Wydarzenia


Ekipa forum
let's get this drama started, 1949
AutorWiadomość
let's get this drama started, 1949 [odnośnik]19.11.23 14:14
Muzyka grała zdecydowanie za cicho.
To spostrzeżenie przemykało przez jego głowę raz po raz, natrętnie; tego wieczoru naprawdę potrzebował intensywnego dźwięku, ogłuszającej fali, gotowej powalić reema, melodii wyrzucającej z jego myśli jakiekolwiek szarości, pozostawiającą jedynie surowe fakty i paroksyzmy euforii. Pierwsze podanie Daniela, pozwalające na zdobycie dwupunktowej przewagi. Dzikie wrzaski tłumu, zagrzewającego ich do walki. Czarno-żółte pasy na strojach przeciwników, zlewające się w szarą mgłę, gdy szarżował na nich ze swojej bocznej pozycji. Dzikie wibrowanie tłumu, buczenie, dobiegające z jaskrawych tłumów przeciwników, niemal mające fizyczny kształt mgły, przesłaniającej widok. Oślepiające rozbłyski magicznych fleszy z trybun reporterów. Harmider, chaos, przekleństwa a w końcu - wrzaski zwycięstwa, łzy dzikiej radości napływające mu do oczu, szczęście wypełniające go tak bardzo, że miał wrażenie, że pęknie niczym balonik napełniony krwawym konfetti. Wygrali. A od zdobycia złota dzielił ich tylko jeszcze jeden mecz, lecz na razie nie myślał o przyszłości.
Zwycięski mecz z Osami z Wimbourne miał przejść do historii. Powszechnej i tej prywatnej, należącej do Benjamina Wrigtha, nieświadomie stawiającego kolejne kroki na ścieżce ku tragedii. Jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, beztrosko przemykając wśród fanów, otumaniony słodyczą zwycięstwa pomieszaną w nierównych proporcjach z alkoholem, przelewającym się przez kubki, puchary i szklanki. Droga do sukcesu usłana była nie różami, a szkłem, błyszczącym i kuszącym, pozwalającym tak łatwo odreagować mordercze treningi i niszczące umysł skupienie, które towarzyszyło mu przez dziesiątki tygodni przed decydującym meczem. Przygotowywali się do tego meczu miesiącami, świadomi, że wygrana doprowadzi ich na szczyt, prosto do finału - a kiedy marzenia stały się rzeczywistością, cały ten pot, przemęczenie i stres domagały się zadośćuczynienia, utopienia w uczuciach i doznaniach intensywniejszych nawet od dziesięciogodzinnych tortur, jakimi hojnie obdarzał ich surowy trener.
Pewnie gdzieś tutaj był, Benjamin poczuł gwałtowną ochotę rozmówienia się z nim,z jednej strony dziękując Carterowi za dyscyplinę, z jaką ich trenował, z drugiej zaś pragnąc przypomnieć mu, że przecież mówi, że wygrają i czy takie budowanie morali przez kapitana drużyny nie było potrzebniejsze od kazania im latania pięćdziesięciu mil dziennie w zacinającym deszczu ze śniegiem? O tak, pewnie teraz przyznałby mu rację, ale nawet jeśli Wright kierował się ku swemu selekcjonerowi, to jednak jakoś nie mógł do niego dotrzeć. Nic dziwnego, bawił się przecież z fanami, dziennikarzami, całym sportowym zespołem i zapleczem Jastrzębi w jednym z londyńskich klubów, wypełnionych po brzegi ludźmi. Muzyka grała na żywo, skocznie, na pewno zbyt nowocześnie jak na przekonania trenera, alkohol też lał się niezgodnie z jego wytycznymi - nawet jeśli zwyciężymy, chłopaki, to na trzech kuflach ale ma się skończyć, rozumiemy się? pamiętajcie, że za pięć dni gramy w finale, pieprzonym finale... - niknącymi gdzieś w poszumach rozmów, pisków i muzyki. A Benjamin pławił się w tej aurze, unosił się nad podłogą i to bez miotły, mając wrażenie, że po katorżniczej pracy w końcu przyszedł czas na odpięcie mugolskich wrotek i jazdę bez trzymanki.
Nie był w tym poglądzie jedyny. Wieczór mijał a każdy z Jastrzębi orbitował wokół kolegów z drużyny, mijając się na orbicie wytyczonej między parkietem, barem a lożami; jedna z nich w tym momencie stała się przystankiem Benjamina, sceną, na jakiej opowiadał - z precyzją bajkopisarza - o najdoskonalszych elementach dzisiejszego meczu. Z każdą upływającą godziną czynił to bardziej bełkotliwie, lecz, o dziwo, wzbudzając coraz większy zachwyt w oczach widzów.
- ...i wtedy Wilkes wykonał to podanie, niech skonam, byłem pewny, że już leżymy, to było nie do pochwycenia, zakląłem, ale nie zdążyłem dokurwić do końca, bo wtedy zjawił się tam Moore - przerwa na złapanie oddechu i pisk siedzącej po jego lewej stronie blondynki, przykładającej dłoń do serca, albo w nerwowym wspomnieniu tej koszmarnej sytuacji albo w zachwycie nad urodą akurat tego gracza Jastrzębi - i ten cwaniak, ten jebitny kozak, wyciągnął rękę, przekręcił miotłę jak Szymanski w czterdziestym drugim i... - zawiesił głos, szukając wzrokiem Theo, o którym opowiadał; to on powinien deklamować wiersze o swoim wielkim sukcesie, o przejęciu kafla w niemal niemożliwej sytuacji i zdobyciu decydującego punktu, gwarantującego im zwycięstwo. Nigdzie jednak nie mógł go dostrzec, wokół kłębiły się dziesiątki znanych twarzy i tuziny obcych, ale w mgle alkoholu nie dostrzegał charakterystycznego profilu ścigającego. - MOORE?! - wrzasnął, lecz jego nawołanie zaginęło w hałasie rozmów, muzyce i wybuchu głośnego śpiewu tuż za jego plecami. Nigdzie obok nie widział tego lepszego Moore'a i nagle odnalezienie go stało się jego nową misją, niemożliwą do zawalenia, priorytetową, od której zależała cała przyszłość. Uniósł rękę, choć tłumek czekający na dokończenie historii, którą przecież oglądali na własne oczy przed dwiema godzinami, donośnym skandowaniem domagał się finału dramatycznego obrazu. - On wam opowie, niech ja go tylko znajdę - mruknął, odbierając jeszcze od poklepującego go po plecach szukającego, sięgającego mu nieco ponad pas, butelkę whisky, wypełnioną do połowy, ale w tym momencie mało go to obchodziło. Alkohol neutralizował ślinę kogokolwiek, kto wcześniej z niej pił, kto by się martwił szklankami, byli tu przecież sami swoi. Prawdziwi (i ci mniej) przyjaciele, dalecy (i bliscy) krewni, narzeczone i dziewczyny, namolne psychofanki i fani z dwudziestoletnim stażem, dziennikarze sportowi, reporterki Czarownicy, kilku polityków i...
I nie było tu Percivala.
Oprócz problemu zbyt cichej muzyki, bolesnego guza - który nabił mu jebany Osiarz tuż po gwizdku, ale Ben nawet go rozumiał, przegrywanie nie było łatwe - oraz równie trudnego kończących się papierosów to kwestia Percivala zaprzątała mu głowę najmocniej. I najbardziej wkurwiająco. Czego się spodziewał? Że nagle pojawi się na trybunach, w wykupionej przez tatusia strefie VIP? Że odwiedzi go w szatni, życząc powodzenia albo że dyskretnie odnajdzie go w klubie, chcąc pokąpać się w sportowej glorii i chwale? Wybaczyłby mu to małostkowe zachowanie, nie skomentowałby go w żaden sposób, Merlin mu świadkiem; byleby tylko się tu pojawił, nie widzieli się przecież setki miesięcy, żadnej sowy, żadnego listu, żadnego wal się, Wright; nic, pustka. Nawet cwaniacka chęć ogrzania się w blasku gwiazdy nie sprawiła, by powrócił do jego życia. Co za pieprzony, śliski, ohydny...
- ...chuj - zaklął, potykając się o jedną z pozostawionych w wąskim korytarzyku miotłę, leżał tu ich cały stos, doskonałe modele, porzucone jak dzieci na drzemkę, niemal przejął się tym widokiem, ale bardziej skupił się na utrzymaniu pionu i wywaleniu z głowy szmaragdowozielonego spojrzenia jakiegoś pieprzonego fagasa, którego imienia przecież nawet nie pamiętał. I na odnalezieniu faceta, którego imię odmieniała przez przypadki teraz cała Anglia.
- Widziałeś Theo? - wrzasnął prosto do ucha drugiego szukającego o pseudonimie Szkocik, którego właśnie minął w korytarzyku wiodącym do toalet i bocznego wyjścia z klubu, ale Szkocik sprawiał wrażenie osoby pozbawionej już nie tylko zmysłu wzroku, ale i słuchu. - Jakiego t e g o ?- wymamrotał tylko, Ben więc klepnął go po plecach i ruszył dalej, popijając z butelki, machając znajomym, szczerząc zęby do robiących mu zdjęcia, wzrokiem jednak dalej szukając jednej sywletki. Znalazł ją dopiero po dobrym kwadransie, wspartą o ścianę gdzieś w zaułku prowadzącym na zaplecze klubu, rozczochrane włosy, przekrzywiona wierzchnia szata Jastrzębi, szczęka, o którą można było się pokaleczyć - Theo fuckingMoore w swej nieskromnej osobie.
- Moore, kurwa, znaleźć się trudniej niż dobrego Osiarza na boisku - zarechotał w ramach powitania, idąc ku Theo z szerokim uśmiechem, nieco chwiejnie, rozświetlony aurą zwycięstwa, z całym światem pod stopami, nieświadom, że planeta zaraz umknie spod skórzanych butów. W tym wąskim przejściu nie było tłumów, dwie rozchichotane kelnerki minęły ich w rytmie jazzowej piosenki, wzywającej wszystkich na parkiet. Ben nawet się nie odwrócił, wyciągając przed siebie rękę z butelką, zamiast jednak podać ją Theo, objął go ramieniem i ścisnął z całych sił, dopiero później wciskając mu szkło do dłoni.- Przed kim się tu ukrywasz, jakaś fanka nie daje ci spokoju? - zatroszczył się, opierając się o ścianę tuż obok niego, mocno kręciło mu się w głowie, ale poczuł, że zalewa go gorąca fala ulgii. Odnalazł Theo, jego misja zakończyła się sukcesem - ale była tylko początkiem.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
let's get this drama started, 1949 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
let's get this drama started, 1949
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach