urodzenia: 31 X 1935
Nazwisko matki: Blythe
Miejsce zamieszkania: Śmiertelny Nokturn
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Ubogi
Zawód: Alchemik
Wzrost: 175 centymetrów
Waga: 66 kilogramów
Kolor włosów: O ton za ciemne, by uznać je za brązowe
i nieco zbyt jasne, by móc rzec o nich czarne.
Kolor oczu: Wodniste, szaroniebieskie, w odcieniu przypominające starą deszczówkę.
Znaki szczególne: Charakterystyczne tiki nerwowe: trzęsące się dłonie oraz nienaturalne mrużenie lewego oka, które jest dość wrażliwe na światło, obgryzione paznokcie.



Our dried voices, when
We whisper together
Are quiet and meaningless

Zaciskam usta. Nie. Krótka, zdecydowana odmowa wydobywa się
z moich bladych warg, jeszcze pełnych, jak u dziecka. Kręcę głową, powtarzając niewerbalny komunikat i dobitnie powtarzam głośne przeczenie. Jestem dumny: zbitka głosek wibruje krótko w powietrzu, by oblepić swym stanowczym stwierdzeniem cztery krzesła i kulawy fotel w salonie, częściej pusty, niż zajmowany przez ojca. Szklistymi oczami śledzę drogę wydobytych przeze mnie dźwięków, z nieukrywaną fascynacją wodzę wzrokiem po bielonym suficie z ciemniejszymi zaciekami – sąsiedzi z góry nieustannie zalewają nas wodą, ona szalona, on alkoholik  – odtwarzając radosny pochód kruchych tonów, przypominających mydlane bańki. Takie same, jak puszczają chłopcy na podwórku, przezroczyste, z odbitym refleksem kolorowej wyobraźni. Nie. Mówię raz jeszcze, głośniej, zapierając się z całej siły przed niechcianymi matczynymi rękami. Jej dłonie są miłe i przyjemne, gładkie, jak dłonie wielkiej pani, ale są też ostre, szorstkie i natarczywe. Odpycham ją małą piąstką, paznokcie wbijają mi się w wrażliwą skórę, zapadłe policzki pęcznieją od wstrzymywanego powietrza i w końcu wybucham płaczem, docierając do niej językiem, który zna.



Milczę. Przesuwam drewnianego konika, moją ulubioną zabawkę - to nic, że brakuje mu kawałka lewego ucha i że czarna farba odprysła, ukazując prawdziwe, sosnowe zabarwienie – po ściśle wytyczonym torze, cicho stukając figurką o podłogę. Trzy razy. Długie włosie dywanu tłumi odgłos galopu, jaki naśladuję z rosnącą zajadłością przez odbicie tupotu rumaka. W domu jest wystarczająco głośno, nie zapełniam go dodatkowo sobą, swą natarczywą obecnością i głosem, który nawet mi wydaje się nienaturalny. Nie lubię go, więc wolę się nie słyszeć. Nie słuchać. Cisza jest stabilniejsza, otulająca bezpieczeństwem jak miękki materiał. Słowo zawsze podniesione i zgrzytliwe, nacechowane drapieżnością, premedytacją prowadzonego ataku, niepokoi mnie, wytrąca ze spokojnej rutyny. Kulę się na odgłos kroków, pełznę pod niską kanapę. To nic, że pełno tam kurzu,
a światło z małych okien wcale nie dociera do tej kryjówki. Na dywanie nada leży mój konik, w impecie ucieczki zapominam o nim i zostawiam go na pastwę losu. Leży krzywo, porzucony, jakby niefortunnie postawił nogę podczas szaleńczego biegu, potknął się, upadł i oczekiwał pomocy,
z kończyną wygiętą pod nienaturalnym kątem. Odgłos kroków anonsuje przybycie mamy, zaraz za nią rozlega się tupot ciężkich buciorów taty. Kanapa jest stara – chyba chora – bo aż jęczy i stęka z trudem, gdy oboje na nią siadają. Poduszki się uginają, mam malutko miejsca, ale nie skarżę się
i tylko unoszę palce do buzi, obgryzając skórki przy paznokciach. Aż do krwi.
Mama jest zła, nie muszę rozumieć wypadających, przesadnie egzaltowanych i wypieszczonych słów, by to wiedzieć. Ciąża, przymus, ślub, ruina, mezalians, Robin. Słyszę siebie w szeregu niechcianych rzeczy. Zaciskam oczy, ale nadal widzę cięte sceny, powieka lata mi jak oszalała, a bodźce wzrokowe przesłaniają głuche trzaśnięcie i odgłos ciał osuwających się po ścianach. Przez kratkę palców nachyla się do mnie tata, klęczący na podłodze, z twarzą tuż przy mojej twarzy. Jest zadowolony, chwyta mnie mocno, różdżką usuwa kłębu kurzu z moich włosów, tryumfalnie uśmiechając się do mamy, by za chwilę wyjść i wrócić w następną pełnię księżyca.



Sadowię się na łóżku, nogi zwisają za krawędź potężnego mebla – nie dosięgam podłogi – i z wypiekami na twarzy otwieram ciężką kopertę. Zrywam pieczęć ostrożnie, jednym starannym i gładkim ruchem, aby nie uszkodzić godła, odciśniętego w zastygłym, bordowym laku; nie śpieszę się, z odpowiednią powagą kontemplując swoją pierwszą korespondencję. Niespokojne palce przebiegają po wypukłej fakturze nadszarpniętego herbu: nie udaje mi się pozostawić go bez szwanku. Mrugam szybko, pośpiesznie odkładając kopertę na nocny stolik. Moja twarz odbija się w lustrze i jest pusta: umiem ukrywać rozczarowanie. Dłonie wybijają pozbawioną rytmu melodię, choć musi kryć w sobie jakiś zamysł, odczyt z nieistniejących partytur, nie podoba mi się wcale. Kaleczę najprostsze czynności, a mimowolne skurcze mego ciała dręczą mnie przy tym z perwersyjną satysfakcją.



Shape without form, shade without colour,
Paralysed force, gesture without motion;

Jest głośno. Bardzo głośno i bardzo, bardzo jasno. Kilkukrotnie mrugam lewym okiem, próbuję odciąć się od świergotu tysiąca gardeł
i blasku lewitujących świec, rażących mnie swymi płomienistymi refleksami. Irytuje mnie nierówny rząd uczniów, skłębionych ciał w czarnych szatach: sam stoję idealnie prosto, a cień mojej sylwetki pokrywa się ze szlakiem ułożonych z granitowych płyt, prowadzących do niepozornego, drewnianego stołka. Instynktownie wymagam od siebie perfekcji, z lekkim zażenowaniem łypiąc na przerzucających się słowami uczniów, niepotrzebnie tracących swą energię. Kluczę wodnistymi oczami w tym tłumie, szukając indywidualności, może bratniej duszy – niegdyś znalazłem to sformułowanie w pewnej książce – ale bezwzględnie odrzucam każdego po kolei. Jemu nie zaufam. Ona będzie mną pomiatać. Wydaję prędkie sądy, nie umywam od nich rąk. Najwyraźniej muszą zostać skrwawione. Słyszę swoje nazwisko, brzmiące dziwnie i obco, pospolicie wśród tych melodyjnych, sygnowanych własnymi barwami, niedyskretnie wplecionymi w jednolity, szkolny uniform. Trzymam jednak głowę wysoko i idę, blady, nieco zgrabiony; przed publicznością nieśmiałe nawyki przybierają na mocy. Lewa powieka ucieka mi w dół, nie kontroluję szaleńczego drżenia jednego oka, siadam na stołku, mrużę ślepia, czekając aż stary, zakurzony materiał opadnie, by przesiać moje myśli. Wciągam powietrze, tiara pachnie statecznością i mądrością, charakterystyczna woń pożółkłych kart książek, kurzu osiadającego na delikatnych, magicznych instrumentach i ognia, buzującego pod kociołkiem. Cichy głos wybrzmiewa echem – czy to moje myśli, czy wszyscy go słyszą? Nie chcę tego. Burza oklasków, ołowiane nogi niosące mnie do przystrojonego w błękity stołu. Lokuję się na uboczu, nie rzucam się w oczy, usiłując zrobić to, co wychodzi mi najlepiej: zniknąć.



Blednę wśród tłumu. Na tyle niepozorny, by nie zwracać niczyjej uwagi, na tyle szary, by wszyscy o mnie zapominali. Nie ukrywam, odpowiada mi to. Jestem duchem, widmem, szarym cieniem, przemykającym po korytarzach, garbiącym się w ostatniej ławce, drzemiącym w bibliotece
w zapuszczonym dziale mugoloznawstwa, pływającym w hogwardzkim jeziorze, tylko wtedy, kiedy dla innych jest na to stanowczo za zimno. Wątpię, by szkolni kompani znali moje imię. Podobnie jak nazwisko, nic nie znaczy.



Lubię Hogwart. Grube mury przesyca starożytna magia, olejne portrety na ścianach są – podobnie jak nauczyciele – pewnym źródłem wiedzy, nieustanny rozgardiasz wręcz porusza nieruchomy zamek, zmieniając go w prawdziwe trzęsawisko, kipiące od śmiałych idei, szczeniackich psot
i nastoletnich miłostek. Śledzę te wszystkie perypetie z ogromnym zainteresowaniem, nigdy nie spotkałem się wszak z takim kotłem różnorodności. Znam tylko wrzeszczącą matkę, ojca trzaskającego drzwiami
i moje własne odbicie w poplamionym lustrze, autystycznie wpatrujące się
w przestrzeń. Nie radzę sobie z tym nawykiem momentalnego zawieszenia – tak samo jak z obgryzaniem paznokci. Podobno jestem niereformowalny, na szczęście, w Hogwarcie nikogo to nie obchodzi. Staram się za to wypełniać stawiane przede mną wymagania; nigdy nie mogłem zadowolić mojej matki, lecz odebrane w domu nauki nie poszły w las. Systematycznie wywiązuję się ze swych obowiązków, czytam odtąd dotąd, powtarzam półgłosem (nigdy nie polubiłem mej barwy, właściwie nie straciłbym wiele, rodząc się niemym) formuły zaklęć i uchodzę za przykładnego studenta. Bezproblemowy, sumienny, uczynny. Nie jestem tu orłem, lecz nikt nie nazywa mnie nieudacznikiem. Jeden profesor Slughorn pomaga mi odkryć mój potencjał.



Para unosząca się znad kociołka kręci w nosie, kiedy pochylam się, by wrzucić do środka posiekane korzenie waleriany. Palce mam obandażowane czystym płótnem, przy nowej pasji odwiedziny skrzydła szpitalnego są obligatoryjne, jak popołudniowa herbata. Srebrny nóż nie lubi się z moimi trzęsącymi się dłońmi, ale konsekwentnie nad tym pracuję.
I zauważam znaczący postęp w przeciągu kilku miesięcy od zintensyfikowania praktyki: krojenie ingrediencji nie stanowi już tak ogromnego wyzwania. Robię to inaczej. Subtelniej. Rzutem oka potrafię określić wagę sproszkowanego żądła skolopendry, pociągnięciem nosa poznać fazę warzenia eliksiru, zgrabnym gestem dodać do kociołka garść składników, nie przerywając równomiernego mieszania wywaru. Receptury leżące na blacie są zbędne, po jednym sporządzeniu danego eliksiru jestem w stanie odtworzyć go z pamięci. Znając składniki potrafię odtworzyć właściwe proporcje i przygotować wywar, o jakim nie słyszałem. Jestem piekielnie zdolny. W jednej, konkretnej dziedzinie czuję się niekwestionowanym królem, wysysającym światło z pomniejszych gwiazd na firmamencie i bijącym blaskiem tak silnym, że zdolnym oślepić. Zachłystuję się tą wiedzą, którą połykam kawałami tak wielkimi, że stają mi w gardle. Krztuszę się nimi
i wymiotuję, ale nieprzerwanie pakuję w siebie więcej mądrości. Więcej ksiąg, więcej receptur, więcej ingrediencji, więcej eksperymentów. To lochy są moim domem, nie przytulny pokój wspólny Krukonów, siedlisko rokujących uczonych, nie urządzone w błękitach dormitorium z własnym łóżkiem i miejscem na fotografię tęskniących rodziców. Siedem lat
w Hogwarcie, a ja nie zdołam zmyć z siebie charakterystycznej woni podziemia. Powoli przesiąkam chłodem, wilgocią oraz ciemnością, zagnieżdżającą się perfidnie w moim sercu oraz atakującą bezbronny umysł. Zapach stęchlizny wyprzedza mnie o krok, ale już nie opuszczam głowy, przebijając się przez grupki stłoczonych studentów. Mam dość bycia nikim. Wiem, że budzę pogardę szlacheckich synów, że odstręczam lalki-arystokratki, wiem, że nie jestem lubiany. Nie potrzebuję niczyjej łaski, ani niczyjej sympatii. Żądam tylko szacunku.



This is the dead land
This is cactus land

Lewe oko drga na równi z dłońmi, złożonymi na kolanach. Słabo widzę, za dużo świec w tym dusznym pokoju, chcę stąd wyjść. Poruszam się lekko na krześle, na którym siedzę sztywno jak mumia, skrępowany nieznanymi ceremoniałami, ale znaczący, pozornie dobrotliwy uśmiech Slughrona zatrzymuje mnie w miejscu. Dociera do mnie, że porywam się na ikarowy lot, a wartkie słowa, jakimi kręcę przy profesorze nie zaimponują nikomu przy tym stole. Jestem pokonany, blade policzki pokrywają się pąsem zażenowania, muszę przytrzymać swoje ręce, by nie zrzucić ze stołu kryształowej zastawy. Nabieram aroganckiej pewności siebie, by w jednej chwili ją utracić, wraz z resztkami godności. Wychodząc, powłóczę nogami
i snuję się samotnie do wieży Krukonów. Jestem zwykłym dziwakiem. Co ja sobie w ogóle myślałem?



Lato nie istnieje. Nie wychodzę w ogóle ze swojego pokoju, upodobnionego do krypty. Zasłony wiecznie są zaciągnięte, ze staromodnego gramofonu wycieka cicha muzyka, a ja przesiaduję kilkanaście godzin za biurkiem, odtwarzając, wymyślając i poprawiając receptury eliksirów. Łączę hipotetyczne serca, dobieram pulę właściwych ingrediencji, zapisuję koncepty, zamykam oczy, usiłując odgadnąć zapach przyszłego wynalazku. Bazgrzę na marginesach zapisanych, wymiętolonych stron, bezwiednie zapełniając każdy wolny skrawek przestrzeni. Niewyraźne szkice prototypów kociołków, jakie rysowałem kilka lat temu są już bladym wspomnieniem. Pozostają krągłości, usta, odbite tylko na pergaminie.
Udaję, że nie słyszę kłótni, wstrząsających domem, z rodzicami nie zamieniam zbyt wielu słów. Matka wciąż ma mnie za niedojdę – ponoć to wina ojca – a mi nie chce się prostować jej opinii. Nigdy się z nią nie kłócę, nie dyskutuję. W tej przestrzeni też nie ma dla mnie miejsca, więc chronię się w innej, za ciężkimi drzwiami i za lejącą zasłoną milczenia. Krew oddziela nas podobnym parawanem; dziwne, nie solidaryzuję z ojcem, choć to w nim powinienem szukać oparcia przed jadowitą wzgardą matki. Ona traktuje mnie jak trędowatego, a wolę tłumaczyć to przewrażliwieniem na punkcie zetknięcia się jej czystej krwi z moją, brudną i skażoną mugolskimi naleciałościami, niż prostym faktem, że po prostu mnie nie kocha.



Ostatni rok edukacyjnej kariery w Hogwarcie powoli zmierzcha. Odkrywam, że będzie mi brakować zamku, dyskretnego stolika w bibliotece, niebieskiego baldachimu nad łożem, a nawet Wielkiej Sali, przepełnionej beztroską, jak i podziałami. Przez siedem lat dorośleję, pielęgnuję swoje talenty, poszerzam wiedzę oraz możliwości, przekuwając je w śmiałe plany
i marzenia. Emocjonalnie przypominam embrion, lecz żywię się uczuciami czerpanymi z własnych satysfakcji. Roszada u władzy też nie wytrąca mnie ze spójnego rytmu: większa karność oraz naciski na zgniłe gałęzie magii, czego właściwie nie zauważam. Egzaminy idą po mojej myśli: naturalnie, najwyższy wynik z eliksirów zarówno w części teoretycznej, jak i praktycznej, co mimochodem przekłada się na ocenę z astronomii, nieco niższy stopień
z zielarstwa i opieki nad magicznymi stworzeniami, do których to przykładałem się, jako do dziedzin ściśle integralnych, również powyżej oczekiwań z numerologii, na co pracowałem szczególnie ciężko przez ostatni rok, widząc w niej furtkę na sfinalizowanie autorskich pomysłów. Zadowalający wynik z obrony przed czarną magią daje w sumie efekt, który prowadzi mnie na wymarzony kurs alchemiczny w Szpitalu Św. Munga. Powodzenia życzy mi sam Horacy Slughron.



Here we go round the prickly pear
Prickly pear prickly pear
Here we go round the prickly pear
At five o'clock in the morning.


Po raz pierwszy w życiu jestem szczęśliwy. Bez oszukiwania samego siebie, z lustra znika pochmurna powaga, uczę się uśmiechać. Pewnego razu, deszczowy Londyn zmywa ze mnie szarą, nieciekawą aurę,
a wtedy poznaję prawdziwą swobodę. Mówię, więcej niż kiedykolwiek, jakbym odbijał sobie lata zamykania się w sobie i cierpiętniczej izolacji. Sam zesłałem się niegdyś na wygnanie i dobrowolnie też z niego wróciłem. Szlajam się po mieście, poznaję jego magiczną i mugolską stronę, nie brzydząc się zanurzyć w inności, do jakiej nie jestem przyzwyczajony. Podryguję w barach do pulsującej muzyki i oblewam się gorzkim piwem, za każdym razem, kiedy spojrzy na mnie dziewczyna. Szlifuję swoje umiejętności pod okiem najlepszych specjalistów, recytuję receptury, wymieniam wyjątki od zasad, bez zawahania dzielę ingrediencje na konkretne grupy, warzę potężne eliksiry, z jakimi wcześniej nie miałem do czynienia. Po krótkim okresie zauroczenia, czuję już tylko niedosyt. Mam za mało pracy, za mało powinności, za mało możliwości. Zaczynam igrać
z ogniem, kiedy napięcie staje się już nie do zniesienia: wracając z kursu, wynoszę pod lekko wybrzuszoną szatą pęczek ingrediencji. Drogich, trudnych do wyłowienia nawet w specjalistycznych aptekach. Nie żałuję tego, nie żałuję też kolejnych, coraz wprawniejszych kradzieży, jakich dokonuję przez prawie dwa lata. W zaciszu domowych pieleszy nasiąkam wiedzą dwa razy bujniejszą od tej, przyswajanej wśród pozostałych adeptów – dodatkowo, należącą tylko do mnie. Praktyka czyni mistrza, a mnie interesuje wyłącznie perfekcja. Ceną, jaką płacę za moje umiejętności jest dyscyplinarne wydalenie z kursu - z nakrycia na gorącym uczynku podczas kradzieży nie mogę się już wyłgać, chociaż próbuję -  i zamknięcie drzwi do legalnego rozwijania mej kariery. Odsiadka w Tower nie może mnie złamać, za dobre sprawowanie (apatyczne siedzenie w możliwie najcieplejszym kącie) wypuszczają mnie wcześniej i na nowo zaczynam życie.
Nieco porysowane, nieco zabrudzone, z zablokowanymi pewnymi drogami, ale wciąż - układane przeze mnie.



Wyprowadzam się z domu mej matki do niewielkiej klitki na Nokturnie. Samotny pokoik na poddaszu, z malutką kuchnią i mikroskopijną łazienką – obskurny, ale tani i własny kąt. Wiecznie awanturujący się sąsiedzi nie są mym wyśnionym towarzystwem, lecz akceptuję te drobne niedogodności w zamian za dyskrecję. Właściciele nie mają mi za złe palenia w pokoju (częściej diablego ziela, niż najzwyklejszego tytoniu),
a nieregularne wybuchy kociołka nikną w gwarze przekleństw oraz płaczu dzieci, idealnej zasłonie dymnej dla przeprowadzanych przeze mnie eksperymentów. Jestem łasy na sukces i zbyt skwapliwie łykam swoje specyfiki – kilkukrotnie kończyło się to tragicznie. W Świętym Mungu mnie pamiętają – i to już nie, jak w skrzydle szpitalnym, z powodu porozcinanych palców. Nie poddaję się, oczywiście, niepowodzenia mnie wzmacniają, czynią silniejszym i motywują, bym nieprzerwanie doskonalił alchemiczne zdolności. To jedyne, co mam, więc pielęgnuję mój talent na wszelkie możliwe sposoby. Stagnacja wraca, kiedy dociera do mnie wieść o śmierci Horacego Slughorna. Żyję w odosobnieniu, lecz dla pamięci profesora, wychyliłem nosa z ponurego apartamentu aby uczestniczyć w pogrzebie. Nie umiem się z nim właściwie pożegnać, nie potrafię pogodzić się z tym, że odszedł. Ukończenie szkoły nie zerwało naszych kontaktów, sporadycznie pisywałem do niego (jedyna osoba, z którą korespondowałem?) z prośbą o poradę bądź z zapaloną notką o nowej, eksperymentalnej recepturze, koniecznie w towarzyszeniu puszki kandyzowanych ananasów. Wciąż uważam go za swego mentora i nie wiem, co zrobię, kiedy dotrze do mnie, że nigdy nie otrzymam listu obowiązanego elegancką, fioletową wstążką.



Kiedy nie pracuję i nie warzę eliksirów - uczę się. Rytm dobowy dla mnie nie istnieje. Kilka godzin snu, chwila, by przełknąć coś do jedzenia i powrót do koła psucia kręgosłupa nad dymiącym się kociołkiem. Sprowadzam do swej klitki chorych i zdesperowanych,  zakochanych do szaleństwa mężczyzn i zrozpaczone kobiety, pragnące na gwałt pozbyć się problemu. Wykazuję się. Robi się o mnie głośniej.Rozumiem już, że moje postępowanie jest lekkomyślne, ba, głupie. Proszę się o śmierć – może nawet jestem jej blisko. Przestaję traktować mieszkanie jak przytułek, nie afiszuję się swymi umiejętnościami. Zatrudniam się w ostałej na Nokturnie karczmie pod Mantykorą, gdzie nalewam piwo barczystym oprychom, czarnoksiężnikom oraz wszelkiej maści łotrzykom. Bez słowa patrzę na wykorzystywane tam dziewczyny i… spod lady wyciągam dla stałych bywalców specjalny asortyment moich specyfików. Mocne środki uśmierzające ból, rozmaite eliksiry, trucizny. Klient moim panem, nie wybrzydzam, wierząc, że doświadczenie z każdym rodzajem wywarów w przyszłości zaprocentuje. Porozumienie z właścicielem, ułamek od zysku, obopólne zadowolenie, moje główne źródło dochodu. Majowa katastrofa znacząco podkręca popyt na eliksiry, zwłaszcza te nielegalne. Panika krąży po Lonydnie jak zaraza, jednak zbyt rzadko używam swej różdżki, bym doświadczył skutków anomalii na własnej skórze.



This is the way the world ends
Not with a bang but a whimper.


Patronus: Nie potrafię skoncentrować się na dobrych wspomnieniach, nie mam takich. Większość jest neutralna, niewystarczająco silna, by przywołać cielesną postać strażnika.


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 4 +3 (różdżka)
Zaklęcia i uroki: 0 Brak
Czarna magia: 0 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 34 +2 (różdżka), +3 (fioletowy kryształ)
Sprawność: 2 0
Zwinność: 0 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Dodatkowy językI lub II1 lub 2
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaI2
AstronomiaIV40
Historia magiiI2
KłamstwoI2
ONMSI2
ZielarstwoI2
Ukrywanie sięI2
SpostrzegawczośćI2
Zręczne ręceI2
NumerologiaI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Wytrzymałość fizycznaI2
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
RozpoznawalnośćI0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I½
Literatura (tworzenie prozy)I½
GotowanieI½
RysunekI½
AktywnośćWartośćWydane punkty
Taniec współczesnyI0,5
PływanieI0,5
GenetykaWartośćWydane punkty
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak)-0
Reszta: 12

Wyposażenie

sowa

Robin Hawthorne
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5744-robin-hawthorne https://www.morsmordre.net/t5766-paracelsus#136059 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f188-smiertelny-nokturn-18-13 https://www.morsmordre.net/t5765-skrytka-bankowa-nr-1417 https://www.morsmordre.net/t6217-robin-hawthorne
Re: Robin Hawthorne [odnośnik]21.02.18 15:27

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana

INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Brak

Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Robin Hawthorne Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Robin Hawthorne [odnośnik]21.02.18 15:28


KOMPONENTY bezoar, czułki szczuroszczeta x2, jad smoka, krew jednorożca x2, krew reem, łuska smoka x2, popiół feniksa, róg dwurożca, skorupka toksyczka, żądło mantykory;
jad jadowitej tentakuli, kwiat paproci, strączki wnykopieńki;
księżycowy pył;

[12.02.18] Ingrediencje (majoczerwiec)
[24.05.18] Ingrediencje (lipiec/sierpień)
[20.10.18] Ingrediencje (wrzesień/październik)
[13.04.19] Ingrediencje (listopad/grudzień)

BIEGŁOŚCI[26.06.18] Wsiąkiewka (maj/czerwiec): +1 PB do reszty
[30.03.19] Wsiąkiewka (wrześniopaździernik): +1PB
[30.03.19] Wsiąkiewka (lipcosierpień): +0,5PB
[20.08.20] Wsiąkiewka (kwiecień/czerwiec): +0,5 PB

HISTORIA ROZWOJU[12.02.18] Karta postaci, -50 PD
[19.02.18] Wykonywanie zawodu (maj/czerwiec): +50 PD
[25.06.17] Zdobycie osiągnięć:  Zakochany Mors, Mały pędzibimber, Truciciel, Zdolny alchemik; +125 PD
[25.06.18] Wykonywanie zawodu (lipiec/sierpień), +50 PD
[26.06.18] Wsiąkiewka (maj/czerwiec), +30 PD, +1 PB
[18.10.18] Zakupy na Festiwalu Lata: fioletowy kryształ, -200 PD
[18.10.18] Zakupy ingrediencji: skorupa toksyczka, -10 PD
[28.03.19] Wykonywanie zawodu (wrzesień/październik): +50 PD
[30.03.19] Wsiąkiewka wrześniopaździernik +1 PB, +60 PD
[30.03.19] Wsiąkiewka lipcosierpień +0,5 PB, +30 PD
[20.05.20] Przywrócenie rangi po nieaktywności
[10.07.20] [G] Korzeń ciemiernika
[19.08.20] Zakupy: złoty kociołek, -300 PD
[20.08.20] Wykonywanie zawodu (kwiecień-czerwiec): +50 PD
[20.08.20] Wsiąkiewka (kwiecień/czerwiec): +30 PD, +0,5 PB
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Robin Hawthorne Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Robin Hawthorne
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach