Wydarzenia


Ekipa forum
Margaux Wray
AutorWiadomość
Margaux Wray [odnośnik]19.07.15 19:24

Margaux Adelia Wray

Data urodzenia: dwunasta w południe, sam środek roku (pierwszego lipca, 1930)
Nazwisko matki: Howell
Miejsce zamieszkania: rozkwitłam w Luton, teraz gniję na przedmieściach Londynu
Czystość krwi: wybitnie mugolska
Zawód: po nieudanych próbach podbicia Ministerskiej sceny oddałam się fotografii, i teraz łapię wszechświat w kadr na polecenie Proroka Codziennego
Wzrost: sto sześćdziesiąt trzy centymetry (dalej łudzę się, że jeszcze urosnę)
Waga: czterdzieści dziewięć kilogramów
Kolor włosów: zmienia się w zależności od humoru
Kolor oczu: gorzka czekolada
Znaki szczególne: uczesanie zmieniające się co kwadrans, kosmyki zamalowane całą gamą barw - od skrzącej się bieli, poprzez wodny błękit, aż do posępnej, czarnej kurtyny nad czołem; brzydko obgryzione paznokcie; posiniaczone kolana; rzęsy nieortodoksyjnej długości (naturalne!) i perfumy o zapachu gardenii


Urodziłam się w przedsionku wielkiej wojny. Przez dziewięć lat wydawało się, że wspólnymi siłami damy radę zamknąć ją właśnie tam, drepczącą niecierpliwie po wycieraczce i stukającą kołatką w ciężkie, hebanowe drzwi świata, odgradzające (s)pokój od krwistego rozgardiaszu; mieliśmy nadzieję, że pogubi się w labiryncie korytarzy i zaśnie w gościnnej sypialni, nie kłopocząc nas w niewysprzątanych, nieprzygotowanych pomieszczeniach. Szumiące radio, przekazujące porwane, jazgoczące informacje z politycznego frontu, rozmawiało z nami przy codziennym śniadaniu (chleb z wiśniową marmoladą, w której zawsze ukradkiem moczyłam palce, kiedy mama odwracała się, żeby zmyć naczynia - bordowa masa smakowała dużo przyjemniej, kiedy zlizywało się ją prosto z bladej dłoni), i przyjęło tytuł niegroźnego współlokatora - nikt nie brał na poważnie tych wieszczych gróźb, które wykrztuszało z siebie dźwięcznymi kaszlnięciami. Herbaciane plotki (tata, mrukliwy, krzepki i z wyjątkowo niską dozą tolerancji dla stricte kobiecych czaso-umilaczy, nazywał tak zawsze opowieści wlewające się do organizmu wraz ze słodką zawartością filiżanki - każdego dnia punkt siedemnasta) otulały szkliste widmo zbliżającego się koszmaru miękką tkaniną świergotliwego zaprzeczenia, zamiast zatrważających perspektyw musztrowego czyśćca pod skórę przyjmując jedynie owalne ciastka z kokosowym kremem na wierzchu. Egzystencja z dala od zgiełku wielkiego miasta, prawie nienaruszona industrialną rewolucją i niepodatna na mody zmieniające się z prędkością błyskawicy, pozwalała na pewną obojętność w tematach ogólnoświatowych - nasza galaktyka kończyła się na połaci kwitnących pól, wrzącym podczas letnich miesięcy strumieniu przecinającym róg ogrodu, uroczystych niedzielach w drewnianym kościele i wspólnym celebrowaniu każdego nowego lokatora, po bólach porodu mechanicznie włączającego się w małą społeczność. Podrywaliśmy się z pluszowych foteli na dźwięk nowego życia - echo śmierci uparcie omijało słuchowe kanały, pozostając w sferze, do której nie mieliśmy (nie chcieliśmy mieć?) dostępu. Prawdopodobnie dlatego, kiedy wojna wreszcie nadeszła, zaskoczyła nas absolutnie, w ciągu pierwszego roku zbierając więcej żniw niż jesienne sianokosy.



A ja? Ja wymieniałam filuterne mrugnięcia z wielkimi oczyma porcelanowych lal, które na każde urodziny i co drugą gwiazdkę przywoziła mi ciotka, obleczona w powłóczyste materiały i paląca cienkie papierosy dama z Londynu, brudziłam pięty w kakaowej ziemi, wypluwałam owocowe pestki z rozłożystych gałęzi, przymierzałam matczyne buty na delikatnym obcasie przed zwierciadlaną taflą, chowałam się za rozklekotaną stodołą podczas rówieśniczych gier i plamiłam bladoróżowe sukienki zielnymi eksponatami, potajemnie wynoszonymi z muzeum rabat nielubianej sąsiadki (miała długi, haczykowaty nos, i zawsze twierdziła, że wyglądam komicznie, trzęsąc się jak tyczka na chyboczących fundamentach kościstych kolan). Kiedy miałam rok, Bea, wkraczająca właśnie w drugą dekadę swojego życia, wreszcie porzuciła krnąbrność już-nie-jedynaczki i zabrała się za zawziętą pomoc tacie w rzeźbieniu nowej kołyski z gładkiego drewna, po tym, jak stara, wiklinowa, wydała ostatnie tchnienie. Kiedy miałam dwa lata, po raz pierwszy zachorowałam naprawdę poważnie - koklusz wyczerpał mnie doszczętnie, zamiast zdrowego, rosnącego organizmu pozostawiając po sobie spustoszony szkielet ledwo pociągnięty posiniałą skórą. Kiedy rozpoczęło się moje trzecie lato, cała wioska płonęła od najgorszych upałów, jakie pamiętali najstarsi gospodarze - jak przez mgłę widzę cienkie strużki potu spływające zygzakiem pomiędzy jedną łopatką a drugą, nierówną grzywkę zlepioną kanikułą i duchotę zgniatającą płuca żelazną pięścią. Rok czwarty rozpoczął się z kolei, w ramach atmosferycznego psikusa, przeszywającym mrozem - mama opatulała mnie w warstwy wełnianych skarpet, szale, zza których ledwo wystawał mi zaczerwieniony nos i szerokie płaszcze, z rodzaju takich, w których gubi się drogę wkładając ramię do przepastnego rękawa. Piąte urodziny świętowałam w szerokim familijnym gronie - korzystając z właściwej pogody i od lat niewykorzystywanych zaproszeń, do naszego domu zjechało się całe panoptikum genetycznie podobnych indywiduów, falbaniastych ciotek, wąsatych wujków, piegowatych kuzynek i mężniejących z każdym miesiącem kuzynów; pamiętam kuchenny galimatias, mamę ślizgającą się na wypolerowanej posadzce z fartuchem zaplamionym na orzechowo, i zaaferowaną Beę mierzącą przed lustrem najładniejsze sukienki. Wraz z wiosną szóstą moje włosy nagle rozpoczęły malowniczy taniec, niewytłumaczalnie zmieniając barwy średnio co godzinę, wybijaną dźwięcznie na tarczy sędziwego zegara; kiedy marszczyłam nos ze złością - wpadały w rdzawą czerwień, w przypadku nagłej euforii - mieniły się seledynem, a w momencie przejmującego smutku robiły się granatowe jak zimowy nieboskłon; mama, skonsternowana, zaciągała mnie uparcie do wioskowego znachora, ale staruszek tylko bezradnie rozkładał ręce, mamrocząc pod nosem słowa takie jak "pigment", "wrodzona przypadłość" i "niesamowite", aż wreszcie wszyscy dali sobie z tym spokój, tłumacząc niewytłumaczalne grą światła i niezidentyfikowanym schorzeniem. Po ukończeniu siedmiu lat zaczęliśmy borykać się z finansowym kryzysem - nie rozumiałam wiele z rodzicielskich szeptów przy zamglonym kloszu wieczornej lampy, ale skończyły się cytrynowe cukierki kupowane kilogramami i nowe, wygodne trzewiki; musiałam bacznie uważać na te, które już miałam, zgrabnie przeskakując kałuże i biegając boso, w obawie, że urwę pasek albo przepołowię podeszwę. Kiedy miałam osiem lat, mój świat jeszcze bardziej wypadł z równowagi - po niefortunnym wypadku zmarła córka sąsiadów, z którą odkrywałam wszystkie magiczne, leśne przejścia i karmiłam koty z długimi uszami. A kiedy miałam dziewięć, runął całkowicie.



Mój tata był jednym z pierwszych zaciągniętych. Mundur postarzał go okropnie - wszystkie trzy wpatrywałyśmy się w niego jak w pocięte płótno malarskiego arcydzieła, wypaczone niezidentyfikowanym strachem czającym się w bruździe policzków i przekształcone militarnym patriotyzmem w obraz, który najchętniej ukryłoby się gdzieś w zakamarkach piwnicy. Przez następne sześć lat moje włosy były niezmiennie smoliście czarne - nosiłam swoistą żałobę jeszcze zanim stało się to potrzebne, codziennie przyglądając się swojej bladej twarzy w lustrze i odgarniając za ucho krucze kosmyki, nie dające mi zapomnieć o tym, co dzieje się poza bezkolizyjnym, jak na razie, okręgiem naszej wioski. Szumiące radio przestało być nagle lekceważonym towarzyszem rodzinnych posiłków, a stało się przedmiotem kultu - nastrajane drżącymi dłońmi przez mamę, akompaniujące Bei podczas smętnych godzin spędzanych samotnie przy brudnym stole z paznokciami wbitymi w zaciśnięte ręce, i wprawiające mnie w przerażone wibracje za każdym razem, kiedy poważnym głosem recytowano przez skrzeczące głośniki listę poległych. W dwa lata po nowożytnym Wielkim Wybuchu nasz dom zatrząsł się w posadach nie od niespodziewanego bombardowania, ale od zgrabnie zaklejonej koperty - matka przecierała ze zdumienia zmęczone oczy, wyczytując w zwojach pergaminu, że jestem czarodziejem, i moje miejsce jest nie tutaj - w świecie sterroryzowanym przez nienawiść - ale w szkole, znajdującej się za przesłoną innej rzeczywistości, która przed każdą przeciwnością losu broni się m a g i ą. Oficjalna wersja brzmiała prosto - zostaję wysłana do ciotki, która umiejętniej zadba o moje bezpieczeństwo - a nieoficjalna prawda rozpoczynała się w pociągu dowożącym mnie do strzelistego zamku, trzęsącą się ze zdenerwowania w ciemnej szacie i zaciskającą palce na trzonie kupionej tydzień wcześniej różdżki, przedmiotu tak niepasującego do realiów które znałam dotychczas, a tak dobrze leżącego mi w dłoni. Czułam dumę, nieporównywalną do żadnej utartej emocji, kiedy palisandrowa witka, po kilku godzinach bezskutecznych prób rozpalenia miłosnej więzi pomiędzy mną a stertą drewnianych pręcików, zgodziła się zostać moją własnością - od tego momentu byłyśmy zjednoczone na zawsze, zsolidaryzowane przeciwko wszystkim nagłym niefortunnościom. Dopiero wtedy - wcześniej jeszcze to do mnie nie docierało - zrozumiałam, że naprawdę jestem członkiem magicznej społeczności. Gdzieś należę.



Tiara Przydziału naznaczyła mnie godłem kruka, i właśnie w objęciach niebieskawego Ravenclawu stawiałam pierwsze chwiejne kroki na czarodziejskim gruncie. Uczyłam się jak ważyć kipiące eliksiry, odróżniać trujące zioła od tych, które leczą skórne zmiany po upływie kwadransa, ostrzyć zapałki w srebrne zakończenie przy pomocy szeleszczącego w ustach zaklęcia, obchodzić się z kugucharami, recytować daty goblińskich konfliktów, czytać mapy nieba i ostrożnie siadać na niecierpliwie drżącej miotle - dodatkowo, przy pomocy nowo poznanych koleżanek z dormitorium, przechodziłam ekspresowy kurs wiedzy o świecie, który przez jedenaście lat życia pozostawał całkowicie ukryty przed moim wzrokiem. W euforii intensywnego zagłębiania się w nową rzeczywistość na chwilę wyrzuciłam z pamięci tą dawną - nie zauważałam, że listy od mamy przychodzą coraz rzadziej i są coraz krótsze, że oprócz zapewnień jesteśmy bezpieczni brakuje w nich wszystkiego; na wakacje wracałam do chłodnej posiadłości ciotki, ukrytej geograficznie przed wojenną zawieruchą, nie spotykając tam ani Bei, pomagającej medycznie na froncie, ani matki, za wszelką cenę starającej się uratować chociaż fundamenty naszego domu. Kiedy byłam w czwartej klasie - tuż przed zakończeniem konfliktu - przy śniadaniowym stole otworzyłam kopertę ze znanym adresem wypunktowanym w rogu, donoszącą mi o tym, że właśnie umarł mój tata. Wystarczyłyby jeszcze trzy tygodnie, żeby wrócił do domu bezpiecznie, rozorany wyłącznie blizną przecinającą policzek i sercem rozłamanym doświadczonym makabryzmem; mama dołączyła do niego w dwa miesiące później, podobno wykończona długotrwałą chorobą, o której nikt nie chciał mi mówić, ale podświadomie wiedziałam, że po prostu nie chciała już dłużej walczyć. Niedosłownie - nigdy nie musiała trzymać w drobnej dłoni karabinu - ale podskórnie. Z biedą, ze spustoszeniem, z samotnością, z tęsknotą.



Losowy przekładaniec zawsze okazuje się pełen zakalca - ledwie skończyła się jedna wojna, już rozpoczęła się druga, tym razem po przeciwnej stronie zwierciadła. Znowu wszystko przebiegało tak samo, według ściśle przestrzeganego wzoru niespokojnych czasów - z początku dochodziły nas słuchy o terrorze Grindewalda, których nikt nie brał na poważnie, później, kiedy smolista chmura przesuwała się coraz bliżej angielskich granic, rozpętała się panika, i w momencie, w którym byliśmy już bezpośrednio zaangażowani w konflikt - okazało się, że nikt nie jest na to gotowy. Gellerd przejął Hogwart w kilka lat po tym, jak opuściłam jego mury bezpowrotnie, i cały koszmar, tym razem, nie dotknął mnie bezpośrednio - skończyłam szkołę z owutemowymi wynikami dobrymi na tyle, że udało mi się zająć posadę w Ministerstwie (Komitet Łagodzenia Mugoli - po każdym dniu pracy czułam, jak z mojej wycieńczonej wyobraźni puszczają soki), zauroczyłam się w rudowłosym aurorze i, po paru miesiącach spędzonych na cyklamenowej mgiełce obopólnego zainteresowania, wreszcie przeniosłam wszystkie szpargały z wynajmowanego pokoju do naszego wspólnego mieszkania. Miałam swoje miejsce - nieduże, niepiękne, nieeleganckie, ale swoje - i nic nie sprawiało mi takiej radości jak dekorowanie starych ścian obrazami w drewnianych ramkach, wybieranie farby współgrającej z panelami i wtulanie nosa w ciepły, piegowaty kark podczas śniadań w naszej kuchni. Byłam młoda, bardzo zakochana i bardzo, bardzo szczęśliwa - nie tym rodzajem szczęścia, który łatwo zdmuchnąć niewłaściwym słowem, chwilowym i ulotnym, ale tym, który oplata delikatne ciało potężną skorupą, chroniącą przed wszystkimi brudami zdegenerowanego świata. Błogostan nie trwał długo - po pewnym czasie zaczęłam być zmęczona późnymi powrotami Garretta, później zirytowana całkowitym brakiem komunikacji, zastępującym porozumienie, które wypracowaliśmy między sobą przez ciągnące się miesiące powoli dojrzewającej miłości, a wreszcie przerażona tym, kim będę, jeśli zostanę z nim jeszcze trochę - kobietą wysuszoną do dna przez wysysającą wszystkie siły nieufność, bezsennie przewracającą się z boku na bok każdego wieczora, ze wskazówkami zegarka poruszającymi się ślamazarnie i chłodnym prześcieradłem z lewej strony łóżka, kobietą przygasłą i rozżaloną. Spakowałam wszystkie swoje rzeczy i odeszłam, zarówno z domu, jak i z pracy, która już od dawna wpędzała mnie wyłącznie w irytację, za ostatnie odłożone pieniądze wynajmując jednopokojową klitkę na przedmieściach Londynu, z grubymi ścianami nadającymi się idealnie do tego, żeby przez tydzień bezkarnie wypłakiwać w nich spuchnięte oczy, i obiecując sobie, że od tego momentu liczę się tylko ja, naznaczona piętnem egocentryzmu po nieudanej próbie rozpłynięcia się w czułości. Kupiłam kota. Kupiłam aparat. Nauczyłam się operować przesłoną i obiektywem tak, że kadry nabierały duszy; przyjęto mnie do Proroka Codziennego na stanowiska fotografa, i od tego czasu (półtora roku) ozdabiam artykuły sygnowanymi zdjęciami. Wieczorami siadam na szerokim, drewnianym parapecie, piję gorącą czekoladę i oglądam zamokłe ulice z wysokości czwartego piętra. Dopisuję historie ludziom, których twarz na sekundę wyłania się spod parasola, i trzymam za nich kciuki - nie umiem wyzbyć się pewnego romantyzmu, który nakazuje mi uparcie wierzyć w to, że dla każdego istnieje gdzieś miejsce idealne, i należy je tylko znaleźć. Zakładam się z losem, decyzje uwarunkowując tym, czy w ciągu pięciu minut zauważę trzy kobiety w czerwonych sukienkach albo trzech mężczyzn wiercących się niecierpliwie w przyciasnym garniturze z czerwonymi różami opiekuńczo osłanianymi przed deszczem. Dużo śnię.



Przedwczoraj dowiedziałam się, że w autobusowym wypadku zmarła Bea, roztrzaskana na skałach okalających górzystą drogę. Nie miałam z nią kontaktu od dłuższego czasu, a jej dwunastoletnią córkę widziałam zaledwie kilka razy w życiu - pamiętam, że była nad wyraz wysoka jak na swój wiek, irytująco wygadana i z charakterystyczną diastemą pomiędzy przednimi zębami. Teraz wygląda na to, że, chcąc nie chcąc, będę zmuszona poznać ją bliżej - w wyniku kalejdoskopu niefortunnych zrządzeń losu właśnie chyba zostałam mamą.




Patronus: Przeciwieństwo irytującej, srebrzystej mgiełki, którą wyśpiewywała moja różdżka przez pierwsze kilkadziesiąt prób - skonkretyzowany kształt - udało mi się wywołać dopiero w czasie siódmego roku nauki. Byłam zszokowana, że coś tak miniaturowego jak kameleon mieści się w ogóle w galerii dostępnych patronusów - do dzisiaj mimowolnie wątpię w jego siłę przeciwko gwardii dementorów, ale, wyjątkowo po kobiecemu, nie umiem wyzbyć się spostrzeżenia, że jest niebagatelnie uroczy. Wiem, że ma związek z moją metamorfomagią, i po dłuższym zastanowieniu potrafię przyznać, że żadna inna kreatura nie pasowałaby do mnie tak dobrze - jesteśmy jednością, mój kameleon i ja, i dalej próbujemy obdarzyć się wzajemnie okruchami skomplikowanej miłości. Kiedy chcę, żeby zmaterializował się na krańcu różdżki, myślę o najspokojniejszym wieczorze jaki pamiętam: mamie zszywającej moje kolorowe spódnice przy przyćmionym świetle świecy, tacie czytającym gazetę z długą fajką w zębach, Bei wykorzystującej nieuwagę rodziców na podjadanie szarlotki i sobie, przysypiającej na blacie ciemnego stołu, z nienaruszalnym poczuciem bezpieczeństwa pęczniejącym w piersi. Jeszcze do niedawna w głowie pojawiał mi się Garrett, kiedy rzucałam srebrzyste zaklęcie, ale to wspomnienie jest już przeterminowane, straciło całą siłę. Jest ułomne.










 
8
3
3
5
0
0
3


Wyposażenie

różdżka, kot (szary dachołaz z białym pyszczkiem, nazywany po prostu Kotem), sowa - ruda płomykówka (Ulisses), umiejętność teleportacji i siedem punktów doświadczenia.





Ostatnio zmieniony przez Margaux Wray dnia 24.07.15 12:38, w całości zmieniany 3 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Margaux Wray [odnośnik]24.07.15 23:46

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Doświadczona przez życie zdolna artystka, fotografka zaklinająca świat na ruchomym papierze - Prorok Codzienny niewątpliwie jest niebywale dumny ze swojej pracownicy. Zapewne nie spodziewała się prezentu, jaki zesłał jej los - czy poradzi sobie w roli matki? Niecierpliwie wyczekując odpowiedzi witamy na fabule i mamy nadzieję, że będziesz się z nami dobrze bawić!

OSIĄGNIĘCIA
mama z przypadku
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Statystyki
Zaklęcia i uroki:8
Transmutacja:3
Obrona przed czarną magią:3
Eliksiry:5
Magia lecznicza:0
Czarna magia:0
Sprawność fizyczna:3
Inne
teleportacja, metamorfomagia
WYPOSAŻENIE
różdżka, kot (szary dachołaz z białym pyszczkiem, nazywany po prostu Kotem), sowa - ruda płomykówka (Ulisses)
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[24.07.15.] kik






bo ty jesteś
prządką

Cassandra Vablatsky
Cassandra Vablatsky
Zawód : Szeptucha
Wiek : 28 (30)
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

i am my mother's savage daughter

OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 16
UZDRAWIANIE : 28 +10
TRANSMUTACJA : 24 +2
CZARNA MAGIA : 1 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t569-cassandra-vablatsky https://www.morsmordre.net/t943-zorya-utrennyaya#4959 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2811-skrytka-bankowa-nr-3#45477 https://www.morsmordre.net/t1510p15-cassandra-vablatsky#13947
Margaux Wray
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach