Wydarzenia


Ekipa forum
31 marca 1956
AutorWiadomość
31 marca 1956 [odnośnik]12.01.17 22:00
Na czterech węgłach wspiera się ten dom, w którym, patetycznie mówiąc, duch ludzki mieszka. A te cztery są: Rozum, Bóg, Miłość, Śmierć.

        Sklepieniem zaś domu jest czas, rzeczywistość najpospolitsza w świecie i najbardziej tajemnicza.
Od urodzenia świat wydaje się nam realnością najzwyklejszą i najbardziej oswojoną. (Coś było i być przestało. Coś było takie, a jest inne. Coś się stało wczoraj albo przed minutą i już nigdy, nigdy nie może wrócić). Jest zatem czas rzeczywistością najzwyklejszą, ale też najbardziej przerażającą. Cztery byty wspomniane są sposobami naszymi uporania się z tym przerażaniem.
Rozum ma nam służyć do tego, by wykrywać prawdy wieczne, oporne na czas.


-Zanim przejdziemy stricte do tematów teraźniejszych chciałabym zapytać o przeszłość. Może na początek powiesz nam czemu zawdzięczasz tak dobre opanowanie dwóch języków? – pyta, a ja wiem, ze dopiero się rozkręca. Taki ma styl, rozluźni mnie kilkoma nic nie znaczącymi pytaniami, które pewnie nawet nie znajdą się w artykule mając nadzieję, że otworzę się, zapomnę i dam jej jakiegoś pikantnego newsa na mój temat.
-W moim domu odkąd pamiętam zawsze rozmawiało się w dwóch językach. Pod dachem posiadłości zajmowanej przez moich stworzycieli i pozostałe ich latorośle dozwolone było nam mieszać angielski z francuskim, wyrażać się w tym, którym było wygodniej. Dziadek zaś solennie odmawiał korzystania z angielskich słów uważając je za pozbawione dźwięczności i romantyzmu. Pamiętam jak zbił mnie kiedyś gdy stwierdziłem, że nie ważnym jest w jakim języku się mówi, ale co. Stwierdził wtedy, że jeszcze kiedyś zrozumiem o co mu chodzi. Od tego dnia minęło ponad dwadzieścia lat i jedyne co mogę powiedzieć to: przepraszam dziadku, nadal nie rozumiem. – śmieję się lekko, dźwięcznie, beztrosko wszak przecież opowiadam tylko śmieszną anegdotę. Ale wydarzenie to wryło się w moją głowę, wyżłobiło fundamenty do położenia konstrukcji mojej osobowości. Wiele lat temu wcale nie było zabawnie. Dziadek miał dłoń ciężką i nigdy jej nie hamował. Do dziś pod prawą łopatką przebiega mi blizna. Był cholerykiem, choć nie wyglądał. Przeważnie statycznie prowadził swoją jednostkę przez życie. Jednak gdy nad naszymi głowami zebrały się burzowe chmury których był władcą nikt nie śmiał przerywać mu póki nie skończy. Był tyranem, ale wiedzieliśmy o tym tylko my.
-Myślisz że to przez geny matki zostałeś artystą, czy może powodowane jest to czymś innym? – drażni mnie to pytanie. Ale zamiast przyznać się do tego unoszę dłoń i poprawiam okulary na nosie. Przed laty zastanawiałem się nad tym sam: czy rzeczywiście predyspozycje jednostki ludzkiej warunkowane są przez charakter osób które ją spłodziły, czy też może rzeczywiście każdy z nas rodzi się z czystą kartą i możnością pozostania kimkolwiek chce. Nie doszedłem do żadnych sensownych wniosków.
- Już za dziecka bardziej ciągnęło mnie do farb niż do uboju. W tym drugim zdecydowanie lepiej radził sobie mój brat. Ale zarówno ja, jak i on musieliśmy nauczyć się rodzinnego fachu. Jak mawiał mój ojciec – każdy Sauveterre musi potrafić wykonywać tę pracę, nawet, jeśli zleca ją potem innym. Więc lata szkolne spędzałem na oddawaniu się podróżom duszy, odkrywaniu sztuki cal po calu, w wakacje zaś przyswajałem sztukę magicznego rzeźnictwa– unoszę kieliszek z którego upijam odrobinę płynu. Miałem trzynaście lat gdy pierwszy raz ruszyłem z ojcem do pracy, od tego momentu wszystkie wakacje mijały mi tak samo. Zabijaliśmy zwierzęta, ściągaliśmy z nich skórę, patroszyliśmy, by finalnie wylądowały na haku, a jeszcze później na talerzach. Najmocniej jednak w moją głowę wbija się dzień w którym pierwszy raz postawiłem swoje stopy w rodzinnej ubojni. Owego ranka obserwowałem zwierzęta pędzone na rzeź. W ostatniej chwili niemal wszystkie opierały się, nie chciały iść. Poganiano je biciem po tylnych nogach. Ta scena często przychodzi mi na myśl, gdy, wyrzucony ze snu, nie mam siły stawić czoła codziennej męczarni Czasu.
-W szkole zostałeś prefektem, jak myślisz dlaczego? – pyta, a ja mam ochotę ziewnąć bowiem senność mnie ogarnia, a pytania które zadają nie pozwalają rozwinąć się moim myślą. Są cienkie, nieważne. Ale nie robię nic. Znaczy nic z tego co bym chciał. Zamiast tego po prostu jej odpowiadam.
-Szczerze mówiąc nie mam pojęcia dlaczego. Nigdy nie zależało mi na dyrygowaniu innymi. Lubię myśleć o sobie że byłem raczej postronnym obserwatorem zdarzeń niż ich prowodyrem. Może właśnie takiej osoby potrzebowali. – wzruszam ramionami lekko. Pomimo upływu lat nadal nie potrafiłem zrozumieć czemu właśnie mnie przypadł, tan wątpliwej jakości, zaszczyt. Ale nie roztrząsam tego. Odpowiadam pytaniem za pytaniem. Czuję jak przyśpiesza tempo naszej rozmowy. Kolejne pytanie pada zaraz po tym jak kończę odpowiedź na wcześniejsze i przestaje mi to pasować. Nie lubię gdy się mnie pogania. Niewerbalnie odmawiam rozmowy w taki sposób. Zaraz to zrozumie, gdy narzucę jej tempo moje, takie w którym mi się wygodnie prowadzi konwersację.
-Zdradzisz nam swoje ulubione przedmioty szkolne / zajęcia? - błahe, wszystkie pytania którymi zarzucała mnie to dej pory właśnie takie były. Ale wiedziałam że muszę przez nie przebrnąć by móc zacząć mówić o rzeczach ważnych i istotnych.
-Lubiłem zaklęcia, dobrze wchodziła mi też Historia Magii, choć paradoksalnie nie przepadałem za Numerologią. – odpowiadam śmiejąc się z tego faktu. Co do samej historii uczyłem się jej pilnie, wychowano nas w przekonaniu że jako czarodzieje krwi czystej musimy znać swoją przeszłość by móc żyć w teraźniejszości i podejmować odpowiednie kroki dla przyszłości. Interesowała mnie też Czarna Magia, miała w sobie coś kusząco zakazanego, a przed wszystkim niosła cierpnie, które bardzo szybko stało się swoistego rodzaju pożywką dla mojej głodnej doznań duszy. Ale nie, tego nie mogłem jej powiedzieć. – Pływanie jest dla mnie swojego rodzaju doznaniem, w którym oczyszczam myśli – chociaż gdy po raz pierwszy dziadek uczył mnie pływać o mało co się nie utopiłem. Uczył to słowo nad wyraz, najzwyczajniej w świecie wrzucił mnie na głęboką wodę mówiąc płyń. – znów się śmieję sprawiając wrażenie iż jest to jedno z palety wspomnień ciepłych i przyjemnych nic bardziej mylnego. Do dziś pamiętam jak woda wżerała się w moje gardło i wypełniała płuca, gdy ja rozpaczliwymi ruchami ramion próbowałem wydostać się na powierzchnię. Zajęło mi chwilę zanim przyswoiłem sobie mechanikę utrzymywania się na wodzie. Wypiłem hektolitry wody. A potem leżałem z grypą w łóżku przez dwa wakacje. Ale pływać się nauczyłem, temu nie mogłem zaprzeczyć. – Latać nauczyłem się w szkole i choć jest to przyjemne nigdy nie pociągało mnie na tyle bym zasilił szkolną drużynę. Mama uparła się żebym nauczył się jeździć na koniu. No i oczywiście gotowanie. Mój ojciec zwykł mawiać, że: każdy mężczyzna powinien potrafić choć trochę gotować na wypadek, gdyby kiedyś zabrakło mu kobiety. – znów jestem rozbawiony i tym razem rzeczywiście szczerze. Pamiętam dokładnie gdy ojciec przekazał mi tą mądrość życiowa. Myślę, że do owego wniosku doprowadziła go pewna sierpniowa sytuacja kiedy to mama wybrała się na podróż z przyjaciółką zostawiając naszą trójkę z nim prawie na tydzień. Do dziś pamiętam jak obserwowałem go gdy miotał się w kuchennym szale między garnkami kompletnie nie wiedząc co z czym i dlaczego. Tego dnia jedliśmy u dziadków.
-Przedstawisz nam w kilku słowach swoją ścieżkę kariery? Co sprawiło że postanowiłeś powrócić do Anglii? – poprawiam się lekko na fotelu czują, że w końcu przejdziemy do tematów ciekawszych, ważniejszych. Jeszcze nie wiem, że będę tej wizyty żałował.
-Od zawsze ciągnęło mnie by zgłębiać kwestię życia, a może nawet bardziej śmierci, lub też, jak to woli, samego cierpienia. Jakby na to nie spojrzeć nie byłem jakoś mocno oryginalny. Przecież Sztuka od zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie. – stwierdzam na wstępie. Teraz ja narzucę tempo. Odpowiem jej. Ujawnię kawałek moich myśli, pokażę kawałek duszy. Nie za duży, żeby jej nie przerazić. – Zacząłem pracę niedługo po szkole. Głównie udawało mi się pozostać gdzieś nie więcej niż miesiąc. Pracowałem jako szatniarz we francuskiej operze, potem grałem na gitarze na ulicy uważając że to świetny pomysł, później skomponowałem utwór – szczęśliwy traf bardziej niż rzeczywiste umiejętności – do jednej ze sztuk wystawianych w teatrze i tam zagrzałem miejsce na dłużej – ale nie jako kompozytor, a scenograf. Lady Avery, która zaproponowała mi pracę w swojej Galerii, poznałem na jednym z wernisaży. Nie wiem co dostrzegła w mojej osobie, ale do dziś jestem jej wdzięczny za szansę. W Londynie podziwiać można było dwa moje cykle. W których przeważnie skupiam się na jednostce ludzkiej. – zawieszam głos na chwilę zastanawiając się czy podzielić się z nią czymś więcej. Jednym z moich przemyśleń. Zastanawiam się, bo nie wiem czy godna jest tego i co w ogóle zrozumie o czym mówię. – Miłość, Śmierć, Życie, Cierpienia ale i Litość, oraz nieskończenie wiele innych odczuć nad których kontemplacją się oddaję i próbuję zrozumieć od lat. Człowiek, jako postać najrozumniejsza spośród wszystkich gatunków ciekawi mnie.  W końcu nie bez powodu natura, genialna specjalistka od tortur, nasiąknięta samą sobą i swym dziełem, jubluje ochoczo: w każdej sekundzie wszystko, co żyje, drży i wprawia w drżenie inne istoty. Litość to dziwaczny luksus, który wymyślić mogła jedynie najperfidniejsza i najokrutniejsza z istot - z potrzeby samoukarania się i samoudręki, a więc i tym razem z okrucieństwa. – wzruszam lekko ramionami po czym przeciągam po niej swoim spojrzeniem. – Choć nikt nie powie tego na głos w cierpieniu jest coś oczyszczającego. Lubimy cierpieć, bowiem cierpienie nasz uczłowiecza. – trochę jestem zły na siebie. Powiedziałem więcej niż chciałem. Ale nie tracę rezonu. Posyłam w jej stronę ciepły uśmiech a sam na chwilę oddalam się do swoich własnych myśli. Cierpienie było kwintesencją życia. Tym, co sprawiało, ze wyglądaliśmy na bardziej ludzkich, realnych. Lubiłem obserwować wyraz bólu, żalu, tak wielkiego że zdawać by się mogło że basen Oceanu by go nie pomieścił. Lubiłem też ten ból nieść. Mieć władzę. Dlatego też szybko dałem się pochłonąć czarnej magii. Bo czyż nie była właśnie tym? Cierpieniem zamkniętym w kilka zaklęć. Wciągam się jednak z prywatnych rozmyślań. Czas skończyć moją krótką biografię. – Po rocznej przerwie w czasie której pracowałem w Francji, wracam do Londynu na prośbę kobiety która pozwoliła rozwinąć mi skrzydła.

        Bóg albo absolut jest tym bytem, który nie zna przeszłości ani przyszłości, lecz wszystko zawiera w swoim „wiecznym teraz”.

- Słyszałam kiedyś że każdy z artystów jest też po części filozofem, zgodzisz się z tym? Może opowiesz nam jakie tematy poruszać będzie przygotowywana przez Ciebie wystawa? - widzę, że trochę wierci się w fotelu. Pewien jestem że przeważnie jej rozmowy są krótsze, bardziej dynamiczne. Zasypuje rozmówce pytaniami, nie dając mu szansy by mógł się zastanowić. Ja jej nie to nie pozwalam. Biorę dla siebie czas, którego potrzebuję, by dać jej odpowiedź która ją zadowoli, ale która i nie minie się z prawdą.
Nie uważałem się za filozofa, choć prawdą z pewnością było że wiele godzin które spędzałem przed sztalugą upływało mi też na jednoczesnych rozważaniach. Próżność musiałaby być moją domeną gdybym nazywał się myślicielem. Byłem jedynie marnym pyłem na firmamencie minionych i nadchodzących lat. Możliwym było, że moja obecność nie zostanie nawet odnotowana. Że zginę, tak jak się urodziłem – w ciszy, kompletnie nikomu nie znany.
A jednak jej słowa sprawiają, że zaczynam się zastanawiać w co wierzę. I czy wiara nie jest jednocześnie pętającą nas klatką. Przez całe życie bawili mnie mugole, a może bardziej napawali wstrętem. Byli słabi, a jednostki słabe z góry były skazane na skreślenie przez cywilizacyjny postęp. Wierzyli w Boga, niby zdawać by się mogło że wszyscy w tego samego, a jednak każda ich bzdurna religia nazywała swojego władcę inaczej. Chyba potrzebowali czegoś, czego mogą uczepić się w chwilach najgorszych. Ale czyż nie było to jednocześnie oznaką słabości ich charakterów? Zamiast samemu zawalczyć o swoje cele składali dłonie i oddawali się modlitwą do nieistniejącej jednostki – ponoć większej i rozumniejszej niż oni. Brednie. Nie mogłem więc zrozumieć jak wśród tych wynaturzeń mogli rodzić się ludzie obdarzeni mocą magiczną. Nie warci nawet tego by splunąć pod ich stopy. Kompletnie nie godni mocy, którą obdarzył ich świat. Bo ja, gdybym mógł, cały świat doprowadziłbym do agonii, aby dokonać oczyszczenia życia u samych jego korzeni: podłożyłbym pod nie palący, podstępny płomień – nie po to, by je zniszczyć, ale po to by dać mu nowego wigoru i żaru. Ogień, jaki podłożyłbym pod ten świat nie sprowadziłby nań ruiny, lecz zasadniczą, kosmiczną przemianę. W ten sposób życie przywykłoby do wysokiej temperatury i nie byłoby już środowiskiem dla miernot. W takiej wizji może nawet śmierć przestałaby być immanentna życiu. I w momencie gdy świat przechodził by swojego rodzaju ponowne narodzenie ja z zachwytem, wzrokiem pożerałbym każde uczucie które przewinęłoby się przez ujrzaną przeze mnie twarz osoby obcej, nic nie znaczącej dla mnie. Spacerowałbym pośród nich zapamiętując gesty które wykrzywiałby ich twarze. Malutkie refleksy, które czyniły ich realnymi. A potem oddałbym to wszystko na płótnie. Zamglone, lekko niedopowiedziane, dając widzowi możliwość pobudzenia wyobraźni, samodzielnego odkrycia tego, czego ja wyraz ostry i dokładny miałbym nadal w głowie.
-Czy zastawiała się pani kiedyś co by było, gdyby twarz człowieka mogła dokładnie wyrazić całe wewnętrzne cierpienie, gdyby zobiektywizowała się w akcje ekspresji cała wewnętrzna męka? Czy moglibyśmy jeszcze rozmawiać ze sobą? Czy musielibyśmy wówczas mówić zakrywając rękoma twarz? Życie byłoby praktycznie niemożliwe, gdyby owa nieskończoność odczuć, jaką w sobie nosimy, uzewnętrzniała się w rysach twarzy. Nikt nie miałby odwagi już przejrzeć się w lustrze, bo w groteskowym i tragicznym zarazem wizerunku twarz stapiałyby się w jedno: plamy i wstęgi krwi, rany, co nigdy się nie zabliźniają i strugi łez, co nigdy nie będą powstrzymane.– rzucam pytania w przestrzeń. Nie oczekuje, że mi odpowie. Uśmiecham się do niej jednocześnie odkładając puste szkło na stół. Dostrzegam że i jej kieliszek stoi pusty, sięgam po różdżkę. Lekkim machnięciem połączonym z odpowiednią inkantacją wprawiam butelkę w ruch i ponownie wypełniam szklane naczynia płynem, który swym kolorem przypomina krew.  W dziwnym odczuciu odnajduję w sobie chęć by rozłupać żyły siedzącej naprzeciw mnie kobiety i sprawdzić, jakiego koloru jest ciecz mieszcząca się z nich. Patrzeć jak spływa po szyi, by potem zmoczyć materiał nieskazitelnie białej bluzki. Powstrzymuję się jednak. Gdybym słuchał swoich impulsów, byłbym dzisiaj w szpitalu dla obłąkanych albo dyndał na szubienicy. Zamiast tego przypominam sobie wniosek do którego przyszło mi dojść gdy po raz pierwszy delektowałem się smakiem niesienia śmierci. Nie zabiłem człowieka. Był to pies, wabił się Demon  – swoje przemyślenia szybko jednak udało odnieść mi się do jednostki ludzkiej i nie mogłem obyć się wrażeniu, że umiera się w byle jakim miejscu życia. I dzieje człowieka zawarte między jego urodzeniem a jego śmiercią wyglądają niekiedy jak nonsens. Któż bowiem jest w możności o każdej chwili przemijającej pamiętać, by mogła ona na wszelki wypadek zostać jego gestem ostatnim? Śmierć nieraz chwyta człowieka In flagranti, zanim zdążył przedsięwziąć jakiekolwiek środki ostrożności. Najbardziej logiczny plan życia, najściślej wprowadzona formuła jego wartości rozpada się nagle, gdy ujawniona zostaje ostatnia niewiadoma. Miałem osiemnaście lat gdy postanowiłem pozbawić go życia. Do dziś pamiętam jak zmieniał się wyraz jego ufnych oczu gdy rozpościerałem ramiona by wrzucić go wprost w otchłań. Po wszystkim udałem się na dół by zobaczyć jakie znamiona niesie śmierć. Demon leżał w dziwnej pozycji, z kośćmi które połamały się w czasie upadku. Wyglądał nienaturalnie. Irracjonalnie. Krew, jego własna, otaczała go barwiąc jasną sierść czerwienią. Był męczennikiem, ale w niewypowiedzianym cierpieniu wykrzywiającym pysk wyglądał piękniej niż kiedykolwiek za życia. Dałem mu wieczność umieszczając go jeszcze tego samego dnia na płótnie.
- Kwietniowy wernisaż podejmie tematykę uczuć, nie powiem jednak nic więcej, mając nadzieję że dostatecznie wzbudziłem swoistego rodzaju głód poznania. – mówię różdżką zmuszając butelkę by stanęła na stole. Kieliszki były pełne. Ja zaś oblizałem lekko spierzchnięte wargi w oczekiwaniu na kolejne pytanie.

        Miłość, w intensywnym przeżyciu, także wyzbywa się przeszłości i przyszłości, jest teraźniejszością skoncentrowaną i wyłączoną.

-Co z uczuciami pani Sauveterre? Czy jest jakaś kobieta w pańskim życiu, nasze czytelniczki z pewnością chętnie się dowiedzą. – patrzę na nią i wiem, że nie tylko czytelniczki chcą dowiedzieć się tej konkretnej informacji o mnie. Widzę wzrok jakim mnie bada. Myśli przetaczają się przez jej źrenice a ja nie mam problemu z odczytaniem pragnienia by bliżej mnie poznać, lub bym chociaż sprezentował jej jedną noc. Nie jest jednak warta mojej uwagi, jest brudna i nie jest Tobą. Rozmawiam z nią tylko by po, by wypromować sztukę. Jej pytanie przypomina mi jednak podobne, które wypowiedziała w moją stronę kilka lat temu. Wtedy kiedy byliśmy jeszcze razem. Wtedy, gdy podsłuchiwałaś pod drzwiami a ja udawałem że nie wiem iż za nimi stoisz. Do dzisiaj pamiętam o co zapytała i co jej odpowiedziałem. Mój związek z Tobą nie był tajemnicą, ale żadne z nas nie miało zwyczaju obnoszenia się z uczuciami na ulicach pełnych ludzi. Zapytała czy opowiem coś więcej o Tobie, a jeśli nie, to czy chociaż zdradzę twe nazwisko. Odmówiłem spokojnie, uśmiechając się lekko i poprawiając okulary na nosie, stwierdziłem wtedy że: krótka wzmianka w wywiadzie o innej osobie nie byłaby dla Ciebie zadowalająca. Zapewniłem też ją, że kiedyś przyjdzie jej o Tobie napisać cały artykuł, bowiem świat jeszcze o Tobie usłyszy. Pytanie o mój związek padło wtedy jako ostatnie. Gdy za dziennikarką zamknęły się jedne z dwóch par drzwi do mojego gabinetu Ty uchyliłaś drugie wsadzając przez nie głowę. Spojrzałaś na mnie pytając czy skończyłem. Potwierdziłem skinieniem głowy odkładając kawę na stolik. Wspomnienie tamtego dnia wraca do mnie jak żywe:
-Myślisz, że dostanę kiedyś cały artykuł? – zapytałaś wtedy wślizgując się na moje kolana. Zostaliśmy  sami. Objąłem cię, jedną dłoń układając na biodrze drugą unosząc by zaczesać ci kilka kosmyków za ucho. Gest przeciągnąłem, dłonią badałem pod palcami strukturę Twoich włosów aż po same końcówki. Pasmo które trzymałem zacząłem zawijać na palec – bawiłem się nim. Spojrzałem w Twoją twarz a uśmiech rozświetlił mi usta.
-Wolumin posiadający tysiąc stron nie byłby w stanie opisać wspaniałości zjawiskowego istnienia jakim jesteś. – powiedziałem ci wtedy choć i tak nie sądziłem że wyraziłem się dostatecznie jasno. Nie istniały bowiem słowa które mogłoby wyrazić zachwyt w jaki mnie wprawiałaś. Zostawiłem jednak odpowiedź w takiej wersji, wiedząc, że doskonale mnie zrozumiesz.
-Apo wystarczy, naprawdę. Muszę przyznać że niestrudzenie wraca pani do tematu. Tym razem zastaje mnie pani jako kawalera. Uczucia pożytkuję na sztukę, myślę że jest wdzięczniejszym ich odbiornikiem niż kobiety. – odpowiadam na pytanie zgodnie z prawdą. Coraz mocniej irytując się na dzień. Atakują mnie wspomnienia.
Poza czterema ścianami naszego własnego świata byłaś twarda, nieugięta i nieustępliwie dążyłaś do wyznaczonych samej sobie celów. Ale ja zawsze wiedziałem, że pod pewnymi względami byłaś taka jak ja. Oboje należeliśmy do rodzaju istot nerwowych – choć każde wyrażało to na swój sposób, szlachetnych, ale i kochających. Takich, które zdolne są do największych poświęceń, ale które w życiu i zetknięciu się z jego rzeczywistością mało znajdują szczęścia. Ten rodzaj ludzi ginie też zaraz, bo przychodzą na świat z wadą serca – kochają za dużo. Widocznie nie kochałaś mnie tak mocno jak kariery której oddałaś więcej, byłem w tym wszystkim tylko poboczną stratą. Czymś bez czego – jak się okazało – potrafiłaś dalej żyć. Pamiętam dokładnie dzień w którym przyszłaś rozbić mój świat. Nie różnił się wiele od innych. Przestąpiłaś próg mego gabinetu robiąc tylko trzy kroki ku jego wnętrzu, ku mnie. Pisałem wtedy recenzję ostatniej wystawy. Uniosłem wzrok bowiem zauważyłem nienaturalną stałość twoich nóg. Nie poruszały się w moich kierunku. Stały w miejscu obcym, dziwnie odległym. Pozwalam by myśli przeniosły mnie do tego wspomnienia:
Unoszę filiżankę z kawą i opieram plecy na oparciu fotela. Zabieram się za mieszanie, zawsze dokładnie tyle samo razy trzy razy w lewo -by walczyć z niedogodnościami które sam sobie uroiłem i trzy razy w prawo, by ulżyć sobie po walce który stoczył mój umysł w orężu mając nadgarstek i małą srebrną łyżeczkę. To natręctwo zamierza zostać ze mną do końca życia. Czemu ono a nie ty?
Mieszam po raz pierwszy w lewo odczuwając dyskomfort.
W końcu spoglądam na Ciebie. Ale mam wrażenie jakbym patrzył po raz pierwszy w życiu. Kaskady uczuć powoli napływają do mnie, do każdej komórki mojego ciała, ale milczę badając Twoje spojrzenie. Już postanowiłaś. Czy są jakiekolwiek słowa którymi mógłbym zmienić Twoje zdanie? Zdaje się, że moje "kocham będzie niczym kropla wpadająca wprost na rozgrzany słońcem asfalt.
Kolejny okrężny ruch łyżeczką w lewo. Drażniące uczcie osiągnie zaraz apogeum.  
Zdaje się że i Tobą targają emocje, nad którymi starasz się zapanować.  Nadal nic nie robię. To bitwa którą przegrałem. Bitwa o miejsce w twoim sercu. Zawsze podziwiałem upór z jakim dążyłaś do celu. Nigdy nie sądziłem jednak że to on wejdzie nam w drogę. Nie powiem nic, nie pomogę ci. Musisz poradzić sobie z tym sama. Nie powiem nic, choć mam ochotę krzyczeć. Rozbijać ściany i błagać byś mnie nie zostawiała. Odbierając pierścionek przyrzekłaś być ze mną. Teraz zabierasz mi to wszystko. Jak możesz być tak okrutna? - chciałbym zapytać. Nie widzisz, że rozpadam się na kawałki?
Zmuszam nadgarstek by ostatni raz wykonał ruch tą cholernie drażniącą stronę.
Jest cicho. Zdawać by się mogło że nawet zegar zaprzestał swojego tykania. Widzę w Twoich oczach że dociera do Ciebie że nie zamierzam ci tego ułatwić, złość ogarnia twoje spojrzenie a później twarz. W końcu gorsza jest zimna obojętność niż najgorsze słowa. Nadal badam cię spojrzeniem, choć oczy bolą mnie niemiłosiernie od Twojego widoku i nie marzę o niczym jak tylko o tym, by spojrzeć na coś, co nie przynosi tyle bólu. Co nie rozrywa serca na pół. Na razie jednak trwa jeszcze cisza – cisza przed burzą.
Raz w prawo. Wiem że zaraz znajdę ulgę.
Zaczynasz tracić rezon. Już wiesz, że nie powiem "rozumiem". Chociaż rozumiem, naprawdę. Wolałabym jednak nie znać cię aż tak. Może wtedy byłoby mi łatwiej? Jakaś egoistyczna część mnie jednak chce sprawić byś cierpiała. Tak jak cierpię ja w tej chwili choć pozornie przemawia przeze mnie spokój. Widzę że cię to drażni. Boli nawet bym powiedział. Widzę i cieszy mnie to. Będziemy cierpieć razem. Czyż to nie cholernie romantyczne? Burzowe chmury zbierają się nad naszymi głowami.
Drugi raz w prawo. Zaraz wszystko będzie dobrze.
Pękasz, tak samo jak ja. Ty jednak oddajesz się zbawiennej uldze którą przynosi rozbicie czegoś na drobne kawałki. Ale nie starcza ci już fakt, że rozbiłaś mi serce. Bo i ja swoim milczeniem rozbijam Twoje. A przynajmniej na to właśnie liczę. Chcę widzieć jak cierpisz. Nawet nie wiedziałem, że miłość tak łatwo można przetransformować w nienawiść. A może jednak nie nienawidzę cię wcale, tylko pogrążam się w żalu rozpaczy tak dotkliwym, że i przez swą głupotę Ciebie w niego wciągnąć chcę? Ty zaś strącasz najpierw wprost na dębową podłogę unikatowy posążek z Tajlandii. Widzę błysk satysfakcji w Twoich oczach. Wiesz jaki był on dla mnie drogi. Ale nie kończysz na nim. Powoli, po kolei rozbijasz każdą część kolekcjonowanych przeze mnie dzieł. Finalnie łapiąc ze to najważniejsze – wazę z dynastii Ming. Ciskasz ją w szale o podłogę. Widzę jak emocje buzują w Tobie. Rozpętała się prawdziwa burza. Co jakiś czas spoglądasz na mnie jakby chcąc doszukać się w mojej twarzy reakcji na twoje czyny. Nawet się nie krzywię, gdy zbijasz tą najważniejszą dla mnie rzecz. Nawet się nie krzywię, bo to co ceniłem najmocniej odebrałaś mi najpierw. Zabrałaś mi siebie. Reszta nie ma już znaczenia.  
Ostatni, trzeci raz zataczam srebrnym sztućcem krąg. Uczucia odchodzą. Pustka pozostaje.
Trzaskają za Tobą drzwi. Jest w tym wszystkim jakaś boleśnie piękna metafora. Bo kiedy tkwię tak otępiały wskutek własnej katastrofy, niezdolny do działania i myślenia, ogarnięty zimnym, gniotącym mrokiem, oddzielony od świata jak w nocnych halucynacjach i osamotniony jak w chwilach żalu - dociera do mnie, że dotarłem do negatywnego krańca życia, tam, gdzie panuje temperatura absolutna, gdzie ścina się w lód ostatnia życia iluzja. Burza minęła, pozostawiając za sobą wielkie zniszczenia. Rany, których nie dane będzie nam już wyleczyć. Zostaje w ciszy. W końcu upijając łyka zimnej już kawy. Uświadamiam sobie że razem z sobą zabrałaś pierścionek. A wraz z nim i moje serce.
Siłą zmuszą się by na nowo skupić uwagę na mojej rozmówczyni, nawet nie zauważyła jak wpadłem w odmęty wspomnień zajęta spisywaniem moich ostatnich słów. Może to i lepiej, ostatnie czego chcę, to by zadawała więcej pytań na ten temat.

        Śmierć jest końcem tej czasowości, w której byliśmy zanurzeni w życiu naszym, i być może, jak się domyślamy, wejściem w inną czasowość, o której nic nie wiemy (prawie nic). Wszystkie zatem wsporniki naszej myśli są narzędziami, za pomocą których uwalniamy się od przerażającej rzeczywistości czasu, wszystkie zdają się temu służyć,

-W co wierzy człowiek twojego pokroju? Zastanawia mnie co jest powodem twojego sukcesu. I dlaczego tak bardzo upodobałeś sobie emocje, głównie cierpienie, ale też miłość i nadzieję, mocne wyraziste pociągnięcia plam, czasem wpadające już w ekspresjonizm? Jaki cel mają niedopowiedzenia? Czy prześmiewczy charakter, lub też czarny humor, które bije z niektórych twoich prac? I czy przełoży się to na artystyczne spędy którymi przyjdzie ci zarządzać od tego miesiąca? – zadaje mi pytanie a ja spoglądam na nią uważnie. Nieśpiesznie unoszę kieliszek wypełniony winem. Kręcę nim i obserwuję jak porusza się według mej woli. Daję sobie czas do namysłu. Nie mogę powiedzieć jej prawdy, przynajmniej nie całej.
Bo przecież nie wierzę już w nic i nie mam żadnej nadziei. Zabiłaś mnie wiesz? Naumyślnie, czy też nie, złamałaś kompletnie. Ozułaś z uczuć. Stworzyłaś tym, kim jestem teraz. Pustą skorupą której dusza opuściła ciało w momencie kiedy zamykały się za Tobą drzwi. Ofiarowałem ci serce, a ty przytrzasnęłaś je nogą od stołka którego tak bardzo pragnęłaś. Żyłem, ale bardziej przypominało to mizerną egzystencję. Wspólne noce zmieniłem na samotne wędrówki myśli. Powolne, nieśpiesznie oddawałem się rozważaniom nad kwintesencją życia, często dochodząc do wniosku że jest nią cierpienie.
W końcu upijam łyk alkoholu pozwalając by lekko kwaśnawy smak zatańczył na moim języku. Już wiem co powiedzieć, chociaż nie jestem pewien czy zrozumie moje słowa. Nie kwestionuję jej inteligencji, bardziej stwierdzam fakt że wyprzedzam ją w rozumowaniu. Ona szuka tego co powierzchowne, na widoku, a może bardziej na czasie, ja od lat zgłębiam to co w środku, rozkładam na części pierwsze i próbuję przejrzeć na wylot by w końcu dostrzec sens.
Chciałoby się powiedzieć, że życia. Ale przecież me barki niosące tyle cierpienia nie mogą być zwykłym, realnym, tu i teraz. To moje własne piekło. Sam je sobie stworzyłem pozwalając zbliżyć ci się do mnie tamtego pamiętnego wieczoru. Zabiłaś mnie, wiesz?
-Pani Redaktor, nie wszyscy ludzie rozumieją, że minął czas zajmowania się inteligentnie sprawami powierzchownymi, że nieporównanie ważniejszy od sylogizmu jest problem cierpienia, że krzyk rozpaczy objawia nam nieskończenie więcej aniżeli najsubtelniejsza dystynkcja i że łza ma zawsze korzenie głębsze niż uśmiech. Humor zaś towarzyszyć powinien każdemu – na ciężkim padole przyszło nam żyć. Ale proszę się nie martwić – znajdę sposób żeby was zachwycić – obiecuję posyłając jej kolejny uśmiech. Umiem rozmawiać z kobietami, choć Ty mnie zawsze krępowałaś. Redaktorkę już dawno owinąłem sobie wokół palca. Była moja już po pierwszym zdaniu i pocałowaniu dłoni. A jednak jej widok wzbudza we mnie wstręt. Muszę się mocno hamować by odgonić od siebie myśl że lepiej wyglądałaby ze zdjętą skórą, powieszona na haku jak półtusze wołowe w naszej masarni. Drażni mnie. Irytuje. Bo nie jest Tobą. Zastanawiam się jaki ton wydałaby przy ostatnim wydechu gdy jej ciało opuszczał by żywy duch. Myślę nad tym, która śmierć byłaby dla niej najlepsza. Ta szybka – w której tylko przez sekundę można obserwować refleks zrozumienia że zaraz umrzesz w oczach. To fascynujące jak nagle, gdy połączone zostają kropki, na powierzchnie ludzkiego umysłu i spojrzenia wypływa zrozumienia, tak pięknie odziane w strach. A może ładniej wyglądałaby umierając powoli. Niektórym z agonią było do twarzy. Długie, sprawiające wrażenie niekończących się, godziny. Czas w którym nie błagałaby o nic innego jak o skrócenie jej męki. Czas w którym wiłaby się pod ciężarem nieprzyjemnych doznań które atakowałyby całe jej ciało. Czas który ja poświeciłbym na kontemplowanie każdego gestu który przetoczyłby się przez jej – nawet niebrzydką – twarz.
Mrugam kilka wyrwany z własnych rozmyślań gdy stwierdza że skończyliśmy. Podnosi się, a ja robię to samo. Żegnamy się trzema nieistniejącymi całusami w policzek. Zabiłaś mnie, wiesz? Złamałaś kompletnie.

by czas prawdziwie oswoić.

Odprowadzam ją spojrzeniem do wyjścia. Drzwi zmykają się z charakterystycznym trzaśnięciem. Znów tu jestem. W mieście w którym umarłem po raz pierwszy. W mieszkaniu do którego nie myślałem że kiedykolwiek wrócę. Powietrze w nim nadal zdaje się pachnieć Tobą. Wiem że to nic więcej jak wymysł mego umysłu który samoistnie, kaskadami, przywołuje kolejne wspomnienia związane z naszym wspólnym życiem. Odstawiam kieliszek na ławę. Splatam dłonie za plecami i w kilku krokach pokonuję pomieszczenie by zatrzymać się przy oknie. Zawieszam spojrzenie na ludziach bez wytchnienia gdzieś biegnących. Zastanawiam się dokąd idzie ten chłopiec którego matka ciągnie za rękaw widocznie mocno gdzieś spóźniona. Dla kogo bukiet niesie pewien młodzieniec. Wśród biegnącego tłumu w końcu spojrzeniem trafiam na starszą parę. Idą pod ramię, a ona śmieje się z czegoś co powiedział. Nie wzrusza mnie to jednak ani trochę. Myślę nad cierpieniem które wymaluje twarze jednego z nich gdy drugiego zabraknie. Pragnę zobaczyć je na żywo. Zbadać wzrokiem. Zgłębić. Wyciągam różdżkę czując jak świerzbi mnie dłoń. Napinam mięśnie. Zbieram się do rzucenia zaklęcia… Przerywa mi pukanie. Wyrwa mnie z transu w który się zagłębiłem. Daje krótką komendę by wejść rzucając ostatnie spojrzenie na staruszków. Dziś oboje przeżyją.
Odchodzę od okna uściskiem dłoni witając mojego gościa. Znów siadam w fotelu. Palcem wskazującym poprawiam okulary gdy tłumaczy mi istotę swojej wizyty. Częstuję go winem, swoje szkło również uzupełniając. Świat w którym czarodzieja górują nad mugolami jawi się w mojej głowie jako wizja idealna. Od zawsze zastanawiała mnie przyczyna tkania tak misternej pajęczyny kłamstw mających na celu ukrycie naszego świata. Górowaliśmy nad mugolami w każdym aspekcie, a jednak skrywaliśmy przed nimi swoje umiejętności niczym przestraszony małolata który nabroił. Czarny Pan brzmiał jak zapowiedź nowych czasów. Lepszych. Tych w których jednostki godne odbiorą należne im miejsce. Połączył nas wspólny cel do którego droga nie będzie usłana różami. Ale nie obawiałem się konsekwencji. Miałem szansę przywrócić godność światu czarodziei. Władza mnie nie interesowała. Kwestia życia i śmierci, szczególnie tej drugiej sprawy, nadal frapowała moją osobę i zamierzałem zgłębiać ją dalej. Teraz miałem mieć ku temu jeszcze więcej możliwości. Już dawno porzuciłem myśli o rodzinie, odeszła w zapomnienie razem z Tobą, niemy krzyk cierpienia odbijający się w oczach stał się moim nałogiem. Fascynował mnie i nie dawał do końca się poznać, za każdym razem odkrywając się na nowo.
Rozmawialiśmy długo, choć szybko przyznałem że zainteresowany jestem udziałem w tego rodzaju przedsięwzięciu. Ściemniało się gdy już wychodził. Uniosłem się wtedy z miejsca. Pożegnaliśmy się i znów zostałem sam.
W mieszkaniu w którym po raz pierwszy umarłem.
Apollinare Sauveterre
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4149-apollinare-sauveterre https://www.morsmordre.net/t4299-rembrandt#90382 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f208-horizont-alley-21-3 https://www.morsmordre.net/t4239-skrytka-bankowa-nr-1066#86886 https://www.morsmordre.net/t4236-apollinare-sauveterre#86874
31 marca 1956
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach