Wejście
AutorWiadomość
Wejście
Niewielki ganek przed domem posiada coś co określić można drewnianą ławką. Można na nim znaleźć buty, które pozostały na zewnątrz. Kilka kocy, rzuconych niedbale na drewnianej ławce - czy może przeciętej na pół blece ustawionej przy wejściu. Przy drzwiach zawieszonych jest kilka latarni, mających w razie potrzeby rozświetlić drogę. Rzadko się palą, bo nocą, przyciągają spojrzenia.
Ostatnio lubowała się w prostych słowach. Niewymyślnych i pustych, wypowiadanych beznamiętnym echem i porywanych przez wiatr. Wydawało jej się to nieskomplikowane, zupełnie tak, jakby rozwiązanie jej problemów wymagało jedynie odrobiny kłamstwa, niewyszukanej ułudy. Dzięki temu nikt nie pytał, czy wszystko jest w porządku.
Bo jak miałoby być?
Nigdy nie było łatwo, ale to ostatnie miesiące doprowadziły ją na skraj, bo miała już dość absurdu i niedopowiedzeń, bezsensownych przypadków i niespodzianek. Sytuacja w labiryncie ją ugięła, sprowadziła na kolana, obdarła z bezpiecznego płaszcza, iluzorycznej otoczki. Widziała go, tego, którego darzyła miłością tak wielką, jaką siostra może darzyć najbliższego brata. Tego, za którego kilka lat temu bez wahania oddałaby wszystko. Wydawało się, że nienawiść nie ma granic, ale u niej te granice były mocne, wzmocnione krwistą czerwienią swych barier, poznaczone latami wspomnień, wspólnym dzieciństwem i przywiązaniem. Tam, w labiryncie, był jedynie ułudą, zwykłą marą, echem koszmarów, ale to co zrobiła wciąż ciążyło jej w piersi.
Potrzebowała się wycofać, zrobić kilka kroków w tył i zboczyć ze ścieżki, odnajdując ponowny, chwilowy spokój. Dlatego też stała właśnie tu, przy wejściu do gajówki, na niewielkim ganku w oczekiwaniu na gospodynię, która najpewniej już wiedziała o jej obecności. W normalnych okolicznościach pewnie rozgościłaby się sama, ale teraz na jej drodze stały…
- Buty? Na litość Merlina, Justine – sapnęła sama do siebie, krytycznym okiem spoglądając na dwa rozrzucone trzewiki – jeden na ławce i drugi gdzieś nieopodal. Zmarszczyła brwi, prychając pod nosem w wyrazie niewielkiego rozbawienia. Ten widok, choć błahy i prosty, wywołał u kruczowłosej nieznaczne uniesienie kącików ust w krzywym, nietrwałym uśmiechu. Miała tylko nadzieję, że nie są one oznaką stanu wskazującego, bo o ile trzeźwa Justine potrafiła jej dać w kość, to Justine z syndromem dnia wczorajszego mogłaby mieć znacznie zwielokrotnioną moc, ku jej nieszczęściu.
Przestąpiła kilka kroków wprzód, aż pod same drzwi, bez zawahania pukając w nie trzykrotnie, nadając uderzeniom osobliwy rytm.
- Juuust…? Gość w dom, Merlin w dom, alkohol w szkło – zapowiedziała się, kalając swym akcentem każde pojedyncze słowo, czyniąc zdanie niewyraźnym. Nie była pewna, czy czarownica wzięła na poważnie jej niedawną zapowiedź wznowienia kontaktu. Wspomnieniami sięgnęła do ich ostatniego spotkania, które – co niechętnie przyznawała – wstrząsnęło nią odpowiednio, wymuszając skierowanie myśli ku rzeczom nad którymi wcześniej nie chciała się zastanawiać. Tamta rozmowa nie została skończona, nie dla Evelyn, która usłyszała o rozpadzie życia rebeliantki (choć ta nie do końca zdawała się do tego przyznawać, ale skądś znała te zagrania). Wtedy nie miała zamiaru nękać jej pytaniami, pozwalając tym samym na chwilę oddechu i przyzwyczajenie się do odnowienia kontaktu - jako takiego. Teraz jednak widziała możliwość skonfrontowania tamtej rozmowy i dowiedzenia się czegoś więcej, nie o samej sytuacji, a o tym, jak czuła się z tym wszystkim czarownica i czy aby nie potrzebowała mentalnego wsparcia.
Bo każdy kiedyś go potrzebował.
Skrzywiła się, odpędzając ów wspomnienie, skupiając się na odnalezieniu swej fajki w przepasanej przez ramię torbie, klnąc przy tym niczym szewc z wieloletnim stażem, bo nijak nie mogła wymacać tego jednego, potrzebnego w tej chwili przedmiotu.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
some days i am more wolf than woman, and i am still learning how to stop apologizing for my wild
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Najpierw usłyszała odgłosy na ganku, które automatycznie wsunęły w jej rękę różdżkę. Spała a właściwie walała się po łóżku, próbując zmrużyć oczy. Nie sypiała dobrze - a czasem w ogóle; z bezsennością walcząc od dawna. Demony zawsze przychodziły nocą. Nie, nie tylko demony, przychodziło też wszystko to, do czego tęskniło jej serce. Co zostawiło ją same, albo co porzuciła i bezwzględnością kata odcinając się od tego co powinna zostawić i co zgodziła się porzucić podczas Próby. Widziała Skamandera, mimowolnie zastanawiając się nad tym, co się z nim działo. Widziała dwójkę dzieci - jej własnych, realnych, prawdziwych, mimo że były tworami nieznanej magii, które zostawiała za sobą w domu o niebieskich drzwiach. Widywała też Vincenta i małą dziewczynkę o jego rysach. Demony - demony zdecydowanie były by lepsze niż trwanie w udręczających wizjach tego, co nigdy mieć nie miała.
Otworzyła oczy wypuszczając z płuc ciężko powietrze, unosząc się na ramionach, zaciskając palce na różdżce zastygając nieruchomo nasłuchiwała. Ale głos wydawał jej się znajomy - a owe przypuszczenie potwierdziło się, kiedy dosłyszała kolejne słowa całkowicie pokaleczone przez język Despenser.
- Właź! - krzyknęła z jeszcze podrzemkową chrypką, unosząc się wyżej, przerzucając gołe nogi na podłogę. Miała na sobie tylko białą koszulę - jak większość jej ubrań odrobinę na nią za dużą - spodnie leżały gdzieś obok, ale nie sięgnęła po nią. - Właź, Despsenser! - ponowiła nawoływanie, nie ruszając się do drzwi. Zakładając, że będzie umiała znaleźć szklankę. Sama podniosło się łaskawie z łóżka, przechodząc kilka kroków do jednej z szafek. No jej lewym udzie, po zewnętrznej stronie ciągnęła się długa, brzydka blizna. Jeden z najnowszych nabytków po spotkaniu z Rosierem. Ale, co zabawne, akurat jej nogi, wyglądały najlepiej. Całe szczęście, nie potrzebowała współczucia. Nawykła już do znaków i znamion na ciele - był świadectwami zarówno jej porażek, jak i zadziwiającej żywotności. Podeszła do jednej z szafek schylając się i wcyiągając dwie butelki Czarnego Ale. Drzwi w końcu się otworzyły. - Wewnątrzy czy dotrzymujemy towarzystwa moim butom? - zapytała Despenser, rzucając jej przeciągłe, trochę dłuższe spojrzenie. Wzięła wdech w płuca, wypuszczając powietrze. - Byłaś w okolicy i postanowiłaś wpaść? - zapytała jej odrobinę pozornie niewinnie, ale skłamałby mówiąc, że spodziewała się dzisiaj wizyty kobiety. Wierzyła, że chciała odnowić kontakt, ale nie spodziewała, że zjawi się u niej osobiście. Postawiła butelki przed sobą, unosząc rękę, żeby potrzeć nią o szyję, a potem unieść też drugą i związać na czubku głowy nawet krótkie włosy. Złapała jedną z butelek i wyciągnęła w jej stronę. - Delektuj się nim i pij małe łyczki, bo poza tymi zostało mi tylko jedno. - powiedziała zgodnie z prawdą. Nie siadając, oczekiwała na decyzję co do tego w którym miejscu Evelyn chciała spędzić tę chwilę czasu.
Otworzyła oczy wypuszczając z płuc ciężko powietrze, unosząc się na ramionach, zaciskając palce na różdżce zastygając nieruchomo nasłuchiwała. Ale głos wydawał jej się znajomy - a owe przypuszczenie potwierdziło się, kiedy dosłyszała kolejne słowa całkowicie pokaleczone przez język Despenser.
- Właź! - krzyknęła z jeszcze podrzemkową chrypką, unosząc się wyżej, przerzucając gołe nogi na podłogę. Miała na sobie tylko białą koszulę - jak większość jej ubrań odrobinę na nią za dużą - spodnie leżały gdzieś obok, ale nie sięgnęła po nią. - Właź, Despsenser! - ponowiła nawoływanie, nie ruszając się do drzwi. Zakładając, że będzie umiała znaleźć szklankę. Sama podniosło się łaskawie z łóżka, przechodząc kilka kroków do jednej z szafek. No jej lewym udzie, po zewnętrznej stronie ciągnęła się długa, brzydka blizna. Jeden z najnowszych nabytków po spotkaniu z Rosierem. Ale, co zabawne, akurat jej nogi, wyglądały najlepiej. Całe szczęście, nie potrzebowała współczucia. Nawykła już do znaków i znamion na ciele - był świadectwami zarówno jej porażek, jak i zadziwiającej żywotności. Podeszła do jednej z szafek schylając się i wcyiągając dwie butelki Czarnego Ale. Drzwi w końcu się otworzyły. - Wewnątrzy czy dotrzymujemy towarzystwa moim butom? - zapytała Despenser, rzucając jej przeciągłe, trochę dłuższe spojrzenie. Wzięła wdech w płuca, wypuszczając powietrze. - Byłaś w okolicy i postanowiłaś wpaść? - zapytała jej odrobinę pozornie niewinnie, ale skłamałby mówiąc, że spodziewała się dzisiaj wizyty kobiety. Wierzyła, że chciała odnowić kontakt, ale nie spodziewała, że zjawi się u niej osobiście. Postawiła butelki przed sobą, unosząc rękę, żeby potrzeć nią o szyję, a potem unieść też drugą i związać na czubku głowy nawet krótkie włosy. Złapała jedną z butelek i wyciągnęła w jej stronę. - Delektuj się nim i pij małe łyczki, bo poza tymi zostało mi tylko jedno. - powiedziała zgodnie z prawdą. Nie siadając, oczekiwała na decyzję co do tego w którym miejscu Evelyn chciała spędzić tę chwilę czasu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Długo nie musiała czekać, by ciszę przerwał kobiecy krzyk. Parsknęła, kręcąc głową, bo czegóż innego mogła się spodziewać? Cofnęła się jeszcze na chwilę, łapiąc rozdzielony but, by ustawić go równo przy drugim, na powrót tworząc z nich parę. Od ostatnich porządków, które hucznie urządziła na swoich ziemiach, wyrzucając rzeczy drzwiami i oknami, teraz nie mogła przejść obojętnie nawet przy tak błachych mankamentach. Nie miała sobie zresztą nic do zarzucenia, spełniła w ten sposób dobry uczynek, wykorzystując swój dzienny limit uprzejmości, co oznaczało, że teraz ze spokojem mogła spotkać się z Tonks i przyjmować na siebie grad jej uprzejmości, który zwykle przypominał spotkanie ognia z wiatrem - jedno nieustannie podsycało drugie.
- Justine Tonks, czym zasłużyłam na tak uprzejme powitanie, czyżbym w czymś ci przeszkodziła? - burknęła, przekraczając próg gajówki, próbując odnaleźć wzrokiem gospodynię. Liczyła się z tym, że odnajdzie ją ze zbolałą głową, może wciąż odrobinę nazbyt rozchwianą i chmurną, ale widok, który zastała, wywołał szereg nowych możliwości. - Fiu fiu - uniosła brew, lustrując czarownicę od góry do dołu. Ewidentnie jej problemy nie sięgały już jedynie bałaganiarstwa i rozrzucania obuwia, a im dłużej patrzyła na jej odzienie, tym bardziej zastanawiała się, czy skąpy ubiór jest jakąś niezrozumiałą nowomodą, czy może jedynie stanowi o elementarnych brakach w garderobie. - Trzeba pomóc ci z praniem, czy po prostu wybrałaś ten strój specjalnie dla mnie, hm? - wymruczała z pobłażliwą nutą, gdy nieskrępowanym spojrzeniem stalowoniebieskich tęczówek przemknęła po bliznach poznaczających odsłonięte nogi kobiety, niespiesznie kierując wzrok w górę, ku oczom swej rozmówczyni. Blizny jak blizny, każdy jakieś nosił, niezależnie, czy na ciele, były jedynie świadectwem trudnych ścieżek, wszak każdy je nosił, niektóre były po prostu bardziej widoczne od innych, dlatego te nie robiły na Despenser wrażenia, nie skłaniały do żadnych skrajnych emocji, jedynie skłaniały do wspomnień. Soren również miał takowych wiele, jeszcze w czasach, gdy wszystko było względnie normalne. Niejeden wieczór spędziła nad sprawowaniem pieczy nad bliźniakiem, nawet jeśli ten warczał, żądając pozostawienia go samego. Gdyby wtedy wiedziała, jak prędko wszystko się zmieni, może mogłaby temu zaradzić, niestety Merlin nie uraczył jej tego typu łaską.
Przejęła od kobiety butelkę, ważąc ją w dłoni. Sama nie narzekała na przesadny dostatek, więc też nie oczekiwała większej gościny, przynajmniej w kwestii trunku, bo o posiłku nawet nie śmiała myśleć, tym bardziej teraz, gdy przez pieprzoną kometę jej apetyt był znikomy i często musiała się upominać, że jednak należałoby się nasycić, by nabrać sił do dalszej pracy. - Uznajmy, że byłam nieopodal, ostatnio sporo się kręcę, wiesz, to tu, to tam - odpowiedziała wreszcie, wzruszając ramionami z obojętną miną, na powrót chwilowo przybierając jedną z chłodnych masek. Nie chciała o tym rozmawiać, bo oznaczałoby to poruszenie wczorajszego incydentu w labiryncie, co swoją drogą, było ostatnim tematem, jaki miałaby ochotę dziś rozpoczynać. - Chodźmy na zewnątrz, złapiesz trochę słońca, świeże powietrze też dobrze nam zrobi - lato w końcu nie będzie trwać wiecznie. Niespiesznym krokiem ruszyła z powrotem do drzwi, otwierając je na oścież.
Coś tu jednak jej się nie zgadzało i choć już jedną nogą była za progiem, tak nagle stanęła, by ponownie spojrzeć na kobietę. Kątem oka zlustrowała łóżko, potem zaś na szafę, jakby szukała czegoś niewidocznego dla oczu. - Zaklinam, jeśli zamknęłaś jakiegoś kochasia w szafie, to wypuść go, nim się biedaczysko udusi - skwitowała z wolna, przekrzywiając głowę. - Już modliszki mają więcej litości - dodała z kpiącym uśmieszkiem, wieńcząc tym samym swoją wypowiedź. Po prawdzie jedynie żartowała, ale zważając na okoliczności i ferwor obecnego festiwalu, wiedziała, że wszystko jej założenia nie są do końca niemożliwe.
- Justine Tonks, czym zasłużyłam na tak uprzejme powitanie, czyżbym w czymś ci przeszkodziła? - burknęła, przekraczając próg gajówki, próbując odnaleźć wzrokiem gospodynię. Liczyła się z tym, że odnajdzie ją ze zbolałą głową, może wciąż odrobinę nazbyt rozchwianą i chmurną, ale widok, który zastała, wywołał szereg nowych możliwości. - Fiu fiu - uniosła brew, lustrując czarownicę od góry do dołu. Ewidentnie jej problemy nie sięgały już jedynie bałaganiarstwa i rozrzucania obuwia, a im dłużej patrzyła na jej odzienie, tym bardziej zastanawiała się, czy skąpy ubiór jest jakąś niezrozumiałą nowomodą, czy może jedynie stanowi o elementarnych brakach w garderobie. - Trzeba pomóc ci z praniem, czy po prostu wybrałaś ten strój specjalnie dla mnie, hm? - wymruczała z pobłażliwą nutą, gdy nieskrępowanym spojrzeniem stalowoniebieskich tęczówek przemknęła po bliznach poznaczających odsłonięte nogi kobiety, niespiesznie kierując wzrok w górę, ku oczom swej rozmówczyni. Blizny jak blizny, każdy jakieś nosił, niezależnie, czy na ciele, były jedynie świadectwem trudnych ścieżek, wszak każdy je nosił, niektóre były po prostu bardziej widoczne od innych, dlatego te nie robiły na Despenser wrażenia, nie skłaniały do żadnych skrajnych emocji, jedynie skłaniały do wspomnień. Soren również miał takowych wiele, jeszcze w czasach, gdy wszystko było względnie normalne. Niejeden wieczór spędziła nad sprawowaniem pieczy nad bliźniakiem, nawet jeśli ten warczał, żądając pozostawienia go samego. Gdyby wtedy wiedziała, jak prędko wszystko się zmieni, może mogłaby temu zaradzić, niestety Merlin nie uraczył jej tego typu łaską.
Przejęła od kobiety butelkę, ważąc ją w dłoni. Sama nie narzekała na przesadny dostatek, więc też nie oczekiwała większej gościny, przynajmniej w kwestii trunku, bo o posiłku nawet nie śmiała myśleć, tym bardziej teraz, gdy przez pieprzoną kometę jej apetyt był znikomy i często musiała się upominać, że jednak należałoby się nasycić, by nabrać sił do dalszej pracy. - Uznajmy, że byłam nieopodal, ostatnio sporo się kręcę, wiesz, to tu, to tam - odpowiedziała wreszcie, wzruszając ramionami z obojętną miną, na powrót chwilowo przybierając jedną z chłodnych masek. Nie chciała o tym rozmawiać, bo oznaczałoby to poruszenie wczorajszego incydentu w labiryncie, co swoją drogą, było ostatnim tematem, jaki miałaby ochotę dziś rozpoczynać. - Chodźmy na zewnątrz, złapiesz trochę słońca, świeże powietrze też dobrze nam zrobi - lato w końcu nie będzie trwać wiecznie. Niespiesznym krokiem ruszyła z powrotem do drzwi, otwierając je na oścież.
Coś tu jednak jej się nie zgadzało i choć już jedną nogą była za progiem, tak nagle stanęła, by ponownie spojrzeć na kobietę. Kątem oka zlustrowała łóżko, potem zaś na szafę, jakby szukała czegoś niewidocznego dla oczu. - Zaklinam, jeśli zamknęłaś jakiegoś kochasia w szafie, to wypuść go, nim się biedaczysko udusi - skwitowała z wolna, przekrzywiając głowę. - Już modliszki mają więcej litości - dodała z kpiącym uśmieszkiem, wieńcząc tym samym swoją wypowiedź. Po prawdzie jedynie żartowała, ale zważając na okoliczności i ferwor obecnego festiwalu, wiedziała, że wszystko jej założenia nie są do końca niemożliwe.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
some days i am more wolf than woman, and i am still learning how to stop apologizing for my wild
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Przyjście Evelyn ją obudziło, a może bardziej wyrwało - bo sen miała niezmiennie lekki. Może nawet słaby. Ustawiona na ciągłe czuwanie - nawet w czasie zawieszenia działań wojennych. Podniosła się, rozpoznając znajomy głos, okrzykiem zapraszając do środka - wcale nie bardziej uporządkowanego niż zewnętrze. Fakt, że to miejsce nie było zagracone całkiem powodował chyba jedynie fakt, że niewiele zniosła - i miała - własnych rzeczy. Całe szczęście, że nie widziała Evelyn poprawiającej jej buty, bo pewnie zaproponowałaby złośliwie, żeby posprzątała jej też resztę domu.
- Wow, ale oficjalnie. - gwizdnęła, słysząc swoje imię i nazwisko, nie spoglądając w stronę Evelyn, zamiast tego kierując się do jednej z szafek. Niosąc dwa piwa ziewnęła gdzieś po drodze przecierając oko. Postawiła butelki na stole, ale zanim otworzyła własną cofnęła cię, żeby nalać sobie szklankę wody, którą wypiła duszkiem. Uniosła rękę, żeby machnąć nią. - Nie robiłam nic, poza spaniem. - odrzekła jej unosząc brwi wyżej, kiedy zagwizdała lustrując ją od góry do dołu, w usta zatrzymując trochę wody, którą połknęła. Przełknęła, ale jedynie wywróciła oczami, by za chwilę zrobić to ponownie. - Dla ciebie. Ale jak nie masz co robić z czasem, to za pranie się nie obrażę. - odpowiedziała nonszalancko, opierając się tyłkiem o jedną z szafek, zakładając ręce na piersi, ciężar ciała opierając na jednej nodze, drugą przesuwając na przód, żeby zahaczyć kostką o kostkę. Przekrzywiła głowę spoglądając w dół na swój strój. - Nie podoba ci się? - zdziwiła się niemal teatralnie, z nadal pochyloną głową dźwigając spojrzenie ku znajomej jednostce, przybierając na twarz minę, która wydawała się prawdziwie zraniona jej krytycznym spojrzeniem. Czasy nie były lekkie, zdobycie czegokolwiek, ciężkie jak cholera. A co zabawne, to co wcześniej było normalne, teraz zdawało się czasem niemal rarytasem.
- Uznajmy. - zgodziła się wzruszając ramionami, sama przechodząc przez niewielką izbę, żeby ściągnąć z oparcia krzesła granatową spódnicę, którą wciągnęła na biodra. Wsunęła w nią jasną koszulę. Nie dociekała, bo Despenser zdawała się nie do końca mieć ochotę zagłębiać się w szczegóły. Skinęła głową, kiedy wybrała by wyszły na zewnątrz, wsuwając w szlufki pasek i zaciskając go, zapinając na dorobionej dziurce, po to, żeby otrzymana w spadku po kimś spódnica nie zleciała jej z tyłka. - Mój nos twierdzi, że więcej go nie potrzebuje. - odpowiedziała jej, ale wyszła na zewnątrz, bo osobiście było jej wszystko jedno. Zatrzymała się krok później niż Evelyn, unosząc jedną z brwi do góry kiedy rzuciła jej spojrzenie. Powędrowała za jej spojrzeniem na własne łóżko. Zostawiła tam coś poza rozwalonym kocem? Nie pomknęła dalej, ku wiekowej szafie wracając tęczówkami do niej. Ale słowa które wypowiedziała wlały na jej twarz najpierw zaskoczenie. By chwilę później wybuchła śmiechem, ruszając na zewnątrz, po drodze klepnęła Evelyn w ramię. - Naprawdę sądzisz, że schowałabym kogokolwiek? - zapytała jej widocznie rozbawiona, nie bardzo wiedząc, czemu miałaby biedaka wpychać do szafy. - Ale jak chcesz ulżyć własnemu sumieniu możesz sprawdzić szafę. - dodała, stawiając kilka kroków po drewnianym ganku. Przeszła kawałek dochodząc do drewnianych, starych schodów, na jednym z nich przysiadając. - Poza tym, mój następny kochaś będzie się musiał ze mną hajtnąć. - zażartowała - choć wewnątrz siebie ponuro - bo doskonale wiedziała, że nigdy do tego nie dojdzie. Już nie. Nie zamierzała i nie mogła zostać żoną. Ale poflirtować raz na jakiś czas jeszcze mogła. Co nie zmieniało faktu, że nie zamykała nikogo w szafie. - Ale wymyśliłaś. - skomentowała jeszcze krótko, odchylając się, podciągając ramiona, żeby ułożyć je na schodku uprzednio układając butelkę obok siebie. Spojrzała w niebo. - Więc? Nie jesteś na festiwalu? - zadała kolejne niezobowiązujące do niczego pytanie.
- Wow, ale oficjalnie. - gwizdnęła, słysząc swoje imię i nazwisko, nie spoglądając w stronę Evelyn, zamiast tego kierując się do jednej z szafek. Niosąc dwa piwa ziewnęła gdzieś po drodze przecierając oko. Postawiła butelki na stole, ale zanim otworzyła własną cofnęła cię, żeby nalać sobie szklankę wody, którą wypiła duszkiem. Uniosła rękę, żeby machnąć nią. - Nie robiłam nic, poza spaniem. - odrzekła jej unosząc brwi wyżej, kiedy zagwizdała lustrując ją od góry do dołu, w usta zatrzymując trochę wody, którą połknęła. Przełknęła, ale jedynie wywróciła oczami, by za chwilę zrobić to ponownie. - Dla ciebie. Ale jak nie masz co robić z czasem, to za pranie się nie obrażę. - odpowiedziała nonszalancko, opierając się tyłkiem o jedną z szafek, zakładając ręce na piersi, ciężar ciała opierając na jednej nodze, drugą przesuwając na przód, żeby zahaczyć kostką o kostkę. Przekrzywiła głowę spoglądając w dół na swój strój. - Nie podoba ci się? - zdziwiła się niemal teatralnie, z nadal pochyloną głową dźwigając spojrzenie ku znajomej jednostce, przybierając na twarz minę, która wydawała się prawdziwie zraniona jej krytycznym spojrzeniem. Czasy nie były lekkie, zdobycie czegokolwiek, ciężkie jak cholera. A co zabawne, to co wcześniej było normalne, teraz zdawało się czasem niemal rarytasem.
- Uznajmy. - zgodziła się wzruszając ramionami, sama przechodząc przez niewielką izbę, żeby ściągnąć z oparcia krzesła granatową spódnicę, którą wciągnęła na biodra. Wsunęła w nią jasną koszulę. Nie dociekała, bo Despenser zdawała się nie do końca mieć ochotę zagłębiać się w szczegóły. Skinęła głową, kiedy wybrała by wyszły na zewnątrz, wsuwając w szlufki pasek i zaciskając go, zapinając na dorobionej dziurce, po to, żeby otrzymana w spadku po kimś spódnica nie zleciała jej z tyłka. - Mój nos twierdzi, że więcej go nie potrzebuje. - odpowiedziała jej, ale wyszła na zewnątrz, bo osobiście było jej wszystko jedno. Zatrzymała się krok później niż Evelyn, unosząc jedną z brwi do góry kiedy rzuciła jej spojrzenie. Powędrowała za jej spojrzeniem na własne łóżko. Zostawiła tam coś poza rozwalonym kocem? Nie pomknęła dalej, ku wiekowej szafie wracając tęczówkami do niej. Ale słowa które wypowiedziała wlały na jej twarz najpierw zaskoczenie. By chwilę później wybuchła śmiechem, ruszając na zewnątrz, po drodze klepnęła Evelyn w ramię. - Naprawdę sądzisz, że schowałabym kogokolwiek? - zapytała jej widocznie rozbawiona, nie bardzo wiedząc, czemu miałaby biedaka wpychać do szafy. - Ale jak chcesz ulżyć własnemu sumieniu możesz sprawdzić szafę. - dodała, stawiając kilka kroków po drewnianym ganku. Przeszła kawałek dochodząc do drewnianych, starych schodów, na jednym z nich przysiadając. - Poza tym, mój następny kochaś będzie się musiał ze mną hajtnąć. - zażartowała - choć wewnątrz siebie ponuro - bo doskonale wiedziała, że nigdy do tego nie dojdzie. Już nie. Nie zamierzała i nie mogła zostać żoną. Ale poflirtować raz na jakiś czas jeszcze mogła. Co nie zmieniało faktu, że nie zamykała nikogo w szafie. - Ale wymyśliłaś. - skomentowała jeszcze krótko, odchylając się, podciągając ramiona, żeby ułożyć je na schodku uprzednio układając butelkę obok siebie. Spojrzała w niebo. - Więc? Nie jesteś na festiwalu? - zadała kolejne niezobowiązujące do niczego pytanie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Machnęła lekceważąco dłonią, ignorując zupełnie uwagę o sztywnym tonie powitania. Zamiast tego zamknęła drzwi i spojrzała na blondwłosą kobietę z wyrazistym wzniesieniem jednej brwi. – Jasne, akurat tęsknię za kilkugodzinnym praniem dla całej rodziny, już niemal zapomniałam jak to jest prać większą ilość ubrań – parsknęła, rozglądając się po pomieszczeniu, a złośliwy pedantyzm zwrócił uwagę na wszystkie niezaopiekowanie kąty w których przydałoby się choć zetrzeć kurze. Nie zauważyła przesadnego bałaganu, ot zwykłe oznaki zamieszkania i lekkie zaniedbanie, które dało się odnaleźć w większości domów innych ludzi, a przynajmniej tych pozbawionych natręctw i nawyków nabytych przemocą w dzieciństwie. Zbyt dobrze pamiętała te mroźne, zimowe wieczory, które spędzała na dworze, próbując doszorować zakrwawioną koszulę Sorena i tę okropną reprymendę od matki, gdy jednak jej trudy spełzły na niczym. Była wtedy dzieckiem, ale wspomnienia wciąż były w niej żywe.
Zwróciła się ku Just, marszcząc wymownie brwi w reakcji na jej pytanie, prędko prześlizgując spojrzeniem po kobiecej sylwetce. – Podobać może i podoba, ale chyba nie złamię ci serca mówiąc, że wciąż wolę mniej roznegliżowany styl? – zaczęła z krzywym uśmieszkiem wymalowanym na drżących w rozbawieniu wargach. – Swoją drogą, ostatnio robiłam porządki w domu i nie wiem, co zrobić z ubraniami matki. Na mnie są odrobinę zbyt ścisłe, miałyśmy mocno różniące się sylwetki, ale może na ciebie byłyby dobre? – zastanowiła się na głos, nie myśląc zupełnie o tym, że dla Tonks mógłby być to przytyk, wszak nie miała nic złego na myśli. Nie mogła patrzeć na spoczywające w skrzyniach ubrania, nie miała też serca ich wyrzucać, tym bardziej w tych paskudnych czasach. Problem stanowił jednak fakt, że nie za bardzo wiedziała, co z nimi począć, tak samo jak z ubraniami ojca i Sorena, a gdyby nie powrót rozsądku, pewnie spaliłaby je w złości i przemożnym żalu, który wylewała z siebie jeszcze na początku tego miesiąca. – Jakbyś chciała, to przyjdź kiedyś przetrząsnąć skrzynki. Nie wszystko się nada, ale może coś byś znalazła – zaproponowała po prostu, nie spodziewając się, by czarownica przystała na ów propozycję, ale chociaż spróbowała, prawda?
Otworzyła drzwi na oścież, przekraczając ich próg z powrotem w kierunku słońca i rześkiego powietrza. Marudzenie Justine było jej już znane, choć nie spodziewała się, że tym razem skieruje je akurat na Merlinowi ducha winną pogodę. – Brednie, trzeba korzystać z łaskawej pogody, dopóki nas rozpieszcza – zaprotestowała bez przekonania, to lato przyniosło jej zbyt wiele oparzeń od słońca, doprowadzając jej skórę do plamiastych alabastrowo-różowych barw. Nic a nic się nie opaliła, nie nabrała brązowego odcienia, zupełnie jakby jej ciało skutecznie sprzeciwiało się cieplejszym barwom.
Poczuła nagłe klepnięcie w ramię, wzdrygając się nieznacznie pod gwałtownością gestu. Parsknęła zaraz, kręcąc głową w niedowierzeniu wobec zasłyszanych słów. – A gdzie tam, wolałam się upewnić, ale wierzę ci. Wiesz jak jest, czas jest akuratny do nowych znajomości, czy odnawiania starych, a moja wizyta była dość… niezapowiedziana – przyznała lekko, bez sugestywnych i całkowicie zbędnych gierek, które mogłyby aż za bardzo wejść na tematy nieporuszalne, tym bardziej, że wiedziała już o niej i o Vincencie. Nie chciała zasiać ziarna dyskomfortu w tej rozmowie, tym bardziej, że i tak nie potrafiłaby się na niej na pewno wystarczająco skupić i później biłaby się w pierś za własną, choć niezamierzoną arogancję. – Czyli mówisz, że to już następny? Mam się szykować? A może od razu zaprosisz mnie na ślub? Porzucam ci kwiatki, czy inny ryż, a przynajmniej będę mieć czas żeby potrenować– wygięła wargi w rozbawionym uśmiechu, zajmując miejsce na ławce i podciągając zaraz kolana pod brodę, by ciasno opleść nogi wolną ręką. Odchyliła głowę do słonecznych promieni, ciesząc się letnim ciepłem, które już niedługo miało ustąpić miejsca szaroburej jesieni, dostarczając chandrę godną najbardziej niewdzięcznej pory roku.
Było dobrze, naprawdę dobrze, przynajmniej do momentu w którym czarownica zadała kolejne, pozornie proste i nic nieznaczące pytanie wobec którego Szkotce prędko zrzedła mina, a grymas na jej wargach podpowiadał, że jednak nie jest tak kolorowo, jak mogłaby sobie tego życzyć. - Ach, tak, festiwal – zaśmiała się pusto, obracając butelkę w dłoniach. – Wierzysz w przeznaczenie? – prychnęła, rozsiadając się wygodniej, emanując pozorną nonszalancją wobec podjętego tematu, choć tak po prawdzie myślała jedynie o tym, że oszukując własny los, skazała się na prześladowanie, ciągłe umykanie, wieczny lęk przed tym, co niemal doprowadziło do jej śmierci. – To całkiem zabawne. Czuję, że żyję tylko, gdy on wraca. Napędza mnie strachem, wizją bólu rozbudzając wszystko, co uśpione. Powraca jak choroba, jest moim absurdalnym lekarstwem na otępienie i trucizną, która nie pozwala ruszyć mi dalej. Od ośmiu lat nie pozwala mi zapomnieć, jaką ma nade mną władzę – zmarszczyła brwi, zawieszając niewidzące spojrzenie na jednym z konarów drzew. – Nigdy jednak nie nawiedził mnie, gdy byłam wśród ludzi, aż do wczoraj, bo – wyobraź sobie – pojawił się tam, w tej samej postaci, co niegdyś, w niemal identycznych okolicznościach i nawet nie wiedziałam, że to pieprzony bogin, który przybrał postać mego brata, nachodząc mnie podczas świetnie zorganizowanej i w pełni bezpiecznej zabawy – mruknęła, zbliżając butelkę do ust z towarzyszącą temu gestowi wzdrygnięciem, bo wspomnienia nadal były w niej żywe, zbyt prawdziwe, bolesne i napawające lękiem. – Szkoda strzępić język, ale chyba musiałam to z siebie wyrzucić, nie czuj się zobowiązana – bezwiednie wzruszyła ramionami, by zaraz pociągnąć łyk z butelki. Była szczera, niekoniecznie z własnej woli, nagłego przypływu chęci, a zmęczenia, zwykłego wyczerpania rzeczywistością, wiecznym rzucaniem kłód pod własne nogi. Ulewało się jej już od udawania nieustannie perfekcyjnej, opanowanej i obojętnej persony. Gdzieś na jej drodze coś się wykruszyło, jeden mur runął, ciągnąc za sobą następne, a po nich jeszcze kolejne i w tym wszystkim cierpliwość do niesprawiedliwości została wyczerpana, wszak niczym sobie nie zasłużyła na takie życie. - A ty? – zapytała nagle, chcąc podjąć jakikolwiek inny temat, by choć na chwilę odciąć się od własnego marazmu. – Dlaczego nie ma cię na najlepszej imprezie roku? – wypowiadane pytanie nacechowane było ironią, zdawać się mogło, że Szkotka nie zmieni już swojego nastawienia co do festiwalowych atrakcji.
Zwróciła się ku Just, marszcząc wymownie brwi w reakcji na jej pytanie, prędko prześlizgując spojrzeniem po kobiecej sylwetce. – Podobać może i podoba, ale chyba nie złamię ci serca mówiąc, że wciąż wolę mniej roznegliżowany styl? – zaczęła z krzywym uśmieszkiem wymalowanym na drżących w rozbawieniu wargach. – Swoją drogą, ostatnio robiłam porządki w domu i nie wiem, co zrobić z ubraniami matki. Na mnie są odrobinę zbyt ścisłe, miałyśmy mocno różniące się sylwetki, ale może na ciebie byłyby dobre? – zastanowiła się na głos, nie myśląc zupełnie o tym, że dla Tonks mógłby być to przytyk, wszak nie miała nic złego na myśli. Nie mogła patrzeć na spoczywające w skrzyniach ubrania, nie miała też serca ich wyrzucać, tym bardziej w tych paskudnych czasach. Problem stanowił jednak fakt, że nie za bardzo wiedziała, co z nimi począć, tak samo jak z ubraniami ojca i Sorena, a gdyby nie powrót rozsądku, pewnie spaliłaby je w złości i przemożnym żalu, który wylewała z siebie jeszcze na początku tego miesiąca. – Jakbyś chciała, to przyjdź kiedyś przetrząsnąć skrzynki. Nie wszystko się nada, ale może coś byś znalazła – zaproponowała po prostu, nie spodziewając się, by czarownica przystała na ów propozycję, ale chociaż spróbowała, prawda?
Otworzyła drzwi na oścież, przekraczając ich próg z powrotem w kierunku słońca i rześkiego powietrza. Marudzenie Justine było jej już znane, choć nie spodziewała się, że tym razem skieruje je akurat na Merlinowi ducha winną pogodę. – Brednie, trzeba korzystać z łaskawej pogody, dopóki nas rozpieszcza – zaprotestowała bez przekonania, to lato przyniosło jej zbyt wiele oparzeń od słońca, doprowadzając jej skórę do plamiastych alabastrowo-różowych barw. Nic a nic się nie opaliła, nie nabrała brązowego odcienia, zupełnie jakby jej ciało skutecznie sprzeciwiało się cieplejszym barwom.
Poczuła nagłe klepnięcie w ramię, wzdrygając się nieznacznie pod gwałtownością gestu. Parsknęła zaraz, kręcąc głową w niedowierzeniu wobec zasłyszanych słów. – A gdzie tam, wolałam się upewnić, ale wierzę ci. Wiesz jak jest, czas jest akuratny do nowych znajomości, czy odnawiania starych, a moja wizyta była dość… niezapowiedziana – przyznała lekko, bez sugestywnych i całkowicie zbędnych gierek, które mogłyby aż za bardzo wejść na tematy nieporuszalne, tym bardziej, że wiedziała już o niej i o Vincencie. Nie chciała zasiać ziarna dyskomfortu w tej rozmowie, tym bardziej, że i tak nie potrafiłaby się na niej na pewno wystarczająco skupić i później biłaby się w pierś za własną, choć niezamierzoną arogancję. – Czyli mówisz, że to już następny? Mam się szykować? A może od razu zaprosisz mnie na ślub? Porzucam ci kwiatki, czy inny ryż, a przynajmniej będę mieć czas żeby potrenować– wygięła wargi w rozbawionym uśmiechu, zajmując miejsce na ławce i podciągając zaraz kolana pod brodę, by ciasno opleść nogi wolną ręką. Odchyliła głowę do słonecznych promieni, ciesząc się letnim ciepłem, które już niedługo miało ustąpić miejsca szaroburej jesieni, dostarczając chandrę godną najbardziej niewdzięcznej pory roku.
Było dobrze, naprawdę dobrze, przynajmniej do momentu w którym czarownica zadała kolejne, pozornie proste i nic nieznaczące pytanie wobec którego Szkotce prędko zrzedła mina, a grymas na jej wargach podpowiadał, że jednak nie jest tak kolorowo, jak mogłaby sobie tego życzyć. - Ach, tak, festiwal – zaśmiała się pusto, obracając butelkę w dłoniach. – Wierzysz w przeznaczenie? – prychnęła, rozsiadając się wygodniej, emanując pozorną nonszalancją wobec podjętego tematu, choć tak po prawdzie myślała jedynie o tym, że oszukując własny los, skazała się na prześladowanie, ciągłe umykanie, wieczny lęk przed tym, co niemal doprowadziło do jej śmierci. – To całkiem zabawne. Czuję, że żyję tylko, gdy on wraca. Napędza mnie strachem, wizją bólu rozbudzając wszystko, co uśpione. Powraca jak choroba, jest moim absurdalnym lekarstwem na otępienie i trucizną, która nie pozwala ruszyć mi dalej. Od ośmiu lat nie pozwala mi zapomnieć, jaką ma nade mną władzę – zmarszczyła brwi, zawieszając niewidzące spojrzenie na jednym z konarów drzew. – Nigdy jednak nie nawiedził mnie, gdy byłam wśród ludzi, aż do wczoraj, bo – wyobraź sobie – pojawił się tam, w tej samej postaci, co niegdyś, w niemal identycznych okolicznościach i nawet nie wiedziałam, że to pieprzony bogin, który przybrał postać mego brata, nachodząc mnie podczas świetnie zorganizowanej i w pełni bezpiecznej zabawy – mruknęła, zbliżając butelkę do ust z towarzyszącą temu gestowi wzdrygnięciem, bo wspomnienia nadal były w niej żywe, zbyt prawdziwe, bolesne i napawające lękiem. – Szkoda strzępić język, ale chyba musiałam to z siebie wyrzucić, nie czuj się zobowiązana – bezwiednie wzruszyła ramionami, by zaraz pociągnąć łyk z butelki. Była szczera, niekoniecznie z własnej woli, nagłego przypływu chęci, a zmęczenia, zwykłego wyczerpania rzeczywistością, wiecznym rzucaniem kłód pod własne nogi. Ulewało się jej już od udawania nieustannie perfekcyjnej, opanowanej i obojętnej persony. Gdzieś na jej drodze coś się wykruszyło, jeden mur runął, ciągnąc za sobą następne, a po nich jeszcze kolejne i w tym wszystkim cierpliwość do niesprawiedliwości została wyczerpana, wszak niczym sobie nie zasłużyła na takie życie. - A ty? – zapytała nagle, chcąc podjąć jakikolwiek inny temat, by choć na chwilę odciąć się od własnego marazmu. – Dlaczego nie ma cię na najlepszej imprezie roku? – wypowiadane pytanie nacechowane było ironią, zdawać się mogło, że Szkotka nie zmieni już swojego nastawienia co do festiwalowych atrakcji.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
some days i am more wolf than woman, and i am still learning how to stop apologizing for my wild
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Mimowolnie splotła dłonie na ramionach patrząc na machnięcie dłonią znajomej kobiety. Nie skomentowała go jednak w żaden sposób. Kącik warg uniósł się ironicznie za to na komentarz, który pojawił się pomiędzy nimi.
- Idealnie więc sie składa. - zgodziła się, potakując z udawaną powagą głową. - Z przyjemnością pomogę ci przywołać upragnione wspomnienia by nie wpadły w zapomnienie czy coś. - nie przejmowała się - ani spojrzeniem którym raczyła Evelyn zakamarki niewielkiej chatki ani ocenie, której dokonywała. Nie była pedantką i nie zamierzała czyścić każdej drobiny - zwyczajnie nie miała na to ani chęci, ani czasu. Nie czuła też takiej potrzeby. Było jak było - ot cała filozofia. Jeśli się komuś nie podobało, mógł o to zadbać - ona nie bardzo miała na to chwile. Przeważnie gdzieś w terenie, nawet teraz w czasie festiwalu. A kiedy nie piła miodu na plaży odpoczywała śpiąc, zbierając energie, planując w głowie kolejne działania, których się podejmie. Westchnęła teatralnie na komentarz Evelyn, przechodząc kawełek żeby z jednego z krzeseł ściągnąć wysłużoną dość, bordową spódnicę, którą wciągnęła na biodra. - Co nosiła? - zapytała przekrzywiając trochę głowę. Miała z dwie spódnice i jedną sukienkę, więcej w sumie nie potrzebowała, przeważnie nosiła spodnie, podczas akcji w terenie był wygodniejsze, nie zaczepiały się o gałęzie i nie istniała możliwość, by świecić tym co pod nią w trakcie upadku. Jeśli jednak mama Evelyn nosiła też jakieś koszule - pewnie o wiele bardziej eleganckie niż te, które ona miała (kilka z nich były po prostu tymi w które nie wchodził Michael albo drugi z jej braci) to nie miałaby nic przeciwko, żeby kilka dla siebie zgarnąć. To była zdecydowanie oszczędność - zwłaszcza że i tak nie planowała zakupów nowych rzeczy. Zamiast tego wolała trochę kawy, którą dostać teraz w nie tylko przyzwoitej cenie, ale i jakości niemal graniczyło z cudem. Wyszła za Evelyn siadając na jednym ze schodków, piwo stawiając przed sobą odchylając się i opierając łokciami o schodek wyżej. Jej nos nadal nosił ślady zbytniego zaprzyjaźnienia się ze słońcem.
- Nie sprowadzam tutaj żadnych gości na chwilę, Eve. - powiedziała do niej z krótkim westchnieniem. - Takie sprawy załatwia się poza domem, jak już. Trafisz na jakiegoś psychola i zacznie cię nachodzić. - wywróciła oczami, zerkając na nią, nim zamknęła oczy korzystając z pogody o której mówiła. Wypowiadając te słowa w taki sposób, że trudno było powiedzieć, czy żartowała czy mówiła całkiem poważnie.
- Nie wyciągaj kiecki, Evelyn. - wstrzymała jej konie, nie otwierając oczu zarzucona kilkoma pytaniami na raz. - Najszybciej kwiatki rzucisz na moim pogrzebie. - otworzyła jedno oko przekręcając głową. - Ale postaram się by to nie było za szybko. - obiecała jej, dźwigając zmęczony kącik ust ku górze, przebijając poważną minę.
Na padające pytanie odwróciła niebieskie spojrzenie by spojrzeć w jednakie im niebo. W końcu wzruszyła koślawo ramionami.
- Czasem. - przyznała nie rozwijając temu bardziej. Czasem w nie wierzyła. W to, że wszystko działo się po coś. A czasem nie chciała wierzyć w to, że jej matka musiała umrzeć w taki sposób. Czy miało to znaczenie? Nie bardzo, bo żyła w przekonaniu, że dokonuje sama swoich wyborów. Nawet jeśli były z góry zasądzone, to przynajmniej czuła jakby należały do niej. Zrodzone z potrzeby, logiki czasem - a może wcześniej - emocji. Umilkła słuchając padających słów z początku nie wiedząc do czego właściwie Evelyn zmierza. Ale jej nie przerywała. Otworzyła oczy sięgając po butelkę z której napiła się trochę alkoholu odkładając ją obok w końcu spoglądając na nią. Zastanawiając się, czy ulżyłoby jej gdyby wiedziała. Ale ostatecznie wybrała milczenie. Zmarszczyła brwi - użyli boginów do zabawy? Otworzyła wargi chcąc to jakoś skomentować, ale Evelyn ją ubiegła, więc przesunęła jeszcze po niej spojrzeniem zamykając usta.
- To miało jakiś cel? - zapytała w końcu jednak. - Ta atrakcja. - dorzuciła, nie miała nic przeciwko, by pozwolić Evelyn popsioczyć trochę na to wszystko. Mogła jej wysłuchać, nigdzie się dzisiaj nie wybierała. - Ja? - powtórzyła po niej bez zrozumienia. Ale jej kolejne pytanie wyjaśniło wszystko. - Odsypiam. - przyznała zgodnie z prawdą. - Wojna nie daje wiele czasu na wylegiwanie się w łóżku, więc dzisiaj korzystam z dobrodziejstw zawieszenia broni. Bagnold na jutro zwołał spotkanie które pewnie zajmie kilka godzin. - westchnęła lekko unosząc własną butelkę. - Może potem skoczę napić się trochę miodu i potańczyć. - zastanowiła się wydymając lekko wargi. - Ale marny ostatnio ze mnie towarzyszy do zabawy. Ten zastój doprowadza mnie do szału. - przyznała zgodnie z prawdą. Zmuszał do zmierzenia się z sobą samą. A tego od dawna nie chciała robić. Odsunęła od siebie emocje, odsunęła żałobę, ale w głębi siebie - w głębi serca cierpiała nadal. Nic nie było w porządku, nic nie było dobrze. A przed wszystkim, czuła się naprawdę samotnie.
- Idealnie więc sie składa. - zgodziła się, potakując z udawaną powagą głową. - Z przyjemnością pomogę ci przywołać upragnione wspomnienia by nie wpadły w zapomnienie czy coś. - nie przejmowała się - ani spojrzeniem którym raczyła Evelyn zakamarki niewielkiej chatki ani ocenie, której dokonywała. Nie była pedantką i nie zamierzała czyścić każdej drobiny - zwyczajnie nie miała na to ani chęci, ani czasu. Nie czuła też takiej potrzeby. Było jak było - ot cała filozofia. Jeśli się komuś nie podobało, mógł o to zadbać - ona nie bardzo miała na to chwile. Przeważnie gdzieś w terenie, nawet teraz w czasie festiwalu. A kiedy nie piła miodu na plaży odpoczywała śpiąc, zbierając energie, planując w głowie kolejne działania, których się podejmie. Westchnęła teatralnie na komentarz Evelyn, przechodząc kawełek żeby z jednego z krzeseł ściągnąć wysłużoną dość, bordową spódnicę, którą wciągnęła na biodra. - Co nosiła? - zapytała przekrzywiając trochę głowę. Miała z dwie spódnice i jedną sukienkę, więcej w sumie nie potrzebowała, przeważnie nosiła spodnie, podczas akcji w terenie był wygodniejsze, nie zaczepiały się o gałęzie i nie istniała możliwość, by świecić tym co pod nią w trakcie upadku. Jeśli jednak mama Evelyn nosiła też jakieś koszule - pewnie o wiele bardziej eleganckie niż te, które ona miała (kilka z nich były po prostu tymi w które nie wchodził Michael albo drugi z jej braci) to nie miałaby nic przeciwko, żeby kilka dla siebie zgarnąć. To była zdecydowanie oszczędność - zwłaszcza że i tak nie planowała zakupów nowych rzeczy. Zamiast tego wolała trochę kawy, którą dostać teraz w nie tylko przyzwoitej cenie, ale i jakości niemal graniczyło z cudem. Wyszła za Evelyn siadając na jednym ze schodków, piwo stawiając przed sobą odchylając się i opierając łokciami o schodek wyżej. Jej nos nadal nosił ślady zbytniego zaprzyjaźnienia się ze słońcem.
- Nie sprowadzam tutaj żadnych gości na chwilę, Eve. - powiedziała do niej z krótkim westchnieniem. - Takie sprawy załatwia się poza domem, jak już. Trafisz na jakiegoś psychola i zacznie cię nachodzić. - wywróciła oczami, zerkając na nią, nim zamknęła oczy korzystając z pogody o której mówiła. Wypowiadając te słowa w taki sposób, że trudno było powiedzieć, czy żartowała czy mówiła całkiem poważnie.
- Nie wyciągaj kiecki, Evelyn. - wstrzymała jej konie, nie otwierając oczu zarzucona kilkoma pytaniami na raz. - Najszybciej kwiatki rzucisz na moim pogrzebie. - otworzyła jedno oko przekręcając głową. - Ale postaram się by to nie było za szybko. - obiecała jej, dźwigając zmęczony kącik ust ku górze, przebijając poważną minę.
Na padające pytanie odwróciła niebieskie spojrzenie by spojrzeć w jednakie im niebo. W końcu wzruszyła koślawo ramionami.
- Czasem. - przyznała nie rozwijając temu bardziej. Czasem w nie wierzyła. W to, że wszystko działo się po coś. A czasem nie chciała wierzyć w to, że jej matka musiała umrzeć w taki sposób. Czy miało to znaczenie? Nie bardzo, bo żyła w przekonaniu, że dokonuje sama swoich wyborów. Nawet jeśli były z góry zasądzone, to przynajmniej czuła jakby należały do niej. Zrodzone z potrzeby, logiki czasem - a może wcześniej - emocji. Umilkła słuchając padających słów z początku nie wiedząc do czego właściwie Evelyn zmierza. Ale jej nie przerywała. Otworzyła oczy sięgając po butelkę z której napiła się trochę alkoholu odkładając ją obok w końcu spoglądając na nią. Zastanawiając się, czy ulżyłoby jej gdyby wiedziała. Ale ostatecznie wybrała milczenie. Zmarszczyła brwi - użyli boginów do zabawy? Otworzyła wargi chcąc to jakoś skomentować, ale Evelyn ją ubiegła, więc przesunęła jeszcze po niej spojrzeniem zamykając usta.
- To miało jakiś cel? - zapytała w końcu jednak. - Ta atrakcja. - dorzuciła, nie miała nic przeciwko, by pozwolić Evelyn popsioczyć trochę na to wszystko. Mogła jej wysłuchać, nigdzie się dzisiaj nie wybierała. - Ja? - powtórzyła po niej bez zrozumienia. Ale jej kolejne pytanie wyjaśniło wszystko. - Odsypiam. - przyznała zgodnie z prawdą. - Wojna nie daje wiele czasu na wylegiwanie się w łóżku, więc dzisiaj korzystam z dobrodziejstw zawieszenia broni. Bagnold na jutro zwołał spotkanie które pewnie zajmie kilka godzin. - westchnęła lekko unosząc własną butelkę. - Może potem skoczę napić się trochę miodu i potańczyć. - zastanowiła się wydymając lekko wargi. - Ale marny ostatnio ze mnie towarzyszy do zabawy. Ten zastój doprowadza mnie do szału. - przyznała zgodnie z prawdą. Zmuszał do zmierzenia się z sobą samą. A tego od dawna nie chciała robić. Odsunęła od siebie emocje, odsunęła żałobę, ale w głębi siebie - w głębi serca cierpiała nadal. Nic nie było w porządku, nic nie było dobrze. A przed wszystkim, czuła się naprawdę samotnie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Niespiesznie kroczyła w kierunku wyjścia, opieszale przesuwając opuszkami palców po blacie wysłużonej komody, badając chropowatą strukturę drewna wyzierającego spod pozdzieranej warstwy lakieru. Kąciki bladoróżowych ust poddały się rozbawionemu drżeniu wobec komentarza gospodyni, ale postanowiła tym razem nie odbijać piłeczki, by nie zostać przypadkiem zbyt zachęconą do porządków w gajówce, ponieważ w ferworze pedantyzmu mogłaby zupełnie zignorować mieszkającą tu kobietę, przynajmniej do czasu aż zewsząd znikną kłębki kurzu, których namiastka uczepiła się właśnie opuszek kobiecych palców.
Zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie konkretne elementy garderoby, które nie tak dawno przewijały się przez jej ręce w drodze do kufrów, a które to mogłyby przydać się Justine w życiu codziennym.
- Głównie jakieś sukienki i kostiumy, ale możesz być spokojna, tego ci nawet nie zaproponuję, może się przydadzą, gdy zorganizuję jakiś bal przebierańców – prychnęła cicho, gdy wyobraźnia podsunęła jej wizję ganiającej po lesie Tonks wciśniętej w jedną z matczynych garsonek. – Znalazłam kilka par porządnych spodni, koszul i swetrów, aż dziwne, bo nie pamiętam, żeby kiedykolwiek się w to ubierała – sprecyzowała ze wzruszeniem ramion. Istniała szansa, że ów rzeczy pochodziły jeszcze z czasów panieńskich, może wczesnego etapu małżeństwa, jednak nie miała się już kogo o to zapytać, więc też nie zadręczała się tematem, odcinając się emocjonalnie od setek historii, których nigdy nie przyjdzie jej poznać. Przyznać należało – co pewnie stanowiło pewne okrucieństwo - że wolała nie mieć wiedzy o przeszłości matki niż dalej musieć z nią żyć. Jej śmierć, choć w całokształcie bolesna, stała się przede wszystkim wyznacznikiem wolności, nawet jeśli ta została prędko zastąpiona zniewoleniem za sprawą klątwy. Znała już to uczucie i potrafiła je nazwać – było wszak goryczą, trucizną i zdradą, mieszanką wybuchową mającą miano utraty jestestwa i to w tym wszystkim bolało najmocniej, lecz upływające lata ponoć miały leczniczą moc i choć bardzo chciała w to wierzyć, tak widziała po sobie, że niewiele miało to wspólnego z rzeczywistością.
Słoneczne promienie prędko dały o sobie znać, rozgrzewając naturalnie bladą skórę, teraz pokrytą niewątpliwymi poparzeniami na nieosłoniętych dłoniach i przedramionach. Ostatnie tygodnie spędzała głównie na pracy, co nie było niczym niezwykłym przy tej porze roku, wszak zawsze starała się dokonać wszelkich napraw przed sezonem jesiennym, lecz tym razem letnie słońce postanowiło wyraźnie dopiec mieszkańcom wysp, zsyłając na nich nie tylko cholerną kometę, ale również niezwykły skwar piekącego słońca – bo przecież wciąż za mało było wrażeń i należało potęgować niepewność społeczeństwa co do istnienia jakiegoś jutra.
- Hej, ja się tylko z tobą drażnię – wygięła kąciki ust w grymasie przypominającym cień uśmiechu. – Dzięki za krótki wykład o sposobach na potencjalnych psycholi, nie przyda mi się, ale ten… cieszę się, że dbasz o swoje bezpieczeństwo w tych sprawach – skwitowała psotnie, unosząc zaraz butelkę do ust. Cóż, ewidentnie temat zbłądził w bliżej nieprzewidzianym przez kruczowłosą kierunku, jednak zamiast poddawać w wątpliwość słuszność podjętej pierwotnie retoryki, postanowiła brnąć w to dalej. – Często na takich trafiasz? Wiesz, może wysyłasz im… jak to się mówi? Niejasne sygnały – parsknęła, spoglądając na rozmówczynię z chochliczym błyskiem w oku, toż to oczywiste, że właśnie ironizowała i nie miała nawet zamiaru się z tym kryć. Skoro nie potrafiła im jednoznacznie pokazać, że nie jest zainteresowana, to najwyraźniej mogła się czegoś nauczyć od Szkotki – kilka porządnych balneo skutecznie odganiało szkodników, a dodając do tego wyniosłą nieuprzejmość, sukces pojawiał się na wyciągnięcie ręki. Może nie korzystała z tego w celu odgonienia marnych adoratorów, ale z pewnością nie raz i nie dwa wyprawiała w ten oto sposób swoich współpracowników na kilka dni wolnego.
Mina nagle jej zrzedła, ba, miała odczucie, że z każdym słowem blednie coraz bardziej. Jasne, spodziewała się odbicia piłeczki, głupiego żartu, czy oburzenia, ale nie przewidziała, że z tak prozaicznego wygłupu, żartu o potencjalnym partnerze i rychłym ślubie, mogą przenieść się na teoretyzowanie o śmierci. Nie dziw więc, że uderzyło to w nią niczym obuchem.
- Och, jasne, idąc tym tokiem myślenia, to wszyscy powinniśmy od razu kłaść się do grobów, ponieważ nikt z nas nie ma przyszłości, stawiamy tylko niepewne kroki w zepsutym świecie. Niespodzianka – wszyscy w końcu kiedyś umrzemy i to jest cholernie nieuniknione – zacietrzewiła się, a dla rozbicia poczucia dyskomfortu poprawiła pozycję, podciągając lewe kolano pod brodę, wspierając piętę o kant ławki.– A żebyś wiedziała, że jeśli będzie trzeba, to rzucę ci te pieprzone kwiatki, ba, obleję twój kawałek ziemi ognistą, co byś się tam – gdziekolwiek wtedy będziesz - po śmierci nie nudziła. Czy to cię satysfakcjonuje? – Zapytała z perfidną uprzejmością, przybierając na usta najbardziej sztuczny uśmiech na jaki aktualnie było ją stać, cóż, najwyraźniej nieco się zdenerwowała. Przyszło im żyć w podłych czasach, tak parszywych, że śmierć stała się nową codziennością, a rozmowy o pogrzebach mogły się odbywać już przy porannej kawie. Szkotka chyba wciąż buntowała się przed tą wersją rzeczywistości, nie chcąc nawet myśleć o potencjalnych stratach. – Wolałabym to jednak czynić, gdy już będę stara, więc postaraj się doczekać – dodała, mając z tyłu głowy, że najwyraźniej ostatnio ludzie potrzebowali zapewnień, że są tutaj potrzebni, a mając na myśli rzeczone tutaj, myślała o chodzeniu po ziemi w żywej postaci, bo to nie dla wszystkich mogło być tak oczywiste, co pewnie potwierdziłaby znaczna część duchów.
Zmrużyła oczy, poddenerwowana własnym monologiem, potrzebą wyrzucenia z siebie tego, co jej na duszy ciążyło, tym bardziej że ostatnio nie za bardzo miała z kim się takowymi rzeczami dzielić. Może wynikało to z sytuacji, a może z niechęci wobec zdradzania się ludziom, którzy mieli z nią do czynienia na tyle często, by się martwić bez powodu. W końcu za każdym razem, za każdym kryzysem i upadkiem, dawała radę się podnieść. Potrzebowała jedynie czasu i możliwości do ponarzekania – tę okazję otrzymała właśnie dziś i nie zamierzała jej zaprzepaścić, nawet jeśli Justine znów odejdzie, jak przed laty, gdy rozłączył je swego rodzaju rozłam. Co prawda nie chciała w to wierzyć, jednak wiedziała, że w tych czasach ludzie lubili znikać z byle powodu, a przywiązywanie się do nich na nowo stanowiło swego rodzaju wyzwanie i niepewną; ciężko było odnaleźć się w dawnych znajomościach, mając na uwadze, że przez ostatnie lata zmieniło się w świecie tak wiele.
- Cel? – Podjęła kpiarsko. - Nie sądzę, to wydarzenie wymknęło się spod kontroli, a skoro organizatorzy nie potrafili tego zaopiekować, to cała ta fenomenalna zabawa nigdy nie powinno mieć miejsca. Nie słyszałam nic o tym, by pociągnięto kogoś do odpowiedzialności, ale hej, zobaczenie Sorena w tej postaci po tylu latach było przecież przednią rozrywką, mogłam sobie wszystko przypomnieć i przeżyć jeszcze raz, pewnie powinnam im jeszcze za to dziękować – pokręciła głową z oburzeniem, podejmując próbę wyrzucenia świdrujących obrazów grozy z własnej głowy. Rozpatrywanie tego wydarzenia wcale nie było dla niej dobre, a jednak sama zaczęła, nie myśląc o konsekwencjach, dłoniach poddających się w drżenie, spinającemu się w obronie ciału i kotłującym się myślom, z których żadna nie stanowiła rzeczywistej prawdy, wszak jej brat ponoć nie był już w świecie żywych, więc nie powinna czuć żadnych obaw.
Szczęście w nieszczęściu, Justine kontynuowała odpowiedzi na postawione przez Despenser pytania, więc ta mogła próbować odwrócić swoją uwagę od absurdalnych wydarzeń ostatnich dni.
- To zawieszenie broni wciąż jest dla mnie abstrakcyjne – przyznała, marszcząc brwi. – Wierzymy w honor? Uznajemy, że nic się nie stanie, a każdy zbiera siły na festiwalach, by już zaraz kontynuować zaścielanie ziemi krwią i pożogą? Nie odpowiadaj, to… moje własne zgrzyty związane z tym, co się dzieje – zastrzegła, próbując rozluźnić atmosferę, ponieważ ta znów zeszła – o zaskoczenie – na tematy śmierci, krwi i wojny. Miała prawo być rozgoryczona, myślami sięgała ku tym, którzy na wojnie stracili najwięcej. Widziała cierpiące matki, które nie były w stanie wykarmić własnych dzieci i ojców, którzy próbowali wiązać koniec z końcem, pracując katorżniczo, byleby tylko jakoś utrzymać rodziny i nawet nie chciała sobie wyobrażać, co też ci musieli teraz przeżywać, podczas, gdy znaczna część społeczeństwa bawiła się w najlepsze. Przecież to oczywiste, że z dnia na dzień nie przestali się bać i zaszywać we własnych domach. – Nie dziwię się, że jest ci nieswojo z tym wszystkim, zapewne gdyby ktoś mi powiedział, że mam miesiąc wolnego, to oszalałabym po pierwszych trzech dniach – zaśmiała się bez wesołości. Taka była prawda, nie potrafiła żyć bez swojej pracy, nawet jeśli dzień w dzień ją przeklinała i podejrzewała, że u Tonks jest podobnie, nawet jeśli ich zajęcia znacznie się od siebie różniły, jednak były jedynymi, jakie znały i dlatego właśnie to podejście mogło być bliźniaczo podobne. – Jak będziesz potrzebowała zająć czymś myśli, to wiesz, u mnie jest wystarczająco dużo do zrobienia, łatwo oderwać myśli od tego, co dzieje się wokół. Oczywiście to propozycja na czas, gdy już zdążysz się wybawić i skorzystać ze wszystkich możliwych atrakcji – skwitowała ze wzruszeniem ramion. Ta propozycja nie płynęła z dobroci serca, lecz po prostu wiedziała, jak ciężka praca działa na umysł i jak wspiera chwilowe wypieranie niektórych tematów, więc uznała, że może i w tym przypadku ów sposób sprawdziłby się niezgorzej. W końcu warto próbować wszystkiego, prawda? Nawet jeśli, przykładowo, ktoś taki bał się aetonanów, cóż, przynajmniej pewne było, że choć one skupią na sobie całą uwagę, wypierając resztę niechętnie posiadanych myśli. Nie wiedziała, co tak naprawdę gnębiło Tonks, jednak nie zamierzała pytać, wychodząc z założenia, że jeśli będzie chciała, to prędzej, czy później sama wyjdzie z inicjatywą.
Zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie konkretne elementy garderoby, które nie tak dawno przewijały się przez jej ręce w drodze do kufrów, a które to mogłyby przydać się Justine w życiu codziennym.
- Głównie jakieś sukienki i kostiumy, ale możesz być spokojna, tego ci nawet nie zaproponuję, może się przydadzą, gdy zorganizuję jakiś bal przebierańców – prychnęła cicho, gdy wyobraźnia podsunęła jej wizję ganiającej po lesie Tonks wciśniętej w jedną z matczynych garsonek. – Znalazłam kilka par porządnych spodni, koszul i swetrów, aż dziwne, bo nie pamiętam, żeby kiedykolwiek się w to ubierała – sprecyzowała ze wzruszeniem ramion. Istniała szansa, że ów rzeczy pochodziły jeszcze z czasów panieńskich, może wczesnego etapu małżeństwa, jednak nie miała się już kogo o to zapytać, więc też nie zadręczała się tematem, odcinając się emocjonalnie od setek historii, których nigdy nie przyjdzie jej poznać. Przyznać należało – co pewnie stanowiło pewne okrucieństwo - że wolała nie mieć wiedzy o przeszłości matki niż dalej musieć z nią żyć. Jej śmierć, choć w całokształcie bolesna, stała się przede wszystkim wyznacznikiem wolności, nawet jeśli ta została prędko zastąpiona zniewoleniem za sprawą klątwy. Znała już to uczucie i potrafiła je nazwać – było wszak goryczą, trucizną i zdradą, mieszanką wybuchową mającą miano utraty jestestwa i to w tym wszystkim bolało najmocniej, lecz upływające lata ponoć miały leczniczą moc i choć bardzo chciała w to wierzyć, tak widziała po sobie, że niewiele miało to wspólnego z rzeczywistością.
Słoneczne promienie prędko dały o sobie znać, rozgrzewając naturalnie bladą skórę, teraz pokrytą niewątpliwymi poparzeniami na nieosłoniętych dłoniach i przedramionach. Ostatnie tygodnie spędzała głównie na pracy, co nie było niczym niezwykłym przy tej porze roku, wszak zawsze starała się dokonać wszelkich napraw przed sezonem jesiennym, lecz tym razem letnie słońce postanowiło wyraźnie dopiec mieszkańcom wysp, zsyłając na nich nie tylko cholerną kometę, ale również niezwykły skwar piekącego słońca – bo przecież wciąż za mało było wrażeń i należało potęgować niepewność społeczeństwa co do istnienia jakiegoś jutra.
- Hej, ja się tylko z tobą drażnię – wygięła kąciki ust w grymasie przypominającym cień uśmiechu. – Dzięki za krótki wykład o sposobach na potencjalnych psycholi, nie przyda mi się, ale ten… cieszę się, że dbasz o swoje bezpieczeństwo w tych sprawach – skwitowała psotnie, unosząc zaraz butelkę do ust. Cóż, ewidentnie temat zbłądził w bliżej nieprzewidzianym przez kruczowłosą kierunku, jednak zamiast poddawać w wątpliwość słuszność podjętej pierwotnie retoryki, postanowiła brnąć w to dalej. – Często na takich trafiasz? Wiesz, może wysyłasz im… jak to się mówi? Niejasne sygnały – parsknęła, spoglądając na rozmówczynię z chochliczym błyskiem w oku, toż to oczywiste, że właśnie ironizowała i nie miała nawet zamiaru się z tym kryć. Skoro nie potrafiła im jednoznacznie pokazać, że nie jest zainteresowana, to najwyraźniej mogła się czegoś nauczyć od Szkotki – kilka porządnych balneo skutecznie odganiało szkodników, a dodając do tego wyniosłą nieuprzejmość, sukces pojawiał się na wyciągnięcie ręki. Może nie korzystała z tego w celu odgonienia marnych adoratorów, ale z pewnością nie raz i nie dwa wyprawiała w ten oto sposób swoich współpracowników na kilka dni wolnego.
Mina nagle jej zrzedła, ba, miała odczucie, że z każdym słowem blednie coraz bardziej. Jasne, spodziewała się odbicia piłeczki, głupiego żartu, czy oburzenia, ale nie przewidziała, że z tak prozaicznego wygłupu, żartu o potencjalnym partnerze i rychłym ślubie, mogą przenieść się na teoretyzowanie o śmierci. Nie dziw więc, że uderzyło to w nią niczym obuchem.
- Och, jasne, idąc tym tokiem myślenia, to wszyscy powinniśmy od razu kłaść się do grobów, ponieważ nikt z nas nie ma przyszłości, stawiamy tylko niepewne kroki w zepsutym świecie. Niespodzianka – wszyscy w końcu kiedyś umrzemy i to jest cholernie nieuniknione – zacietrzewiła się, a dla rozbicia poczucia dyskomfortu poprawiła pozycję, podciągając lewe kolano pod brodę, wspierając piętę o kant ławki.– A żebyś wiedziała, że jeśli będzie trzeba, to rzucę ci te pieprzone kwiatki, ba, obleję twój kawałek ziemi ognistą, co byś się tam – gdziekolwiek wtedy będziesz - po śmierci nie nudziła. Czy to cię satysfakcjonuje? – Zapytała z perfidną uprzejmością, przybierając na usta najbardziej sztuczny uśmiech na jaki aktualnie było ją stać, cóż, najwyraźniej nieco się zdenerwowała. Przyszło im żyć w podłych czasach, tak parszywych, że śmierć stała się nową codziennością, a rozmowy o pogrzebach mogły się odbywać już przy porannej kawie. Szkotka chyba wciąż buntowała się przed tą wersją rzeczywistości, nie chcąc nawet myśleć o potencjalnych stratach. – Wolałabym to jednak czynić, gdy już będę stara, więc postaraj się doczekać – dodała, mając z tyłu głowy, że najwyraźniej ostatnio ludzie potrzebowali zapewnień, że są tutaj potrzebni, a mając na myśli rzeczone tutaj, myślała o chodzeniu po ziemi w żywej postaci, bo to nie dla wszystkich mogło być tak oczywiste, co pewnie potwierdziłaby znaczna część duchów.
Zmrużyła oczy, poddenerwowana własnym monologiem, potrzebą wyrzucenia z siebie tego, co jej na duszy ciążyło, tym bardziej że ostatnio nie za bardzo miała z kim się takowymi rzeczami dzielić. Może wynikało to z sytuacji, a może z niechęci wobec zdradzania się ludziom, którzy mieli z nią do czynienia na tyle często, by się martwić bez powodu. W końcu za każdym razem, za każdym kryzysem i upadkiem, dawała radę się podnieść. Potrzebowała jedynie czasu i możliwości do ponarzekania – tę okazję otrzymała właśnie dziś i nie zamierzała jej zaprzepaścić, nawet jeśli Justine znów odejdzie, jak przed laty, gdy rozłączył je swego rodzaju rozłam. Co prawda nie chciała w to wierzyć, jednak wiedziała, że w tych czasach ludzie lubili znikać z byle powodu, a przywiązywanie się do nich na nowo stanowiło swego rodzaju wyzwanie i niepewną; ciężko było odnaleźć się w dawnych znajomościach, mając na uwadze, że przez ostatnie lata zmieniło się w świecie tak wiele.
- Cel? – Podjęła kpiarsko. - Nie sądzę, to wydarzenie wymknęło się spod kontroli, a skoro organizatorzy nie potrafili tego zaopiekować, to cała ta fenomenalna zabawa nigdy nie powinno mieć miejsca. Nie słyszałam nic o tym, by pociągnięto kogoś do odpowiedzialności, ale hej, zobaczenie Sorena w tej postaci po tylu latach było przecież przednią rozrywką, mogłam sobie wszystko przypomnieć i przeżyć jeszcze raz, pewnie powinnam im jeszcze za to dziękować – pokręciła głową z oburzeniem, podejmując próbę wyrzucenia świdrujących obrazów grozy z własnej głowy. Rozpatrywanie tego wydarzenia wcale nie było dla niej dobre, a jednak sama zaczęła, nie myśląc o konsekwencjach, dłoniach poddających się w drżenie, spinającemu się w obronie ciału i kotłującym się myślom, z których żadna nie stanowiła rzeczywistej prawdy, wszak jej brat ponoć nie był już w świecie żywych, więc nie powinna czuć żadnych obaw.
Szczęście w nieszczęściu, Justine kontynuowała odpowiedzi na postawione przez Despenser pytania, więc ta mogła próbować odwrócić swoją uwagę od absurdalnych wydarzeń ostatnich dni.
- To zawieszenie broni wciąż jest dla mnie abstrakcyjne – przyznała, marszcząc brwi. – Wierzymy w honor? Uznajemy, że nic się nie stanie, a każdy zbiera siły na festiwalach, by już zaraz kontynuować zaścielanie ziemi krwią i pożogą? Nie odpowiadaj, to… moje własne zgrzyty związane z tym, co się dzieje – zastrzegła, próbując rozluźnić atmosferę, ponieważ ta znów zeszła – o zaskoczenie – na tematy śmierci, krwi i wojny. Miała prawo być rozgoryczona, myślami sięgała ku tym, którzy na wojnie stracili najwięcej. Widziała cierpiące matki, które nie były w stanie wykarmić własnych dzieci i ojców, którzy próbowali wiązać koniec z końcem, pracując katorżniczo, byleby tylko jakoś utrzymać rodziny i nawet nie chciała sobie wyobrażać, co też ci musieli teraz przeżywać, podczas, gdy znaczna część społeczeństwa bawiła się w najlepsze. Przecież to oczywiste, że z dnia na dzień nie przestali się bać i zaszywać we własnych domach. – Nie dziwię się, że jest ci nieswojo z tym wszystkim, zapewne gdyby ktoś mi powiedział, że mam miesiąc wolnego, to oszalałabym po pierwszych trzech dniach – zaśmiała się bez wesołości. Taka była prawda, nie potrafiła żyć bez swojej pracy, nawet jeśli dzień w dzień ją przeklinała i podejrzewała, że u Tonks jest podobnie, nawet jeśli ich zajęcia znacznie się od siebie różniły, jednak były jedynymi, jakie znały i dlatego właśnie to podejście mogło być bliźniaczo podobne. – Jak będziesz potrzebowała zająć czymś myśli, to wiesz, u mnie jest wystarczająco dużo do zrobienia, łatwo oderwać myśli od tego, co dzieje się wokół. Oczywiście to propozycja na czas, gdy już zdążysz się wybawić i skorzystać ze wszystkich możliwych atrakcji – skwitowała ze wzruszeniem ramion. Ta propozycja nie płynęła z dobroci serca, lecz po prostu wiedziała, jak ciężka praca działa na umysł i jak wspiera chwilowe wypieranie niektórych tematów, więc uznała, że może i w tym przypadku ów sposób sprawdziłby się niezgorzej. W końcu warto próbować wszystkiego, prawda? Nawet jeśli, przykładowo, ktoś taki bał się aetonanów, cóż, przynajmniej pewne było, że choć one skupią na sobie całą uwagę, wypierając resztę niechętnie posiadanych myśli. Nie wiedziała, co tak naprawdę gnębiło Tonks, jednak nie zamierzała pytać, wychodząc z założenia, że jeśli będzie chciała, to prędzej, czy później sama wyjdzie z inicjatywą.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
some days i am more wolf than woman, and i am still learning how to stop apologizing for my wild
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Nie miała czasu - na to, żeby czasem się wyspać a co dopiero zawracać sobie głowę sprzątaniem. Gospodynią nie była najlepszą. Ale nie miała powodów właściwie by chcieć nią być. Jeśli Evelyn przeszkadzał stan gajówki, który została mogła dla zaspokojenia własnych ciągot wysprzątać ją na błysk.
- Czasem nawet ja wkładam sukienki. - powiedziała, wzruszając ramionami. Rzadko bo rzadko, nie były praktyczne w podejmowanej się przez nią pracy. Czasem przydatne, zwłaszcza, kiedy zakładała inną twarz. - Wezmę co masz. - zgodziła się zaraz, bo nie było sensu udawać, że było jej to na rękę. Było, nawet bardzo. Sprawiało, że przez jakiś czas nie będzie musiała przejmować się uzupełnianiem garderoby. Ubrania swoje kosztowały, a ona, nie posiadała zbyt wiele pieniędzy, które mogłaby tak po prostu wydać. Nie zapytała o matkę Evelyn, nie decydując się kontynuować tematu - jeśli kobieta twierdziła, że ubrania będą na nią dobre z pewnością właśnie tak miało być.
- Vice versa, Despenser. - wzruszyła ramionami, nie przejęta za bardzo docinkami. Cóż, trudno było nazwać ją kimś z kogo należało brać przykład. Wywróciła oczami. - Właściwie to nie. Chyba szybko orientują się, że jestem bardziej szalona niż oni. - przyznała, wzruszając łagodnie ramionami, unosząc kącik ust w grymasie który przypominać miał uśmiech. Była? Nie do końca, wcześniej po prostu przekłamywała samą siebie, ginąc w ramionach innych, żeby zapomnieć o tych, które jej nie chciały. Dzisiaj? Wybrała, świadoma drogi na którą zdecydowała się i którą zamierzała podążać. Nie miała mieć rodziny, nie miała mieć dzieci. Los, a może wszechświat uświadomił ją w tym dosadnie, kilka miesięcy temtu. Teraz, straciła już trójkę dzieci. A może, porzuciła każde z nich.
- Zdecydowanie. Myśl, że ktoś się ze mną napije dodaje mi otuchy. - wiedziała, że zdenerwała Evelyn, ale nie powiedziała nic poza prawdą. Jeśli była czegoś pewna, to tego że nie zostanie ani matką, ani żoną. Dzisiaj rozumiała Skamandera mocniej. Miał wtedy rację, walka gdzieś zawsze będzie. Nawet jeśli przeżyje wojnę, jej zadanie się nie skończy. A obrana ścieżka niosła ze sobą wiele… niebezpieczeństw. - Oh, mam przeczucie że ty akurat dożyjesz sądnej starości, żeby młode pokolenie zachwycić wrodzonym optymizmem. - podjęła, rozciągając wargi w uśmiechu, w którym pokazała zęby z zadowolenia na swoje wspaniałe słowa. Zgarnęła butelkę przechodząc na ganek, zasiadając obok ciemnowłosej, wysłuchując opowieści w ciszy i spokoju. Potaknęła krótko głową na pytanie, które zawisło między nimi. Podciągnęła jedną z nóg tak by ułożyć na niej łokieć, który oparła o kolano, twarz składając na ręce, podpierając się w ten sposób zawieszając jasne tęczówki na Evelyn. Rozumiejąc, że takie spotkanie - spotkanie na które nie była gotowa - nie było dla niej łatwe.
- Skoro się wymknęło, powinni chociaż sprawdzić dlaczego. Ostatnio pojawią się anomalie, którym wcześniej nie stawialiśmy czoła. Zawsze możesz złożyć skargę. - zastanowiła się unosząc butelkę do ust, pociągając piwo z niej, odwracając tęczówki przed siebie.
Otwierała już usta, żeby jej odpowiedzieć. Nie wierzyła w honor nikogo, kto popierał Voldemorta. Rycerze Walpurgii byli mordercami - mordercami niewinnych, których okrzyknęli winnymi tylko dlatego, że urodzili się posiadając w sobie mniej magicznej krwi, albo nie posiadając jej w ogóle. Ale ta przerwa była potrzebna wszystkim - nawet takim zwyrolom jak oni, dlatego się na to zgodzili. Nie była nawina, wiedziała, że podejmowane są działania - a może bardziej przygotowania. Ale akcje tak dobrze ukryte, że pozostawały niezauważone i nieuchwytne.
- Prawda? - zapytała wzdychając ciężej, odchylając do tyłu, żeby łokciami oprzeć się o jeden za schodków. Słońce paliło, pogada już od wielu lat tak nie dopisywała w Anglii. Propozycja od Evelyn sprawiła, że zerknęła ku niej unosząc brwi ku górze, by zaraz zaśmiać się. Pociągnęła piwa.
- Pamiętasz, że nadal nie za bardzo przepadam za twoimi przyjaciółmi? - zapytała jej przekrzywiając głowę. Upewniając się niejako. Przesuwając tęczówki na wodę. - Co powiesz na kąpiel? Woda tutaj jest naprawdę przyjemna. - zaproponowała jej. - Ostatnio nawet brałam udział w małych zawodach z przypadkowo spotkanym w okolicy dawnym znajomym. Pamiętasz Sykesa? Był chyba w twoim domu. - zastanowiła się, podnosząc, odkładając butelkę, wyciągając ręce w górę, żeby rozciągnąć zastane kości.
- Czasem nawet ja wkładam sukienki. - powiedziała, wzruszając ramionami. Rzadko bo rzadko, nie były praktyczne w podejmowanej się przez nią pracy. Czasem przydatne, zwłaszcza, kiedy zakładała inną twarz. - Wezmę co masz. - zgodziła się zaraz, bo nie było sensu udawać, że było jej to na rękę. Było, nawet bardzo. Sprawiało, że przez jakiś czas nie będzie musiała przejmować się uzupełnianiem garderoby. Ubrania swoje kosztowały, a ona, nie posiadała zbyt wiele pieniędzy, które mogłaby tak po prostu wydać. Nie zapytała o matkę Evelyn, nie decydując się kontynuować tematu - jeśli kobieta twierdziła, że ubrania będą na nią dobre z pewnością właśnie tak miało być.
- Vice versa, Despenser. - wzruszyła ramionami, nie przejęta za bardzo docinkami. Cóż, trudno było nazwać ją kimś z kogo należało brać przykład. Wywróciła oczami. - Właściwie to nie. Chyba szybko orientują się, że jestem bardziej szalona niż oni. - przyznała, wzruszając łagodnie ramionami, unosząc kącik ust w grymasie który przypominać miał uśmiech. Była? Nie do końca, wcześniej po prostu przekłamywała samą siebie, ginąc w ramionach innych, żeby zapomnieć o tych, które jej nie chciały. Dzisiaj? Wybrała, świadoma drogi na którą zdecydowała się i którą zamierzała podążać. Nie miała mieć rodziny, nie miała mieć dzieci. Los, a może wszechświat uświadomił ją w tym dosadnie, kilka miesięcy temtu. Teraz, straciła już trójkę dzieci. A może, porzuciła każde z nich.
- Zdecydowanie. Myśl, że ktoś się ze mną napije dodaje mi otuchy. - wiedziała, że zdenerwała Evelyn, ale nie powiedziała nic poza prawdą. Jeśli była czegoś pewna, to tego że nie zostanie ani matką, ani żoną. Dzisiaj rozumiała Skamandera mocniej. Miał wtedy rację, walka gdzieś zawsze będzie. Nawet jeśli przeżyje wojnę, jej zadanie się nie skończy. A obrana ścieżka niosła ze sobą wiele… niebezpieczeństw. - Oh, mam przeczucie że ty akurat dożyjesz sądnej starości, żeby młode pokolenie zachwycić wrodzonym optymizmem. - podjęła, rozciągając wargi w uśmiechu, w którym pokazała zęby z zadowolenia na swoje wspaniałe słowa. Zgarnęła butelkę przechodząc na ganek, zasiadając obok ciemnowłosej, wysłuchując opowieści w ciszy i spokoju. Potaknęła krótko głową na pytanie, które zawisło między nimi. Podciągnęła jedną z nóg tak by ułożyć na niej łokieć, który oparła o kolano, twarz składając na ręce, podpierając się w ten sposób zawieszając jasne tęczówki na Evelyn. Rozumiejąc, że takie spotkanie - spotkanie na które nie była gotowa - nie było dla niej łatwe.
- Skoro się wymknęło, powinni chociaż sprawdzić dlaczego. Ostatnio pojawią się anomalie, którym wcześniej nie stawialiśmy czoła. Zawsze możesz złożyć skargę. - zastanowiła się unosząc butelkę do ust, pociągając piwo z niej, odwracając tęczówki przed siebie.
Otwierała już usta, żeby jej odpowiedzieć. Nie wierzyła w honor nikogo, kto popierał Voldemorta. Rycerze Walpurgii byli mordercami - mordercami niewinnych, których okrzyknęli winnymi tylko dlatego, że urodzili się posiadając w sobie mniej magicznej krwi, albo nie posiadając jej w ogóle. Ale ta przerwa była potrzebna wszystkim - nawet takim zwyrolom jak oni, dlatego się na to zgodzili. Nie była nawina, wiedziała, że podejmowane są działania - a może bardziej przygotowania. Ale akcje tak dobrze ukryte, że pozostawały niezauważone i nieuchwytne.
- Prawda? - zapytała wzdychając ciężej, odchylając do tyłu, żeby łokciami oprzeć się o jeden za schodków. Słońce paliło, pogada już od wielu lat tak nie dopisywała w Anglii. Propozycja od Evelyn sprawiła, że zerknęła ku niej unosząc brwi ku górze, by zaraz zaśmiać się. Pociągnęła piwa.
- Pamiętasz, że nadal nie za bardzo przepadam za twoimi przyjaciółmi? - zapytała jej przekrzywiając głowę. Upewniając się niejako. Przesuwając tęczówki na wodę. - Co powiesz na kąpiel? Woda tutaj jest naprawdę przyjemna. - zaproponowała jej. - Ostatnio nawet brałam udział w małych zawodach z przypadkowo spotkanym w okolicy dawnym znajomym. Pamiętasz Sykesa? Był chyba w twoim domu. - zastanowiła się, podnosząc, odkładając butelkę, wyciągając ręce w górę, żeby rozciągnąć zastane kości.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ostatnie miesiące były podłe, dając wrażenie jakby świat miał się zaraz skończyć i choć myśl ta stanowiła nie lada abstrakcję, tak wszystkie znaki sugerowały upadek. Despenser wciąż poddawała się natarczywym przeczuciom, próbując łączyć kropki zdarzeń – spotkanie ze stworzeniem żywo przypominającym ponuraka, którego musiała uśmiercić, by zakończyć jego cierpienie, pojawienie się komety, przypadkowo sklecony amulet na rytuale oczyszczenia, który okazał się nazbyt bliski temu intencji, spór z Everettem, dziwne spotkanie u Addy, czy chociażby czkawka Victora, która przyprowadziła go pod jej drzwi, choć spodziewała się, że więcej go nie zobaczy, nie wspominając już o całym zajściu w labiryncie. Wszystko to zasiewało niepokój w duszy Szkotki, traciła kontrolę, czy raczej jej złudne wrażenie, co przyczyniało się do wzmożonej galopady myśli i obaw, jakoby wszystko nagle roztrzaskiwało się na jej oczach w akompaniamencie wesołego festiwalu lata. Zgnuśniała ostatnimi czasy, choć nie chciała tego przyznać, ale dziś widziała tego skutki, szczególnie teraz, bo choć propozycja podarowania Tonks ubrań po matce była wystosowana szczerze, tak nie myślała, że zostanie potraktowana poważnie. Kiedy minęła nieoznaczoną granicę i zapomniała, że istnieją ci mający mniej niż ona? Justine była rebeliantką, służyła sprawie w którą wierzyła całym sercem i choć Evelyn nie podzielała zamiłowania do takiego poświęcenia, tak zapomniała, jakie ono może niesie skutki.
Skwapliwie skinęła głową przypieczętowując tym samym obietnicę dostarczenia tu ów rzecy. Prześlizgnęła stalowoniebieskim spojrzeniem po sylwetce Justine – nie miała zamiaru czynić tego oceniająco, miało to jej pomóc w przygotowaniu odpowiednich ubrań, przynajmniej w rozmiarze, choć już wiedziała, że ciężko byłoby jej przypadkiem popełnić gafę i przysłać coś zbyt małego, choć tyle szczęścia w tym całym nieszczęściu.
Nieustannie próbowała się rozluźnić, utrzymywać pozory lekkości w słowach, ale doskwierały jej spięte mięśnie i nerwy szarżujące na kruchych postronkach.
- Jeżeli nie potrafią docenić twojego szaleństwa, to niech spieprzają na drzewo. Hipokryci – burknęła prędko, wczuwając się personalnie w sytuację. Justine była problemowa, mogła stanowić w czyichś oczach uosobienie szaleństwa, lecz zasługiwała na to, by znaleźć kogoś kto podobnego szaleju się najadł. Oczywiście nie powiedziała tego na głos, nie zostałaby zrozumiana, a przynajmniej nie tak, jak chciałaby sobie tego życzyć – wszak nie chodziło jej o partnera, a bratnią duszę, co w jej słowniku nie musiało stać koło siebie. Jeżeli potrzebowała uzdrowienia duszy, to taki najwierniejszy przyjaciel uśmierzyłby jej ból nawet nie zdając sobie o tym sprawy. Evelyn coś o tym wiedziała, szczególnie teraz, gdy odczuwała doskwierający dyskomfort bardziej niż przed pewnymi – poniekąd zawstydzającymi ją - wydarzeniami.
Zacisnęła usta w reakcji na słowa, których wybrzmienia się spodziewała i cóż, można było powiedzieć, że gdzieś w okolicy serca bliska była uczucia w podobie przykrzącego się kłucia, gdy jej słodko-gorzkie myśli znajdowały swoje odzwierciedlenie w głęboko zakorzenionych szufladach myśli przeszłych, tych, które miały się już nigdy nie wydarzyć, a które ostatnio otwierała na nowo nazbyt często. To było niczym uderzenie obuchem, odbicie pałeczki w ramach dość niezamierzonego odwetu do którego Tonks pewnie świadomie by się nie posunęła – co było raczej jedynie domysłem Szkotki niż pewnością - słowo jednak się rzekło i drażniło nazbyt dosadnie. Wysiliła się jednak na uśmiech, krzywy i nieszczery, bo jak miała tu kryć, że myśl o długowieczności była niczym myślenie o wyroku?
- Owszem, tak właśnie będzie – przyznała z niezachwianą pewnością, której towarzyszył stoicki spokój, jak gdyby właśnie tego była najbardziej pewna we wszechświecie, jednak ta myśl – o zaskoczenie – nie napawała jej optymizmem. – Ktoś musi zająć się kolejnym pokoleniem, co by ci wszyscy powojenni traumatycy nie wychowali rozmemłanych ciućmoków – prychnęła. Cóż, musiała przyznać, że jedyną bolesną prawdą w tym wszystkim było jej osobiste przekonanie, że los uraczy ją długim życiem, co w tym przypadku - z całym bagażem klątwy, gdzie życie toczyło się od pełni do pełni - stanowiło raczej torturę niźli pociechę. Już teraz przemiany sprawiały niesamowity ból, pękanie kości, rozrywanie mięśni i skóry paliło mocniej niż żywy ogień, a co miało być za dwadzieścia, trzydzieści, czy czterdzieści lat, gdy jej człowiecze ciało zacznie słabnąć? Ile pełni wytrzyma, nim któraś przemiana zabije ją wskutek niemożliwego do zniesienia wycieńczenia? Kiedy miała poznać granicę własnej wytrzymałości? Niestety, to właśnie takiego końca się spodziewała i poniekąd był on bardziej paskudny od jakiejkolwiek innej śmierci, którą mogłaby w swoim przypadku podejrzewać. Możliwe, że tą całą historią będą musieli się zająć ci, których codzienność nie jest skażona absurdalną wilkołaczą patologią. Jaka szkoda, że ona w tym czasie bardziej przejmowała się, co też stanie się z jej zwierzętami w chwili jej śmierci. – Nie martw się, zrobię im stosowną mapę grobowców, co by wiedzieli, które mają polewać dobrą ognistą. Zapewnię nam trunki w życiu pozaziemskim na następne pokolenia – skwitowała z rozmysłem, brzmiąc tak, jakby wcale nie wymyśliła tego jakże wspaniałego rozwiązania zaledwie przed chwilą.
Wzniosła kąciki warg w kpiącym uśmiechu na propozycję zgłoszenia skargi, jakby już nie zdążyła tego zrobić z pełną świadomością, że to przecież nie cofnie niczego.
- To nie była pomyłka w błahostce. To było zdarzenie, które się już wydarzyło i nikt nie jest w stanie tego cofnąć. Co by to dało? List z oficjalnymi przeprosinami, którym można się wypchać? Zapewne urocze doświadczenie, ale podziękuję – wzruszyła ramionami ze złością. – Nie byli w stanie nas ochronić, może więc czas, by zaniechać takim zabawom – westchnęła, obracając szklaną butelkę w dłoniach, skupiając wzrok na etykiecie, byleby znów nie odlecieć myślami do labiryntowych zdarzeń. Miała nadzieję, że w przyszłym roku wszystko zostanie zweryfikowane, ba, liczyła, że stosunek festiwalu lata – o ile wciąż będzie obchodzony - nieco się zmieni i wniesie odrobinę więcej pomocy i wsparcia tym, którzy stracili najwięcej. To drażniło ją przecież na festiwalu najbardziej, fakt pozornego zapomnienia, że chwilę wcześniej niektórzy potracili rodziny, domy, wszystko. W tym roku zawalili, ale w przyszłym wciąż można było uzyskać odkupienie.
Ze zmarszczonymi brwiami spojrzała na czarownicę, by zaraz przenieść spojrzenie na taflę wody, nieufnie mrużąc oczy w trakcie krytycznej oceny potencjalnej głębokości zbiornika, który już po samej barwie wody wywoływał w jej umyśle ostrzeżenie brzmiące: nie ma takiej, kurwa, opcji. Była tak skupiona na wodzie, że zupełnie zignorowała wcześniejszy przytyk skierowany w stronę jej zwierząt. – O, nie, nie, nie. Pływać z pewnością nie będę, ale mogę dotrzymać ci towarzystwa z brzegu – rzuciła jedynie, wstając zaraz, może trochę nazbyt gwałtownie, co poświadczał przygnieciony przez but materiał, skrzeczący dźwięk drącego się rąbka spódnicy, którą zaraz bezlitośnie pociągnęła z pełną świadomością, że kolejny raz będzie musiała kaleczyć palce przy jej przeszywaniu, ale w końcu to nie był pierwszy raz, gdy leciwymi umiejętnościami radziła sobie z tego typu sytuacjami. Burknęła pod nosem jedno z rodowitych przekleństw, pomstując na własną głupotę.
Nim pozwoliła sobie na jakże kulturalne obwieszczenie dalszej części ów odmowy, kierując się chęcią wyjaśnienia, że na jej oko ten zbiornik jest zbyt głęboki, by uznać go za przyjemny, a okolicy nie ufa na tyle, by się tu beztrosko pluskać, dosłuchała dalszej części słów wybrzmiewających z ust Tonks, zduszając w sobie sfrustrowane prychnięcie. Oczywiście, dlaczego od razu nie przewidziała, że bawienie się w fokę, czy inną orkę pasuje idealnie do Everetta, który – o zaskoczenie – z pewnością pojawi się w historii Justine. Czy to oznaczało, że właśnie popsuła sobie jakąś potencjalnie dobrą historię?
- Ciężko zapomnieć o kimś, kto non stop kręci mi się w obejściu – skwitowała z cichym prychnięciem, zgodnie z prawdą, w końcu widywała Sykesa niemal codziennie, ba, niekiedy widywała ich dwóch, to się nie zmieniło, nawet teraz, gdy ich relacja była dość szorstka, ale cóż, sama nadała jej taki rytm, więc nie mogła czuć żalu. – I co? Wygrałaś chociaż te zawody? – podjudziła Justine do rozwinięcia wspomnienia, choć tak po prawdzie darzyła ów historię miałkim zainteresowaniem, niestety. Pluskanie się w wodzie nie wprawiało jej w podziw, wyraźnie nie doceniała sztuki szybszego brodzenia członkami w wodzie, ale kto wie, może opowieść Tonks miała w sobie coś więcej do zaoferowania.
Skwapliwie skinęła głową przypieczętowując tym samym obietnicę dostarczenia tu ów rzecy. Prześlizgnęła stalowoniebieskim spojrzeniem po sylwetce Justine – nie miała zamiaru czynić tego oceniająco, miało to jej pomóc w przygotowaniu odpowiednich ubrań, przynajmniej w rozmiarze, choć już wiedziała, że ciężko byłoby jej przypadkiem popełnić gafę i przysłać coś zbyt małego, choć tyle szczęścia w tym całym nieszczęściu.
Nieustannie próbowała się rozluźnić, utrzymywać pozory lekkości w słowach, ale doskwierały jej spięte mięśnie i nerwy szarżujące na kruchych postronkach.
- Jeżeli nie potrafią docenić twojego szaleństwa, to niech spieprzają na drzewo. Hipokryci – burknęła prędko, wczuwając się personalnie w sytuację. Justine była problemowa, mogła stanowić w czyichś oczach uosobienie szaleństwa, lecz zasługiwała na to, by znaleźć kogoś kto podobnego szaleju się najadł. Oczywiście nie powiedziała tego na głos, nie zostałaby zrozumiana, a przynajmniej nie tak, jak chciałaby sobie tego życzyć – wszak nie chodziło jej o partnera, a bratnią duszę, co w jej słowniku nie musiało stać koło siebie. Jeżeli potrzebowała uzdrowienia duszy, to taki najwierniejszy przyjaciel uśmierzyłby jej ból nawet nie zdając sobie o tym sprawy. Evelyn coś o tym wiedziała, szczególnie teraz, gdy odczuwała doskwierający dyskomfort bardziej niż przed pewnymi – poniekąd zawstydzającymi ją - wydarzeniami.
Zacisnęła usta w reakcji na słowa, których wybrzmienia się spodziewała i cóż, można było powiedzieć, że gdzieś w okolicy serca bliska była uczucia w podobie przykrzącego się kłucia, gdy jej słodko-gorzkie myśli znajdowały swoje odzwierciedlenie w głęboko zakorzenionych szufladach myśli przeszłych, tych, które miały się już nigdy nie wydarzyć, a które ostatnio otwierała na nowo nazbyt często. To było niczym uderzenie obuchem, odbicie pałeczki w ramach dość niezamierzonego odwetu do którego Tonks pewnie świadomie by się nie posunęła – co było raczej jedynie domysłem Szkotki niż pewnością - słowo jednak się rzekło i drażniło nazbyt dosadnie. Wysiliła się jednak na uśmiech, krzywy i nieszczery, bo jak miała tu kryć, że myśl o długowieczności była niczym myślenie o wyroku?
- Owszem, tak właśnie będzie – przyznała z niezachwianą pewnością, której towarzyszył stoicki spokój, jak gdyby właśnie tego była najbardziej pewna we wszechświecie, jednak ta myśl – o zaskoczenie – nie napawała jej optymizmem. – Ktoś musi zająć się kolejnym pokoleniem, co by ci wszyscy powojenni traumatycy nie wychowali rozmemłanych ciućmoków – prychnęła. Cóż, musiała przyznać, że jedyną bolesną prawdą w tym wszystkim było jej osobiste przekonanie, że los uraczy ją długim życiem, co w tym przypadku - z całym bagażem klątwy, gdzie życie toczyło się od pełni do pełni - stanowiło raczej torturę niźli pociechę. Już teraz przemiany sprawiały niesamowity ból, pękanie kości, rozrywanie mięśni i skóry paliło mocniej niż żywy ogień, a co miało być za dwadzieścia, trzydzieści, czy czterdzieści lat, gdy jej człowiecze ciało zacznie słabnąć? Ile pełni wytrzyma, nim któraś przemiana zabije ją wskutek niemożliwego do zniesienia wycieńczenia? Kiedy miała poznać granicę własnej wytrzymałości? Niestety, to właśnie takiego końca się spodziewała i poniekąd był on bardziej paskudny od jakiejkolwiek innej śmierci, którą mogłaby w swoim przypadku podejrzewać. Możliwe, że tą całą historią będą musieli się zająć ci, których codzienność nie jest skażona absurdalną wilkołaczą patologią. Jaka szkoda, że ona w tym czasie bardziej przejmowała się, co też stanie się z jej zwierzętami w chwili jej śmierci. – Nie martw się, zrobię im stosowną mapę grobowców, co by wiedzieli, które mają polewać dobrą ognistą. Zapewnię nam trunki w życiu pozaziemskim na następne pokolenia – skwitowała z rozmysłem, brzmiąc tak, jakby wcale nie wymyśliła tego jakże wspaniałego rozwiązania zaledwie przed chwilą.
Wzniosła kąciki warg w kpiącym uśmiechu na propozycję zgłoszenia skargi, jakby już nie zdążyła tego zrobić z pełną świadomością, że to przecież nie cofnie niczego.
- To nie była pomyłka w błahostce. To było zdarzenie, które się już wydarzyło i nikt nie jest w stanie tego cofnąć. Co by to dało? List z oficjalnymi przeprosinami, którym można się wypchać? Zapewne urocze doświadczenie, ale podziękuję – wzruszyła ramionami ze złością. – Nie byli w stanie nas ochronić, może więc czas, by zaniechać takim zabawom – westchnęła, obracając szklaną butelkę w dłoniach, skupiając wzrok na etykiecie, byleby znów nie odlecieć myślami do labiryntowych zdarzeń. Miała nadzieję, że w przyszłym roku wszystko zostanie zweryfikowane, ba, liczyła, że stosunek festiwalu lata – o ile wciąż będzie obchodzony - nieco się zmieni i wniesie odrobinę więcej pomocy i wsparcia tym, którzy stracili najwięcej. To drażniło ją przecież na festiwalu najbardziej, fakt pozornego zapomnienia, że chwilę wcześniej niektórzy potracili rodziny, domy, wszystko. W tym roku zawalili, ale w przyszłym wciąż można było uzyskać odkupienie.
Ze zmarszczonymi brwiami spojrzała na czarownicę, by zaraz przenieść spojrzenie na taflę wody, nieufnie mrużąc oczy w trakcie krytycznej oceny potencjalnej głębokości zbiornika, który już po samej barwie wody wywoływał w jej umyśle ostrzeżenie brzmiące: nie ma takiej, kurwa, opcji. Była tak skupiona na wodzie, że zupełnie zignorowała wcześniejszy przytyk skierowany w stronę jej zwierząt. – O, nie, nie, nie. Pływać z pewnością nie będę, ale mogę dotrzymać ci towarzystwa z brzegu – rzuciła jedynie, wstając zaraz, może trochę nazbyt gwałtownie, co poświadczał przygnieciony przez but materiał, skrzeczący dźwięk drącego się rąbka spódnicy, którą zaraz bezlitośnie pociągnęła z pełną świadomością, że kolejny raz będzie musiała kaleczyć palce przy jej przeszywaniu, ale w końcu to nie był pierwszy raz, gdy leciwymi umiejętnościami radziła sobie z tego typu sytuacjami. Burknęła pod nosem jedno z rodowitych przekleństw, pomstując na własną głupotę.
Nim pozwoliła sobie na jakże kulturalne obwieszczenie dalszej części ów odmowy, kierując się chęcią wyjaśnienia, że na jej oko ten zbiornik jest zbyt głęboki, by uznać go za przyjemny, a okolicy nie ufa na tyle, by się tu beztrosko pluskać, dosłuchała dalszej części słów wybrzmiewających z ust Tonks, zduszając w sobie sfrustrowane prychnięcie. Oczywiście, dlaczego od razu nie przewidziała, że bawienie się w fokę, czy inną orkę pasuje idealnie do Everetta, który – o zaskoczenie – z pewnością pojawi się w historii Justine. Czy to oznaczało, że właśnie popsuła sobie jakąś potencjalnie dobrą historię?
- Ciężko zapomnieć o kimś, kto non stop kręci mi się w obejściu – skwitowała z cichym prychnięciem, zgodnie z prawdą, w końcu widywała Sykesa niemal codziennie, ba, niekiedy widywała ich dwóch, to się nie zmieniło, nawet teraz, gdy ich relacja była dość szorstka, ale cóż, sama nadała jej taki rytm, więc nie mogła czuć żalu. – I co? Wygrałaś chociaż te zawody? – podjudziła Justine do rozwinięcia wspomnienia, choć tak po prawdzie darzyła ów historię miałkim zainteresowaniem, niestety. Pluskanie się w wodzie nie wprawiało jej w podziw, wyraźnie nie doceniała sztuki szybszego brodzenia członkami w wodzie, ale kto wie, może opowieść Tonks miała w sobie coś więcej do zaoferowania.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
some days i am more wolf than woman, and i am still learning how to stop apologizing for my wild
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Wejście
Szybka odpowiedź