Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset
Łąki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Łąki
By dostać się na festiwal, należy przenieść się za pomocą przygotowanych na wydarzenia masowe świstoklików lub udać się pieszo z centrum najbliższego miasta na wybrzeże Dorset. Cały teren, gdzie będzie odbywać się wydarzenie, obłożono silnymi zaklęciami ochronnymi oraz uniemożliwiającymi teleportację. Wzgórza w porastają maki i chabry, stanowiące ciekawe kolorystyczne połączenie dla gromadzących się gości. Kilkaset metrów na zachód wyznaczono niewielkie pole namiotowe dla gości z różnych stron świata, chcących spędzić więcej czasu w urokliwym Dorset.
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:06, w całości zmieniany 2 razy
Julius przywitał się skinieniem głową z każdym uczestnikiem festiwalu, którego w jakikolwiek sposób znał, bądź kojarzył, a potem powrócił do słuchania przemówienia Prewettów. Nawet, gdyby ta rodzina walnęła najwspanialszą przemowę świata, on wciąż uważałby, że odstawili chałę. Żenada, myślał o tym wszystkim, będąc jednocześnie zupełnie nieobiektywnym. Przemawiała przez niego zwykła zawiść i zazdrość, która chyba towarzyszy Nottom w tej materii od zarania dziejów. Dodatkowo klątwa płynąca w jego żyłach wciąż napędzała go może nie tyle, co do nikczemnych rzeczy, a co do nieprzychylnych myśli na pewno. Przede wszystkim był szlachcicem, nie zamierzał buczeć, rzucać pochodniami czy wygłaszać protestów pod adresem organizatorów całego przyjęcia. Prawdę powiedziawszy Julius nie do końca był świadom, cóż takiego powinien zrobić i czy dobrze postąpił pojawiając się tutaj. Powinien bojkotwać przedsięwzięcie jak większość jego rodziny, a mimo to zjawił się na polach Weymouth, zastanawiając się nad tym wszystkim. Może po prostu powinien znać swojego wroga?
Tymczasem zaś mowa powitalna została zakończona, zbiegowisko ludzi rozpierzchło się, a on w tłumie ludzi dostrzegł swą ukochaną narzeczoną, która chyba dosłownie chwilę wcześniej natknęła się wzrokiem na jego sylwetkę, bowiem od niej również biło nieskończone szczęście oraz miłość, która zniesie wszystko. Jako gentleman powinien uszanować to, że wcale nie chce się z nim spotykać, lecz jego dwoista teraz natura podpowiedziała mu, że powinien wbijać podskórnie szpile, dopóki się tylko da. Ruszył zatem w kierunku sióstr Malfoy oraz panny Black. Wydaje mi się, że powinien je wszystkie znać, ale kto wie.
- Witam drogie panie - powiedział, ze stonowanym uśmiechem, kiedy już znalazł się przed kobietami. Zapewne zgodnie z etykietą ucałował ich dłonie, nieprzerwanie roztaczając wokół siebie urok typowego Notta, który jednym imponował, innych zaś drażnił. Julius obstawiał, że przynajmniej dwie z obecnych tu niewiast wybiorą bramkę numer dwa.
- Cóż za niesamowity zbieg okoliczności, że się spotykamy w tym paskudnym miejscu - dodał po chwili, zupełnie nie orientując się, że mimowolnie jego opinia ujrzała światło dzienne. - Może zechciałyby panie mnie przyjąć do swego grona, aby te chwile uczynić mi przyjemniejszymi? - zadał ostatecznie pytanie, patrząc po każdej z towarzyszek. Póki co zachowywał się dobrze, starając się sprawiać wrażenie dobrze wychowanego jegomościa. Prawda jest taka, że spinał wszelakie mięśnie oraz zbierał całą silną wolę, aby nadać sobie kształt całkiem znośnego towarzysza. Dzięki temu być może nie zostanie pożarty przez trzy piranie.
Być może.
Tymczasem zaś mowa powitalna została zakończona, zbiegowisko ludzi rozpierzchło się, a on w tłumie ludzi dostrzegł swą ukochaną narzeczoną, która chyba dosłownie chwilę wcześniej natknęła się wzrokiem na jego sylwetkę, bowiem od niej również biło nieskończone szczęście oraz miłość, która zniesie wszystko. Jako gentleman powinien uszanować to, że wcale nie chce się z nim spotykać, lecz jego dwoista teraz natura podpowiedziała mu, że powinien wbijać podskórnie szpile, dopóki się tylko da. Ruszył zatem w kierunku sióstr Malfoy oraz panny Black. Wydaje mi się, że powinien je wszystkie znać, ale kto wie.
- Witam drogie panie - powiedział, ze stonowanym uśmiechem, kiedy już znalazł się przed kobietami. Zapewne zgodnie z etykietą ucałował ich dłonie, nieprzerwanie roztaczając wokół siebie urok typowego Notta, który jednym imponował, innych zaś drażnił. Julius obstawiał, że przynajmniej dwie z obecnych tu niewiast wybiorą bramkę numer dwa.
- Cóż za niesamowity zbieg okoliczności, że się spotykamy w tym paskudnym miejscu - dodał po chwili, zupełnie nie orientując się, że mimowolnie jego opinia ujrzała światło dzienne. - Może zechciałyby panie mnie przyjąć do swego grona, aby te chwile uczynić mi przyjemniejszymi? - zadał ostatecznie pytanie, patrząc po każdej z towarzyszek. Póki co zachowywał się dobrze, starając się sprawiać wrażenie dobrze wychowanego jegomościa. Prawda jest taka, że spinał wszelakie mięśnie oraz zbierał całą silną wolę, aby nadać sobie kształt całkiem znośnego towarzysza. Dzięki temu być może nie zostanie pożarty przez trzy piranie.
Być może.
The devil's in his hole
Julius Nott
Zawód : łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Into the sun the south the north, at last the birds have flown
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie lubił festiwali, nie lubił chmary ludzi, którą nijak się dało ogarnąć wzrokiem, a już tym bardziej nie lubił tysiąca gwiazd, jakie spadły na ziemię i w związku z tym trzeba im było zadawać setki nic niewnoszących pytań. Nie lubił podróży świstoklikiem (jeszcze przez jakiś czas czuł niemal zupełne otępienie), ogółem - więcej nie lubił, niż podobało mu się w aktualnym położeniu. Daniel Krueger, tak, ten mniej lub bardziej znany dziennikarz Proroka Codziennego, był zmuszony wypełnić swoją równie dziennikarską powinność zjawienia się na imprezie organizowanej co roku przez ród Prewettów. Spisać wszystko, zamienić parę słów, by całość skleić w pięknie wyglądający artykuł - zdobiący gazetę czytaną przez setki brytyjskich czarodziejów, którzy na pewno chcieli wiedzieć o każdym rozgrywającym się szczególe. Sam dodatkowo został obdarzony zaszczytem kiszenia się w eleganckich ciuchach; miał wrażenie, że wszystkie promienie słońca skupiają się centralnie na nim, powodując ogarnianie każdej komórki ciała falą nieprzyjemnego ciepła. Wypuścił powietrze z ust i rozejrzał się po tłumie. Chętnie zignorowałby całą przemowę, ale zawodowy obowiązek nakazywał mu chłonąć wszystkie szczegóły - wysłuchał więc opowiastki o miłości, która miała mniej więcej taką wartość, jak bajki opowiadane na dobranoc dzieciom. Ech, ci arystokraci i ich wielkie legendy. Oraz wszechobecna siła miłości.
Atmosfera mimo wszystko była ciekawa i gdyby nie fakt, że przyszedł tutaj samotnie, w charakterze przedstawiciela mediów, zapewne miałby lepszą opinię o festiwalu. Ale było, jak było (plus te tłumy, do jasnej ciasnej!), dlatego pospiesznie postanowił ruszyć przed siebie, by znaleźć sobie jakieś dogodne miejsce. Kartki notatnika świeciły póki co pustkami - za niedługo miały zapełnić się linijkami tekstu w formie cytatów i różnych uwag. Dwie strony skleiły się, spróbował coś z nimi zrobić, popychany ze wszystkich stron przez idących ludzi. Część brnęła wedle własnego uznania, kompletnie nie licząc się z tym, że po bokach mógł ktoś stać i oberwać zupełnie niespodziewanie w brzuch.
-Nosz... - urwał, powstrzymując się przed losowym wulgaryzmem, który usilnie chciał wydobyć się z jego gardła. Chwilowy upust nerwów, ot co. Miał już dość ciągłego potrącania i tym samym robienia za popychadło.
Przez zgrupowania ludzi należało jednak jakoś przebrnąć. Liczył cicho, że oszuka przeznaczenie i postanowił udać się nieco bardziej okrężną drogą, jakoś zgrabnie wymijając stojące na drodze sylwetki. Przez moment jednak został przyblokowany - i ten moment był wystarczający, aby rozejrzeć się dookoła, w celu znalezienia kolejnej, mniej zatłoczonej trasy.
I wtedy pożałował, że odwrócił wzrok właśnie w tę stronę. Oj, bardzo pożałował, bo granica dzieląca go od wyjścia na prześladowcę została przekroczona już dawno temu.
Atmosfera mimo wszystko była ciekawa i gdyby nie fakt, że przyszedł tutaj samotnie, w charakterze przedstawiciela mediów, zapewne miałby lepszą opinię o festiwalu. Ale było, jak było (plus te tłumy, do jasnej ciasnej!), dlatego pospiesznie postanowił ruszyć przed siebie, by znaleźć sobie jakieś dogodne miejsce. Kartki notatnika świeciły póki co pustkami - za niedługo miały zapełnić się linijkami tekstu w formie cytatów i różnych uwag. Dwie strony skleiły się, spróbował coś z nimi zrobić, popychany ze wszystkich stron przez idących ludzi. Część brnęła wedle własnego uznania, kompletnie nie licząc się z tym, że po bokach mógł ktoś stać i oberwać zupełnie niespodziewanie w brzuch.
-Nosz... - urwał, powstrzymując się przed losowym wulgaryzmem, który usilnie chciał wydobyć się z jego gardła. Chwilowy upust nerwów, ot co. Miał już dość ciągłego potrącania i tym samym robienia za popychadło.
Przez zgrupowania ludzi należało jednak jakoś przebrnąć. Liczył cicho, że oszuka przeznaczenie i postanowił udać się nieco bardziej okrężną drogą, jakoś zgrabnie wymijając stojące na drodze sylwetki. Przez moment jednak został przyblokowany - i ten moment był wystarczający, aby rozejrzeć się dookoła, w celu znalezienia kolejnej, mniej zatłoczonej trasy.
I wtedy pożałował, że odwrócił wzrok właśnie w tę stronę. Oj, bardzo pożałował, bo granica dzieląca go od wyjścia na prześladowcę została przekroczona już dawno temu.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jej rozważania na temat miłości, jej siły i potrzeby nie trwały długo. W oczy kuł ją widok par, a w jej głowie ciągle czaiła się przerażająca myśl, że jedną z nich może być Rudolf z Morgan. Roześmiani, trzymający się za ręce i wymieniający się spostrzeżeniami, nachylając się do jednego i drugiego, niejako błyszcząc intymnością relacji i poziomem wzajemnego spoufalenia. Nie miałaby pojęcia jak się zachować. I chyba kompletnie zwinęłaby manatki i ewakuowała się czym prędzej z ich otoczenia. Miała nadzieję, że to się rozsypie. W życiu nie trzymała za nic mocniej kciuków. Mimo że Brand był jej przyjacielem, to nie mogła dostrzec w jaki sposób związek z Harpią mógł być dla niego dobry. Albo nie chciała po prostu tego zobaczyć. I niejako jeden z powodów, dla którego do tematu uczuć podchodziła ze sporą dawką rezerwy i krytyką. Dla niej nic wspaniałego się z tego nie urodziło. Emocje niosły za sobą ból, smutek, nieszczęście i okropną gorycz.
Ale był festiwal. Miała szansę na zapomnienie o tym. Mogła odrobinę zaszaleć, spotkać tłumy ludzi i być może w końcu dać sobie z tym spokój. Bo powinna. I to już dawno. I właściwie w tym momencie podjęła decyzję, że tak będzie. Kategorycznie. Była profesjonalistką. Miała inne kręgi, na których mogła się skupić. Quidditch. Rozrywki. Ten głupi festiwal. I oglądanie cholernych fajerwerków. A także uśmiechanie się do fanów, którzy - jeśli się odważyli - poprosili o kilka autografów czy zdjęć. I gdy pożegnała "ostatniego" zainteresowanego, już miała zamiar zbliżyć się do straganu ze świecidełkami, niejako budząc w sobie instynkt sroki, jednak najpierw musiała się przebić przez tłum ludzi. I gdy udało jej się już wydostać na zewnątrz i była bliska celu, poczuła, jak nagle coś ją zatrzymuje. Może za pomocą wektorów, a może z powodu zwykłego czucia, poczuła pociągnięcie w talii, które brało się gdzieś z dołu. I była przekonana, że to być może jakieś dziecko ciągnie ją za sukienkę, ale w momencie, gdy wzrokiem odszukała źródło jej problemu, okazało się, że to but jakiegoś jegomościa przydepnął rąbek jej sukienki.
Już w tym momencie poczuła zirytowanie. Ale gdy podniosła wzrok i zauważyła tak dobrze znaną i znienawidzoną facjatę, poczuła, że nagle po prostu płonie ze złości. Daniel Krueger. Mogłaby temu człowiekowi przypisać z łatwością wszystkie przymiotniki o pejoratywnym znaczeniu. Chyba o nikim nie miała tak niskiego mniemania jak o nim. Otworzyła usta, na chwilę wstrzymując się przed wydaniem jakiegokolwiek dźwięku i po prostu wpatrywała się wściekle w twarz winowajcy, niejako dając mu zapowiedź tego, co się za chwilę stanie.
-Jak pan śmie!-wykierowała w jego stronę głośne słowa, by po chwilę go... od siebie odepchnąć, by niejako się uwolnić. Miała nadzieję, że zaskoczenie pomoże i że będzie mogła się cofnąć o dwa kroki.-Najpierw list, a potem mnie pan tak bezczelnie prześladuje?! A co potem?! Włamie mi się pan do domu?!-zapytała gniewnie, nagle decydując się na krok w jego kierunki i niejako zmierzenie się z nim. Emanowała z niej taka negatywna aura, że nią samą mogłaby kogoś położyć na ziemię.-Niech pan się LECZY, bo bez wątpienia opieka specjalisty jest w pana przypadku NIEZBĘDNA.-syknęła przez zęby, wyciągając szyję w jego kierunku.-Ciekawe jak pańscy pracodawcy zapatrują się na pańskie ZBOCZENIA! Nie ma pan ani krzty godności! NIC!
Ale był festiwal. Miała szansę na zapomnienie o tym. Mogła odrobinę zaszaleć, spotkać tłumy ludzi i być może w końcu dać sobie z tym spokój. Bo powinna. I to już dawno. I właściwie w tym momencie podjęła decyzję, że tak będzie. Kategorycznie. Była profesjonalistką. Miała inne kręgi, na których mogła się skupić. Quidditch. Rozrywki. Ten głupi festiwal. I oglądanie cholernych fajerwerków. A także uśmiechanie się do fanów, którzy - jeśli się odważyli - poprosili o kilka autografów czy zdjęć. I gdy pożegnała "ostatniego" zainteresowanego, już miała zamiar zbliżyć się do straganu ze świecidełkami, niejako budząc w sobie instynkt sroki, jednak najpierw musiała się przebić przez tłum ludzi. I gdy udało jej się już wydostać na zewnątrz i była bliska celu, poczuła, jak nagle coś ją zatrzymuje. Może za pomocą wektorów, a może z powodu zwykłego czucia, poczuła pociągnięcie w talii, które brało się gdzieś z dołu. I była przekonana, że to być może jakieś dziecko ciągnie ją za sukienkę, ale w momencie, gdy wzrokiem odszukała źródło jej problemu, okazało się, że to but jakiegoś jegomościa przydepnął rąbek jej sukienki.
Już w tym momencie poczuła zirytowanie. Ale gdy podniosła wzrok i zauważyła tak dobrze znaną i znienawidzoną facjatę, poczuła, że nagle po prostu płonie ze złości. Daniel Krueger. Mogłaby temu człowiekowi przypisać z łatwością wszystkie przymiotniki o pejoratywnym znaczeniu. Chyba o nikim nie miała tak niskiego mniemania jak o nim. Otworzyła usta, na chwilę wstrzymując się przed wydaniem jakiegokolwiek dźwięku i po prostu wpatrywała się wściekle w twarz winowajcy, niejako dając mu zapowiedź tego, co się za chwilę stanie.
-Jak pan śmie!-wykierowała w jego stronę głośne słowa, by po chwilę go... od siebie odepchnąć, by niejako się uwolnić. Miała nadzieję, że zaskoczenie pomoże i że będzie mogła się cofnąć o dwa kroki.-Najpierw list, a potem mnie pan tak bezczelnie prześladuje?! A co potem?! Włamie mi się pan do domu?!-zapytała gniewnie, nagle decydując się na krok w jego kierunki i niejako zmierzenie się z nim. Emanowała z niej taka negatywna aura, że nią samą mogłaby kogoś położyć na ziemię.-Niech pan się LECZY, bo bez wątpienia opieka specjalisty jest w pana przypadku NIEZBĘDNA.-syknęła przez zęby, wyciągając szyję w jego kierunku.-Ciekawe jak pańscy pracodawcy zapatrują się na pańskie ZBOCZENIA! Nie ma pan ani krzty godności! NIC!
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Poczułam szarpnięcie i już chwilę później stałam wśród mile pachnących kwiatów w towarzystwie zauroczonej otaczającym nas krajobrazem Lyri oraz raczej niezadowolonego Garretta. Widać było, że się stara, że usilnie pragnie dotrzymać złożonej mi obietnicy, że chce pokazać, jaka z nas kochana parka. Problem w tym, że czułam się dziwnie z takim Garrettem u boku i wiedziałam, że Czarownica będzie miała kolejny ubaw ze mnie, jeśli tego nie naprawię. Czy miałam dać radę?
Hej! Niemal to osiągnęliśmy! – pragnęłam sobie przypomnieć. Tę miłą atmosferę... Podczas pierwszego spotkania. Miałam nadzieję, że moje zachowanie na obiedzie nie zniszczyło naszej relacji na tyle, że usunęło ono jakichkolwiek luzów między nami, które zdążyły się narodzić tamtego dnia, gdy to tak niezręcznie wylądowaliśmy wśród wierzb. Teraz znów towarzyszyła nam przepiękna natura. Może powinniśmy się jej oddać? W jej dobrotliwe ramiona? Pogoda była piękna. Miałam nadzieję, że nie podkreśla w zły sposób bladości mej cery.
Skorzystałam z zaproponowanego delikatnym gestem ramienia. Ujęłam je jeszcze bardziej delikatnie, jak gdybym była tymi kwiatami, które poddawały się byle podmuchom wiatru i uśmiechnęłam się, chłonąc rześkie powietrze. Jakby nie patrzeć, kolejna pełnia minęła, a ja nadal żyłam, stałam właśnie pośród kwiatów w towarzystwie swego narzeczonego i... Cóż, żyć, nie umierać. Nie umierać... Jeśli natchnę siebie, jeśli uda mi się to zrobić, Weasley nie będzie problemem, prawda?
Tylko co, jeśli jednak umierać? Umierać być chciała, jeśli wziąć pod uwagę chociażby strój krewnego, który ukazał się moim oczom chwilę po przybyciu. Wygląd Alexandra dawał wiele do życzenia... Przywitałam się z nim jednak skinieniem głowy, by potem zostawić rozradowaną jego przybyciem Lyrę wraz z nim i oddalić się z Garrettem dalej. Nie chcieliśmy przecież tym dwom urwisom przeszkadzać... Poza tym robiło się wokół nich zamieszanie, które kompletnie mnie ignorowało. Czemu oczka otoczenia zawsze pomijały moją osobę? Czyżbym przez te paskudne wilkołactwo stała się marą? Upiorem zlewającym się z tłem?
Uśmiech, Diano! Uśmiech! – jedyna rzecz, która mogła mnie w tej chwili uratować. Z pewnością.
– Co myślisz o tym miejscu? – odezwałam się, przerywając ciszę. – Oprócz tego, że przepięknie tu... – dodałam, uśmiechając się lekko i nieco melancholijnie.
Hej! Niemal to osiągnęliśmy! – pragnęłam sobie przypomnieć. Tę miłą atmosferę... Podczas pierwszego spotkania. Miałam nadzieję, że moje zachowanie na obiedzie nie zniszczyło naszej relacji na tyle, że usunęło ono jakichkolwiek luzów między nami, które zdążyły się narodzić tamtego dnia, gdy to tak niezręcznie wylądowaliśmy wśród wierzb. Teraz znów towarzyszyła nam przepiękna natura. Może powinniśmy się jej oddać? W jej dobrotliwe ramiona? Pogoda była piękna. Miałam nadzieję, że nie podkreśla w zły sposób bladości mej cery.
Skorzystałam z zaproponowanego delikatnym gestem ramienia. Ujęłam je jeszcze bardziej delikatnie, jak gdybym była tymi kwiatami, które poddawały się byle podmuchom wiatru i uśmiechnęłam się, chłonąc rześkie powietrze. Jakby nie patrzeć, kolejna pełnia minęła, a ja nadal żyłam, stałam właśnie pośród kwiatów w towarzystwie swego narzeczonego i... Cóż, żyć, nie umierać. Nie umierać... Jeśli natchnę siebie, jeśli uda mi się to zrobić, Weasley nie będzie problemem, prawda?
Tylko co, jeśli jednak umierać? Umierać być chciała, jeśli wziąć pod uwagę chociażby strój krewnego, który ukazał się moim oczom chwilę po przybyciu. Wygląd Alexandra dawał wiele do życzenia... Przywitałam się z nim jednak skinieniem głowy, by potem zostawić rozradowaną jego przybyciem Lyrę wraz z nim i oddalić się z Garrettem dalej. Nie chcieliśmy przecież tym dwom urwisom przeszkadzać... Poza tym robiło się wokół nich zamieszanie, które kompletnie mnie ignorowało. Czemu oczka otoczenia zawsze pomijały moją osobę? Czyżbym przez te paskudne wilkołactwo stała się marą? Upiorem zlewającym się z tłem?
Uśmiech, Diano! Uśmiech! – jedyna rzecz, która mogła mnie w tej chwili uratować. Z pewnością.
– Co myślisz o tym miejscu? – odezwałam się, przerywając ciszę. – Oprócz tego, że przepięknie tu... – dodałam, uśmiechając się lekko i nieco melancholijnie.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Selina Lovegood. Nie było drugiego imienia i nazwiska, które wzbudzałoby w nim tyle zwyczajnej, najszczerszej niechęci, szargającej resztki i tak zwykle słabych nerwów. Uosobienie wszystkiego, co najgorsze - wredna, stara panna, której ego sięgało od stóp do kosmosu. Jakkolwiek na kobiety zwykł patrzeć inaczej, tutaj mógł co najwyżej dostrzec kłęby negatywnych emocji, jakie roztaczały się z siejącego nienawiść wzroku (gdyby mógł zabijać, pewnie wszyscy w jego zasięgu już dawno padliby trupem). Nie, to nie tak, że jej szczerze nienawidził, albo w ludzkiej wredności życzył czegoś złego. Ona była po prostu uporczywa, pojawiała się niczym widmo klątwy w najmniej odpowiednich momentach. Cholerna, rozpuszczona gwiazdeczka. Już wolałby rozmawiać z całym szeregiem arystokratów, którzy opowiadaliby mu jakże interesujące fakty ze swojego życia monotonnym, pełnym szlacheckiego znudzenia głosem.
Nie miał pojęcia, jakim cudem znów spotkało go owe nieszczęście. Nawet nie zastanawiał się zbytnio, dokąd idzie, ani tym bardziej nie rozglądał po tłumach. A mimo to pojawiła się ONA. Obdarzył ją chłodnym, pełnym swoistej dezaprobaty spojrzeniem, z których konkretną emocją mogła być co najwyżej obojętność. Oczywiście zołza musiała rozdziawić swą paszczę, krzycząc tak donośnie, że pewnie słyszano ją w promieniu kilku kilometrów. W tej chwili zapragnął wyciągnąć różdżkę i rzucić Silencio, w sumie... To nie byłby taki głupi pomysł - musi go kiedyś wypróbować.
- Dwa tony ciszej - odparł, zdoławszy jakoś utrzymać równowagę. Niech ją dementorzy, tego zachowania akurat się nie spodziewał. Gdyby zmusiła go do upadku, od razu mógłby poprosić o łopatę i pogrzebać siebie oraz swoją męską dumę, która w tym momencie przestałaby istnieć. Tak łatwo się nie da, niech sobie nie myśli. - To festiwal a nie pastwisko, jeśli nie zdążyła pani zauważyć. - Zmarszczył brwi.
- List był pomyłką, nie mam zamiaru więcej się tłumaczyć. - Powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Co ta kobieta sobie myśli? Postanowił jednak pójść w jej ślady, ot, ze zwykłej złośliwości, która zawsze się gdzieś kryła w głębi jego duszy. Zbliżył się do niej specjalnie, tak że mogła z pewnością poczuć na skórze jego miarowy oddech. - Bo ja naprawdę o niczym nie marzę, panienko. - Ostatnie słowo zaakcentował z przekąsem, cały przepełniony ironicznym rozbawieniem. - A chciałaby pani, żebym przyszedł?
Robił wszystko, by być jak najbardziej niewzruszonym, jakby cała napaść i przytłoczenie całą wściekłością Lovegood, odbijało się od niego niczym od niewidzialnej bariery. Jeśli nie zauważy jego zdenerwowania (już w sumie sam nie wiedział, czy powinien być bardziej wściekły czy zwyczajnie wyśmiewać owy absurd), nie osiągnie tego, co zapewne chciałaby zdobyć.
- Co do zboczeń, nie byłbym taki pewien. Powiedziałbym to samo o pani - rzucił bez najmniejszego wahania. - Bo gdyby spojrzeć na sytuację z mojej strony... Co jeśli wszystko ma się odwrotnie? Jeśli w rzeczywistości TO PANI mnie nachodzi i zatrzymuje moją korespondencję? - Przekrzywił nieco głowę i omiótł spojrzeniem ogół jej całej sylwetki. Wiedział, jak na nią to zadziała. Specjalnie dolewał oliwy do ognia. - Mam cały pusty notatnik, zawsze mogę coś ciekawego napisać.
Nie miał pojęcia, jakim cudem znów spotkało go owe nieszczęście. Nawet nie zastanawiał się zbytnio, dokąd idzie, ani tym bardziej nie rozglądał po tłumach. A mimo to pojawiła się ONA. Obdarzył ją chłodnym, pełnym swoistej dezaprobaty spojrzeniem, z których konkretną emocją mogła być co najwyżej obojętność. Oczywiście zołza musiała rozdziawić swą paszczę, krzycząc tak donośnie, że pewnie słyszano ją w promieniu kilku kilometrów. W tej chwili zapragnął wyciągnąć różdżkę i rzucić Silencio, w sumie... To nie byłby taki głupi pomysł - musi go kiedyś wypróbować.
- Dwa tony ciszej - odparł, zdoławszy jakoś utrzymać równowagę. Niech ją dementorzy, tego zachowania akurat się nie spodziewał. Gdyby zmusiła go do upadku, od razu mógłby poprosić o łopatę i pogrzebać siebie oraz swoją męską dumę, która w tym momencie przestałaby istnieć. Tak łatwo się nie da, niech sobie nie myśli. - To festiwal a nie pastwisko, jeśli nie zdążyła pani zauważyć. - Zmarszczył brwi.
- List był pomyłką, nie mam zamiaru więcej się tłumaczyć. - Powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Co ta kobieta sobie myśli? Postanowił jednak pójść w jej ślady, ot, ze zwykłej złośliwości, która zawsze się gdzieś kryła w głębi jego duszy. Zbliżył się do niej specjalnie, tak że mogła z pewnością poczuć na skórze jego miarowy oddech. - Bo ja naprawdę o niczym nie marzę, panienko. - Ostatnie słowo zaakcentował z przekąsem, cały przepełniony ironicznym rozbawieniem. - A chciałaby pani, żebym przyszedł?
Robił wszystko, by być jak najbardziej niewzruszonym, jakby cała napaść i przytłoczenie całą wściekłością Lovegood, odbijało się od niego niczym od niewidzialnej bariery. Jeśli nie zauważy jego zdenerwowania (już w sumie sam nie wiedział, czy powinien być bardziej wściekły czy zwyczajnie wyśmiewać owy absurd), nie osiągnie tego, co zapewne chciałaby zdobyć.
- Co do zboczeń, nie byłbym taki pewien. Powiedziałbym to samo o pani - rzucił bez najmniejszego wahania. - Bo gdyby spojrzeć na sytuację z mojej strony... Co jeśli wszystko ma się odwrotnie? Jeśli w rzeczywistości TO PANI mnie nachodzi i zatrzymuje moją korespondencję? - Przekrzywił nieco głowę i omiótł spojrzeniem ogół jej całej sylwetki. Wiedział, jak na nią to zadziała. Specjalnie dolewał oliwy do ognia. - Mam cały pusty notatnik, zawsze mogę coś ciekawego napisać.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Samym świętą nie mogła niczego zarzucić, ale ludzie zachowywali się jeszcze gorzej w czasie ich trwania niż normalnie. Wszyscy musieli być wtedy tacy uśmiechnięci, pozbawieni trosk, po prostu szczęśliwi. Rozmawiało się tylko na przyjemne tematy, aby nie psuć nastroju. Wydawało jej się to tak sztuczne, ale zaraz nachodziła ją refleksja, że może Ci ludzie naprawdę lubią to wszystko, a ona swoim pesymizmem szuka w tym wszystkim drugiego dna. W końcu nawet znała arystokratki, których jedynym celem życiowym było wyjścia za mąż, urodzenie dziecka itd. Nie mogła odbierać im do tego możliwości, bo sama pragnęła czegoś innego, bo wyszłaby na hipokrytkę, którą mimo wszystko po części była. Nawet ona lubiła na swój sposób święta, ale te w domowym zaciszu, gdy nie musieli wychodzić na żadne przyjęcia, a po prostu siedzieli razem. Albo takie, których głównym celem była zabawa czyli dokładnie takie na jakim była obecnie.
- Jest prekursorem, Inaro.- wyjaśniła wolno i dobitnie. - Wygląda jak amerykański mugol, który zbił fortunę na rozkręceniu barów z szybkim jedzeniem, tylko jeszcze nie zdążył utyć. Tak sobie przynajmniej wyobrażam sobie Jankesów i ich amerykański sen. – dodała nadał całkiem poważnie, ale trudno było się nie uśmiechnąć mając taki widok przed sobą. Popatrzyła zaskoczona na Carrow, która chyba wypiła za dużo i zaczęła rzucać butami. – Ja rozumiem, że możesz mu zazdrościć, ale naprawdę nie ma czego. Buty są całkiem użytecznie. – poradziła jej, a następnie popatrzyła zaskoczona na ofiarę buta Inary. Jakież ona miała szczęście- jej ulubiony kuzyn, który z całą pewnością nie miał ochoty z nią zobaczyć . Od ich ostatniego spotkania, które przebiegło równie chłodno jak można się było spodziewać, nie myślała za dużo o swoim kuzynie. Jedyne wyjątki stanowiły usłyszane plotki jakoby był w bliskich relacjach z tą Raven, ale jakoś nie potrafiła uwierzyć, żeby jej kuzyn zainteresował się kimś tak nudnym i nijakim. I oczywiście nie miała zamiaru go o to pytać, jego sprawa co za przybłędą się zaopiekował. – Colin, też się cieszę, że Cię widzę. – powiedziała to z taką ilością entuzjazmu jaką w ogóle potrafiła z siebie wykrzesać. Była pewna, że dookoła krążyły te hieny– fotoreporterzy, którzy tylko czekali i węszyli, a ona nie chciała grać głównej roli w stworzonym przez nich skandalu. – Nie wiem czy miałeś okazje poznać moją przyjaciółkę Inarę Carrow. – Teraz naprawdę mogłaby konkurować ze wszystkimi Pannami Yexley, Malfoy czy jakie jeszcze szczyciły się tym mianem. –Inaro, na pewno nie jeden raz wspominałam Ci o moim drogim kuzynie. - Tym razem zwróciła się do przyjaciółki będąc pewna, że na pewno kiedyś coś mówiła o tym członku swojej rodziny. Była ciekawa co też skłoniło go do przybycia do tego wypełnionego arystokracją i ludźmi miejsca. Biedny, miał jeszcze takiego pecha, że od razu trafił na nią. Jednak co krew to nie woda. – Jak wam się podobało rozpoczęcie? Młody Prewett się sprawdził? – zagadnęła nadal podtrzymując rozmowę, choć wiedziała, że mężczyzna wolałby uciec. Jednak ta wiedza sprawiała jej dziwną przyjemność, może zaraz zaproponuje mu wspólne smakowanie trunków..
- Jest prekursorem, Inaro.- wyjaśniła wolno i dobitnie. - Wygląda jak amerykański mugol, który zbił fortunę na rozkręceniu barów z szybkim jedzeniem, tylko jeszcze nie zdążył utyć. Tak sobie przynajmniej wyobrażam sobie Jankesów i ich amerykański sen. – dodała nadał całkiem poważnie, ale trudno było się nie uśmiechnąć mając taki widok przed sobą. Popatrzyła zaskoczona na Carrow, która chyba wypiła za dużo i zaczęła rzucać butami. – Ja rozumiem, że możesz mu zazdrościć, ale naprawdę nie ma czego. Buty są całkiem użytecznie. – poradziła jej, a następnie popatrzyła zaskoczona na ofiarę buta Inary. Jakież ona miała szczęście- jej ulubiony kuzyn, który z całą pewnością nie miał ochoty z nią zobaczyć . Od ich ostatniego spotkania, które przebiegło równie chłodno jak można się było spodziewać, nie myślała za dużo o swoim kuzynie. Jedyne wyjątki stanowiły usłyszane plotki jakoby był w bliskich relacjach z tą Raven, ale jakoś nie potrafiła uwierzyć, żeby jej kuzyn zainteresował się kimś tak nudnym i nijakim. I oczywiście nie miała zamiaru go o to pytać, jego sprawa co za przybłędą się zaopiekował. – Colin, też się cieszę, że Cię widzę. – powiedziała to z taką ilością entuzjazmu jaką w ogóle potrafiła z siebie wykrzesać. Była pewna, że dookoła krążyły te hieny– fotoreporterzy, którzy tylko czekali i węszyli, a ona nie chciała grać głównej roli w stworzonym przez nich skandalu. – Nie wiem czy miałeś okazje poznać moją przyjaciółkę Inarę Carrow. – Teraz naprawdę mogłaby konkurować ze wszystkimi Pannami Yexley, Malfoy czy jakie jeszcze szczyciły się tym mianem. –Inaro, na pewno nie jeden raz wspominałam Ci o moim drogim kuzynie. - Tym razem zwróciła się do przyjaciółki będąc pewna, że na pewno kiedyś coś mówiła o tym członku swojej rodziny. Była ciekawa co też skłoniło go do przybycia do tego wypełnionego arystokracją i ludźmi miejsca. Biedny, miał jeszcze takiego pecha, że od razu trafił na nią. Jednak co krew to nie woda. – Jak wam się podobało rozpoczęcie? Młody Prewett się sprawdził? – zagadnęła nadal podtrzymując rozmowę, choć wiedziała, że mężczyzna wolałby uciec. Jednak ta wiedza sprawiała jej dziwną przyjemność, może zaraz zaproponuje mu wspólne smakowanie trunków..
Zawodniczka Os nigdy nie miała cierpliwości. Za grosz. Nie potrafiła też trzymać nerwów na wodzy, mimo że zrobiła się nieco odporniejsza i nauczyła się, że czasem lekkie wycofanie się i perfidne zagranie komuś na nerwach przynosi lepsze efekty. To ktoś tracił resztki spokoju i atakował ją nagłym wybuchem, a ona mogła się wtedy tylko śmiać, ciesząc się wygraną. Tym razem jednak zachowała się inaczej. Wybuchnęła ognistym temperamentem, nawet się nie zastanawiając nad tym, co robi. Czy oznaczało to, że straciła przewagę nad sytuacją? Cóż, w jej wypadku czasem zaufanie instynktom i czystym, gniewnym emocjom pomagało. Zwłaszcza, jeśli jej "przeciwnik" mógł się pochwalić podobnym do niej, gorącym charakterem.
I była przekonana, że z panem redaktorem Proroka Codziennego jest podobnie. Ścierali się nagminnie i często, nierzadko dużo częściej niżby chcieli. Selina nawet wypracowała sobie teorię, że ten bydlak pojawiał się w momentach, w których ona chciała jak najbardziej unikać takich emocji. Zawsze był oliwą, która była dolewana do beznadziejnego dnia. Albo skazą na idealnym popołudniu. Nie było spotkania, którego by nie zepsuł swoją obecnością. Był złym omenem. Zasrany ponurak, festiwal też jej obrzydzi?!
Nie cierpiała tego, w jaki sposób uważał, że jest ponad nią. W jaki sposób rościł sobie prawo do szacunku, mimo że według niej wartość jego osoby mogła porównać do mrówki. Jedna z tysięcy, nic nie znacząca. A jednak niesamowicie wręcz upierdliwa. Cholera jasna, ten człowiek był po prostu wrzodem na Merliniej dupie! I to spojrzenie, którym ją obdarzył. Zupełnie, jakby to ona była źródłem wszystkich jego nieszczęść, a nie on jej!
-Będę mówić tak głośno, jak mi się podoba, TY CHOLERNY SZOWINISTO. Myślisz, że skoro jesteś mężczyzną to nagle masz władzę nad każdą kobietą?!-ton głośniej, a do tego wymachiwanie rękoma w gwałtownych, rozemocjonowanych gestach. Daniel zdecydowanie podążał w złym kierunku. Bo był na świetnej drodze, by doprowadzić ją do białej gorączki. Jeszcze trochę, a złapie go za gardło i wydusi z niego ostatnie dechy w amoku.
Na jego kolejne słowa zazgrzytała zębami.
-Jeszcze manier będzie mnie pan uczył?-prawie warknęła, czując, że jest na skraju.
Nie miała pojęcia czy po tej Ziemi chodził człowiek, który równie szybko doprowadziłby ją do tak gorącej nienawiści i czystej złości.
-Oczywiście, że był pomyłką.-powiedziała, a na jej twarzy był grymas ze skrzyżowania odrzucenia i niechęci.-Nie musi pa...-kontynuowała w równie gniewnym tonie, gdy nagle zamarła, nie na sam wydźwięk pytania, które zawisło w powietrzu, ale na dziwny obraz w głowie i nagle ściśnięcie pewnych mięśni. Mrugnęła pojedynczo, zaskoczona, zanim zdołała przywrócić twarzy ten sam wyraz.
Co do cholery...!
Ten oddech na skórze wydał się jej tak niepokojąco znajomy, że wgapiała się z niezrozumieniem w autora tego szoku.
Czy chciała żeby przyszedł? To niedorzeczne! A mimo to milczała, kompletnie zagubiona we własnym umyśle, który zaczął podsuwać dziwne obrazy. Jakby wspomnienia, które ukazywały podobną ewentualność. Ale Selina Lovegood była przekonana, że nigdy nie była na tyle perwersyjna, by dać sobie zakneblować usta, a następnie odliczać...
Zamknęła oczy, próbując odrzucić ten widok od siebie. Przywołała uczucia obrzydzenia, wyobrażając sobie najgorsze rzeczy, jakie spotkała w życiu.
-JA pana nachodzę?!-otrząsnęła się w końcu, oburzona.-Może jeszcze oprowadzam pańską sowę?! I... wpuszczam do głowy nieprzyzwoite myśli?!-dorzuciła do puli, czując, że zasycha jej w gardle i traci na tupecie.-Może niech pan spróbuje...-spojrzała na niego, próbując włożyć w to taką samą emocję jak na początku, jednak, gdy jej wzrok zatrzymał się na jego twarzy, pokazała się kolejna wizja. Przerwała na moment. By po chwili zmierzyć go wzrokiem, na tyle nieprzychylnym i gardzącym na ile potrafiła.-...opisać przypadłość własnej choroby psychicznej i zboczeń? Z pewnością zainteresuje to wielu magopsychiatrów.-stwierdziła gorzko, unosząc brodę do góry.
To tylko sen. To był tylko piekielny sen, wywołany tym cholernym listem i pokręconym umysłem. Merlinie, może ona też traciła zmysły?!
I była przekonana, że z panem redaktorem Proroka Codziennego jest podobnie. Ścierali się nagminnie i często, nierzadko dużo częściej niżby chcieli. Selina nawet wypracowała sobie teorię, że ten bydlak pojawiał się w momentach, w których ona chciała jak najbardziej unikać takich emocji. Zawsze był oliwą, która była dolewana do beznadziejnego dnia. Albo skazą na idealnym popołudniu. Nie było spotkania, którego by nie zepsuł swoją obecnością. Był złym omenem. Zasrany ponurak, festiwal też jej obrzydzi?!
Nie cierpiała tego, w jaki sposób uważał, że jest ponad nią. W jaki sposób rościł sobie prawo do szacunku, mimo że według niej wartość jego osoby mogła porównać do mrówki. Jedna z tysięcy, nic nie znacząca. A jednak niesamowicie wręcz upierdliwa. Cholera jasna, ten człowiek był po prostu wrzodem na Merliniej dupie! I to spojrzenie, którym ją obdarzył. Zupełnie, jakby to ona była źródłem wszystkich jego nieszczęść, a nie on jej!
-Będę mówić tak głośno, jak mi się podoba, TY CHOLERNY SZOWINISTO. Myślisz, że skoro jesteś mężczyzną to nagle masz władzę nad każdą kobietą?!-ton głośniej, a do tego wymachiwanie rękoma w gwałtownych, rozemocjonowanych gestach. Daniel zdecydowanie podążał w złym kierunku. Bo był na świetnej drodze, by doprowadzić ją do białej gorączki. Jeszcze trochę, a złapie go za gardło i wydusi z niego ostatnie dechy w amoku.
Na jego kolejne słowa zazgrzytała zębami.
-Jeszcze manier będzie mnie pan uczył?-prawie warknęła, czując, że jest na skraju.
Nie miała pojęcia czy po tej Ziemi chodził człowiek, który równie szybko doprowadziłby ją do tak gorącej nienawiści i czystej złości.
-Oczywiście, że był pomyłką.-powiedziała, a na jej twarzy był grymas ze skrzyżowania odrzucenia i niechęci.-Nie musi pa...-kontynuowała w równie gniewnym tonie, gdy nagle zamarła, nie na sam wydźwięk pytania, które zawisło w powietrzu, ale na dziwny obraz w głowie i nagle ściśnięcie pewnych mięśni. Mrugnęła pojedynczo, zaskoczona, zanim zdołała przywrócić twarzy ten sam wyraz.
Co do cholery...!
Ten oddech na skórze wydał się jej tak niepokojąco znajomy, że wgapiała się z niezrozumieniem w autora tego szoku.
Czy chciała żeby przyszedł? To niedorzeczne! A mimo to milczała, kompletnie zagubiona we własnym umyśle, który zaczął podsuwać dziwne obrazy. Jakby wspomnienia, które ukazywały podobną ewentualność. Ale Selina Lovegood była przekonana, że nigdy nie była na tyle perwersyjna, by dać sobie zakneblować usta, a następnie odliczać...
Zamknęła oczy, próbując odrzucić ten widok od siebie. Przywołała uczucia obrzydzenia, wyobrażając sobie najgorsze rzeczy, jakie spotkała w życiu.
-JA pana nachodzę?!-otrząsnęła się w końcu, oburzona.-Może jeszcze oprowadzam pańską sowę?! I... wpuszczam do głowy nieprzyzwoite myśli?!-dorzuciła do puli, czując, że zasycha jej w gardle i traci na tupecie.-Może niech pan spróbuje...-spojrzała na niego, próbując włożyć w to taką samą emocję jak na początku, jednak, gdy jej wzrok zatrzymał się na jego twarzy, pokazała się kolejna wizja. Przerwała na moment. By po chwili zmierzyć go wzrokiem, na tyle nieprzychylnym i gardzącym na ile potrafiła.-...opisać przypadłość własnej choroby psychicznej i zboczeń? Z pewnością zainteresuje to wielu magopsychiatrów.-stwierdziła gorzko, unosząc brodę do góry.
To tylko sen. To był tylko piekielny sen, wywołany tym cholernym listem i pokręconym umysłem. Merlinie, może ona też traciła zmysły?!
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wielkie spędy nie są czymś, za czym przepada. Jednak wyjątkowość festiwalu miłości pozwala na wtopienie się w tłum, popłynięcie z prądem dalej, nie czując na sobie ciężaru obcych spojrzeń. Dzięki temu wraz ze zmieszaniem się z pozostałymi przybyłymi nie przytłoczyła go ich obecność. Był sobą i nikim więcej, łatka arystokraty nie uwierała go tak bardzo jak zazwyczaj. Być może dawała mu to kojąca obecność bliźniaczki, przy której czuł niesamowity spokój. Spokój, jaki potrafił odnaleźć u boku jeszcze tylko jednej osoby. Wypatrywał więc w tłumie ciemnej czupryny Amodeusa, licząc, że natknie się tu na niego, chociaż nie byli umówieni. Jednak przyjaciel zawsze zjawiał się, gdy go potrzebował i miał cichą nadzieję, że dziś w końcu znów go zobaczy.
Przemówienie Prewetta nie było jakimś większym zaskoczeniem, ale podobało mu się. Avery zapewne nigdy nie przyznałby, że poruszają go takie rzewne historie. Jednak jego zamarznięte serce podrygiwało czasem pod wpływem takich romantycznych opowiastek. Jak gdyby w przeciwieństwie do niego wierzyło głęboko, że istnieje coś takiego jak prawdziwa miłość. Søren już dawno wykreślił to określenie ze słownika, ale będąc na tym festiwalu kołatało się ono gdzieś niebezpiecznie z tyłu jego umysłu. Zrzucał to jednak na karb jednorazowej poprawy humoru, który wyjątkowo dziś nim zawładnęła, a której nie chciał porzucać przez taką błahostkę. W końcu nie zwątpił w uczucie całkowicie. Przecież ściskał za rękę żywy dowód.
- Chyba ja cieszę się bardziej – mówi uśmiechając się pogodnie na widok jej wyrazu twarzy. Chociaż ten widok sprawia mu ból jednocześnie, bo pozwala mu zobaczyć jak wiele zmian zaszło w jego ukochanej siostrzyczce, gdy była daleko. Te myśli odpływają jednak w niebyt, gdy widzi nagłą zmianę w ekspresji Allison, a potem słyszy jej słowa. Jak na komendę odwraca się na pięcie, aby zlokalizować źródło jej nagłego wzburzenia. Pierwszą reakcją, jaka ciśnie mu się na usta to śmiech. Nawet specjalnie nie powstrzymuje parsknięcia pełnego rozbawienia, gdy widzi Selwyna wielce zintegrowanego z naturą. Poczuł się wręcz zbytnio ubrany w swojej białej koszuli wyciągniętej ze spodni od garnituru w kolorze khaki. Nie spodziewał się, że ktoś odważy się ubrać swobodniej od niego. Wciąż szczerze roześmiany kładzie rękę na ramieniu siostry, a drugą dłonią zakrywa jej oczy.
- Selwyn, ubierz się – woła w jego stronę, chociaż nie ma pewności, że ten śmieszny człowieczek go usłyszy, bo widocznie był zajęty adorowaniem innych dam. Wywoływało to w Sørenie niejasne uczucia. Śmiać się czy płakać? W końcu z jednej strony to dobrze, nie jest aż tak sztywnym lizodupem Samaela, za jakiego go uważał na początku.
- Proponuję udać się w jakieś mniej wyuzdane miejsce – zwraca się do Allison błyskając zębami w rozbawionym uśmiechu. Przecież wcale nie chce przez przypadek odnaleźć przyjaciela, który bezwiednie skojarzył mu się z tą całą nagością.
Przemówienie Prewetta nie było jakimś większym zaskoczeniem, ale podobało mu się. Avery zapewne nigdy nie przyznałby, że poruszają go takie rzewne historie. Jednak jego zamarznięte serce podrygiwało czasem pod wpływem takich romantycznych opowiastek. Jak gdyby w przeciwieństwie do niego wierzyło głęboko, że istnieje coś takiego jak prawdziwa miłość. Søren już dawno wykreślił to określenie ze słownika, ale będąc na tym festiwalu kołatało się ono gdzieś niebezpiecznie z tyłu jego umysłu. Zrzucał to jednak na karb jednorazowej poprawy humoru, który wyjątkowo dziś nim zawładnęła, a której nie chciał porzucać przez taką błahostkę. W końcu nie zwątpił w uczucie całkowicie. Przecież ściskał za rękę żywy dowód.
- Chyba ja cieszę się bardziej – mówi uśmiechając się pogodnie na widok jej wyrazu twarzy. Chociaż ten widok sprawia mu ból jednocześnie, bo pozwala mu zobaczyć jak wiele zmian zaszło w jego ukochanej siostrzyczce, gdy była daleko. Te myśli odpływają jednak w niebyt, gdy widzi nagłą zmianę w ekspresji Allison, a potem słyszy jej słowa. Jak na komendę odwraca się na pięcie, aby zlokalizować źródło jej nagłego wzburzenia. Pierwszą reakcją, jaka ciśnie mu się na usta to śmiech. Nawet specjalnie nie powstrzymuje parsknięcia pełnego rozbawienia, gdy widzi Selwyna wielce zintegrowanego z naturą. Poczuł się wręcz zbytnio ubrany w swojej białej koszuli wyciągniętej ze spodni od garnituru w kolorze khaki. Nie spodziewał się, że ktoś odważy się ubrać swobodniej od niego. Wciąż szczerze roześmiany kładzie rękę na ramieniu siostry, a drugą dłonią zakrywa jej oczy.
- Selwyn, ubierz się – woła w jego stronę, chociaż nie ma pewności, że ten śmieszny człowieczek go usłyszy, bo widocznie był zajęty adorowaniem innych dam. Wywoływało to w Sørenie niejasne uczucia. Śmiać się czy płakać? W końcu z jednej strony to dobrze, nie jest aż tak sztywnym lizodupem Samaela, za jakiego go uważał na początku.
- Proponuję udać się w jakieś mniej wyuzdane miejsce – zwraca się do Allison błyskając zębami w rozbawionym uśmiechu. Przecież wcale nie chce przez przypadek odnaleźć przyjaciela, który bezwiednie skojarzył mu się z tą całą nagością.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na jego - zdawałoby się - niekończącej się liście życiowych priorytetów troska o opinię Czarownicy plasowała się na wyjątkowo niskim miejscu; jego publiczny wizerunek był nie tyle niezręczny, co po prostu nie istniał. Pochodzenie z rodu, który pomimo swojego szlacheckiego tytułu nie grzeszył nadmiernym groszem, pociągało za sobą całą kolekcję fortunnych przypadłości z brakiem (większego) zainteresowania mediów na czele. Bo ileż można pisać o skandalach rodziny bratającej się z osobami krwi rozrzedzonej posoką mugoli, jak długo ludzie będą zainteresowani wgłębianiem się w ich wewnętrzne perypetie, gdzie największym skandalem było jedno przypadkowe i przymusowe wydziedziczenie średnio raz na pół wieku?
Szedł z Dianą pod rękę, delektując się powiewem lekkiego wiatru przynoszącego zapach polnych kwiatów i przyjemną muzyką rozbrzmiewającą delikatnie w powietrzu. Pobieżnie wsłuchiwał się w treść przemówienia Ignatiusa Prewetta i chłonął atmosferę, przez chwilę skłonny do stwierdzenia, że spotkania towarzyskie nie przeszkadzają mu tak bardzo, jak miały w zwyczaju lata temu - wtedy jednak przypomniał sobie, że nie spotkał się jeszcze twarzą w twarz ze starym (lubianym lub nieco mniej) znajomym i nikt nie zmuszał go do wymieniania neutralnych i kompletnie bezsensownych uwag.
Nawet nie zauważył, kiedy Lyra wręcz rozpłynęła się w powietrzu - całą jego uwagę przykuł niejaki Alexander Selwyn, wygodę ceniący znacznie ponad szlacheckie konwenanse. Garrett, spoglądając kątem oka na swoją równie elegancką, co niewygodną szatę, pozazdrościł mu przez chwilę bezceremonialności, a przynajmniej aż do momentu, kiedy dziesiątki spojrzeń przebiły powietrze wpatrując się wprost w niefortunnie ubrane szorty.
- Twój kuzyn... ma tupet - zaśmiał się cicho i radośnie, posyłając w stronę Alexa szczery uśmiech; nie był jednak pewien, czy ten wychwyci go w gęstwinie obcych twarzy gromadzących się czarodziejów. Kojarzył arystokratów kręcących się w okolicy, choć często twarzom nie potrafił przyporządkować imion - rodzeństwo Averych stojące nieopodal (i anegdota opowiedziana przez Barty'ego o Allison konającej w jego objęciach sama nasunęła się na myśl Garretta) wręcz piorunowało wzrokiem Selwyna, a eksklamacja Sorena nie mogła ujść jego uwadze. Weasley wysłał mu więc dłuższe spojrzenie, które być może nawet wyrażało coś głębszego, jego uszu dobiegł wydobywający się skądś krzyk którejś z rozentuzjazmowanych kobiet (czy nie była to jedna z zawodniczek Os?), a potem powrócił myślami do idącej tuż obok niego narzeczonej, skupiając się już tylko na niej.
- Atmosfera jest zachwycająca - powiedział całkiem szczerze, próbując wsłuchać się w płaczące pobrzmiewanie skrzypiec. - Na ostatnim festiwalu byłem lata temu, zdążyłem zapomnieć, jak klimatyczne jest to wydarzenie - przyznał, czując się nagle wyjątkowo stary, szczególnie, gdy spoglądał na Dianę, notabene w wieku jego młodszego brata. - I nie mogę pozbyć się wrażenia, że takie zgromadzenie skrajnie różnych osobowości - nie, wcale nie nawiązywał do sytuacji z Selwynem w roli głównej, która rozegrała się ledwie parę chwil temu - poskutkuje zabawnymi w skutkach wydarzeniami. - Wykrzywił usta w półuśmiechu, który balansował na granicy rzeczywistego rozbawienia a czystej kpiny. Nagle przypomniał sobie o czymś, uśmiechnął się serdeczniej. - Zgłosiłaś się do udziału w festiwalowym meczu Quidditcha? - spytał się po krótkiej chwili, z uwagą spoglądając na narzeczoną. - Obiło mi się o uszy, że podczas ostatniego amatorskiego meczu świeciłaś na boisku niczym brylant. - Prawdę mówiąc to nie słyszał wiele ponad fakt, że Diana brała w nim udział, ale miał nadzieję, że drobne pochlebstwo skłoni ją do wysnucia historii na temat jej (istniejącej w ogóle?) miłości do tego sportu.
Szedł z Dianą pod rękę, delektując się powiewem lekkiego wiatru przynoszącego zapach polnych kwiatów i przyjemną muzyką rozbrzmiewającą delikatnie w powietrzu. Pobieżnie wsłuchiwał się w treść przemówienia Ignatiusa Prewetta i chłonął atmosferę, przez chwilę skłonny do stwierdzenia, że spotkania towarzyskie nie przeszkadzają mu tak bardzo, jak miały w zwyczaju lata temu - wtedy jednak przypomniał sobie, że nie spotkał się jeszcze twarzą w twarz ze starym (lubianym lub nieco mniej) znajomym i nikt nie zmuszał go do wymieniania neutralnych i kompletnie bezsensownych uwag.
Nawet nie zauważył, kiedy Lyra wręcz rozpłynęła się w powietrzu - całą jego uwagę przykuł niejaki Alexander Selwyn, wygodę ceniący znacznie ponad szlacheckie konwenanse. Garrett, spoglądając kątem oka na swoją równie elegancką, co niewygodną szatę, pozazdrościł mu przez chwilę bezceremonialności, a przynajmniej aż do momentu, kiedy dziesiątki spojrzeń przebiły powietrze wpatrując się wprost w niefortunnie ubrane szorty.
- Twój kuzyn... ma tupet - zaśmiał się cicho i radośnie, posyłając w stronę Alexa szczery uśmiech; nie był jednak pewien, czy ten wychwyci go w gęstwinie obcych twarzy gromadzących się czarodziejów. Kojarzył arystokratów kręcących się w okolicy, choć często twarzom nie potrafił przyporządkować imion - rodzeństwo Averych stojące nieopodal (i anegdota opowiedziana przez Barty'ego o Allison konającej w jego objęciach sama nasunęła się na myśl Garretta) wręcz piorunowało wzrokiem Selwyna, a eksklamacja Sorena nie mogła ujść jego uwadze. Weasley wysłał mu więc dłuższe spojrzenie, które być może nawet wyrażało coś głębszego, jego uszu dobiegł wydobywający się skądś krzyk którejś z rozentuzjazmowanych kobiet (czy nie była to jedna z zawodniczek Os?), a potem powrócił myślami do idącej tuż obok niego narzeczonej, skupiając się już tylko na niej.
- Atmosfera jest zachwycająca - powiedział całkiem szczerze, próbując wsłuchać się w płaczące pobrzmiewanie skrzypiec. - Na ostatnim festiwalu byłem lata temu, zdążyłem zapomnieć, jak klimatyczne jest to wydarzenie - przyznał, czując się nagle wyjątkowo stary, szczególnie, gdy spoglądał na Dianę, notabene w wieku jego młodszego brata. - I nie mogę pozbyć się wrażenia, że takie zgromadzenie skrajnie różnych osobowości - nie, wcale nie nawiązywał do sytuacji z Selwynem w roli głównej, która rozegrała się ledwie parę chwil temu - poskutkuje zabawnymi w skutkach wydarzeniami. - Wykrzywił usta w półuśmiechu, który balansował na granicy rzeczywistego rozbawienia a czystej kpiny. Nagle przypomniał sobie o czymś, uśmiechnął się serdeczniej. - Zgłosiłaś się do udziału w festiwalowym meczu Quidditcha? - spytał się po krótkiej chwili, z uwagą spoglądając na narzeczoną. - Obiło mi się o uszy, że podczas ostatniego amatorskiego meczu świeciłaś na boisku niczym brylant. - Prawdę mówiąc to nie słyszał wiele ponad fakt, że Diana brała w nim udział, ale miał nadzieję, że drobne pochlebstwo skłoni ją do wysnucia historii na temat jej (istniejącej w ogóle?) miłości do tego sportu.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Jedno należało Selinie przyznać - była pierwszorzędną jędzą. Wyjętą z prawdziwego zdarzenia, a opowieściami z nią w roli głównej można było straszyć niegrzeczne dzieci. Przewidywalna w swojej niepoczytalnej furii, wybitnie działająca na nerwy, pozbawiająca resztek samozachowawczego instynktu. Gdyby nie obowiązujące normy, pewnie obdarzyłby ją piękną, bogatą w epitety wiązanką, przenosząc konflikt na jeszcze wyższy poziom. Ale nie mógł tego zrobić, podobnie jak nie mógł jej zwyczajnie ulec - zachwiać się pod wpływem słyszanych słów i toczyć pianę, podczas gdy ona mogłaby się cieszyć z odniesionego zwycięstwa.
- Kobietą? - wykpił. - Dobre sobie. Póki co zachowuje się pani jak rozwydrzone dziecko, któremu ktoś nie chciał kupić zabawki. Niech się pani zachowuje jak kobieta, wtedy będziemy mogli rozmawiać.
Co za... No właśnie. Święcie przekonana o swoich racjach, niemająca sobie absolutnie nic do zarzucenia. Jeszcze jej ołtarzyk postawi, cholera jasna (znowu wyjdzie na zboczeńca?). Kąsała rzeczywiście jak osa, równie tak samo uporczywa, pojawiała się zupełnie znikąd. Nie wiedział, czy to los się z niego śmieje, czy jeszcze inny powód, ale jedno było pewne - tej sytuacji szczerze i z całego serca nienawidził.
- Nic nie poradzę, że jest pani równie subtelna co troll w składzie porcelany. - Ledwo powstrzymał się, by ten ton nie brzmiał jak zwyczajne warknięcie. Złość ogarniała jego cały umysł, rozchodziła się po ciele, budząc powoli chęć do agresji. No przywali jej, na brodę Merlina, jeśli jeszcze raz tak będzie kłapać jadaczką. Oczywiście jej maniery były nienaganne, a on jest jakimś półdupkiem zza krzaka, który to nic nie widział i w ogóle nie powinien wychodzić do ludzi.
Zauważył jednak, że działa jej na nerwy i to sprawiało mu niewypowiedzianą przyjemność. Albo on albo ona - koniec. Musiał przybrać odpowiednią strategię, by nie dać się zrzucić w samą przepaść wściekłości, która doprowadziłaby go do ostatecznego upadku. W jego wnętrzu złość mieszała się z rozbawieniem, gdy próbował zrozumieć całą tę groteskową sytuację. Nie cofnie się. Mogła do woli pomiatać innymi, ale on akurat jej pięknie wszystko wynagrodzi. Chwilowe zdumienie kobiety uznał za przechylenie szali zwycięstwa w jego stronę. Smak jej niepewności był najlepszym, czego mógł teraz doświadczyć. A co się stało? Czyżby się jego bała? A może coś całkiem innego?
- Rozumiem, że ta kwestia wymaga rozważenia - odpowiedział tym razem spokojnie. Uniósł kąciki ust ku górze, odsłaniając częściowo zęby w uśmiechu, który mimo włożonych w niego pokładów szczerości, był niesamowicie perfidny - z czego sam oczywiście sobie zdawał sprawę. Selina nie potrafiła odpowiedzieć na jego pozornie banalne pytanie, przez co miał ochotę wybuchnąć jej prosto w twarz śmiechem. Zachował jednak wciąż ten sam wyraz twarzy. - Chyba, że lubi pani niezapowiedziane wizyty, wtedy zapamiętam.
To by była całkiem zabawna wizja. Selina Lovegood, która obawia się, że któregoś dnia (lub którejś nocy) do jej mieszkania wtargnie tak bardzo uwielbiany przez nią mężczyzna. Jego chwila zwycięstwa nie była mimo wszystko wieczna. Wkrótce znowu odgryzła mu się tym samym, pełnym wściekłości i wyrzutów tonem. Po raz kolejny nie wiedział, czy bardziej się bawi, czy denerwuje - ale musiał się bawić, bo w przeciwnym wypadku... Nie. Nerwy musiały być trzymane na wodzy. To nie była rozmowa ani kłótnia, to była gra, w której mogło się ostać tylko jedno z nich.
- Do mojej głowy pani nie wpuszcza, ale do swojej... - Posłał jej znaczące spojrzenie. - Bo skąd w ogóle takie podejrzenia? Zgodnie ze znanym przysłowiem, głodnemu chleb na myśli.
Co za mniemanie o sobie! Naprawdę sądzi, że mógłby być nią w jakikolwiek sposób zainteresowany? A zwłaszcza w tak perwersyjnej formie? Nigdy nie zwykł chodzić tam, gdzie go nie chciano, a kobiety przy tym nie stanowiły wyjątku.
- Nigdy by mi przez myśl nie przeszło. Nie jestem taki zły, na jakiego wyglądam - dodał. - To pani potrzebuje pomocy i z chęcią pani potowarzyszę. W wizycie u lekarza, oczywiście, chyba że zna pani lepsze, niekonwencjonalne metody leczenia. - Jego złośliwość sięgała już niemal zenitu. Ale to dobrze, przynajmniej mógł odwlec chwilę wybuchu złości i przy okazji bez skrupułów pograć Lovegood na nerwach.
- Kobietą? - wykpił. - Dobre sobie. Póki co zachowuje się pani jak rozwydrzone dziecko, któremu ktoś nie chciał kupić zabawki. Niech się pani zachowuje jak kobieta, wtedy będziemy mogli rozmawiać.
Co za... No właśnie. Święcie przekonana o swoich racjach, niemająca sobie absolutnie nic do zarzucenia. Jeszcze jej ołtarzyk postawi, cholera jasna (znowu wyjdzie na zboczeńca?). Kąsała rzeczywiście jak osa, równie tak samo uporczywa, pojawiała się zupełnie znikąd. Nie wiedział, czy to los się z niego śmieje, czy jeszcze inny powód, ale jedno było pewne - tej sytuacji szczerze i z całego serca nienawidził.
- Nic nie poradzę, że jest pani równie subtelna co troll w składzie porcelany. - Ledwo powstrzymał się, by ten ton nie brzmiał jak zwyczajne warknięcie. Złość ogarniała jego cały umysł, rozchodziła się po ciele, budząc powoli chęć do agresji. No przywali jej, na brodę Merlina, jeśli jeszcze raz tak będzie kłapać jadaczką. Oczywiście jej maniery były nienaganne, a on jest jakimś półdupkiem zza krzaka, który to nic nie widział i w ogóle nie powinien wychodzić do ludzi.
Zauważył jednak, że działa jej na nerwy i to sprawiało mu niewypowiedzianą przyjemność. Albo on albo ona - koniec. Musiał przybrać odpowiednią strategię, by nie dać się zrzucić w samą przepaść wściekłości, która doprowadziłaby go do ostatecznego upadku. W jego wnętrzu złość mieszała się z rozbawieniem, gdy próbował zrozumieć całą tę groteskową sytuację. Nie cofnie się. Mogła do woli pomiatać innymi, ale on akurat jej pięknie wszystko wynagrodzi. Chwilowe zdumienie kobiety uznał za przechylenie szali zwycięstwa w jego stronę. Smak jej niepewności był najlepszym, czego mógł teraz doświadczyć. A co się stało? Czyżby się jego bała? A może coś całkiem innego?
- Rozumiem, że ta kwestia wymaga rozważenia - odpowiedział tym razem spokojnie. Uniósł kąciki ust ku górze, odsłaniając częściowo zęby w uśmiechu, który mimo włożonych w niego pokładów szczerości, był niesamowicie perfidny - z czego sam oczywiście sobie zdawał sprawę. Selina nie potrafiła odpowiedzieć na jego pozornie banalne pytanie, przez co miał ochotę wybuchnąć jej prosto w twarz śmiechem. Zachował jednak wciąż ten sam wyraz twarzy. - Chyba, że lubi pani niezapowiedziane wizyty, wtedy zapamiętam.
To by była całkiem zabawna wizja. Selina Lovegood, która obawia się, że któregoś dnia (lub którejś nocy) do jej mieszkania wtargnie tak bardzo uwielbiany przez nią mężczyzna. Jego chwila zwycięstwa nie była mimo wszystko wieczna. Wkrótce znowu odgryzła mu się tym samym, pełnym wściekłości i wyrzutów tonem. Po raz kolejny nie wiedział, czy bardziej się bawi, czy denerwuje - ale musiał się bawić, bo w przeciwnym wypadku... Nie. Nerwy musiały być trzymane na wodzy. To nie była rozmowa ani kłótnia, to była gra, w której mogło się ostać tylko jedno z nich.
- Do mojej głowy pani nie wpuszcza, ale do swojej... - Posłał jej znaczące spojrzenie. - Bo skąd w ogóle takie podejrzenia? Zgodnie ze znanym przysłowiem, głodnemu chleb na myśli.
Co za mniemanie o sobie! Naprawdę sądzi, że mógłby być nią w jakikolwiek sposób zainteresowany? A zwłaszcza w tak perwersyjnej formie? Nigdy nie zwykł chodzić tam, gdzie go nie chciano, a kobiety przy tym nie stanowiły wyjątku.
- Nigdy by mi przez myśl nie przeszło. Nie jestem taki zły, na jakiego wyglądam - dodał. - To pani potrzebuje pomocy i z chęcią pani potowarzyszę. W wizycie u lekarza, oczywiście, chyba że zna pani lepsze, niekonwencjonalne metody leczenia. - Jego złośliwość sięgała już niemal zenitu. Ale to dobrze, przynajmniej mógł odwlec chwilę wybuchu złości i przy okazji bez skrupułów pograć Lovegood na nerwach.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z punktu widzenia tego marnego dziennikarzyny, jedyne, co jej brakowało to haczykowaty nos i kilka chrost, a także zielony kolor skóry. Miotłę już miała, posiadała czarne szaty i spiczasty kapelusz (choć nie w tej konkretnej chwili na sobie), więc byłaby idealną kandydatką na Złą Czarownicę. Tak, tą z Krainy Oz. Dla niej samej jednak jej własny, prywatny przeciwnik musiał być socjopatą, skoro najpierw prowokował i tworzył spiski, robiąc coś źle (jak na przykład wysyłając ten cholerny, zboczony list!), by następnie odwrócić kota ogonem i próbując jej wmówić, że to wszystko jej zasługa! Czy istniał na świecie większy arogant od samej pretendentki na ufoludzkiego przedstawiciela magicznej części społeczności z porywami do niecnych uczynków? Tak, człowiek stojący zaraz przed nią!
-W życiu nie słyszałam bardziej bezczelnego i pozbawionego manier, i szacunku do drugiej osoby człowieka. O ile można pana nim nazwać. I w ogóle tytułować panem. Chyba z pana historią nie próbuje się pan nagle wybielić na moim tle? Bo, proszę mi uwierzyć, sposób, w jaki pana traktuję to i tak więcej niż pan zasługuje.-wydawała z siebie słowa tak jadowite z taką łatwością, że faktycznie byłaby godna zajęcia miana antagonistki w jakiejś bajce dla dzieci. A mimo to ściszyła ton, jakby nagle robiąc z ich "konwersacji" coś intymnego.
Selina dużo słyszała o Kruegerze. Był oszustem. Zadał cios własnej rodzinie z premedytacją. Nie to, żeby ona na tym obszarze była wybitnie niewinna, ale wypadek definitywnie można było podjąć do grona nieszczęśliwych przypadków. A to, co wyczynił sam Daniel? Cóż, w tym względzie ścigająca Os definitywnie była już tylko łanią, podczas gdy on był chomikiem pożerającym własne dzieci. Bo niestety nie mogła mu przypisać bardziej drapieżnego zwierzęcia. Nie był jego godny, nieprawdaż?
-Właśnie pan udowadnia, że jest pan nawet niezgrabniejszy ode mnie.-parsknęła gniewnie i trochę z pogardą, wycofując się nieco z konwersacji na moment. Wzięła metaforyczny krok w tył, by się nieco uspokoić i uporządkować myśli.
Nie miała pojęcia czy mugole mieli równie intensywne sny co czarodzieje, ale jej własne definitywnie zaburzały w sposób znaczny jasność umysłu. Prawie, jak irytujące zjawisko deja vu. Z tym, że to się nie stało. I nie miało szans wydarzyć. Dlatego jego późniejsze słowa ponownie sprowokowały w niej wzburzenie. Tym bardziej, że najwyraźniej postanowił sam sobie powinszować, ukazując uśmiech. I wszystkie zęby.
Selina zrobiła minę jakby doszedł do jej nozdrzy właśnie zapach bardzo kiepskiego eliksiru miłości. Jakby coś cuchnęło wręcz w niedorzeczny sposób. Zupełnie jak sugestia kryjąca się za zdaniami, które padały w jej kierunku.
-Och, oczywiście, że wymaga rozważenia. Dałabym wszystko, by zobaczyć, jak zostaje pan oskarżony i złapany na gorącym uczynku po wtargnięciu do czyjegoś domu, a następnie zamknięty w odpowiedniej placówce.-powiedziała to takim tonem, jakby żadna inna wizja na świecie nie mogłaby jej sprawić więcej przyjemności, niejako mając na myśli: "Częźnij w piekle, niegodziwcu".-Bo patrząc po łatwości, z jaką pan o tym mówi, nie jest to dla pana pierwszyzna, co?-dodała, lekkim tonem, wyciągając szyję z dumą i prostując się, jakby wykwitła wprost do objawienia mu własnego zwycięstwa. Bo czy ktoś o tak silnej niechęci do poddania się i ulegnięcia dałby tą satysfakcję tak czysto i dogłębnie nielubianej osobie? Choćby miało ją to wykończyć, nie zamierzała wywiesić białej flagi!
Wbrew pozorom jej reakcja nie była podszyta strachem, mimo że faktycznie mogło na to wyglądać. Choć może to nawet dobrze, że tak to zinterpretował. To byłoby właściwe z jej strony. Dodawało jej niewinności, prawda? W końcu ciągle była panienką! Cóż, choć w jej wypadku to bardziej panną.
Prychnęła, gdy niejako uderzył w sedno. I znienawidziła momentalnie niepoprawność własnego umysłu i jego cholerną pokrętność. Nie zastanawiała się jednak nad powodami, dla których jej mózg pokazywał jej podobne projekcje w nocy. Po prostu to odrzuciła od siebie bez głębszej analizy, z nadzieją, że to się już nie powtórzy. I ten krótki moment na okazanie niechęci dał jej tak cenny czas na odparowanie.
-Być może dlatego, że to nie ja uprowadziłam pańską sowę, tylko to ona zapukała do mojego okna, a źródłem pańskiej propozycji w tym piekielnym liście musiały być niepoprawne myśli, panie redaktorze od siedmiu boleści!-wyrzuciła mu z naciskiem, ciągle trzymając się własnej wersji o jego winie. Zwłaszcza, że nijak nie wytłumaczył ani nie przeprosił.
Niejako treść zapisana na pergaminie sugerowała dokładnie to, co sama implementowała mu werbalnie z taką zaciętością. Czy naprawdę można było pomyśleć inaczej?!
Ciało człowieka czasem jest piekielnie przewrotne. Od kilku ostatnich wymian ataków między nimi, Selina była nieco rozproszona. I zarumieniona. Ale to przecież były nerwy, prawda? I efekt niesamowicie grzejącego słońca.
-Lepsze metody? Co mi pan tutaj znowu próbuje insynuować?-zbliżyła się ponownie do niego, mrużąc oczy.-Pańskie czyny i słowa są zupełnie zbieżne. Więc może mówić pan co chce. Nie zmienię zdania.-odparła twardo, w końcu ściągając z niego intensywne spojrzenie, w nieco teatralnym geście odwracając głowę, by wybadać sytuację wokół. Zupełnie tak, jakby chciała mu zaznaczyć jak bardzo nie był wart jej uwagi. I jak wielką przysługę mu robi, poświęcając mu ją. Cóż, chyba faktycznie miała coś w sobie z kapryśnego dziecka. A zwłaszcza wiedząc, jak bardzo podobne zachowania irytują. Czy w końcu wyprowadzi z równowagi mężczyznę? Och, jak by chciała!
-W życiu nie słyszałam bardziej bezczelnego i pozbawionego manier, i szacunku do drugiej osoby człowieka. O ile można pana nim nazwać. I w ogóle tytułować panem. Chyba z pana historią nie próbuje się pan nagle wybielić na moim tle? Bo, proszę mi uwierzyć, sposób, w jaki pana traktuję to i tak więcej niż pan zasługuje.-wydawała z siebie słowa tak jadowite z taką łatwością, że faktycznie byłaby godna zajęcia miana antagonistki w jakiejś bajce dla dzieci. A mimo to ściszyła ton, jakby nagle robiąc z ich "konwersacji" coś intymnego.
Selina dużo słyszała o Kruegerze. Był oszustem. Zadał cios własnej rodzinie z premedytacją. Nie to, żeby ona na tym obszarze była wybitnie niewinna, ale wypadek definitywnie można było podjąć do grona nieszczęśliwych przypadków. A to, co wyczynił sam Daniel? Cóż, w tym względzie ścigająca Os definitywnie była już tylko łanią, podczas gdy on był chomikiem pożerającym własne dzieci. Bo niestety nie mogła mu przypisać bardziej drapieżnego zwierzęcia. Nie był jego godny, nieprawdaż?
-Właśnie pan udowadnia, że jest pan nawet niezgrabniejszy ode mnie.-parsknęła gniewnie i trochę z pogardą, wycofując się nieco z konwersacji na moment. Wzięła metaforyczny krok w tył, by się nieco uspokoić i uporządkować myśli.
Nie miała pojęcia czy mugole mieli równie intensywne sny co czarodzieje, ale jej własne definitywnie zaburzały w sposób znaczny jasność umysłu. Prawie, jak irytujące zjawisko deja vu. Z tym, że to się nie stało. I nie miało szans wydarzyć. Dlatego jego późniejsze słowa ponownie sprowokowały w niej wzburzenie. Tym bardziej, że najwyraźniej postanowił sam sobie powinszować, ukazując uśmiech. I wszystkie zęby.
Selina zrobiła minę jakby doszedł do jej nozdrzy właśnie zapach bardzo kiepskiego eliksiru miłości. Jakby coś cuchnęło wręcz w niedorzeczny sposób. Zupełnie jak sugestia kryjąca się za zdaniami, które padały w jej kierunku.
-Och, oczywiście, że wymaga rozważenia. Dałabym wszystko, by zobaczyć, jak zostaje pan oskarżony i złapany na gorącym uczynku po wtargnięciu do czyjegoś domu, a następnie zamknięty w odpowiedniej placówce.-powiedziała to takim tonem, jakby żadna inna wizja na świecie nie mogłaby jej sprawić więcej przyjemności, niejako mając na myśli: "Częźnij w piekle, niegodziwcu".-Bo patrząc po łatwości, z jaką pan o tym mówi, nie jest to dla pana pierwszyzna, co?-dodała, lekkim tonem, wyciągając szyję z dumą i prostując się, jakby wykwitła wprost do objawienia mu własnego zwycięstwa. Bo czy ktoś o tak silnej niechęci do poddania się i ulegnięcia dałby tą satysfakcję tak czysto i dogłębnie nielubianej osobie? Choćby miało ją to wykończyć, nie zamierzała wywiesić białej flagi!
Wbrew pozorom jej reakcja nie była podszyta strachem, mimo że faktycznie mogło na to wyglądać. Choć może to nawet dobrze, że tak to zinterpretował. To byłoby właściwe z jej strony. Dodawało jej niewinności, prawda? W końcu ciągle była panienką! Cóż, choć w jej wypadku to bardziej panną.
Prychnęła, gdy niejako uderzył w sedno. I znienawidziła momentalnie niepoprawność własnego umysłu i jego cholerną pokrętność. Nie zastanawiała się jednak nad powodami, dla których jej mózg pokazywał jej podobne projekcje w nocy. Po prostu to odrzuciła od siebie bez głębszej analizy, z nadzieją, że to się już nie powtórzy. I ten krótki moment na okazanie niechęci dał jej tak cenny czas na odparowanie.
-Być może dlatego, że to nie ja uprowadziłam pańską sowę, tylko to ona zapukała do mojego okna, a źródłem pańskiej propozycji w tym piekielnym liście musiały być niepoprawne myśli, panie redaktorze od siedmiu boleści!-wyrzuciła mu z naciskiem, ciągle trzymając się własnej wersji o jego winie. Zwłaszcza, że nijak nie wytłumaczył ani nie przeprosił.
Niejako treść zapisana na pergaminie sugerowała dokładnie to, co sama implementowała mu werbalnie z taką zaciętością. Czy naprawdę można było pomyśleć inaczej?!
Ciało człowieka czasem jest piekielnie przewrotne. Od kilku ostatnich wymian ataków między nimi, Selina była nieco rozproszona. I zarumieniona. Ale to przecież były nerwy, prawda? I efekt niesamowicie grzejącego słońca.
-Lepsze metody? Co mi pan tutaj znowu próbuje insynuować?-zbliżyła się ponownie do niego, mrużąc oczy.-Pańskie czyny i słowa są zupełnie zbieżne. Więc może mówić pan co chce. Nie zmienię zdania.-odparła twardo, w końcu ściągając z niego intensywne spojrzenie, w nieco teatralnym geście odwracając głowę, by wybadać sytuację wokół. Zupełnie tak, jakby chciała mu zaznaczyć jak bardzo nie był wart jej uwagi. I jak wielką przysługę mu robi, poświęcając mu ją. Cóż, chyba faktycznie miała coś w sobie z kapryśnego dziecka. A zwłaszcza wiedząc, jak bardzo podobne zachowania irytują. Czy w końcu wyprowadzi z równowagi mężczyznę? Och, jak by chciała!
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uśmiech, błąkający się na twarzy Percivala, wcale nie wywołał w Benjaminie wzruszenia, ba, nie poruszał nawet tych niezwykle wrażliwych, napiętych strun, które zazwyczaj napinały jego ciało do granic wytrzymałości. Fizycznie nie działo się nic, co mogłoby wskazywać na wewnętrzną emocjonalną burzę, rozpętującą się powoli do stanu wręcz niepokojącego. Nigdy nie miał problemu z pokazywaniem uczuć, niezależnie od ich kalibru i intensywności - sam Percy był wielokrotnie świadkiem benjaminowego wkurzenia, rozpaczy, zawiści, szczęścia, pożądania, zazdrości - ale w tej chwili jego ciało bardziej przypominało rzeźbę sztucznie zdystansowanego człowieka. Z martwą naturą w tle, chociaż w porównaniu z kompletnym brakiem mimiki Benjamina nawet i drzewo za jego plecami przekazywało więcej informacji o swoim stanie. Nie planował tego, nie kontrolował tej obojętności, jaka nagle oblała go cieniutką warstewką...wcale nie zastygając na dobre, bo przecież wystarczyła kolejna minuta i kolejne jego słowa, by coś, co uważała przez ostatnie kilkadziesiąt sekund za swoją zbroję, natychmiastowo się roztopiło, oblepiając fantomowo jego spierzchnięte wargi. Nagła zmiana warty w mózgu Benjamina? Zbyt długa odporność na bodźce? Tęsknota wygrywającą z złamanym sercem? Wręcz mściwie zgasił papierosa o korę drzewa i wyrzucił niedopałek ze złością gdzieś obok siebie, w końcu uśmiechając się do Notta w typowy dla siebie, krzywy sposób.
- Oczywiście, że stać, ale nie zasłużyłeś na to, żebym cię dotknął - odparł ostro a każde jego słowo było podszyte jakimś okropnym rozgoryczeniem, wyraźnie łyszalnym nawet w coraz głośniejszym gwarze rozmów. - Nawet łamiąc ci szczękę - doprecyzował, nie chcąc by ostatnie słowo zabrzmiało niemęsko. Tego przecież obawiał się najbardziej, kiedy stał tuż obok Percivala, czując nieznośną chęć fizycznego zaprzeczenia swoim słowom. Nie rozglądał się dookoła, nie wsłuchiwał się w krzyki panny Lovegood, nie szukał wzrokiem Harriett, nie myślał nawet o Ognistej; po prostu stał, już wyprostowany, bez pomocnego wsparcia pnia za swoimi plecami, wpatrując się w ulubionego szlachcica, dziurawiącego mu mięsień sercowy po raz kolejny. Na szczęście Ben nie należał do zbyt wrażliwego gatunku: nie zaniósł się łzami, przed oczami nie stanęły mu poprzednie podobne rozmowy. Czuł tylko dławiącą wściekłość, chyba bardziej na samego siebie, na tą potworną słabość, niepozwalającą mu wytrwać w słodkiej obojętności. - Nie przepraszaj. Po prostu spieprzaj do swojego tatusia, do narzeczonej, żony, dzieciaka, czy kto tam teraz tobą pomiata i kto tobą rządzi - powiedział, wręcz wypluwając poszczególne słowa, przerażony tym, że nie wyrzuca ich z siebie z stuprocentową pewnością. Panicznie bał się, że Nott wyczuje ten idealnie skrywany fałsz, to sprytnie chowane za złością pragnienie, żeby został.
- Oczywiście, że stać, ale nie zasłużyłeś na to, żebym cię dotknął - odparł ostro a każde jego słowo było podszyte jakimś okropnym rozgoryczeniem, wyraźnie łyszalnym nawet w coraz głośniejszym gwarze rozmów. - Nawet łamiąc ci szczękę - doprecyzował, nie chcąc by ostatnie słowo zabrzmiało niemęsko. Tego przecież obawiał się najbardziej, kiedy stał tuż obok Percivala, czując nieznośną chęć fizycznego zaprzeczenia swoim słowom. Nie rozglądał się dookoła, nie wsłuchiwał się w krzyki panny Lovegood, nie szukał wzrokiem Harriett, nie myślał nawet o Ognistej; po prostu stał, już wyprostowany, bez pomocnego wsparcia pnia za swoimi plecami, wpatrując się w ulubionego szlachcica, dziurawiącego mu mięsień sercowy po raz kolejny. Na szczęście Ben nie należał do zbyt wrażliwego gatunku: nie zaniósł się łzami, przed oczami nie stanęły mu poprzednie podobne rozmowy. Czuł tylko dławiącą wściekłość, chyba bardziej na samego siebie, na tą potworną słabość, niepozwalającą mu wytrwać w słodkiej obojętności. - Nie przepraszaj. Po prostu spieprzaj do swojego tatusia, do narzeczonej, żony, dzieciaka, czy kto tam teraz tobą pomiata i kto tobą rządzi - powiedział, wręcz wypluwając poszczególne słowa, przerażony tym, że nie wyrzuca ich z siebie z stuprocentową pewnością. Panicznie bał się, że Nott wyczuje ten idealnie skrywany fałsz, to sprytnie chowane za złością pragnienie, żeby został.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrząc na nagie plecy Alexandra Selwyna, marzę bardziej niż dotychczas o możliwości cofnięcia się w czasie i naprawiania błędów, które pokierowały moim życiem w taki a nie inny sposób. Co nim kierowało, zwykła złośliwość, a może jakieś ograniczenie myślowe? Co prawda dziwi mnie to, szczególnie, że na staż uzdrowicielski nie dostanie się nikt średnio rozumny. Lecz jak widać infantylny już jak najbardziej.
- Nie traktuj mnie jak młodsza siostrę – w moim głosie pobrzmiewa nutka złości, gdy wywijam się spod twojej dłoni, którą zasłoniłeś mi oczy. Reagujesz zbyt późno, naoglądałam się już za dużo i nie zamierzam udawać ślepej, która nie zareaguje na taki widok. Swojego narzeczonego. Jestem spięta jak kot gotowy do ataku. Skoncentrowana tylko na zadaniu bólu Selwynowi. Gdyby za kilka dni cały magiczny świat nie miał się dowiedzieć, że mam zostać żona tego oto mężczyzny odzianego wyłącznie w spodnie idealne tylko na plażę, może roześmiałabym się z powątpiewaniem i dołączyła do stojącej nieopodal Lizzy i nieznanej mi dziewczyny, by wspólnie wykpić strój Alexandra. Zmierzam pewnym krokiem w kierunku swojego narzeczonego, tylko na chwilę zatrzymując się, by ująć niewielkich rozmiarów kamyk, idealnie mieszczący się w mojej drobnej dłoni. Nie zwracam uwagi na tłum - na przemawiającego przed chwilą Prewetta, z którym być może warto byłoby wymienić kilka słów przywitania czy na kobietę, której chyba też puściły nerwy. Zanim staję przed tobą, mój przyszły mężu, na mojej twarzy widnieje uprzejmy uśmieszek, lecz w oczach błyskają niebezpieczne ogniki, których powinieneś się obawiać; pomimo że twój ród rozmiłowany jest w ogniu, tym jednym możesz się dotkliwie poparzyć.
- Nie spodziewałam się, panie Selwyn, że pański ród tak znacząco zubożał – zachowuję wszystkie maniery dobrej etykiety, choć ciężko udawać, że te słowa nie mają cię zranić, zetrzeć tego radosnego uśmiechu z twojej twarzy. Stojącej w pobliżu przyjaciółki zdaje się nie dostrzegać, choć za swoje zachowanie zapewne otrzymam od niej niemałą reprymendę, gdy tylko wpadniemy na siebie sam na sam. Nie skupiam się zbytnio na rudzielcu i jego towarzyszce, choć przelotnie wydaje się całkiem podobny do mężczyzny ze stypy, którego nazwiska nie jestem w stanie określić, by odpowiednio mu podziękować za uratowanie życia. Dłuższą chwilę poświęcam za to dziewczynie, która przecież jeszcze przed chwilą wdzięczyła się do ciebie w niezobowiązującego pogawędce. Siostra, a może kuzynka? Przelotnie zauważam, że nie nosi pierścionka zaręczynowego na serdecznym palcu. Ironio, przecież pasowaliby do siebie idealnie. Weasley i zubożały Selwyn. Co niespotykane, nie wnioskuję jej pochodzenia po złym stroju - ten okazuje się nad wyraz dobry - ale po rudych włosach i charakterystycznej piegowatości. Gdyby krew nie krążyła gwałtownie w moich żyłach, może zastanowiłabym się, skąd to obruszenie, z kim przyrzeczony mi mężczyzna utrzymuje kontakty. Aż do dzisiaj nie patrzyłam na pochodzenie, a rody szlacheckie wydawały mi się względnie równe. Z tym byłam zgodna wraz z Sorenem, nie przyczepialiśmy łatek do nazwiska, nie chcąc być tak samo traktowani – jako bezduszni potomkowie rodu, którego członkowie nie znają litości, szczególnie dla niżej postanowionych czarodziejów. Teraz pomiędzy naszymi przekonaniami tworzy się niespodziewany kontrast. Allison powinnaś się wstydzić, gdzieś jakiś niezwykle cichy głosik odzywa się w mojej głowie, tylko po to, by mógł zostać błyskawicznie stłumiony przez narastającą złość, gdy ponownie łapię kontakt wzrokowy z ekstrawaganckim mężczyzną. Nie powinniśmy natknąć się tutaj na siebie, Alexandrze. Jak zawsze swoim pojawieniem, rujnujesz mój radosny humor, stąd nie mam oporów, by odwdzięczyć ci się tym samym. Przypadkowe osoby, które oberwą rykoszetem zdają się tylko niewielką rysą na moich działaniach, których nie przerywam, w złości nie dostrzegając tak subtelnych faktów. - Centonis – stukam różdżką w kamień, który wcale nie był mi potrzebny, by wzmocnić uderzenie w twarz. W trawiącej mnie złości nie jestem pewna, czy nawet takie proste zaklęcie zmiany okaże się udane. Nie patrzę na to, czy narastające destrukcyjne emocje są czynnikiem motywującym, czy może całkowicie ograniczają moje zdolności. Wciskam w twoją rękę kamień, mam nadzieję, że poprawnie transmutowany koc w szkocką kratę. - Któż by pomyślał, że nawet Weasley’ów stać na przyzwoite ubrania. Skorzystaj z dobrej rady mojego brata i ubierz się – rzucam na odchodne, ukrywając ekspresyjną złość pod maską lodowatej obojętności, dotkliwie bijącej z moich niebieskich oczu. - Państwo wybaczą – gładko żegnam się z pozostałymi, jak gdyby nigdy nic. Nie obchodzi mnie twoja reakcja lub stojących znajomych w pobliżu. Po prostu odchodzę w swoją stronę, nie ważne gdzie. Każde miejsce zdaje się lepsze niż to w pobliżu Selwyna. Może dłuższy spacer po lesie zadziała na mnie uspokajająco? Nie czekam nawet na swojego bliźniaka. Jestem całkowicie pewna, że ruszy za mną.
- Nie traktuj mnie jak młodsza siostrę – w moim głosie pobrzmiewa nutka złości, gdy wywijam się spod twojej dłoni, którą zasłoniłeś mi oczy. Reagujesz zbyt późno, naoglądałam się już za dużo i nie zamierzam udawać ślepej, która nie zareaguje na taki widok. Swojego narzeczonego. Jestem spięta jak kot gotowy do ataku. Skoncentrowana tylko na zadaniu bólu Selwynowi. Gdyby za kilka dni cały magiczny świat nie miał się dowiedzieć, że mam zostać żona tego oto mężczyzny odzianego wyłącznie w spodnie idealne tylko na plażę, może roześmiałabym się z powątpiewaniem i dołączyła do stojącej nieopodal Lizzy i nieznanej mi dziewczyny, by wspólnie wykpić strój Alexandra. Zmierzam pewnym krokiem w kierunku swojego narzeczonego, tylko na chwilę zatrzymując się, by ująć niewielkich rozmiarów kamyk, idealnie mieszczący się w mojej drobnej dłoni. Nie zwracam uwagi na tłum - na przemawiającego przed chwilą Prewetta, z którym być może warto byłoby wymienić kilka słów przywitania czy na kobietę, której chyba też puściły nerwy. Zanim staję przed tobą, mój przyszły mężu, na mojej twarzy widnieje uprzejmy uśmieszek, lecz w oczach błyskają niebezpieczne ogniki, których powinieneś się obawiać; pomimo że twój ród rozmiłowany jest w ogniu, tym jednym możesz się dotkliwie poparzyć.
- Nie spodziewałam się, panie Selwyn, że pański ród tak znacząco zubożał – zachowuję wszystkie maniery dobrej etykiety, choć ciężko udawać, że te słowa nie mają cię zranić, zetrzeć tego radosnego uśmiechu z twojej twarzy. Stojącej w pobliżu przyjaciółki zdaje się nie dostrzegać, choć za swoje zachowanie zapewne otrzymam od niej niemałą reprymendę, gdy tylko wpadniemy na siebie sam na sam. Nie skupiam się zbytnio na rudzielcu i jego towarzyszce, choć przelotnie wydaje się całkiem podobny do mężczyzny ze stypy, którego nazwiska nie jestem w stanie określić, by odpowiednio mu podziękować za uratowanie życia. Dłuższą chwilę poświęcam za to dziewczynie, która przecież jeszcze przed chwilą wdzięczyła się do ciebie w niezobowiązującego pogawędce. Siostra, a może kuzynka? Przelotnie zauważam, że nie nosi pierścionka zaręczynowego na serdecznym palcu. Ironio, przecież pasowaliby do siebie idealnie. Weasley i zubożały Selwyn. Co niespotykane, nie wnioskuję jej pochodzenia po złym stroju - ten okazuje się nad wyraz dobry - ale po rudych włosach i charakterystycznej piegowatości. Gdyby krew nie krążyła gwałtownie w moich żyłach, może zastanowiłabym się, skąd to obruszenie, z kim przyrzeczony mi mężczyzna utrzymuje kontakty. Aż do dzisiaj nie patrzyłam na pochodzenie, a rody szlacheckie wydawały mi się względnie równe. Z tym byłam zgodna wraz z Sorenem, nie przyczepialiśmy łatek do nazwiska, nie chcąc być tak samo traktowani – jako bezduszni potomkowie rodu, którego członkowie nie znają litości, szczególnie dla niżej postanowionych czarodziejów. Teraz pomiędzy naszymi przekonaniami tworzy się niespodziewany kontrast. Allison powinnaś się wstydzić, gdzieś jakiś niezwykle cichy głosik odzywa się w mojej głowie, tylko po to, by mógł zostać błyskawicznie stłumiony przez narastającą złość, gdy ponownie łapię kontakt wzrokowy z ekstrawaganckim mężczyzną. Nie powinniśmy natknąć się tutaj na siebie, Alexandrze. Jak zawsze swoim pojawieniem, rujnujesz mój radosny humor, stąd nie mam oporów, by odwdzięczyć ci się tym samym. Przypadkowe osoby, które oberwą rykoszetem zdają się tylko niewielką rysą na moich działaniach, których nie przerywam, w złości nie dostrzegając tak subtelnych faktów. - Centonis – stukam różdżką w kamień, który wcale nie był mi potrzebny, by wzmocnić uderzenie w twarz. W trawiącej mnie złości nie jestem pewna, czy nawet takie proste zaklęcie zmiany okaże się udane. Nie patrzę na to, czy narastające destrukcyjne emocje są czynnikiem motywującym, czy może całkowicie ograniczają moje zdolności. Wciskam w twoją rękę kamień, mam nadzieję, że poprawnie transmutowany koc w szkocką kratę. - Któż by pomyślał, że nawet Weasley’ów stać na przyzwoite ubrania. Skorzystaj z dobrej rady mojego brata i ubierz się – rzucam na odchodne, ukrywając ekspresyjną złość pod maską lodowatej obojętności, dotkliwie bijącej z moich niebieskich oczu. - Państwo wybaczą – gładko żegnam się z pozostałymi, jak gdyby nigdy nic. Nie obchodzi mnie twoja reakcja lub stojących znajomych w pobliżu. Po prostu odchodzę w swoją stronę, nie ważne gdzie. Każde miejsce zdaje się lepsze niż to w pobliżu Selwyna. Może dłuższy spacer po lesie zadziała na mnie uspokajająco? Nie czekam nawet na swojego bliźniaka. Jestem całkowicie pewna, że ruszy za mną.
I sit alone in this winter clarity which clouds my mind
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
Allison Avery
Zawód : Alchemik u Borgina&Burkesa, badacz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
imagine that the world is made out of love. now imagine that it isn’t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Allison Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Fortinbras nie lubił imprez tego typu, właściwie nie lubił żadnych imprez - nie tylko tych przeznaczonych głównie dla młodzieży i poświęconych miłości. Nie miał jednak większego wyboru, festiwal lata wiele znaczył dla Prewettów, a on nie chciał, by jego absencja mogłaby zostać odczytana jako próba dokonania afrontu. Szanował ten wielowiekowy ród. Nie chciałby również sprawić przykrości córce, która miała opiekować się jednorożcami, a jego los przypieczętowany został wiadomością od lady Rosier, która upatrzyła w nim sobie towarzysza tego wieczoru. Na miejscu zjawił się wraz z czarownicą, ubrany w odświętną, staromodną czarodziejską szatę haftowaną w purpurowe i zielone motywy, barwy rodowe Yaxleyów. Po podróży świstoklikiem użyczył ramienia Cedrinie, by się na nim wsparła i podprowadził ją ku wejściu, po drodze niewybrednie komentując wybrany przez organizatorów sposób transportu. Nie lubił świstoklików, miewał po nich mdłości.
W milczeniu oraz konsternacji wysłuchał przemowy młodszej latorośli Prewettów. Doskonale sobie poradził, zapewne mimo tremy i braku doświadczenia w podobnych sytuacjach. Treść nie miała większego znaczenia, słuchał tego samego okraszonego innymi słowy rok w rok już od prawie pięćdziesięciu lat. Liczyła się klasa, gościnność i gest ukazane przed wizytującymi. Wszystko wskazywało na to, że tego roku, jak zawsze, szczegóły dopięto na ostatni guzik.
Minął ich dziedzic Selwynów, nieco przypominający pajaca. Tudzież mugola. Fortinbras obejrzał się za nim zdegustowany, wydając z siebie krótkie prychnięcie śmiechu. Wąski krąg arystokracji zawężał się z dekady na dekadę i niestety coraz więcej młodych ludzi nie zasługiwało już na te zaszczytne tytuły, nie potrafiło nosić ich godnie. Po chwili ów pajac oberwał po twarzy od panienki, której nie rozpoznał, ale której wyniosłe ruchy wskazywały na szlacheckie korzenie. Z uznaniem dla jej wyczynu pokiwał głową.
- Festiwal lata, święto miłości - odezwał się do swojej towarzyszki, nie ukazując ani rozbawienia, ani zażenowania. - Romantyczne emocje aż buzują w powietrzu, Cedrino - dodał, mijając rozwrzeszczaną panienkę (czy to nie była ścigająca Os?) i jej towarzysza, wobec którego nagle odczuł szczere, męskie współczucie.
Skinął głową Garrettowi, któremu wciąż był wdzięczny za opiekę nad Constance - jego córką zagubioną w wielkim Londynie. Tego dnia musiała zostać w domu, znużona gorszym samopoczuciem, lecz jej siostra winna godnie reprezentować na festiwalu je obie - miał nadzieję, że bardziej godnie, niż na stypie po starym Slughornie. Uprzejmie skłonił się również przed jego towarzyszką, Dianą, świadomy pokrewieństwa z Cedriną - z ukosa spoglądając na kobietę, czy nie chce zamienić z nią kilku słów.
W milczeniu oraz konsternacji wysłuchał przemowy młodszej latorośli Prewettów. Doskonale sobie poradził, zapewne mimo tremy i braku doświadczenia w podobnych sytuacjach. Treść nie miała większego znaczenia, słuchał tego samego okraszonego innymi słowy rok w rok już od prawie pięćdziesięciu lat. Liczyła się klasa, gościnność i gest ukazane przed wizytującymi. Wszystko wskazywało na to, że tego roku, jak zawsze, szczegóły dopięto na ostatni guzik.
Minął ich dziedzic Selwynów, nieco przypominający pajaca. Tudzież mugola. Fortinbras obejrzał się za nim zdegustowany, wydając z siebie krótkie prychnięcie śmiechu. Wąski krąg arystokracji zawężał się z dekady na dekadę i niestety coraz więcej młodych ludzi nie zasługiwało już na te zaszczytne tytuły, nie potrafiło nosić ich godnie. Po chwili ów pajac oberwał po twarzy od panienki, której nie rozpoznał, ale której wyniosłe ruchy wskazywały na szlacheckie korzenie. Z uznaniem dla jej wyczynu pokiwał głową.
- Festiwal lata, święto miłości - odezwał się do swojej towarzyszki, nie ukazując ani rozbawienia, ani zażenowania. - Romantyczne emocje aż buzują w powietrzu, Cedrino - dodał, mijając rozwrzeszczaną panienkę (czy to nie była ścigająca Os?) i jej towarzysza, wobec którego nagle odczuł szczere, męskie współczucie.
Skinął głową Garrettowi, któremu wciąż był wdzięczny za opiekę nad Constance - jego córką zagubioną w wielkim Londynie. Tego dnia musiała zostać w domu, znużona gorszym samopoczuciem, lecz jej siostra winna godnie reprezentować na festiwalu je obie - miał nadzieję, że bardziej godnie, niż na stypie po starym Slughornie. Uprzejmie skłonił się również przed jego towarzyszką, Dianą, świadomy pokrewieństwa z Cedriną - z ukosa spoglądając na kobietę, czy nie chce zamienić z nią kilku słów.
Gość
Gość
Łąki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset