[sen] Była ciemna, burzliwa noc...
AutorWiadomość
Brzdęknięcie, ciche uderzenie metalu o metal poruszyło pierzyną. Nieporadnie wychynęła z niej mała rączka, już nie tak pulchna, by nazwać ją dziecięcą, jeszcze nie wystarczająco długa, by przypisać ją do nastoletniego, charakterystycznie tyczkowatego ciała - ot taka w pół drogi. W ślad za nią spod grubej pierzyny wyszła blada twarzyczka, okalana czy raczej osaczona wielkimi kołtunami, które najwidoczniej za punkt honoru postawiły sobie nie dopuścić zimnego powietrza do chociażby skrawka głowy. Dziewczynka ostrożnie usiadła na brzegu łóżka, krzywiąc się na przeciągłe jęknięcie jego sprężyn. Zmrużyła oczy, pochylając się nad, stojącą na nocnym stoliku, świecą i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. W świetle bladego płomyka (jedynym źródle światła w tej przestronnej sypialni), na srebrnym spodku świecznika dumnie migała niewielka szpilka do włosów. Ciepły przebłysk złota spokojnie lśnił wśród matowych plam wosku. Gudrun zmarszczyła delikatnie brewki, patrząc na wypaloną do połowy świecę. Po cóż wbiła w nią szpilkę? Dla pewności, że się obudzi? Przecież nigdy nie spała w nocy. Dla odznaczenia minionego czasu? Pamiętała, przecież dokładnie wymiary świecy, widziała ile wosku z niej spływało, wyraźnie. Wzrok nigdy jej nie zawodził. Nie tutaj.
Zamachała nogami w powietrzu niczymdzieci z ruchomych obrazków na huśtawce. Wcisnąwszy szpilkę między kołtuny oraz zarzuciwszy sobie pierzynę na ramiona niczym pelerynę, pewnie zeskoczyła z łóżka. Sapnęła trochę zaskoczona. Miała dziwne wrażenie, że zazwyczaj od materaca do podłogi nie dzielił jej tak duży dystans, ale szybko porzuciła tę myśl na rzecz innych, bardziej ekscytujących. Szybkim ruchem dorwała się do drzwi, zawisła na mosiężnej klamce całym ciężarem swego niewielkiego ciałka, jedną ręką ciągle ściśle trzymając zawiązaną pod szyję pelerynę. Zawiasy ruszyły. Początkowo niechętnie, ospale niczym nienaoliwione wrota, z każdym cierpiętniczym jęknieciem, jednak coraz sprawniej.
Przeciąg wdarł się do sypialni. Świecznik zachybotał się na krawędzi nocnego stolika, lecz Gudrun się nie odwróciła. Płomyk mógł spaść na łóżko, poduszki się zająć, stać się podpałką dla materaca, on z kolei dla drewnianej ramy łóżka, a on z kolei jeszcze dla kolejnych mebli. Pokój mógł spłonąć, nie dbała o to, przecież była już w innym.
O ile pomieszczenie, w którym się znajdowała, można było nazwać pokojem. Spomiędzy zbutwiałych desek wyglądała mokra ziemia. Na krawędziach wybitych szyb tańczyły gwiazdy. Śnieg leniwie prószył przez dziurę w dachu. Gudrun zogniskowała swoje spojrzenie na powoli rosnącej, na środku wyliniałego dywanu, zaspie. Nie zważając na drzazgi czyhające w nieoheblowanej podłodze ani na ciągnący się po ziemi (i zbierający z niej wszelką wilgoć i brud) koniec ciężkiej pierzyny, ruszyła w jej kierunku. Nie czekała na pomoc magii, choć ta przesiąkała powietrze, biła ze wszystkich stron. Nie próbowała, jednak przeniknąć intencji jedynej, obecnej tu żywej istoty. Jedynie spokojnie po niej spływała niczym deszcz po nic nieznaczącym, martwym kamieniu. Niewzruszona tlącą się, głęboko we krwi skrytą energią parła przed siebie w poszukiwaniu kogoś, kto byłby w stanie zebrać w sobie jej drobinki i je ukierunkować - szukała kogoś innego, prawdziwego Borgina. Gudrun zaśmiała się nieprzyzwoicie głośno, lekko, aż dziwnie. Ciekawe czy kiedykolwiek się tak śmiała? Czy umiałaby tak częściej, gdyby ofiarowano jej prawdziwe zapomnienie? Czy może pozbawiona podskórnej świadomości absurdu tego wszystkiego, odczuwałaby jedynie żal?
Zaczęła energicznie odgarniać śnieg. Wbijające się w nieosłonięte ramionka igły chłodu oraz kostniejące dłonie odgoniły szybko zbędne pytania. I dobrze, zbyt dogłębne rozważania groziły rozwianiem mgły, która tak przyjemnie mamiła zmysły. Niosły ryzyko rozmycia się pianina, który powoli wyłaniał się spomiędzy odgarnianego śniegu. Gudrun opatuliła się szczelniej kołdrą, przemoczona piżama zaczynała doskwierać, wiatr się wzmagał. On się zbliżał, musiała się śpieszyć. Wdrapała się na oszronioną ławę. Jej blade palce i zsiniałe paznokcie idealnie wpasowywały się w rząd czarno-białych klawiszy. Musnęła je delikatnie, władczo. Pierwsze nuty w niedoznanej jej nigdy wcześniej harmonii już brzmiały w głowie. Przedtem wątpiła, ale teraz była pewna. W przyrodzie nic nie ginie.
A talent za talent, to uczciwa wymiana.
Zamachała nogami w powietrzu niczym
Przeciąg wdarł się do sypialni. Świecznik zachybotał się na krawędzi nocnego stolika, lecz Gudrun się nie odwróciła. Płomyk mógł spaść na łóżko, poduszki się zająć, stać się podpałką dla materaca, on z kolei dla drewnianej ramy łóżka, a on z kolei jeszcze dla kolejnych mebli. Pokój mógł spłonąć, nie dbała o to, przecież była już w innym.
O ile pomieszczenie, w którym się znajdowała, można było nazwać pokojem. Spomiędzy zbutwiałych desek wyglądała mokra ziemia. Na krawędziach wybitych szyb tańczyły gwiazdy. Śnieg leniwie prószył przez dziurę w dachu. Gudrun zogniskowała swoje spojrzenie na powoli rosnącej, na środku wyliniałego dywanu, zaspie. Nie zważając na drzazgi czyhające w nieoheblowanej podłodze ani na ciągnący się po ziemi (i zbierający z niej wszelką wilgoć i brud) koniec ciężkiej pierzyny, ruszyła w jej kierunku. Nie czekała na pomoc magii, choć ta przesiąkała powietrze, biła ze wszystkich stron. Nie próbowała, jednak przeniknąć intencji jedynej, obecnej tu żywej istoty. Jedynie spokojnie po niej spływała niczym deszcz po nic nieznaczącym, martwym kamieniu. Niewzruszona tlącą się, głęboko we krwi skrytą energią parła przed siebie w poszukiwaniu kogoś, kto byłby w stanie zebrać w sobie jej drobinki i je ukierunkować - szukała kogoś innego, prawdziwego Borgina. Gudrun zaśmiała się nieprzyzwoicie głośno, lekko, aż dziwnie. Ciekawe czy kiedykolwiek się tak śmiała? Czy umiałaby tak częściej, gdyby ofiarowano jej prawdziwe zapomnienie? Czy może pozbawiona podskórnej świadomości absurdu tego wszystkiego, odczuwałaby jedynie żal?
Zaczęła energicznie odgarniać śnieg. Wbijające się w nieosłonięte ramionka igły chłodu oraz kostniejące dłonie odgoniły szybko zbędne pytania. I dobrze, zbyt dogłębne rozważania groziły rozwianiem mgły, która tak przyjemnie mamiła zmysły. Niosły ryzyko rozmycia się pianina, który powoli wyłaniał się spomiędzy odgarnianego śniegu. Gudrun opatuliła się szczelniej kołdrą, przemoczona piżama zaczynała doskwierać, wiatr się wzmagał. On się zbliżał, musiała się śpieszyć. Wdrapała się na oszronioną ławę. Jej blade palce i zsiniałe paznokcie idealnie wpasowywały się w rząd czarno-białych klawiszy. Musnęła je delikatnie, władczo. Pierwsze nuty w niedoznanej jej nigdy wcześniej harmonii już brzmiały w głowie. Przedtem wątpiła, ale teraz była pewna. W przyrodzie nic nie ginie.
A talent za talent, to uczciwa wymiana.
Majaczył na obręczy błękitu złamanego ciepłem światła, migotał w jasnych oczach, a jednak wymykał się ich spojrzeniu. Był tuż przed nią, na świeczniku, ślizgał się blaskiem po knocie i spychał perliste, rozgrzane krople po kremowej powierzchni. Drżał spazmatycznie, zalewany falami wzburzonego ruchem powietrza, w szamotaninie próbując przetrwać na nieznanych wodach świata o pajęczych nóżkach. Mógłby je spalić? Zatrząść krainą w posadach i roztrzaskać? Z czego była utkana? Z gęstych cieni? Wychynęłyby ze zgliszczy, podążyły śladem przypatrującej się płomykowi dziewczynki i zalały jej płuca lepkim strachem, odbierającym dech? Był tylko bladym płomieniem, nie pożogą trawiącą serca nieszczęśników, mogła go zedrzeć ledwie tchnieniem lub zmiażdżyć między palcami. Mimo tego do głębi dręczyło go przeczucie, że fundamenty budowanego przez nią świata zajęłyby się nawet od skromnej iskry, a może kiedyś, dawno, właśnie tak się stało.
Widział jej uśmiech i krótki błysk szpilki zatapianej we włosach, lecz chwilę później oddalała się, a on nie mógł zrobić nic, by ją zatrzymać, nie mógł zatrzeszczeć zwęglonym drewnem w kominku, nie mógł jej ostrzec ani powstrzymać. Mógł tylko spalić jej świat.
A potem zgasł, gdy tylko Gudrun przedarła się przez framugę - przeciąg nie wydarł z niego nawet westchnienia, spowijając pomieszczenie absolutnym mrokiem, zaś jego istnienie tysiącem szpilek. Zmiana była nagła, obezwładniła niematerialne strzępy gwałtownym przeskokiem, ale coś dudniło znajomo, krok za krokiem, tuż obok i czuł się przez to odsłonięty, coś szczypało uporczywie, choć wcale nie miał ciała. Śmiech odbił się echem od magicznych drobinek, poczuł go tak wyraźnie, a przecież wszystko wokół było tylko popiołem. Może nie? Może już nie?
Melodia nie wybrzmiewała, złożona z zamrożonych nut zawisła w powietrzu wyczekując cierpliwie na znak. Koncentrował się, powoli przyswajając narzucony kamuflaż. Jego obecność pozostawała cicha, dyskretna, równocześnie bardziej przytłaczająca niż dotychczas i mimo bezruchu zwiastowała większą swobodę niż okowy drobnego płomyka. Dopiero kiedy drobne palce zaczęły przebijać się przez pierwsze warstwy - zrozumiał. Poddał się opuszkom dziewczęcych dłoni, natychmiast atakując je chłodem, bo nim właśnie był. Przenikającym kości zimnem, śniegiem, wilgotną aurą i nadciągającym wiatrem. Lodem. Chciała się przed nim uchronić, ale on już tu był, był tu cały czas, a gdyby znalazła sposób na unicestwienie go, miał odrodzić się na nowo, bo nigdy - przenigdy - nie mogła od niego uciec. Wzbijał się w powietrze cząstka po cząstce, otaczając marznące ciało błyszczącym śnieżnym pyłem, feerią barw i niesamowitych kształtów przesiąkniętych mocą, podczas gdy Gudrun była zbyt zaaferowana, by dostrzec wokół siebie tę niesamowitą wichurę, odbijającą światło gwiazd na powierzchni śnieżynek. Wirował wokół z gracją, uwolniony z zaspy mógł odczuć możliwości płynące z unikatowych struktur, ale z przerażeniem pojął, że nie umie ich wykorzystać, za posiadaniem nie szła wiedza o ich okiełznaniu.
Dziewczynka ciągnęła za sobą pośpiech, impuls sprzeczny z przypisanym mu znaczeniem. Za nic miała stałość i energicznie chciała biec po lodzie, zamiast ostrożnie poruszać się po niepewnej tafli. W ten sposób nie mogli dotrzeć do sedna. Wywołane przez nią nuty zabrzęczały nieprzyjemnie w powietrzu, uwalniając spomiędzy klawiszy zdziczałe szerszenie, gotowe do ataku. Rozsypały się po klawiaturze w niespokojnej wędrówce, strasząc żądłami sine palce.
- Nie - zaświszczał wiatrem prosto w uszy. Mogła go zrozumieć? To nawet nie były słowa, tylko zawodzenie, poszum, zniekształcone echo, łatwe do pomylenia ze złudzeniem. Niewiele więcej mógł zrobić, targając drobinami śniegu w chaotycznym zrywie. - Nie tak - nie mógł grać, ale potrafił i czuł, że czegoś mu zabrakło, właśnie melodii, ona była jego instynktem i podwaliną. Teraz miał coś innego. Coś, co rozumiała ona - blondwłosa dziewczynka, dziwnie znajoma.
Czym właściwie był? Strzępem? Wspomnieniem? Mocą? Melodią? Czym była ona? Dlaczego wydawała się równocześnie tak bliska, jak odległa? Co ich dzieliło? Co łączyło?
Mróz zatrzeszczał na drewnie, wpuszczając na nie niewyraźną koronkę szronu, układającą się w prosty znak - Uruz - ale utrzymał się tylko na moment, zamigotał niewyraźnie, jakby był fatamorganą. Krawędź horyzontu błysnęła jak ostrze noża, na mrugnięcie oka zaznaczając brzegi runy nim zniknęła całkowicie, wraz z szerszeniami. Burza ciągnęła ku nim stłumione huki, ale zagrożenie jeszcze trzymało się odległej linii łączącej niebo z ziemią. On mógł wytrwać, czas płynął w nim powoli, poruszał się po śnieżynkach ospale, problemem tkwił w gorącokrwistej istocie katującej pianino. Mogli ze sobą albo współpracować, albo się zgładzić i w tym wypadku to jej ruchy determinowały prędkość pęknięć na lodzie. Musiał istnieć sposób, by się porozumieć. Mogła poczuć na ramieniu zimne palce, ale poza rozmigotanym obłokiem śnieżynek żadna materialna postać nie pojawiła się za plecami - ot, kolejne złudzenie, jego specjalność.
| trochę Isa, trochę Uruz
Widział jej uśmiech i krótki błysk szpilki zatapianej we włosach, lecz chwilę później oddalała się, a on nie mógł zrobić nic, by ją zatrzymać, nie mógł zatrzeszczeć zwęglonym drewnem w kominku, nie mógł jej ostrzec ani powstrzymać. Mógł tylko spalić jej świat.
A potem zgasł, gdy tylko Gudrun przedarła się przez framugę - przeciąg nie wydarł z niego nawet westchnienia, spowijając pomieszczenie absolutnym mrokiem, zaś jego istnienie tysiącem szpilek. Zmiana była nagła, obezwładniła niematerialne strzępy gwałtownym przeskokiem, ale coś dudniło znajomo, krok za krokiem, tuż obok i czuł się przez to odsłonięty, coś szczypało uporczywie, choć wcale nie miał ciała. Śmiech odbił się echem od magicznych drobinek, poczuł go tak wyraźnie, a przecież wszystko wokół było tylko popiołem. Może nie? Może już nie?
Melodia nie wybrzmiewała, złożona z zamrożonych nut zawisła w powietrzu wyczekując cierpliwie na znak. Koncentrował się, powoli przyswajając narzucony kamuflaż. Jego obecność pozostawała cicha, dyskretna, równocześnie bardziej przytłaczająca niż dotychczas i mimo bezruchu zwiastowała większą swobodę niż okowy drobnego płomyka. Dopiero kiedy drobne palce zaczęły przebijać się przez pierwsze warstwy - zrozumiał. Poddał się opuszkom dziewczęcych dłoni, natychmiast atakując je chłodem, bo nim właśnie był. Przenikającym kości zimnem, śniegiem, wilgotną aurą i nadciągającym wiatrem. Lodem. Chciała się przed nim uchronić, ale on już tu był, był tu cały czas, a gdyby znalazła sposób na unicestwienie go, miał odrodzić się na nowo, bo nigdy - przenigdy - nie mogła od niego uciec. Wzbijał się w powietrze cząstka po cząstce, otaczając marznące ciało błyszczącym śnieżnym pyłem, feerią barw i niesamowitych kształtów przesiąkniętych mocą, podczas gdy Gudrun była zbyt zaaferowana, by dostrzec wokół siebie tę niesamowitą wichurę, odbijającą światło gwiazd na powierzchni śnieżynek. Wirował wokół z gracją, uwolniony z zaspy mógł odczuć możliwości płynące z unikatowych struktur, ale z przerażeniem pojął, że nie umie ich wykorzystać, za posiadaniem nie szła wiedza o ich okiełznaniu.
Dziewczynka ciągnęła za sobą pośpiech, impuls sprzeczny z przypisanym mu znaczeniem. Za nic miała stałość i energicznie chciała biec po lodzie, zamiast ostrożnie poruszać się po niepewnej tafli. W ten sposób nie mogli dotrzeć do sedna. Wywołane przez nią nuty zabrzęczały nieprzyjemnie w powietrzu, uwalniając spomiędzy klawiszy zdziczałe szerszenie, gotowe do ataku. Rozsypały się po klawiaturze w niespokojnej wędrówce, strasząc żądłami sine palce.
- Nie - zaświszczał wiatrem prosto w uszy. Mogła go zrozumieć? To nawet nie były słowa, tylko zawodzenie, poszum, zniekształcone echo, łatwe do pomylenia ze złudzeniem. Niewiele więcej mógł zrobić, targając drobinami śniegu w chaotycznym zrywie. - Nie tak - nie mógł grać, ale potrafił i czuł, że czegoś mu zabrakło, właśnie melodii, ona była jego instynktem i podwaliną. Teraz miał coś innego. Coś, co rozumiała ona - blondwłosa dziewczynka, dziwnie znajoma.
Czym właściwie był? Strzępem? Wspomnieniem? Mocą? Melodią? Czym była ona? Dlaczego wydawała się równocześnie tak bliska, jak odległa? Co ich dzieliło? Co łączyło?
Mróz zatrzeszczał na drewnie, wpuszczając na nie niewyraźną koronkę szronu, układającą się w prosty znak - Uruz - ale utrzymał się tylko na moment, zamigotał niewyraźnie, jakby był fatamorganą. Krawędź horyzontu błysnęła jak ostrze noża, na mrugnięcie oka zaznaczając brzegi runy nim zniknęła całkowicie, wraz z szerszeniami. Burza ciągnęła ku nim stłumione huki, ale zagrożenie jeszcze trzymało się odległej linii łączącej niebo z ziemią. On mógł wytrwać, czas płynął w nim powoli, poruszał się po śnieżynkach ospale, problemem tkwił w gorącokrwistej istocie katującej pianino. Mogli ze sobą albo współpracować, albo się zgładzić i w tym wypadku to jej ruchy determinowały prędkość pęknięć na lodzie. Musiał istnieć sposób, by się porozumieć. Mogła poczuć na ramieniu zimne palce, ale poza rozmigotanym obłokiem śnieżynek żadna materialna postać nie pojawiła się za plecami - ot, kolejne złudzenie, jego specjalność.
| trochę Isa, trochę Uruz
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Roztrzaskane nuty, rozszarpana pięciolinia i rwane tempo raniły. Kłuły w sposób zupełnie odmienny od mrozu. Gdy znajomy chłód oblekał ją równomiernie, wbijając szpile w odsłoniętą skórę i szczypiąc (prawie że przyjaźnie) policzki, jazgot pianina atakował punktowo, wwiercał się w czaszkę, mimo usilnie zaciśniętych powiek. Brzęczenie, niskie, owadzie buczenie stanowiło wypaczenie, wciąż grającej w dziewczęcym umyśle, melodii i właśnie ten dysonans między kryształowym ideałem a rwącą się kakofonią ranił najdotkliwiej. Ranił dziecięce ego, dodawał oliwy do palącej wściekłości. Nie, nie, nie, NIE. Nie to miała usłyszeć, nie tak miało być. To przeklęte pianino musiało być zdolne do piękna. Melodie nie mogły być jedynie jej wymysłem. Przecież były, były tu zawsze. Ich dom nie mógł być głuchy przez plugawą naturę dźwięków. Był przez nieobecność tych dawnych. Tych ich.
Jej oddech był płytki, równie szarpany co nuty, które wydzierała spomiędzy klawiszy. Oczy szczypały od zbierających się w kącikach drobinek lodu. Przestała grać, ale szerszenie wciąż zrywały się do lotu i kłębiły wokół, kryjąc pod swoimi odwłokami proste linie czerni i bieli. Rozedrgane, łasiły się do palców, bez których nigdy by nie zaistniały. Gotowe w każdej chwili wymierzyć im cios. Zamarła.
Szkliste oczy wbiły wzrok w wirujące, między włochatymi odnóżami, płatki śniegu, jasne, lecz jaśniejsze od zasnutych gradowymi chmurami tęczówek. Napięta sylwetka wyczekiwała kolejnego szeptu. Czy tylko jej się zdawał? Czyżby magia, jednak wyciągała po nią swoje lepkie łapska? Czy melodia była tylko nieistniejącą złudą? Czy może pomyliła jedną z drugą? Nie wiedziała. Nie umiała wyczuć ruchu drobinek mocy ani nadać im celu, tak samo, jak nie umiała odnaleźć odpowiedniego tempa i przekuć wyobrażenia w muzykę. Może tylko jej się zdawało, iż udało jej się pozyskać jedno za cenę drugiego. Może tak naprawdę straciła wszystko? Lub uwolniła się od jednego jedynie na krótką, zdradziecką chwilę? Wzięła głębszy wdech. Nie tak, nie oznaczało nie, jedynie inaczej. Chwyciła się tej myśli z całych sił. Desperacko wczepiła palce w trzeszczące (od mrozu? napierającego chłodu? ciężaru nawarstwiających się wspomnień? zbliżającej się wichury?) drewno. Uruz zalśniło na chwilę - wyciągnęła ku niemu rękę, niepewnie, pomna na wczepione w nią szerszenie - po czym zgasło, wyparowało niczym opadła na ludzkiej skórze śnieżynka.
— Eij… — cichy pisk wyrwał się z jej gardła, przestraszony, pełen nadziei i wreszcie zawodu. Echo przeminęło, pajęcze nici, delikatne śnieżne kruszyny wymknęły się spomiędzy palców. Zdusiła gorzki rechot. Zadrżała, zdławiwszy stawi bulgot. Rozwarła szerzej oczy. Objęła się rękami. Ostry odłamek rzeczywistość wyrył sobie drogę przez zasnuty umysł. Palce wydłużyły w czarnej śliskiej rękawiczce. Wzrok wyostrzył, wyłonił blask świecy, zarys przewróconej fiolki, znajomej ulicy za oknem. Zacisnęła mocniej oczy. Wbiła paznokcie w ramiona. Pierzyna zsunęła się gwałtownie z dziecięcych plecków, mróz szczelnie je opatulił. Gudrun wzięła głęboki wdech lodowatego powietrza, smakował jak haust orzeźwiającej wody. Wypuściła spomiędzy ust niewielki obłoczek, uspokojona krystalicznym zimnem tak odmiennym od duchoty lata.
Uruz. Skupiła się na tym symbolu, uważnie wymijając myślami, wytartą przez rutynę ścieżkę. Oddaliła od własnej skarbnicy (zbyt mocno powiązanej z tym do czego nie chciała, jeszcze, wracać) wiedzy o plugawych bazach, procedurach, komplikacjach, runach wiodących i pomocniczych. Miast tego ruszyła głębiej ku skrytym w odmętach pamięci, pierwszym, prywatnym lekcjom. Ku symbolice, niechętnie objaśnianej jej przez pana ojca.
Wyprostowała się pod delikatnym dotykiem. Chłodnym, ale nie władczym, nie ojcowskim ani nie matczynym. Nie jej własnym, lecz mimo wszystko w jakiś pokrętny sposób znajomym. Niby budzącym podskórny lęk, ale równocześnie boleśnie swojskim, takim, któremu pragnęła zaufać. Musnęła opuszkami palców ramię. Drgnęła, chcąc obrócić się za siebie, ale się powstrzymała. Huki grzmotów rozdzierały horyzont, podrywając z ziemi opadłe płatki śniegu. Nawałnica rozpychała się na granicy horyzontu. Powoli zbierała siły, by przelać się przez jego krawędzie. Gudrun, jeśli ma zdążyć, powinna się skupić, a oglądanie się za siebie zawsze przynosiło jej jedynie rozproszenie.
— O tak? — szepnęła i ponownie ułożyła dłonie na rzędzie klawiszy. Tym razem delikatnie, miękko, próbując dać im ten sam opiekuńczy bodziec, który sama poczuła, opatulić w podobny sposób w jaki ją obejmowało księżycowe światło i skrzące się w nim śnieżnobiałe drobinki. Uspokoiła oddech. Nadal pragnęła zasmakować łez, śmiechu, wściekłości, emocji, których nie mogła oraz nie umiała wyrazić (bądź nie posiadała?) na jawie. Doświadczyć ich najskrajniejszych wariacji. Oddać im panowanie nad sobą.
Jeszcze bardziej jednak pożądała wiedzy.
Jak brzmiał dom przed ciszą?
Jej oddech był płytki, równie szarpany co nuty, które wydzierała spomiędzy klawiszy. Oczy szczypały od zbierających się w kącikach drobinek lodu. Przestała grać, ale szerszenie wciąż zrywały się do lotu i kłębiły wokół, kryjąc pod swoimi odwłokami proste linie czerni i bieli. Rozedrgane, łasiły się do palców, bez których nigdy by nie zaistniały. Gotowe w każdej chwili wymierzyć im cios. Zamarła.
Szkliste oczy wbiły wzrok w wirujące, między włochatymi odnóżami, płatki śniegu, jasne, lecz jaśniejsze od zasnutych gradowymi chmurami tęczówek. Napięta sylwetka wyczekiwała kolejnego szeptu. Czy tylko jej się zdawał? Czyżby magia, jednak wyciągała po nią swoje lepkie łapska? Czy melodia była tylko nieistniejącą złudą? Czy może pomyliła jedną z drugą? Nie wiedziała. Nie umiała wyczuć ruchu drobinek mocy ani nadać im celu, tak samo, jak nie umiała odnaleźć odpowiedniego tempa i przekuć wyobrażenia w muzykę. Może tylko jej się zdawało, iż udało jej się pozyskać jedno za cenę drugiego. Może tak naprawdę straciła wszystko? Lub uwolniła się od jednego jedynie na krótką, zdradziecką chwilę? Wzięła głębszy wdech. Nie tak, nie oznaczało nie, jedynie inaczej. Chwyciła się tej myśli z całych sił. Desperacko wczepiła palce w trzeszczące (od mrozu? napierającego chłodu? ciężaru nawarstwiających się wspomnień? zbliżającej się wichury?) drewno. Uruz zalśniło na chwilę - wyciągnęła ku niemu rękę, niepewnie, pomna na wczepione w nią szerszenie - po czym zgasło, wyparowało niczym opadła na ludzkiej skórze śnieżynka.
— Eij… — cichy pisk wyrwał się z jej gardła, przestraszony, pełen nadziei i wreszcie zawodu. Echo przeminęło, pajęcze nici, delikatne śnieżne kruszyny wymknęły się spomiędzy palców. Zdusiła gorzki rechot. Zadrżała, zdławiwszy stawi bulgot. Rozwarła szerzej oczy. Objęła się rękami. Ostry odłamek rzeczywistość wyrył sobie drogę przez zasnuty umysł. Palce wydłużyły w czarnej śliskiej rękawiczce. Wzrok wyostrzył, wyłonił blask świecy, zarys przewróconej fiolki, znajomej ulicy za oknem. Zacisnęła mocniej oczy. Wbiła paznokcie w ramiona. Pierzyna zsunęła się gwałtownie z dziecięcych plecków, mróz szczelnie je opatulił. Gudrun wzięła głęboki wdech lodowatego powietrza, smakował jak haust orzeźwiającej wody. Wypuściła spomiędzy ust niewielki obłoczek, uspokojona krystalicznym zimnem tak odmiennym od duchoty lata.
Uruz. Skupiła się na tym symbolu, uważnie wymijając myślami, wytartą przez rutynę ścieżkę. Oddaliła od własnej skarbnicy (zbyt mocno powiązanej z tym do czego nie chciała, jeszcze, wracać) wiedzy o plugawych bazach, procedurach, komplikacjach, runach wiodących i pomocniczych. Miast tego ruszyła głębiej ku skrytym w odmętach pamięci, pierwszym, prywatnym lekcjom. Ku symbolice, niechętnie objaśnianej jej przez pana ojca.
Wyprostowała się pod delikatnym dotykiem. Chłodnym, ale nie władczym, nie ojcowskim ani nie matczynym. Nie jej własnym, lecz mimo wszystko w jakiś pokrętny sposób znajomym. Niby budzącym podskórny lęk, ale równocześnie boleśnie swojskim, takim, któremu pragnęła zaufać. Musnęła opuszkami palców ramię. Drgnęła, chcąc obrócić się za siebie, ale się powstrzymała. Huki grzmotów rozdzierały horyzont, podrywając z ziemi opadłe płatki śniegu. Nawałnica rozpychała się na granicy horyzontu. Powoli zbierała siły, by przelać się przez jego krawędzie. Gudrun, jeśli ma zdążyć, powinna się skupić, a oglądanie się za siebie zawsze przynosiło jej jedynie rozproszenie.
— O tak? — szepnęła i ponownie ułożyła dłonie na rzędzie klawiszy. Tym razem delikatnie, miękko, próbując dać im ten sam opiekuńczy bodziec, który sama poczuła, opatulić w podobny sposób w jaki ją obejmowało księżycowe światło i skrzące się w nim śnieżnobiałe drobinki. Uspokoiła oddech. Nadal pragnęła zasmakować łez, śmiechu, wściekłości, emocji, których nie mogła oraz nie umiała wyrazić (bądź nie posiadała?) na jawie. Doświadczyć ich najskrajniejszych wariacji. Oddać im panowanie nad sobą.
Jeszcze bardziej jednak pożądała wiedzy.
Jak brzmiał dom przed ciszą?
Nieprzyjazny szmer szerszeni niósł się długo i przeciągle, ale nie utrzymał się w ryzach pojedynczej nuty, zamiast jednostajnego bzyczenia zdawał się mamrotać. Przez moment przypominał chrobot lub zgrzyt, przeszedł w... kwilenie? Świergot? Szczęknięcie? Niewprawnemu uchu subtelne różnice mogły umykać, dla niego jednak wydawały się oczywiste, wręcz podejrzane, gdyż ich źródło pozostawało poza jego zasięgiem, było tajemnicą. Przerośnięte owady atakowały palce dziewczynki, lecz w niego celować nie mogły - dźwiękiem trafiały za to dogłębnie, wzywały duszący niepokój, obracający drobne śnieżynki w chaotycznym tańcu. Szerszenie nie pojawiły się bez przyczyny, miał pewność, jak i przeczucie, że byłby w stanie ściągnąć je z tego chwiejnego świata bez trudu, mimo iż nie były jego dziełem. Próbował więc, ale magia nie poruszała się wedle jego woli, stawiała silny opór, stłumiona i odległa. Dopiero instynkt wykrzesał iskierki nadziei, dopiero działanie zrodzone w szczerej chęci pomocy nakierowało rozbite cząstki, które usłuchały go na mgnienie i wyrysowały znak. Intuicyjnie dawał dziewczynce wskazówkę, choć sam błądził. A więc to tak, zrozumiał. Magia była celem, ale nie podróżą.
Jasnowłosa istota tworzyła ten świat, może i jego samego - tego nie wiedział - lecz zdawała się w nim najbardziej zagubiona, zwłaszcza w porównaniu do bezwzględności burzy, czystego zagrożenia toczącego się po odległych partiach nieba. Nie mógł zgadnąć, co w nim grzmiało, czy kołtuny obłoków niosły wspomnienia, wyobrażenia, czy bardziej przyziemne sprawy albo niespodziewane zjawiska, może jakiś inny świat, straszny i nieznany. Nie mógł przeniknąć jej myśli ani wskazać właściwej drogi, ale teraz był pewien, że powinni obrać tę samą ścieżkę. Była kluczem, podświadomie kreowała każdy element otoczenia i nadawała mu znaczenie, a jemu przypadła rola wytrycha - do tego, co ukryła przed sobą. Do brzmienia szerszeni, emocji zakopanych pod zimnymi zaspami. Chciała melodii, a ona nie brała się znikąd, wymagała odwagi do przenikliwego spojrzenia w głąb siebie. Niewyrośniętymi dłońmi poruszyła zaspę, uwolniła go i przywołała narzędzie - zapomniane pianino - które miało spełnić jej zachciankę, lecz to był zaledwie początek, nawet nie preludium, nie rozgrzewka, a zjawienie się o czasie.
Wyczuła go. Czyli mieli szansę, znalazła na nią miejsce, nie decydując się na bunt i sprzeciw wobec kruchej symboliki, jaką jej podsuwał. Poruszał się po omacku, bezcieleśnie, ale mógł chronić dziewczynkę tak długo, jak zamierzała na to pozwalać. Gwałtowna szarpanina przyciągała chaos spiętrzony na horyzoncie, była pułapką, którą należało ominąć cierpliwie i z rozwagą. Zanim znajdzie brzmienie domu przed ciszą, powinna znaleźć siebie.
W przeciwieństwie do niego mogła mówić, on musiał wysilić się na inne sposoby, kierować Gudrun niewerbalnie - migotliwym ruchem śniegu, szronem, podskórnym przeczuciem. W materialne kontury mogła wlać go tylko melodia, wola młodej dziewczynki. Zimno rozpłynęło się po klawiszach, topiąc je w śliskiej powłoce, objęło opuszki i podążyło wyżej, unieruchamiając palce, dłonie i ramiona aż po łokcie, z powolną bezwzględnością skuło lodem skórę. Wstrzymywał ją, spodziewając się, że każda nieprzemyślana nuta przywoła błysk, przysunie horyzont. Byle drgnięcie mogło skruszyć zimną woalkę, cienką i lichą niczym płomień drżący na nocnym stoliku, mogła wyrwać się z pułapki i przeciąć ciszę dźwiękami.
Szukaj, próbował zaszumieć srebrzystym pyłem, ale błądził w magicznych labiryntach, rozpaczliwie próbował znaleźć odpowiednie tempo dla ludzkich zgłosek. Dopóki nie zrozumiał, że jego obecność nie bez powodu ciążyła na dziecięcych barkach - wtedy magia drgnęła i znaleźli się w ślepym zaułku; nie, znalazła się ona - w kryształowych ścianach, przejrzystych, zimnych i wysokich, lecz o potłuczonych krawędziach, rozświetlonych gwiazdami. Szron migotał na lodowych płachtach, wypaczających obrazy za nimi. Kształty wydłużały się, to ciemniały, to rozbłyskiwały, gdy dziewczynka próbowała dostrzec skryte za ścianami prawdy. Tutaj, we wszechobecnym chłodzie, miał nieco więcej mocy, lecz to nie jego emocje czaiły się w zakątkach labiryntu. Mróz owinął się wokół bosych stóp, przy których rozciągnęła się biała wstęga śnieżynek, prędko porwana wiatrem. Musieli wyjść z zaułka, bez względu na to, co czaiło się dalej. Czekała ich podróż, jednak tym razem mieli iść ramię w ramię.
Jasnowłosa istota tworzyła ten świat, może i jego samego - tego nie wiedział - lecz zdawała się w nim najbardziej zagubiona, zwłaszcza w porównaniu do bezwzględności burzy, czystego zagrożenia toczącego się po odległych partiach nieba. Nie mógł zgadnąć, co w nim grzmiało, czy kołtuny obłoków niosły wspomnienia, wyobrażenia, czy bardziej przyziemne sprawy albo niespodziewane zjawiska, może jakiś inny świat, straszny i nieznany. Nie mógł przeniknąć jej myśli ani wskazać właściwej drogi, ale teraz był pewien, że powinni obrać tę samą ścieżkę. Była kluczem, podświadomie kreowała każdy element otoczenia i nadawała mu znaczenie, a jemu przypadła rola wytrycha - do tego, co ukryła przed sobą. Do brzmienia szerszeni, emocji zakopanych pod zimnymi zaspami. Chciała melodii, a ona nie brała się znikąd, wymagała odwagi do przenikliwego spojrzenia w głąb siebie. Niewyrośniętymi dłońmi poruszyła zaspę, uwolniła go i przywołała narzędzie - zapomniane pianino - które miało spełnić jej zachciankę, lecz to był zaledwie początek, nawet nie preludium, nie rozgrzewka, a zjawienie się o czasie.
Wyczuła go. Czyli mieli szansę, znalazła na nią miejsce, nie decydując się na bunt i sprzeciw wobec kruchej symboliki, jaką jej podsuwał. Poruszał się po omacku, bezcieleśnie, ale mógł chronić dziewczynkę tak długo, jak zamierzała na to pozwalać. Gwałtowna szarpanina przyciągała chaos spiętrzony na horyzoncie, była pułapką, którą należało ominąć cierpliwie i z rozwagą. Zanim znajdzie brzmienie domu przed ciszą, powinna znaleźć siebie.
W przeciwieństwie do niego mogła mówić, on musiał wysilić się na inne sposoby, kierować Gudrun niewerbalnie - migotliwym ruchem śniegu, szronem, podskórnym przeczuciem. W materialne kontury mogła wlać go tylko melodia, wola młodej dziewczynki. Zimno rozpłynęło się po klawiszach, topiąc je w śliskiej powłoce, objęło opuszki i podążyło wyżej, unieruchamiając palce, dłonie i ramiona aż po łokcie, z powolną bezwzględnością skuło lodem skórę. Wstrzymywał ją, spodziewając się, że każda nieprzemyślana nuta przywoła błysk, przysunie horyzont. Byle drgnięcie mogło skruszyć zimną woalkę, cienką i lichą niczym płomień drżący na nocnym stoliku, mogła wyrwać się z pułapki i przeciąć ciszę dźwiękami.
Szukaj, próbował zaszumieć srebrzystym pyłem, ale błądził w magicznych labiryntach, rozpaczliwie próbował znaleźć odpowiednie tempo dla ludzkich zgłosek. Dopóki nie zrozumiał, że jego obecność nie bez powodu ciążyła na dziecięcych barkach - wtedy magia drgnęła i znaleźli się w ślepym zaułku; nie, znalazła się ona - w kryształowych ścianach, przejrzystych, zimnych i wysokich, lecz o potłuczonych krawędziach, rozświetlonych gwiazdami. Szron migotał na lodowych płachtach, wypaczających obrazy za nimi. Kształty wydłużały się, to ciemniały, to rozbłyskiwały, gdy dziewczynka próbowała dostrzec skryte za ścianami prawdy. Tutaj, we wszechobecnym chłodzie, miał nieco więcej mocy, lecz to nie jego emocje czaiły się w zakątkach labiryntu. Mróz owinął się wokół bosych stóp, przy których rozciągnęła się biała wstęga śnieżynek, prędko porwana wiatrem. Musieli wyjść z zaułka, bez względu na to, co czaiło się dalej. Czekała ich podróż, jednak tym razem mieli iść ramię w ramię.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Misterne lodowe wzory tym razem nie ograniczały się do pianina, choć ono zdawało się ich źródłem. Delikatnie obejmowały pożądlone dłonie, łagodnie kryły czającą się opuchliznę, wspinały po przedramionach. Dziewczynka śledziła badawczym wzrokiem jak chwytały ją za ręce. Mogła się wyrwać, nawet nie roztrzaskać, śnieżynki były zbyt drobne na wydanie z siebie tak donośnego dźwięku, a rozwiać je niczym poranną mgłę, niczym natrętne, utrudniające codzienny żywot wspomnienia. Jednak nie zrobiła tego. Ten jeden raz. Cicho marzyła, by szadź nie zatrzymywała się i zakuła ją całą, uwięziła w tym miejscu poza czasem. Albo przynajmniej przejęła jej ręce, pokierowała nimi po klawiszach. Raz, i drugi, i piąty, i dziesiąty, aż wreszcie sama będzie w stanie powtórzyć jej ruchy, odpowiednie szlaki nerwowych impulsów wyryją się w jej pamięci mięśniowej, tak mocno aż przebiją się na drugą stronę gdzie nie będzie mogła ufać głowie. I może, może usłyszy je też tam, może się wreszcie przebudzi.
Czas zatrzymał się. Księżycowe promienie zamarły w pół drogi do Ziemi. Płatki śniegu zawisły w powietrzu. Gudrun wstrzymała oddech, czując jak każda pobliska cząsteczka (nie magii, nie mrozu, ale czegoś jeszcze innego, materii?) przenika ją na wskroś, przegląda się w jej sercu, żłobieniach dłoni, umyśle, wyciąga ich najmniejsze strzępy. Trafia na mur. Po czym odbija go niczym najdoskonalsze zwierciadło.
Dziecięce kolana ugięły się, choć dziewczynce wcale nie zakręciło się w głowie, wręcz przeciwnie jej myśli wydawały się krystalicznie przejrzyste i ostre niczym athame, gotowe do obrony. Ale przed czym? Gudrun uklękła, nieporadnie spróbowała zakryć bose stopy sztywnymi od wilgoci nogawkami piżamy. Ostatnie śnieżynki przemknęły jej między palcami. Ostrożnie powiodła za nimi swoimi wielkimi oczyma. I ujrzała lodową kurtynę ciągnącą się ku samemu niebu. Promienie księżyca znowu ruszyły, nie docierały jednak do ciemnego zaułka. Śnieg znów począł pruszeć, lecz już za kryształowymi ścianami. Cały mróz i magia skupiły się w jednym miejscu, powietrze zadrżało pod ich ciężarem. Jedynie gwiazdy pozostały te same, spokojnie migotały w głębi nieprzeniknionego nieboskłonu.
Wstała. Zacisnęła dziecięce piąstki. Wbiła wzrok w jedną ze ścian, w kłębiące się za nią, rozszczepione odpryski (życia, emocji, wspomnień?) i rozbłyski, których echo nie było w stanie przebić kryształowej tafli. Oszronione, popękane krawędzie. Ścieżka, jedyna droga, ciasny tor.
— Mieliśmy grać — stwierdziła beznamiętny głosem. Uparcie odwróciła wzrok od jedynego wyjścia. Wbiła paznokcie we wnętrze, już nie sinych a czerwonych (od użądleń? od pierwszych objawów odmrożeń?) dłoni. — Mieliśmy grać — powtórzyła ciszej, pewnie. Uśpiona złość, przedtem gorącokrwista, paląca, teraz tężała w żyłach, rozsadzała je niczym krzepnący lód, napierała niczym puchnące ściany labiryntu. Przecież to pianino, pianino ich łączyło, to ono stanowiło jedyny cel jej podróży, czyż nie? Była już tak blisko. Dotykała klawiszy. Przyzwała szerszenie, ale to nie miało znaczenia! Znalazłaby jakieś wyjście! Zawsze je odnajdywała. Sama. Ale tym razemnaprawdę się bała, nie miała czasu chciała stworzyć coś wspólnie, zaufać. I co jej po tym zaufaniu?! — Mieliśmy grać! — Grzmotnęła pięścią w lód, ale jego powierzchnia ani drgnęła, jedynie cienie po drugiej stronie rozpierzchły i scaliły się na nowo, mur wspiął jeszcze wyżej, gwiazdy błysnęły złośliwie na jego brzegach, widząc zbliżającego się ku nim nowego towarzysza. Gudrun oparła się plecami o kryształową ścianę. Nie musiała, po to nawet zrobić kroku w tył. Zmarzlina nawarstwiała się na wszystkich powierzchniach zaułka, zwężając go na szerokość dziecięcego ramienia. Przykuła bose stopy do podłoża.
Buzia wykrzywiła się w kwaśnym uśmiechu. Czy właśnie o tym nie marzyła jeszcze kilka uderzeń serca temu? O zostaniu skutą w miejscu? Potrząsnęła głową. Pragnęła uwięzienia przed instrumentem, nie w labiryncie, napawania się sekundą przed rozbiciem ciszy, nie tułaczką. Wprawdzie w jej labiryncie (powoli chyba zaczynała rozumieć naturę otoczenia, intuicyjnie pojmując co w nim wynikało z niej, a co nie do końca), ale nie dorównującym swojskością dziecięcemu pokoju, opuszczonemu, podniszczałemu salonowi czy pianinie, którego przerzucała z jednego do drugiego kąta pamięci, nie mogąc nigdy mu znaleźć odpowiedniego miejsca, ale równocześnie nie mając serca go wyrzucić. Niczym ojciec.
Głuchy, niski pomruk odległego grzmotu przeszył ściany lodowego więzienia, cicho, lecz Gudrun doskonale go rozpoznała. Objęła się ściśle ramionami. Uchwyciła się, jeszcze bardziej kurczowo myśli o pianinie, jakby w obawie, iż otoczenie gotowe jest je wyrwać nawet stamtąd, z odmętów umysłów. Tafla lodu skuwała ją już do kolan. Ale tak może było lepiej? Może po prostu nie była gotowa? Pochwyciła między drobne rączki, cudem, strzępek nici, ale zbyt zlękniona zgubieniem z oczu jej początku nie miała odwagi za nią pociągnąć, dojść do źródła?
Zacisnęła usta. Rozplątywała zbitki magii, zdejmowała najplugawsze pieczęcie, rozwikływała tysiące zagadek, drugiego tysiąca padała ofiarą, ale zawsze przynajmniej próbowała. Czemu wizja odkrycia kryjąca się za melodią tajemnicy, nie pociągała jej równie mocno co… zmarszczyła brewki, bezpieczeństwo związane z muzyką? Poderwała się gwałtownie. A raczej spróbowała, ciasność zaułka oraz objęcia zmarźliny uniemożliwiały zamaszyste ruchy. Bezpieczeństwo, to ono kryło się w nutach. Gdy muzyka rozbrzmiewała, koszmary łagodniały, dziecięcym ciałkiem przestawał targać płacz, ponieważ… nie był w tym momencie potrzebny.
— Czego… — skrzywiła się, słysząc przestrach we własnym głosie, zacisnęła piąstki, próbując dodać sobie animuszu, zaczerpnąć sił z pokładów niedawno odczuwanej, zimnej wściekłości. To coś w powietrzu, czy mogło od niej chcieć tego samego co zapomniana siła z przeszłości? Niekontrolowanego wybuchu złości? Ale w takim razie, po co by ją wcześniej uspokajało? A może specjalnie to zrobiło, by podsycona niezrozumieniem i poczuciem straty złość zapłonęła teraz mocniej? Ale po co? Czemu służyła dawniej jej paląca wściekłość, bezradność i strach? — Czego ode mnie chcesz?
Czas zatrzymał się. Księżycowe promienie zamarły w pół drogi do Ziemi. Płatki śniegu zawisły w powietrzu. Gudrun wstrzymała oddech, czując jak każda pobliska cząsteczka (nie magii, nie mrozu, ale czegoś jeszcze innego, materii?) przenika ją na wskroś, przegląda się w jej sercu, żłobieniach dłoni, umyśle, wyciąga ich najmniejsze strzępy. Trafia na mur. Po czym odbija go niczym najdoskonalsze zwierciadło.
Dziecięce kolana ugięły się, choć dziewczynce wcale nie zakręciło się w głowie, wręcz przeciwnie jej myśli wydawały się krystalicznie przejrzyste i ostre niczym athame, gotowe do obrony. Ale przed czym? Gudrun uklękła, nieporadnie spróbowała zakryć bose stopy sztywnymi od wilgoci nogawkami piżamy. Ostatnie śnieżynki przemknęły jej między palcami. Ostrożnie powiodła za nimi swoimi wielkimi oczyma. I ujrzała lodową kurtynę ciągnącą się ku samemu niebu. Promienie księżyca znowu ruszyły, nie docierały jednak do ciemnego zaułka. Śnieg znów począł pruszeć, lecz już za kryształowymi ścianami. Cały mróz i magia skupiły się w jednym miejscu, powietrze zadrżało pod ich ciężarem. Jedynie gwiazdy pozostały te same, spokojnie migotały w głębi nieprzeniknionego nieboskłonu.
Wstała. Zacisnęła dziecięce piąstki. Wbiła wzrok w jedną ze ścian, w kłębiące się za nią, rozszczepione odpryski (życia, emocji, wspomnień?) i rozbłyski, których echo nie było w stanie przebić kryształowej tafli. Oszronione, popękane krawędzie. Ścieżka, jedyna droga, ciasny tor.
— Mieliśmy grać — stwierdziła beznamiętny głosem. Uparcie odwróciła wzrok od jedynego wyjścia. Wbiła paznokcie we wnętrze, już nie sinych a czerwonych (od użądleń? od pierwszych objawów odmrożeń?) dłoni. — Mieliśmy grać — powtórzyła ciszej, pewnie. Uśpiona złość, przedtem gorącokrwista, paląca, teraz tężała w żyłach, rozsadzała je niczym krzepnący lód, napierała niczym puchnące ściany labiryntu. Przecież to pianino, pianino ich łączyło, to ono stanowiło jedyny cel jej podróży, czyż nie? Była już tak blisko. Dotykała klawiszy. Przyzwała szerszenie, ale to nie miało znaczenia! Znalazłaby jakieś wyjście! Zawsze je odnajdywała. Sama. Ale tym razem
Buzia wykrzywiła się w kwaśnym uśmiechu. Czy właśnie o tym nie marzyła jeszcze kilka uderzeń serca temu? O zostaniu skutą w miejscu? Potrząsnęła głową. Pragnęła uwięzienia przed instrumentem, nie w labiryncie, napawania się sekundą przed rozbiciem ciszy, nie tułaczką. Wprawdzie w jej labiryncie (powoli chyba zaczynała rozumieć naturę otoczenia, intuicyjnie pojmując co w nim wynikało z niej, a co nie do końca), ale nie dorównującym swojskością dziecięcemu pokoju, opuszczonemu, podniszczałemu salonowi czy pianinie, którego przerzucała z jednego do drugiego kąta pamięci, nie mogąc nigdy mu znaleźć odpowiedniego miejsca, ale równocześnie nie mając serca go wyrzucić. Niczym ojciec.
Głuchy, niski pomruk odległego grzmotu przeszył ściany lodowego więzienia, cicho, lecz Gudrun doskonale go rozpoznała. Objęła się ściśle ramionami. Uchwyciła się, jeszcze bardziej kurczowo myśli o pianinie, jakby w obawie, iż otoczenie gotowe jest je wyrwać nawet stamtąd, z odmętów umysłów. Tafla lodu skuwała ją już do kolan. Ale tak może było lepiej? Może po prostu nie była gotowa? Pochwyciła między drobne rączki, cudem, strzępek nici, ale zbyt zlękniona zgubieniem z oczu jej początku nie miała odwagi za nią pociągnąć, dojść do źródła?
Zacisnęła usta. Rozplątywała zbitki magii, zdejmowała najplugawsze pieczęcie, rozwikływała tysiące zagadek, drugiego tysiąca padała ofiarą, ale zawsze przynajmniej próbowała. Czemu wizja odkrycia kryjąca się za melodią tajemnicy, nie pociągała jej równie mocno co… zmarszczyła brewki, bezpieczeństwo związane z muzyką? Poderwała się gwałtownie. A raczej spróbowała, ciasność zaułka oraz objęcia zmarźliny uniemożliwiały zamaszyste ruchy. Bezpieczeństwo, to ono kryło się w nutach. Gdy muzyka rozbrzmiewała, koszmary łagodniały, dziecięcym ciałkiem przestawał targać płacz, ponieważ… nie był w tym momencie potrzebny.
— Czego… — skrzywiła się, słysząc przestrach we własnym głosie, zacisnęła piąstki, próbując dodać sobie animuszu, zaczerpnąć sił z pokładów niedawno odczuwanej, zimnej wściekłości. To coś w powietrzu, czy mogło od niej chcieć tego samego co zapomniana siła z przeszłości? Niekontrolowanego wybuchu złości? Ale w takim razie, po co by ją wcześniej uspokajało? A może specjalnie to zrobiło, by podsycona niezrozumieniem i poczuciem straty złość zapłonęła teraz mocniej? Ale po co? Czemu służyła dawniej jej paląca wściekłość, bezradność i strach? — Czego ode mnie chcesz?
Złość była znajoma - odnosił wrażenie, że mógłby wyczuć ją namacalnie - podświadomie wiedział, że niczym rzeźbiarz formował ją w różne kształty, a potem roztrzaskiwał na drobne kawałki, by bez końca powtarzać proces w niewygodnych pętlach, dzień za dniem, w dawnych czasach, których nie potrafił ani sprecyzować, ani przywołać. Wściekłość kipiała z drobnej postaci i przez to dziewczynka wydała mu się bliższa, jakby była skrojona z tej samej materii, mimo oczywistych różnic - był przecież zimnem i murem, nie pozwalał spełnić jej marzeń, ziścić melodii. Krzywdził ją samym istnieniem, chłodem przenikając ludzką powłokę i wstrzymując kluczowe pragnienie. Czy ta kraina podpowiadała im, że nie mogli ze sobą współpracować? Miał być ostoją i wskazówką, tymczasem utożsamiał się ze wszystkim, co przypisano dziewczynce, z muzyką i złością, zamiast rozsiąść się wygodnie w okowach lodowego podmuchu, powściągliwości, cierpliwości oraz drobin magii.
Na niespodziewane uderzenie lód skuł mocniej, trzeszcząc pod naporem drobnej piąstki - zamiast pęknięć nawarstwiał się i tylko dzięki szybkiemu ruchowi nie pochłonął zmarzniętych palców w przezroczystej, rozświetlonej gwiazdami membranie. Cisza drażniła, nawet poruszenie i dziewczęce uderzenie wydawały się bezgłośne, on zaś znów nie mógł zrobić wiele, by temu zapobiec. Musiała przerwać to sama, przestać zamykać się we własnym wnętrzu i buntować, im silniej stawiała się otoczeniu, tym bardziej ją unieruchamiało, jak diabelskie sidła w ciemności. Zamiast wskazać jej drogę, atakował - to był jej świat, jej wyobrażenia, lęki i przeszłość, coś czego nie mógł cofnąć ani w pełni kontrolować, bo historia wymykała się zupełnie, jak magia, która nigdy nie była mu dana. Teraz była na wyciągnięcie ręki, lecz nie mógł po nią sięgnąć, wstrzymywany sprzeciwem małej dziewczynki. Nie chciał jej krzywdzić, ale minione lata leżały daleko poza zasięgiem, nie mógł ich zmienić, zapanować nad podświadomością zagubionej duszy. Mógł tylko rzucać sugestie i liczyć na to, że znajdą między sobą trochę porozumienia.
Miała nić, dzierżyła w przemarzniętych palcach zgubę czy ratunek? Nie wiedział, nie stworzył jej, mimo tego nie zamierzał zostawić istotki samej, poddając się przemożnemu wrażeniu, że strzępek to twór samej Gudrun, może był czymś, przed czym usilnie uciekała. Zamarł na chwilę, wstrzymując całe otoczenie, kłęby pary wzbijające się spomiędzy sinych ust zwolniły, ściany ani drgnęły, zaś pytanie rozpłynęło się po korytarzu upiornym echem, nieprzerwanie odbijającym się od lodowych fasad, wydawało się wręcz narastać, podjudzone lękiem i niepewnością, drżącymi w głosie. Czego od niej chciał? Chciał magii, odpowiedzi, klucza, ale przede wszystkim chciał jej pomóc. Przez dłuższy moment Gudrun nie dostała odpowiedzi, utkwiona w zawieszeniu i męczącym echu - miało udręczyć ją, czy jego? Ustąpiło dopiero, kiedy tuż przed jej oczami, na zimnej ścianie z cichym zgrzytem samoistnie wydrapało się parę nut, jedna po drugiej oddalały się od ślepego zaułka, w oszronionych, strzelistych liniach pełnych elegancji. Nie mogła ich odczytać, nie znała tej melodii, jednak nie miało to znaczenia, potrzebowała bowiem własnej, rozbitej po całym labiryncie. Zapis rozciągał się dalej, podążał w głąb labiryntu, a gdyby tylko zdecydowała się podążyć za nim - miał nadzieję, że tym symbolicznym znakiem zdoła ją do tego przekonać - Gudrun miała natrafić na bardzo znajome pomieszczenie. Domowy salon skuty lodem, ze starym zegarem, z dogasającym kominkiem i resztką rozgrzanych węgielków, rozciągnął się przed dziewczynką w całej swej okazałości, lecz pianino było zajęte przez kobietę, Calliope elegancko wyprostowaną na tle oszronionych klawiszy.
- Kazałaś na siebie czekać, Gudrun - odezwała się niezadowolonym głosem matki, nie odwróciwszy się, wpatrzona w czyste połacie pergaminu, nietkniętego czarnym szlakiem nut, choć powinny tam być. - Nie dostaniesz ich, nigdy nie były twoje - syk przeszywał niepokojem, roznoszącym się po pomieszczeniu pod postacią ciemnych odcisków, znajomych majak i mar. Spróbował zareagować, zmrozić je prędko, uwięzić czarne macki w zimnym lodzie, zasypać śniegiem - znów instynktownie. Śnieżynki zawirowały na środku salonu, lecz lód pękał z trzaskiem, mimo wysiłków mrozu. Znał ją, znał tę postać przy pianinie, ale wydawała mu się inna, obca i nieprzystępna, wroga, nienaturalna i zakłamana.
Na niespodziewane uderzenie lód skuł mocniej, trzeszcząc pod naporem drobnej piąstki - zamiast pęknięć nawarstwiał się i tylko dzięki szybkiemu ruchowi nie pochłonął zmarzniętych palców w przezroczystej, rozświetlonej gwiazdami membranie. Cisza drażniła, nawet poruszenie i dziewczęce uderzenie wydawały się bezgłośne, on zaś znów nie mógł zrobić wiele, by temu zapobiec. Musiała przerwać to sama, przestać zamykać się we własnym wnętrzu i buntować, im silniej stawiała się otoczeniu, tym bardziej ją unieruchamiało, jak diabelskie sidła w ciemności. Zamiast wskazać jej drogę, atakował - to był jej świat, jej wyobrażenia, lęki i przeszłość, coś czego nie mógł cofnąć ani w pełni kontrolować, bo historia wymykała się zupełnie, jak magia, która nigdy nie była mu dana. Teraz była na wyciągnięcie ręki, lecz nie mógł po nią sięgnąć, wstrzymywany sprzeciwem małej dziewczynki. Nie chciał jej krzywdzić, ale minione lata leżały daleko poza zasięgiem, nie mógł ich zmienić, zapanować nad podświadomością zagubionej duszy. Mógł tylko rzucać sugestie i liczyć na to, że znajdą między sobą trochę porozumienia.
Miała nić, dzierżyła w przemarzniętych palcach zgubę czy ratunek? Nie wiedział, nie stworzył jej, mimo tego nie zamierzał zostawić istotki samej, poddając się przemożnemu wrażeniu, że strzępek to twór samej Gudrun, może był czymś, przed czym usilnie uciekała. Zamarł na chwilę, wstrzymując całe otoczenie, kłęby pary wzbijające się spomiędzy sinych ust zwolniły, ściany ani drgnęły, zaś pytanie rozpłynęło się po korytarzu upiornym echem, nieprzerwanie odbijającym się od lodowych fasad, wydawało się wręcz narastać, podjudzone lękiem i niepewnością, drżącymi w głosie. Czego od niej chciał? Chciał magii, odpowiedzi, klucza, ale przede wszystkim chciał jej pomóc. Przez dłuższy moment Gudrun nie dostała odpowiedzi, utkwiona w zawieszeniu i męczącym echu - miało udręczyć ją, czy jego? Ustąpiło dopiero, kiedy tuż przed jej oczami, na zimnej ścianie z cichym zgrzytem samoistnie wydrapało się parę nut, jedna po drugiej oddalały się od ślepego zaułka, w oszronionych, strzelistych liniach pełnych elegancji. Nie mogła ich odczytać, nie znała tej melodii, jednak nie miało to znaczenia, potrzebowała bowiem własnej, rozbitej po całym labiryncie. Zapis rozciągał się dalej, podążał w głąb labiryntu, a gdyby tylko zdecydowała się podążyć za nim - miał nadzieję, że tym symbolicznym znakiem zdoła ją do tego przekonać - Gudrun miała natrafić na bardzo znajome pomieszczenie. Domowy salon skuty lodem, ze starym zegarem, z dogasającym kominkiem i resztką rozgrzanych węgielków, rozciągnął się przed dziewczynką w całej swej okazałości, lecz pianino było zajęte przez kobietę, Calliope elegancko wyprostowaną na tle oszronionych klawiszy.
- Kazałaś na siebie czekać, Gudrun - odezwała się niezadowolonym głosem matki, nie odwróciwszy się, wpatrzona w czyste połacie pergaminu, nietkniętego czarnym szlakiem nut, choć powinny tam być. - Nie dostaniesz ich, nigdy nie były twoje - syk przeszywał niepokojem, roznoszącym się po pomieszczeniu pod postacią ciemnych odcisków, znajomych majak i mar. Spróbował zareagować, zmrozić je prędko, uwięzić czarne macki w zimnym lodzie, zasypać śniegiem - znów instynktownie. Śnieżynki zawirowały na środku salonu, lecz lód pękał z trzaskiem, mimo wysiłków mrozu. Znał ją, znał tę postać przy pianinie, ale wydawała mu się inna, obca i nieprzystępna, wroga, nienaturalna i zakłamana.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Ekscytacja, nadzieja, zdumienie, smutek, wściekłość, strach - emocje targały małym ciałkiem we wszystkie strony. Po raz pierwszy od kilku(nastu?) lat świadomość Gudrun nie trzymała ich w ryzach. Noc zamiast ją ukryć, pozbawiła ją kontroli, przynajmniej tej bezpośredniej, tej opartej na wypracowanych przez dorosłosłość mechanizmach, na wyciągniętych po długich miesiącach wnioskach, na ostrożnym oraz dokładnym rozbrajaniu odczuć nim te zleją się ze sobą i przemienią we wrzący kocioł emocji. Rola studzenia ich i prowadzenia młodej spadała, więc na niego, na łączący ich chłód rodzimego chowu, buzującą w głębi żył wściekłość, żal, na bolesne wspomnienia. Jak niby miała im jemu sobie zaufać?
Oczekując odpowiedzi, zamarła niczym łania. Niezdecydowana czy powinna wiać w te pędy czy jedynie cierpliwie trwać. Lód ciągle ją skuwał, ale już się nie nawarstwiał. Nawet kłęby pary zastały w bezruchu. Może gdyby szarpnęła się wystarczająco mocno, zdołałaby się wyrwać z objęć labiryntu? Nie powinna się przecież zdawać na łaskę otoczenia. Nie może ufać obcym. Zresztą co jej po odpowiedzi? Skąd ma wiedzieć czy będzie ona szczera? Skąd ma wiedzieć co jest prawdą?!
Wzięła urywany, spazmatyczny wdech. Powietrze ani drgnęło. Coś boleśnie zakuło ją w piersi. Nienawidziła tego ostatniego pytania, wiecznie chyboczącego nad nią miecza damoklesa, od kołyski po trumnę. Cichy zgrzyt, jakieś poruszenie wyrwało ją z odrętwienia. Świat otrząsnął się ze stuporu, znowu ruszył. Nuty wypłynęły na powierzchnię szklistych fasad. Gudrun nieśmiało je musnęła, ciągle mając w pamięci jak lodowe sople wystrzeliły w jej stronę, ciągle mając nogi skute lodem. Rozejrzała się dookoła rozbieganym wzrokiem.
Tego chciał? Muzyki? Też tego pragnęła, od początku, czemu więc… ? Jak niby rozstrajanie jej kruchej psychiki pomagało mu w osiąganiu tego celu? Wrzaski, jej, ojca, instrumentu, sennych mar targanego bezsennością umysłu były przecież odwrotnością melodii. Może dopiero teraz to odkrył? A może trzask łamanych zabawek, skrzypienie trzęsącego się kojca i plusk ciałka wrzucanego do lodowatej kąpieli był tylko efektem ubocznych czegoś jeszcze innego?
Ostrożnie wysunęła z mroźnych sideł jedną nogę, z trzaskiem tłuczonego szkła wyrwała drugą. Z zaciętym wyrazem twarzy ruszyła szlakiem pięciolinii. Lodowe mury zdawały się rozsuwać coraz szerzej, z każdym krokiem gęstnieć, aż mętna tafla gładko przeszła w brudny beż rodzinnego salonu. Cienie zawsze jasno odcinały się na załomach jego ścian. Oszronione meble oraz ośnieżone kąty lekko migotały w świetle kilku lamp naftowych i ostatnich dogorywający w kominku węgli.
Nie to jednak przyciągnęło uwagę podkrążonych ocząt. Pani matka. Rozdziawione ze zdumienia ustka szybko się zamknęły. Dziewczęca sylwetka zamarła na progu. Powinna dygnąć z szacunkiem, wyprostować plecy, spuścić wzrok, skryć przemarźnięte, bose stopy pod brudnymi nogawkami, lecz zamiast tego wpatrywała się w Calliope Borgin, w ciszy, z niedowierzaniem, z ostatnim ognikiem nadziei, który zaraz miał zostać wbity w ziemię niczym stary, tlący się pet.
Schyliła delikatnie głowę, spróbowała skupić się na ciągle dyszącym jej w kark, zimnym podmuchu labiryntu. Powstrzymała cisnące się na usta przeprosiny. Gdzie Cię tego nauczyli?! Borgin się nie kaja. Borgin nie partaczy roboty. Zamrugała odpędzając gromadzącą się w kącikach oczu szczypiącą i zdradliwą wilgoć. Borgin nie ryczy. Lód nie topnieje. Mróz nie odpuszcza.
Tyle, że ona nie była Borginem od zawsze. Ten klejnot zahartowano w mrozie o wiele później. Mógł pamiętać jeszcze wiosnę. Skarby kryjące się pod wieczną zmarźliną. Ciepło wygrywanych nut.
— A-ale matko… — zdusiła cichy piskliwy głosik, zamilkła nim wyręczyli ją w tym dorośli. Lampy przygasły, żarzące się węgliki pobladły, ugięły pod ciężarem nabrzmiałych w pokoju cieni. Lecz Gudrun wciąż stała nieruchomo, z bladoniebieskim spojrzeniem wbitym wobcą, od zawsze obcą matczyną sylwetkę. Pojedyncze blade nitki, wiążące młode serduszko - przelotne spojrzenie gdy w wakacje matrona przyłapała ją na śpiewie, ciche westchnięcie otuchy, wiecznie bijący z oczu, nigdy nie skierowany wprost w nią, smutek i frustracja - wszystkie pękały, kruszyły się w dłoniach. One nigdy nie istniały. Nigdy nie miała mieć rodziny. Jedynie dziedzictwo. Ciężkie tajemnice, nie do rozwikłania. Zaprzepaszczony spokój.
Macki wychynęły z cienia. Żarłocznie oplotły pianino. Przerażone węgliki przytuliły się do ścian kominka. Sople wystrzelił zza małych plecków. Znajomy podmuch objął ją łagodnie. Pojedyncze kryształki zaplątały we włosy. Lodowe harpuny z mocą rzuciły się na czające się w kątach cienie. Oszronione już pianino zalśniło. Smoliste macki cofnęły jak oparzone, po czym na nowo, ze zdwojoną siłą wżarły się wnierzeczywistą tkankę. Śnieg zawirował, szarpnął meblami, ściąganymi na ziemię przez własne, lepkie i rozedrgane cienie. Wiatr wzdymał, echo przenikliwego syku narastało. Granice, w kanonadzie trzeszczących ścian, świszczącej wichury i (czyjego?) wrzasku, zacierały się.
Czyje? - głuche pytanie wybijało się ponad wchłaniający ją chaos. Na zmianę szarpiąca nią czerń i biel nie była w stanie zagłusić tego cichego głosiku w głowie, dojmującego pragnienia, głodu wiedzy. Czyje? Straciła już z oczu salon, kłujący mróz i lepkie przyssawki atakowały ją zewsząd, nie wiedziała już gdzie jest góra a gdzie dół. Nie była w stanie określić, które ze śnieżnobiałych drobin na policzkach przyniósł wiatr, a które kryły w sobie słone łzy. Skuliła się, podkurczyła nogi, zacisnęła oczy.
— Nie — nie usłyszała własnego głosu, choć czuła jak mroźne powietrze oplotło jej struny głosowe. — Nie! — powtórzyła donośniej, objęła mocniej nogi przedramionami, nieumyślnie uciskając przeponę. Zadarła głowę, z ciągle zaciśniętymi powiekami. Obłoki ciężkiego urywanego oddechu szybko porwała rwąca wichura. A może to krew w jej uszach tak szumiała? A może to jedynie cienie? Poczuła jak po jej trzewiach wspina się lepkie ciepło, przedsmak euforii. Zapadnięcia się w pustkę, czy nie o tym marzyła każdej nocy? Po cóż jej były te wszystkie rozmyślania, gryzące wyrzuty sumienia, nieznane siły, wylewające spod dywana brudy, umykające nuty? Po co? Skoro mogła się poddać? Stary zegar donośnie wybił.
Na chwilę umrzeć, nieprzypięta niczym wariat do w łóżku, lecz w objęciach chłodu, podobnie do bohaterów wyrwanych z kart, jej ukochanych powieści przygodowych. Szarpnęła się gwałtownie, przerażona własnymi myślami. Zerwała na równe nogi, jak rażona piorunem. — NIE! — Rozwarła na oścież oczy, źrenice wielkości spodków spróbowały przeszyć otoczenie. Niezmierzoną czerń. Zamrugała, świat pod jej powiekami był nieodróżnialny od tego ją obejmującego. Zapadła cisza. Znowu. Lecz świat nie zamarł. Mimo wszechogarniającej pustki, do której nie należała, w której wciąż się nie rozpłynęła, w której wpółświadomie, lecz istniała, mimo niej nabierała ze świstem kolejne hausty drogocennego powietrza. Czuła pod stopami pomruki czającej się gdzieś na horyzoncie burzy. Dziwne rozedrganie własnego ciała. Czy sama mogła stać się cieniem? Jak i dojmujący spokój. Ciągle wiszące w powietrzu drobinki magii. Ostrożnie, na ślepo złożyła dłonie w niewielki koszyczek.
— Możemy się podzielić — czerń pochwyciła jej słowa, niczym miękka, tłumiąca tkanina, zdusiła nim miałyby okazję odbić się od czegokolwiek, dotrzeć do czyichkolwiek uszu. Może dlatego niczego nie dostrzegała? Światło musiało, podobnie co najcichsze szmery, zostać przechwycone w locie, nie miało szans odbić się w wybałuszonych oczach. Może to i lepiej. Żadne obrazy jej teraz nie rozpraszały. — Ja… — Poruszyła nierealnymi (bo kto, co niby miałoby ją upewnić co do ich realności?) ustami, zmarszczyła niewidzialne czółko. — nadrobię ten czas — głos jej się załamał. Załamałby się gdyby tylko dostał szansę na wybrzmienie w przestrzeni. — Jeg lover. — Obiecuję. Przyrzekam. Wybrzmiało w jej myślach niczym zaklęcie. Zaklęcie w języku do którego nie miał dostępu, podobnie jak ona nie miała do jego. Ale skąd mogła o tym wiedzieć? I czy miało to jakiekolwiek znaczenie, skoro słowa i tak nie były w stanie przedrzeć się przez oplatającą ich pustkę?
Oczekując odpowiedzi, zamarła niczym łania. Niezdecydowana czy powinna wiać w te pędy czy jedynie cierpliwie trwać. Lód ciągle ją skuwał, ale już się nie nawarstwiał. Nawet kłęby pary zastały w bezruchu. Może gdyby szarpnęła się wystarczająco mocno, zdołałaby się wyrwać z objęć labiryntu? Nie powinna się przecież zdawać na łaskę otoczenia. Nie może ufać obcym. Zresztą co jej po odpowiedzi? Skąd ma wiedzieć czy będzie ona szczera? Skąd ma wiedzieć co jest prawdą?!
Wzięła urywany, spazmatyczny wdech. Powietrze ani drgnęło. Coś boleśnie zakuło ją w piersi. Nienawidziła tego ostatniego pytania, wiecznie chyboczącego nad nią miecza damoklesa, od kołyski po trumnę. Cichy zgrzyt, jakieś poruszenie wyrwało ją z odrętwienia. Świat otrząsnął się ze stuporu, znowu ruszył. Nuty wypłynęły na powierzchnię szklistych fasad. Gudrun nieśmiało je musnęła, ciągle mając w pamięci jak lodowe sople wystrzeliły w jej stronę, ciągle mając nogi skute lodem. Rozejrzała się dookoła rozbieganym wzrokiem.
Tego chciał? Muzyki? Też tego pragnęła, od początku, czemu więc… ? Jak niby rozstrajanie jej kruchej psychiki pomagało mu w osiąganiu tego celu? Wrzaski, jej, ojca, instrumentu, sennych mar targanego bezsennością umysłu były przecież odwrotnością melodii. Może dopiero teraz to odkrył? A może trzask łamanych zabawek, skrzypienie trzęsącego się kojca i plusk ciałka wrzucanego do lodowatej kąpieli był tylko efektem ubocznych czegoś jeszcze innego?
Ostrożnie wysunęła z mroźnych sideł jedną nogę, z trzaskiem tłuczonego szkła wyrwała drugą. Z zaciętym wyrazem twarzy ruszyła szlakiem pięciolinii. Lodowe mury zdawały się rozsuwać coraz szerzej, z każdym krokiem gęstnieć, aż mętna tafla gładko przeszła w brudny beż rodzinnego salonu. Cienie zawsze jasno odcinały się na załomach jego ścian. Oszronione meble oraz ośnieżone kąty lekko migotały w świetle kilku lamp naftowych i ostatnich dogorywający w kominku węgli.
Nie to jednak przyciągnęło uwagę podkrążonych ocząt. Pani matka. Rozdziawione ze zdumienia ustka szybko się zamknęły. Dziewczęca sylwetka zamarła na progu. Powinna dygnąć z szacunkiem, wyprostować plecy, spuścić wzrok, skryć przemarźnięte, bose stopy pod brudnymi nogawkami, lecz zamiast tego wpatrywała się w Calliope Borgin, w ciszy, z niedowierzaniem, z ostatnim ognikiem nadziei, który zaraz miał zostać wbity w ziemię niczym stary, tlący się pet.
Schyliła delikatnie głowę, spróbowała skupić się na ciągle dyszącym jej w kark, zimnym podmuchu labiryntu. Powstrzymała cisnące się na usta przeprosiny. Gdzie Cię tego nauczyli?! Borgin się nie kaja. Borgin nie partaczy roboty. Zamrugała odpędzając gromadzącą się w kącikach oczu szczypiącą i zdradliwą wilgoć. Borgin nie ryczy. Lód nie topnieje. Mróz nie odpuszcza.
Tyle, że ona nie była Borginem od zawsze. Ten klejnot zahartowano w mrozie o wiele później. Mógł pamiętać jeszcze wiosnę. Skarby kryjące się pod wieczną zmarźliną. Ciepło wygrywanych nut.
— A-ale matko… — zdusiła cichy piskliwy głosik, zamilkła nim wyręczyli ją w tym dorośli. Lampy przygasły, żarzące się węgliki pobladły, ugięły pod ciężarem nabrzmiałych w pokoju cieni. Lecz Gudrun wciąż stała nieruchomo, z bladoniebieskim spojrzeniem wbitym w
Macki wychynęły z cienia. Żarłocznie oplotły pianino. Przerażone węgliki przytuliły się do ścian kominka. Sople wystrzelił zza małych plecków. Znajomy podmuch objął ją łagodnie. Pojedyncze kryształki zaplątały we włosy. Lodowe harpuny z mocą rzuciły się na czające się w kątach cienie. Oszronione już pianino zalśniło. Smoliste macki cofnęły jak oparzone, po czym na nowo, ze zdwojoną siłą wżarły się w
Czyje? - głuche pytanie wybijało się ponad wchłaniający ją chaos. Na zmianę szarpiąca nią czerń i biel nie była w stanie zagłusić tego cichego głosiku w głowie, dojmującego pragnienia, głodu wiedzy. Czyje? Straciła już z oczu salon, kłujący mróz i lepkie przyssawki atakowały ją zewsząd, nie wiedziała już gdzie jest góra a gdzie dół. Nie była w stanie określić, które ze śnieżnobiałych drobin na policzkach przyniósł wiatr, a które kryły w sobie słone łzy. Skuliła się, podkurczyła nogi, zacisnęła oczy.
— Nie — nie usłyszała własnego głosu, choć czuła jak mroźne powietrze oplotło jej struny głosowe. — Nie! — powtórzyła donośniej, objęła mocniej nogi przedramionami, nieumyślnie uciskając przeponę. Zadarła głowę, z ciągle zaciśniętymi powiekami. Obłoki ciężkiego urywanego oddechu szybko porwała rwąca wichura. A może to krew w jej uszach tak szumiała? A może to jedynie cienie? Poczuła jak po jej trzewiach wspina się lepkie ciepło, przedsmak euforii. Zapadnięcia się w pustkę, czy nie o tym marzyła każdej nocy? Po cóż jej były te wszystkie rozmyślania, gryzące wyrzuty sumienia, nieznane siły, wylewające spod dywana brudy, umykające nuty? Po co? Skoro mogła się poddać? Stary zegar donośnie wybił.
Na chwilę umrzeć, nie
— Możemy się podzielić — czerń pochwyciła jej słowa, niczym miękka, tłumiąca tkanina, zdusiła nim miałyby okazję odbić się od czegokolwiek, dotrzeć do czyichkolwiek uszu. Może dlatego niczego nie dostrzegała? Światło musiało, podobnie co najcichsze szmery, zostać przechwycone w locie, nie miało szans odbić się w wybałuszonych oczach. Może to i lepiej. Żadne obrazy jej teraz nie rozpraszały. — Ja… — Poruszyła nierealnymi (bo kto, co niby miałoby ją upewnić co do ich realności?) ustami, zmarszczyła niewidzialne czółko. — nadrobię ten czas — głos jej się załamał. Załamałby się gdyby tylko dostał szansę na wybrzmienie w przestrzeni. — Jeg lover. — Obiecuję. Przyrzekam. Wybrzmiało w jej myślach niczym zaklęcie. Zaklęcie w języku do którego nie miał dostępu, podobnie jak ona nie miała do jego. Ale skąd mogła o tym wiedzieć? I czy miało to jakiekolwiek znaczenie, skoro słowa i tak nie były w stanie przedrzeć się przez oplatającą ich pustkę?
[sen] Była ciemna, burzliwa noc...
Szybka odpowiedź