Wydarzenia


Ekipa forum
Jane Summers {budowa}
AutorWiadomość
Jane Summers {budowa} [odnośnik]02.07.22 23:24

Jane Rose Summers

Data urodzenia: 31 III 1903
Nazwisko matki: Meadowes
Miejsce zamieszkania: Zapiecek, Dolina Godryka
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Ubogi
Zawód: alchemik, zielarka
Wzrost: sto siedemdziesiąt centymetrów
Waga: pięćdziesiąt dwa kilogramy
Kolor włosów: pszeniczny blond
Kolor oczu: błękitne
Znaki szczególne: widoczna chudość; siwe włosy wplecione między jasne kosmyki; pozornie młody wygląd mimo dojrzałego wieku, który jednak zdradzają spracowane dłonie i zmarszczki błądzące meandrami po twarzy i szyi; okulary połówki wiszące na sznureczku zawieszonym na szyi


Życie było wspaniałe. Tylko ona, mama, wóz i ukochana klacz, która wszędzie je woziła. Zasypiały przy koncertach cykad i świerszczy, a budziły się przy akompaniamencie śpiewu ptaków. Zawsze zatrzymywały się w pobliżu rzek, strumieni i jezior - Jane nosiła wodę w mniejszym wiaderku, niemal zabawkowym, a mamie pomagała jej różdżka, której drewno przesiąknęło intensywnym zapachem ziół ucieranych w starym, porcelanowym moździerzu. Ich zapach wdzierał się między ubrania i koce, otulał policzki wpleciony między gęsie pióra w poduszkach, oplatał jęczmienne włosy mamy, by niedługo otoczyć wonią takie same włosy małej dziewczynki. W czasie podróży razem śpiewały i opowiadały bajki, bawiły się słowem i melodią wygrywaną przez wiatr grający na liściach drzew, które mijały. Zawsze razem. Tylko ona i mama.
Pani Meadowes parała się alchemią i ziołolecznictwem, ale nigdy nie odmówiła, gdy chorujący czarodziej poprosił o szczyptę magii w złagodzeniu bólu, na który lecznicze mieszanki nie działały tak dobrze; leczyła też i mugoli, znając ich obyczaje, ich tradycje i język, którym się posługiwali, całą swoją wiedzę przekazując córce. Miała piękne dłonie. Ci, których leczyła, dziwili się, że zajmuje się akurat nimi, a nie innym, bardziej szlachetnym zajęciem - pięknie jej palce wyglądałyby na strunach harfy albo wiolonczeli. Mama zawsze wtedy uśmiechała się tak pięknie, wdzięcznie; nie tylko swoimi ustami, ale i oczami, tak cudownie błękitnymi, jak niebo nad ich głowami w samym środku lata. Wprowadzała swoją osobą światło tam, gdzie go brakło - wśród ludzi cierpiących i chorych, tracących nadzieję i szansę na zdrowie - dlatego ludzie, do których wóz dotarł, tak bardzo ją szanowali, z owym szacunkiem traktując również jej córkę, maleńką kopię, pomocnicę poprawiającą dłonią włosy tak, jak i matka, podającą bandaże, buteleczki z eliksirami, pudełeczka z ziołowymi pastami na wszelakie schorzenia. Czasem też zdarzało się, że obie towarzyszyły Śmierci, gdy ta zabierała Merlinowi (choć czasem mama mówiła „Bogu”) ducha winnego człowieka. Śpiewała mu wtedy ostatnią piosenkę, wymyśloną specjalnie dla niego. Każdy miał taką piosenkę - tylko swoją, tylko dla niego. Pani Meadowes śpiewała je przede wszystkim samym zainteresowanym, dając im wtedy godne pożegnanie, oddając cząstkę siebie tuż przed tym, jak ich słabe stopy staną na łódce zabierającej wszystkie dusze daleko za Rzekę; jednak, jeśli kołysanka była ładna i zostawała w głowie na dłużej, obie je czasem nuciły, sprzątając w wozie albo oddając się codziennym czynnościom. Jane najbardziej utkwiła w pamięci piosenka o pewnym rybaku, który w czasie swojego ostatniego połowu wyłowił syrenę. Ta obiecała mu szczęśliwe życie, jeśli tylko ją wypuści, więc rybak wyjął delikatnie haczyk i popłynął razem z nią na dno głębokich wód, pragnąc, by w ostatnich chwilach swojego żywota syrena pomogła mu połączyć się z jego jedyną miłością - morzem.


Och, siądźże, skowronku, zaśpiewam ci piosenkę
O świecie ogromnym, co sięga aż po horyzontu kres
O magii tak pięknej, tak ślicznej, tak barwnej
Tak pachnącej jak czarny bez

Maleńka rączka sięgała coraz wyżej, z początku udawało jej się zaledwie musnąć krawędzi stołu, by w przeraźliwie krótkim czasie już go uchwycić, a nawet podciągnąć się, żeby zobaczyć, czego dotykają jasne dłonie mamy. Nigdy nie strofowała, nigdy nie mówiła „odejdź”, ale zachęcała dziecko do nauki, podawała do dłoni garstki lawendowych kłosków i prosiła, by je utrzeć i ostrożnie wrzucić do kociołka, w którym bulgotało, aż miło. Nuciła przy tym ciepło, wiosennie, łagodnym głosem recytując z pamięci kolejne składniki mikstury leczniczej, którą miały sprzedać na rynku w następnej wiosce zamieszkałej przez czarodziejów, do jakiej dojadą. Otaczały się ozdrowieńczymi wywarami i pastami, ziołami pachnąca para owiewała twarze i szyje, delikatnie je muskała - mama powtarzała, że prawdziwe czarownice powinny zajmować się alchemią, jeśli chcą pozostać piękne i młode; że to szlachetna sztuka, wdzięczna i pełna gracji; że to taniec z magią. Przede wszystkim jednak - to najwspanialsza rzecz, jaką można dzielić się z innymi - alchemia pulsowała życiem. Niestety nie wszyscy byli tego samego zdania. Mama zawsze dbała o kontakty z mugolami, czarami osłaniała półki z barwnymi dekoktami, odsłaniając tylko słoiczki z ususzonymi ziołami, pudełeczka z ciężkimi, tłustymi smarami leczniczymi i syropami. Wóz wtedy wyglądał jakoś szaro, nijako. Pachniało w nim niebiańsko, szałwia przebijała się przez miętę, rozmaryn i kozłek lekarski trzymały się razem z mniszkiem i babką lancetowatą, ale to nie było to samo. Prosiła wtedy, żeby dziewczynka usiadła z tyłu wozu i nie mówiła nic do przychodzących ludzi. Magia już wtedy płynęła w czerwonych kapilarach tuż pod skórą - rozbudziła się poprzedniej nocy, kichnięciem powodując powstanie w ogniu skrzących się sylwetek zajęcy, które postanowiły przeskoczyć kilka razy wokół nich. Obie w śmiechu gasiły trzewikami palącą się wtedy trawę. Mama mówiła, że to dobrze, że były wtedy same. Wytłumaczyła, że mugole to dobrzy ludzie, ale niestety nigdy nie uda im się zrozumieć istoty świata czarodziejów - magii. Wydawało jej się to dziwne, bo przecież wyglądali tak samo, mówili bardzo podobnie, tym samym nawet posługiwali się akcentem, a mimo to byli zupełnie różni. Nie bała się mugoli.
Dopóki na niebie nie zaryczał pierwszy żelazny ptak.

Niewiele pamięta z ucieczki, schowana była pod kocem w kącie wozu, którym trzęsło okrutnie. Słyszała tylko przerażone rżenie ich klaczy, najlepszej przyjaciółki, i poganianie mamy, pełne strachu tak żywego, tak strasznego, że nakazywało małemu ciałku skulić się jeszcze bardziej i nakryć aż po sam czubek głowy. Obie krzyczały, kiedy gdzieś niedaleko wybuchały pierwsze z tajemniczych bomb, tworząc kolejne leje w ziemi, kolejne wyrwy. Zatrzymały się gdzieś daleko, jak sądziła dziewczynka, gdzieś, gdzie było bezpiecznie, a jakaś dobrotliwa rodzina dała nam schronienie. Mocno trzymała się sukienki mamy, kiedy ta z pomocą mężczyzn chowała nasz wóz w wysokiej stodole. Zaprosili nas do domu, zapytali, skąd się wzięłyśmy, kim jesteśmy. Okazali się czarodziejami, tak samo jak my, na całe szczęście. Wspólnie codziennie otaczali dom zaklęciami, by był bezpieczny, niewidoczny dla srebrnych ptaków patrolujących niebo. Tak Meadowes zdobyli najcenniejszą w swoim życiu przyjaźń u Wadocków.
Idalia Wadock była w wieku Jane, prędko złapały wspólny język - język kwiatów i zabawy. Ilekroć trzeba było schodzić niżej, do piwnicy, kiedy ściany drżały od naporu dźwięków wojennych bębnów, od huku pękających drzew, o krzyków ludzi ginących gdzieś niedaleko stąd, trzymały się za dłonie tak mocno, jak usilnie łodygi bluszczu oplatają ściany swojego domu. Szeptały, że jeśli są tutaj razem, to wszystko będzie dobrze, nawet, jeśli ich mamy są wyżej i magią pilnują, by owe ściany nie upadły, nie drgnęły pod presją wojny. Trzymały wtedy pod dłońmi swoje lalki, maleńkie kopie samych siebie, chroniąc je tak, jak chroniły siebie. Razem z upływem dni, tygodni i miesięcy zaczęły przyzwyczajać się do warunków, w jakich przyszło im żyć i gdy szum samolotów (mama wiedziała, czym są, ale dopiero po czasie zdołała znaleźć w sobie tyle siły, by im o nich opowiedzieć) zaczął przedzierać się przez niebo, dokładnie wiedziały, gdzie kierować swoje kroki. Były nawet w stanie bawić się na dole, tworzyć swoje małe forty, w których nic nie miało prawa im się stać. Zawsze razem, tylko ona i jej ukochana Dalia.
A potem z Hogwartu przyleciały dwie sowy (obie mamy dziwiły się, jak te mądre stworzenia dały radę przedrzeć się przez granicę, przez front; głaskały ich pióra i karmiły na dalszą podróż). Obie mogły przeczytać swoje listy, które pompatycznie zapraszały je do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Mama Jane mogła odetchnąć - pieniędzy starczało im na niewiele, do momentu, aż nie zostali ugoszczeni przez Wadocków, a teraz Jane będzie mogła w końcu zaznać dobra, którego matka nie mogła jej nigdy zapewnić.

Dziewczynka czuła się przedziwnie w tym pałacu wylanym z twardego kamienia, z podłogą, w której można było się przejrzeć, z ogromnymi oknami, a przede wszystkim - z taką toną dzieci zalewającą falą całą Wielką Salę, do której szły obie, trzymając się mocno za dłonie. Natłok bodźców nie pozwalał jej się cieszyć z rzeczy, z którymi tu przybyła: z nowej różdżki, jeszcze ciepłej od ściskania jej w pociągu, z uszytego przez ciocię Wadock płaszczyka, z książek, być może i nie pierwszej ręki, ale tak samo wspaniałych i posiadających nową, nieprzeczytaną jeszcze treść, wiedzę, o której nie mówiła mama. Im obu Tiara oznajmiła, że przyjmie je Dom Borsuka - i znów zawsze razem, ona i jej kochana Dalia.
Prędko Hogwart okazał się być drugim domem i fortecą, w której czuła się bezpiecznie. Coraz rzadziej nocne mary wojny rozrywały dziecięce sny, coraz rzadziej bezsenność ciągnęła w górę powieki - magia tego miejsca sprawiała, że mogła w końcu zacząć żyć.
Stres prędko umknął przed naporem nowej wiedzy, nauki zaklęć, których mama jeszcze dotąd nie użyła, formuł, które znała do tej pory przelotnie. Nic jednak nie pociągnęło jej tak bardzo za sobą, jak zrobiły to eliksiry, a zaraz po nich zielarstwo. Z biegiem lat zaczęła coraz bardziej wyróżniać się zdolnościami wśród innych uczniów, zdawała każdy egzamin celująco, w innych jednak przedmiotach ledwo ciągnąc. Filiżanki, które jeszcze przed chwilą były myszami, posiadały poruszające się ze strachem uszka, wielokrotnie ratowano ją z objęć bogina, a bardziej skomplikowane uroki miały już pozostać poza jej horyzontem możliwości. Potrafiła za to odnaleźć wśród sproszkowanych wydzielin i zębów ten odpowiedni, dopasować ingrediencje pod względem charakteru dekoktu, często nie zaglądając nawet do samych książek - to wszystko wyniosła z wozu, to wszystko podarowała jej matka. Wielokrotnie po zajęciach pędziła do szklarni, by tam zjeść podkradzione z popołudniowej uczty dyniowe ciastko na zmianę mieszając glebę z mieszankami wzrostowymi. Przyjaźń z Idalią umacniała się każdego dnia. Razem dojrzewały i dorastały, razem szukały w tłumie chłopców, razem też chwaliły się osiągnięciami, gdy jako wyrośnięte panny wróciły do domu, do swoich matek. Po przejściu przez próg przywitała je tylko jedna z nich.


Miłości dam kwartę i utulę do snu
Ty nie mów więcej „nie wierz mu, nie ufaj mu”
Świat nas czeka szeroki, każdy z nim zobaczę nów
Będę wyglądać przez okienko codziennie
Aż zobaczę twarz jego znów

To wszystko potoczyło się tak prędko. Pani Meadowes któregoś dnia nie wróciła do domu po jednej z wieczornych wizyt u mugoli mieszkających w chacie niedaleko ich miasteczka. O wszystkim opowiadał Charles, młody chłopak, zdjętą czapkę międlący w dłoni z wilgotnymi oczami wlepionymi z przejęciem w bladą twarz już nie dziewczynki, a młodej dziewczyny, ślicznej, jasnowłosej kobietki, na której ramiona właśnie spadł cały świat. To był pierwszy dzień, kiedy odmówiła towarzystwa Idalii w tym trudnym czasie; pierwszy dzień, kiedy zamiast cieszyć się z wolności, braku wojny, płakała. Chłopak zaprowadził ją do grobu matki, całą drogę mocno ściskając za dłoń. Mówił, że ludzie podejrzewali ją o czary, że ci starej daty opowiadali przeróżne kłamstwa, a pani Meadowes była dobrą kobietą, uratowała od śmierci jego ojca i ciotkę, młodszego brata nie raz opatrując po kolejnym przykrym zdarzeniu w tartaku. Tulił ją mocno, pozwalał wypłakać się w kraciastą koszulę, gładził włosy i powtarzał, że rana się zagoi, że ból minie, bo on obiecuje, że jej nic złego się nie stanie. Że przy nim będzie bezpieczna.
Zakochali się w sobie, cierpienie Jane połączyło ich wyjątkowo silnym węzłem, a szacunek do tego, co robiła matka, oddał temu przedziwnie rozgrzaną jeszcze pieczęć przywiązania. Młoda dziewczyna przejęła cały wóz razem ze wszystkimi ingrediencjami, jakie po niej pozostały, przyrządami i ekwipunkiem, z drżącymi dłońmi podejmując decyzję o kontynuowaniu sztuki rodzicielki. Zdawała sobie sprawę, że nigdy nie osiągnie jej poziomu w tak krótkim czasie, nagle warząc wszystko to, co warzyła ona, ale czuła, że to jedyna rzecz, jaka po niej została. Posag, testament, obietnica. Charles był od niej starszy, przez wojenne doświadczenia dojrzalszy niż inni chłopcy, i choć zdawało się, że strach przejmował jego serce, kiedy widział, co robiła Jane, nie powiedział o niej złego słowa. A siedział przy niej często wieczorami, przyglądając się jej dłoniom, jej ustom wypowiadającym słowa kolejnych składników wrzucanych łagodnie do kociołka, jej lśniącym w ogniu jasnym tęczówkom.
Tamta noc stała się ich przysięgą.

Nieprędko zorientowała się, że jest w ciąży, choć pierwsze oznaki były dość jasne i cioteczka Wadock podejrzewała, co się święci. Nie podobał jej się ten chłopak - mugol, na litość samego Merlina - rozdarty przez wojnę, pracujący w tartaku, znający ludzi, od których nie wróciła matka Jane. Próbowała wyperswadować młodej dziewczynie zakończenie z nim jakichkolwiek relacji, ale ona nie słuchała, zaczarowana przez nagłą miłość, tak palącą po stracie matki, tak przejmująco piękną w wyobrażeniach. Drżała od strachu przed tym, co będzie dalej, ale niczego nie chciała kończyć, Idalia stała wtedy po jej stronie, czując się podobnie względem swojego wybranka. Oboje, ona i Charles, zdecydowali, że znajdą własny kąt, ale nim wyruszyli, udali się do tamtejszego kaznodziei, prosząc o ujęcie ich serc i dłoni małżeńskim węzłem. Musiała ukryć zaokrąglające się po sukienką kształty, gdy stanęli przy ślubnym kobiercu i na ich palcach pojawiły się wystrugane w olchowym drewnie obrączki. Gdy byli już sami, a Charles spokojnie pogrążony był we śnie, zabezpieczyła je magią, by nigdy nie nadgryzł ich ząb czasu i nie zniszczył, nieważne, ile lat spędzą wspólnie.


W ciszy przy mnie posiedź, pokaż rany, pokaż blizny
Ja się tobą zajmę tutaj, w naszym domu na krańcu mielizny
Zdejmę płaszcz, buty z błota oczyszczę, łzy osuszę
Złe wspomnienia w pięściach pokruszę

Pamięta szczęście, jakie jej towarzyszyło przy narodzinach każdego ze swoich dzieci. Pamięta też ból, pamięta upór, pamięta łzy wyciskane nadludzkim wysiłkiem. I pamięta również pierwsze oddechy, jakie wydusiły z siebie jej synowie i córki. Później, po kilkudziesięciu latach, mogła śmiać się, że każde kolejne dzieciątko zabierało z jej ciała kolejne gramy zdrowia, jakie jej zostawały. Ale to dobrze. Jeśli miała się poświęcić, to tylko dla nich. Jeśli zginąć - tylko za nie. Za każde z nich i za wszystkie razem.

Alfred był pierwszy. Dla niego na krótki czas odłożyła na bok alchemię, zajmując się tylko i wyłącznie domem i prędko uświadamiając sobie, jak wiele sprawiało jej to radości. Śpiewała my kołysanki do snu, czując, jak serce rozdziera jej ostra szpilka, gdy odkładała jego maleńkie ciałko do drewnianej kołyski, którą wystrugał sam Charles. Mogła patrzeć godzinami na jego srebrne oczka, na paluszki zaciskające się wokół jej palców, wciąż pachnących jeszcze tartą lawendą. I okazało się, że jak tylko odwracała wzrok, mały Alfie rósł. Najpierw raczkował, potem nagle stanął na dwóch nóżkach, podziękował w dziecięcym języku za dłonie mamy, aż w końcu zaczął ganiać z innymi chłopcami po szarych ulicach Birmingham, wracając wieczorem cały umorusany. Ze śmiechem zmywała mu z policzków sadzę, a czoło przecierała kciukiem, od razu składając na nim soczystego, matczynego całusa. Był rezolutny, pomagał ojcu, jeśli Charles zabierał do domu kolejną z podejmowanych prac, pomagał Jane, kiedy brakowało jej rąk, a kolejna ciąża dawała jej do wiwatu, czasem przytrzymując w łóżku chwilę dłużej niż zwykle. Gdy rodziły się kolejne dzieci, Alfred dorastał w tle, ale zawsze go dostrzegała - jego ciemną czuprynkę, jego dłoń szukającą jej własnej, gdy się bał. Zawsze był i pozostanie dla niej tym pierwszym. Dziewczynka, która urodziła się jako druga, Hazel, na pewno nie towarzyszyła Alfredowi w zabawach, ale sprawiała, że matczyne serce rosło z dumy, kiedy malutkie rączki nauczyły się pomagać i same z wielką ochotą czyściły kolanka młodszych braci, gdy ci upadali po raz kolejny w czasie swoich zabaw. Ukrywała przed jej bystrym wzrokiem, że po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy bez powodu zakręciło jej się w głowie. Ukrywała, że była o krok od zemdlenia. Nie zastanawiała się jednak nad swoim zdrowiem, kolejne noce zarywała stojąc przy kociołku, warząc kolejne lecznicze eliksiry, które sprzedawała w aptekach, by wspomóc rodzinną skarbonkę.
Każdy ich wybuch magii z jednej strony radował, ale z drugiej, gdy patrzyła na twarz męża, straszył. Nie mógł się przyzwyczaić. Jane na co dzień nie używała magii, a różdżkę schowała do szuflady, pod stosik ubrań. Nie sądziła, by kiedykolwiek mógł się przyzwyczaić.


Mój ptaszku kolorowy, zaśpiewaj mi raz jeszcze
Niech odejdzie burza, niech odejdą deszcze
Mój ptaszku kolorowy, opowiedz mi o swoim dniu
Niech zasnę spokojnie, niech gwiazdy świecące zajrzą mi do snów

Lawrence był nieco inny. Narodził się spokojnie, jego płacz był cichutki, nie rozdarł atmosfery oczekiwania, a zaledwie ją naruszył. Rzadko też płakał później, a kiedy wyrósł, częściej przebywał przy matce, gdy warzyła kolejne dekokty, niż wolał biegać razem z Alfredem albo ganiać za motylami z Hazel. Często zasypiał w jej ramionach i spał z nią, gdy Charlesowi udawało się zająć kolejną noc nadmiarem pracy. Gładziła łagodnie jego włoski, wydłużające się razem z mijanymi latami, zastanawiając się, kim stanie się w przyszłości. Miała nadzieję, że być może przejmie po niej zdolności, wiedzę i dryg do eliksirów podobnie tak, jak było to z Jane. Ale rzeczywistość prędko skorygowała jej oczekiwania. Nie miała mu za złe, cieszyła się, że odnalazł siebie, że podjął inną ścieżkę. Nie mogła jednak odmówić sobie ukłucia bólu, kiedy myślała o tym, że był kolejnym, a czas i pogarszające się zdrowie nie pozwoliło jej oddać mu tyle uwagi, ile potrzebował.
Zbyt szybko przyszli na świat Jodie i Jacob. Poród był zbyt trudny, a oczekiwanie na ich pierwszy oddech zbyt długie. Jane nie mogła złapać swojego i wtedy pierwszy raz straciła przytomność. Ich narodziny wydawały jej się początkiem końca. To przy ich kołysce, w bliskości śpiących na jednym łóżku pozostałych dzieci, rozważali z Charlesem o ich losie. Czy dadzą radę? Czy starczy im pieniędzy? Może to był błąd? Zawsze chcieli mieć dużą rodzinę, ale byli młodzi, niedoświadczeni, wciąż nieodpowiedzialnie sądzili, że „jakoś to będzie”, a świat doda im szczęścia, kiedy tylko zechcą.
Jej zdrowie diametralnie zaczęło się pogarszać. Większość dnia spędzała w łóżku. Nie miała apetytu, więc chudła; wypadały jej włosy; zmęczenie każdą najmniejszą czynnością wbijało wpościel. Hazel była wtedy dla niej ogromną pomocą - gotowała obiady, słuchając z drugiego pokoju słów matki, zmieniała jej kompresy, podawała leki przynoszone przez Idalię, która była już wtedy panią Sprout, opiekowała się chłopcami, ale i najmłodszym rodzeństwem. Większość pieniędzy przeznaczali na leczenie mamy Summers, modląc się, by prędko wstała na nogi.


Będę patrzeć jak odchodzisz i nie ukryję łez
Wyproszę każdą gwiazdkę, księżyc wyproszę też
By miały cię w opiece, patrzyły na ciebie co noc
A ja ci każdego wieczora szeptać będę do snu „dobranoc”

Wciąż była słaba, ale wracała do zdrowia - ramiona były mocniejsze, mogła sama mieszać w kociołku, jeśli tylko znalazły się dla niej eliksiralne składniki, mogła oddać Hazel choć drobinkę dzieciństwa, jakiego mogła jeszcze zaznać, oddać jej czas, jaki podarowała matce. Na sznurkach znów pojawiło się pranie, czyszczone również na płatne zamówienie sąsiadów, w powietrzu znów unosił się aromat suszonych ziół zebranych na łące, mięty i szałwii zerwanych z rabatki tuż pod domem, która ocalała nieobecność Jane. Czuła się dobrze, z biegiem miesięcy coraz lepiej, twarz odzyskała barwy, nogi wychodziły z dziećmi na zakupy po najpotrzebniejsze rzeczy, wróciła chęć rozmów, zabaw z dziećmi, opowiadania im bajek, śpiewania do snu.
I trzy lata później, kiedy już z Charlesem sądzili, że zdrowie nie pozwoli im na jakiekolwiek objaw powiększenia rodziny, bo to już za późno dla nich, narodził się Oliver. Był najmniejszy, ale najjaśniejszy - jak promyk słońca przyniósł nadzieję na lepszy czas, na lepszą wiosnę. Oboje jednak wiedzieli, że zwiastował też ciężkie dni. Nie było tu dla niego już miejsca, Jacob ledwie mieścił się z rodzeństwem, Alfred i tak przesypiał noce na wyodrębnionym miejscu na podłodze blisko łóżka. Nie było dla niego przestrzeni do życia, do złapania oddechu. Nie było knutów mogących napełnić jego maleńki brzuszek. W dodatku organizm Jane znów zaczął słabnąć. Całe dnie spędzała w łóżku, tuląc do siebie łkające zawiniątko. Nie mogła wiedzieć, że to Charles zawiadomił Idalię o tym, co się z nią dzieje. Przyszła wtedy sama i płakały obie nad maleństwem, jasnowłosym światełkiem, jakim przecież był. Oddawała jej go z trudem, chociaż wiedziała, że Oliver będzie w dobrych rękach, w najlepszych rękach, o jakich mogliby z Charlesem tylko marzyć. Będzie żyć w dostatku, w ramionach zastępczej matki, której ufała i której oddałaby w opiekę własne życie. Zostali sami. Sądziła, że na zawsze.


Znam cię na wylot
Na wznak, na wprost i na opak
Jak w swoim domu każdy bibelot

Teraz budzi się w Dolinie Godryka. Wychowanie dzieci zamieniło się w pięćdziesiąty piąty rok życia uwidaczniający się w formie zmarszczek, bólu stawów i pleców, czasami narzekanie na rzeczy, które kiedyś nie były dla nas tak ważne, w siwe włosy lśniące wśród tych z młodości, pszenicznych. Oddech już nie jest ten sam, nie te same oczy, bo gorzej widzą, muszą się mrużyć, czasem korzystać z okularów-połówek, żeby sprawdzić, czy w Szkiele-Wzro lepiej użyć olej z czarnych porzeczek, czy może z pestek mirabelek. Wstaje w domu, który stał się ostatecznie ich domem, ich własnym i bezpiecznym, choć w oku cyklonu czarodziejskiej wojny - trzeciej w jej życiu, krótkim i długim jednocześnie. Wstaje wcześnie rano, razem ze słońcem, bo tak się nauczyła i jest już za stara, żeby się oduczyć. Ma swoją rutynę i stara się jej nie zaburzać, bo tak jest łatwiej. Najpierw śniadanie dla Charlesa, który jeszcze pracuje, całuje go w policzek i rozkazuje wrócić na obiad, a później... je dopiero razem z nim. Nie mają wiele w spiżarni. Są ubodzy, ale szczęśliwi, bo ze sobą. Potem staje przy kociołku i warzy w nim eliksiry do południa (robi tak od kilkunastu lat), potem obiad albo spacer na rynek, jeśli czegoś brakuje. Po obiedzie wspólna herbata w salonie, a wieczorem znów kociołek i eliksiry lub w pośpiechu wykonany spacer do okolicznej lecznicy, którą zaopatruje w przeróżne, najpotrzebniejsze dekokty. To nie są już tylko podstawowe pasty na poparzenia i drobne toniki zdrowotne - oddaje im eliksiry wiggenowe, wyjątkowo silne i skomplikowane, ale wie od kilku lat, jak sobie z nimi dobrze radzić; to eliksiry ze sproszkowanego srebra i dyptamu, czasem nawet i złote eliksiry, rzadkie, ale pomocne w warunkach, jakie nastały teraz. Czasem rutyna się jednak psuje i prędko trzeba biec do tych, których czarodziejska wojna pokiereszowała w walce. Dzielni są to ludzie, młodzi i starzy, blondyni i bruneci, kobiety i mężczyźni. Zawsze szuka wśród nich twarzy dzieci, synów i córek, wiedząc, że mają dusze dzielne i odważne, że staną do walki, jeśli tego będzie wymagała sytuacja. Widzi tylko Hazel, która pomaga tak samo jak ona. Jane właśnie od niej nauczyła się całej maszynerii ludzkiego ciała i podstaw magii leczniczej. Wspaniała dziewczynka, dojrzała już, ale dla niej zawsze pozostanie malutka i najdzielniejsza. Wie dzięki niej, że porcję eliksiru należy odmierzać zgodnie z wagą, wiekiem i płcią czarodzieja. Że wątroby młodszych nie są przygotowane na dużą ekspozycję na magię, że to czasem niezdrowe. Wie też, jak nastawić złamaną kość, bo ludzie przychodzili też do nich, kiedy do lecznicy było za daleko. Pomagała córce zszywać kończyny, które utracono - długi czas dojrzewały w mieszankach pani Summers. Wie, jakie zaklęcie najlepiej i najszybciej pomoże ranie szarpanej, a jakie ciętej, jak należy obchodzić się z poparzeniami, a jak z przestraszonym umysłem. Jeśli magia córki nie pomaga, Jane wciąż w swojej torbie posiada kilka buteleczek eliksirów silnych, wyjątkowo silnych, których dzisiaj nie boi się tworzyć.
Nauczyła się gotować lepiej niż kilkadziesiąt lat temu, a kiedy czasy nadeszły ciężkie, nawet robić coś z niczego. Nigdy nie lubiła szyć, ale teraz niemal każdy wieczór spędza na cerowaniu skarpet, zaszywaniu dziur i skracaniu rękawów. Drobne prace stały się jej małym hobby.
Czasem przypomina sobie o przeszłych czasach. O tym, jak wybuchła druga wojna, jak Alfred, jej najcenniejszy skarb, zdecydował się pójść w ślady ojca i bronić ojczyzny, która nie chciała wiedzieć o istnieniu czarodziejów. O tym, jak po wojnie obaj wrócili i wszyscy musieli uciekać z Birmingham dalej, gdzie tylko mogli, a potem do Doliny Godryka, gdzie osiedli. Ze zwilgotniałymi od łez przypomina sobie o Lawrence’u i wysyła kolejny list, ale sowa wraca, Jane nigdy nie wiedziała, dlaczego. Czuła, że syn żyje, że nic mu nie jest, że mimo wojennego pyłu odnalazł drogę w bezpieczne miejsce. Rozdarta głowa nie dopuszcza do siebie innego scenariusza. Jak co dzień - wyobraża sobie twarz Olivera. Jak teraz wygląda? Jak brzmi jego głos? Śmieje się, gdy ktoś połaskocze go po policzku? Jak patrzy na ciebie, gdy się martwi? Czy poznał już smak strachu? Chciałaby, żeby ominęło go całe zło tego świata.
Jej choroba jeszcze się nie skończyła. Są dni dobre i złe. Są dni, gdy jest w stanie cały dzień spędzić w ogrodzie, a są dni, gdy wszystko, co jest w stanie zrobić, to ugotować obiad i drzemać cały dzień. Zdarzają się nagłe gorączki, ale Hazel prędko je zbija, zajmuje się matką, gdy ta niedomaga. Zawsze mają zapas lekarstw. Sztuka alchemii, przez długie lata doskonalona, owocowała nie tylko we własne zasoby, ale i w dodatkowe knuty chowane w domowej skarpecie. Na gorsze dni.

Zdaje jej się, że dookoła zmieniało się wszystko, tylko nie ona. Politycy, zasady rządzące światem, ludzie chcący objąć władzę, nawet alchemiczne receptury - Jane zawsze była na miejscu. W Dolinie Godryka łatwo ją można poznać, mimo zmęczenia na jej ustach widać uśmiech, a uroda, mimo lat, oblała jej jasną twarz ciepłymi promieniami, nawet siwe włosy wplecione między te jaśniejsze nie sprawiają jej wrażenia „starej i pomarszczonej”. Tęskni za spokojem. Tym powszechnym, dla każdego. Próbuje więc dzielić się nim z każdym, kogo napotka, dzięki temu zna ją większość mieszkańców Doliny Godryka. Przychodzą do niej po porady, po przepisy, po eliksiry, po odrobinę matczynej miłości.
Po nadzieję.


Patronus: Jej umiejętności z obrony przed czarną magią są tak wątłe, że wciąż z końca różdżki wypływa zaledwie srebrna mgiełka.

Statystyki
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 00
Uroki:00
Czarna magia:00
Uzdrawianie:61 (różdżka)
Transmutacja:00
Alchemia:354 (różdżka)
Sprawność:50
Zwinność:50
Reszta: 0

Biegłości
JęzykWartośćWydane punkty
angielskiII0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaII10
AstronomiaIII25
Historia MagiiI2
ONMSI2
SpostrzegawczośćI2
SkradanieI2
ZielarstwoII10
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
EkonomiaI2
MugoloznawstwoI2
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Neutralny--
RozpoznawalnośćI-
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Muzyka (śpiew)I0.5
GotowanieII7
KrawiectwoI0.5
AktywnośćWartośćWydane punkty
Taniec współczesnyI0.5
Latanie na miotleI0.5
PływanieI0.5
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak- (+0)
Reszta: 3,5


Ostatnio zmieniony przez Jane Summers dnia 13.08.22 21:59, w całości zmieniany 4 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Jane Summers {budowa} [odnośnik]10.07.22 20:40
Podbijam do sprawdzenia :pwease:

Rozwój postaci na start

[prace wstrzymane]
Gość
Anonymous
Gość
Jane Summers {budowa}
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach